Pożegnanie jesieni/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Pożegnanie jesieni
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa
w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IV.

ŚLUBY I PIERWSZE PRONUNCIAMENTO


Skończył się okres normalnych zdarzeń i wszystko, zataczając z początku szerokie koła, zmierzać zaczęło ku temu centrum dziwności, tej przepaści w odkrytem polu, którą o pół pokolenia wstecz, straszono przy kominku w długie zimowe wieczory, zbyt liberalnych mężów stanu dawnego porządku. Miała ona według niektórych pochłonąć całą indywidualistyczną kulturę, jak jakiś malstrem, łódź rybacką. Dla każdego przepaść ta przedstawiała się inaczej, głównie w zależności od tego czy dany osobnik przeżył rewolucję rosyjską, czy nie, i oczywiście w związku z klasą, do której należał. Chociaż, pierwszy z tych elementów zmieniał czasem drugi w dość szerokich zakresach. Na razie nie było to nic określonego, mimo historycznych przykładów dawnych i tuż obok. Każdy miał swoje niebezpieczeństwa zindywidualizowane, swoje przepastki prywatne. Ale chwilami zdawały się one zlewać, jak pojedyńcze pryszczyki jakiejś skórnej choroby, tworząc płaty, „plaques muqueuses“, na większych przestrzeniach. Oczywiście chodzi tu o tak zwane klasy wyższe, z pominięciem należących do nich, według sposobu życia, przywódców klas niższych. Poza porwanemi już miejscami opłotkami i nawpół rozwalonemi tamkami i innemi zastawkami, burzył się, bardzo dla niektórych śmierdzący tłum, jak bura, pienista, wiosenna woda — wszyscy twierdzili, że nadchodzi rewolucja. Wszystko było już tak nudne, ramolciowate, bezprzyszłościowe i bezpłciowe, że najwięksi nawet zakalcowaci zakamienialcy cieszyli się gdzieś na dnie zamarłych ośrodków niespodzianki. Tak cieszą się wojną, rewolucją, lub trzęsieniem ziemi ludzie, nie mający odwagi strzelić sobie w łeb, mimo przekonania o słuszności tego zamiaru. Samo się załatwi, myślą sobie, coraz bardziej oddalając się od śmierci. A kiedy wreszcie przyjdzie, liżą ewentualnie ręce katów, błagając o jeszcze jedną chwilkę — byle nie teraz. Nie cieszyli się tylko ludzie coś posiadający, a następnie: A) sportsmani — rewolucja mogła odwrócić uwagę publiczną od ich niezmiernie ważnych rekordów; B) dancingmani — oczywiście rewolucja oznaczała dla nich paromiesięczną przerwę w tańcach: C) businessmani: przerwa w ich owocnych pracach mogła być dla nich długa i zakończona ewentualnem przeniesieniem się w aktualną nieskończoność (w małości czy w wielkości to obojętne), czyli w Absolutną Nicość i D) jeszcze jeden wymierający gatunek Istnień Poszczególnych — ale mniejsza o to.
Na rewolucję, jak na wszystko zresztą, patrzeć można z dwóch punktów widzenia: normalnego, psychologiczno-społecznego i jego pochodnych punktów widzenia poszczególnych nauk, albo też metafizycznego, t. zn. rozpatrując ją jako wynik praw absolutnych, rządzących każdem możliwem zbiorowiskiem istot. Pewne wypadki, jak to słusznie twierdzi Bronisław Malinowski w pracy swej o „Wierzeniach pierwotnych“, zdają się najbardziej predysponowane do wywołania tego specyficznego i coraz rzadszego w dzisiejszych czasach stanu: bezpośredniego pojmowania dziwności życia i wogóle istnienia. Ale bynajmniej nie jest słuszne twierdzenie, że jakikolwiek stan silnego napięcia uczuć jest w możności przerodzić się w uczucie zupełnie nowe, religijne: stworzyć je jakby z niczego. Pseudo-naukowość tego poglądu, pretensja, aby nie powiedzieć nic poza opisaniem napewno istniejących stanów (głodu, żądzy płciowej, strachu i t. p.) fałszuje zasadniczo całą sytuację, nie pozwalając na dotarcie do jądra rzeczy, przez wykluczenie z góry, możliwości istnienia stanów specyficznych, a nie koniecznie pochodnych od innych uczuć zwykłych.
„Dla ludzi istniejących jakby na marginesie życia, dla typów takich, jak Łohoyski, ja, Prepudrech czy Baehrenklotz, rewolucja byłaby właśnie czemś takiem pobudzającem od podstaw zmartwiały mechanizm dziwności. Jakkolwiek wynik ostateczny i sam przebieg musi być antyreligijny, pierwszy wybuch może na razie właśnie pobudzić te uczucia do życia i nawet wytworzyć nowe formy w sztuce“, tak myślał Atanazy wybierając się na chrzciny Heli. Przeszła niedawno wojna z jej mechanicznością i bezidejowością, raczej z ideją spotęgowanej mdłej demokracji, która niechcący podświadomie podczas trwania jej się zatliła, nie mogła być niczem dopingującem. W niej skończył się tylko nacjonalizm w ostrej formie, w swej naturalnej ewolucji, bez działania nawet wrogich mu sił jako takich — w Rosji nawet przed ostatecznem rozwinięciem się, ale już w walce. Gdybyż prędzej się wszystko działo. Atanazy miał wrażenie, że są w nim jakieś palne materjały, które, o ile wszystko dookoła tak dalej flakowato odbywać się będzie, nigdy do wybuchu nie dojdą. Czuł upływający czas fizycznie prawie: zdawało mu się, że wszystko się zatrzymuje, a śpieszący się czas oblewa go łaskocącą falą. Jak we śnie nie mógł się ruszyć i przyśpieszyć wewnętrznego tempa stawania się: stało się ono zależne od wypadków, które grzęzły w ogólnej atmosferze bagnistego rozkładu. Ludzie przyzwyczajali się do stanu kryzysu, stawał się on dla nich normalną atmosferą. „To jest wrzód, który musi pęknąć“, powtarzał w myśli Atanazy, a pęknięcie to przedstawiało mu się w postaci nieprawdopodobnego erotycznego szału w towarzystwie Heli, na tle politycznego przewrotu. Oczekiwane wypadki usprawiedliwić miały największe odstępstwa od zwykłych zasad codziennego dnia. Tymczasem równowaga uczuć była przynajmniej kompletna. Jak dwa wektory o przeciwnych kierunkach, sprzeczności trzymały punkt zaczepienia sił w spokoju. Dwoisty system życia zaczynał się podobać Atanazemu — jedną tylko miał wadę — był nietrwały. Koniec całej tej historji, zarysowywał się w chwilach „wsłuchiwania się w wieczność“, gdzieś w tej ciemnej chmurze, która unosiła się nad, dającym coraz silniejsze znaki życia, rewolucyjnym wulkanem. We środku czegoś, co możnaby nazwać ogólno-życiową platformą, smażyło się na wolnym ogniu małe sumieńko Atanazego, pokryte ledwo dostrzegalnemi wyrzutami. Powoli zbliżała się zima. Miasto stało czarne i brudne, pokrywając się czasami oślepiająco białemi, niknącemi w oczach puszkami śniegu. Potem rozkisało wszystko jeszcze więcej.
Nareszcie z któregoś Nord-Ekspresu wypadł brodaty Bertz i, nie zajeżdżając ze stacji do domu, telefonicznie oznaczył dzień chrztu na jutro: to jest na 14-go grudnia. Oba śluby naznaczone zostały na ten sam dzień popołudniu. Poślubna orgja miała się odbyć w pałacu Bertzów: było to wynikiem przyjaźni, jaka wywiązała się między panią Osłabędzką, a Helą, na tle przeżyć religijnych. Ludzie znający się na przewrotach przepowiadali rzeczy straszliwe. W tym czasie wrócił z zagranicy ów przeklęty Sajetan Tempe i właśnie wpadł do Atanazego, podczas gdy ten oczekiwał Łohoyskiego — razem mieli iść na chrzest. Dawno niewidziany, obcawy już teraz przyjaciel, nie zrobił na Anatazym bardzo miłego wrażenia. Ubrany był w jakąś szaro-zieloną, krótką kacabajkę i czarną ogromną dżokejkę. Konstelacje zmieniły się nieco od tamtych, „dobrych“ czasów.
— Ha, kochany Taziu — mówił ze sztuczną słodyczą, starając się pokryć twardość i władczą niecierpliwość swego głosu — słyszałem, że już zupełnie się skandyzowałeś: żenisz się podobno z bogatą panną. Ale niedługo potrwa to twoje bogactwo. Już się wszystko u nas rusza. Pójdzie to jak z płatka, bo z przeciwnej strony niema sił o dość dużem napięciu, niema wagi. Jak raz się ta lawina oberwie musi dojść do dna — czy kto chce, czy nie chce.
— Drogi Sajetanie — zaczął otrząsając się z niesmakiem Atanazy — tylko nie w ten sposób — proszę cię. Ja sam jestem w okresie zmian zasadniczych, ale twój stosunek do tych rzeczy może je obrzydzić każdemu. — Tempe zmięszał się.
— Nie czytałeś ostatnich moich wierszy? — spytał. — Czysto społeczne paszteciki, nadziane wybuchowym materjałem. Wiersz ma dla mnie o tyle wartość, o ile zastępuje agitację, przez swoje fluidy. Ekonomja środków… —
— Wogóle nie czytam wierszy — tak mi zbrzydł ten zupełny brak istotnej inwencji i wymyślanie nieprzydatnych zupełnie artystycznych środków, niezależnie jakby od zamierzonego dzieła, to wymyślanie treści z przypadkowych zestawień w połowie pisania, ta technika wersyfikacji, pokrywająca beznadziejną twórczą pustkę! Ale twój tomik przeczytałem i to wstrząsając się ze wstrętu. Sztuka na usługach prymitywnych żołądków — trudno: wiersze są dobre — bezprawie i świętokradztwo! — Tempe zaśmiał się szeroko, swobodnie. Szedł od niego dech rozhukanej ulicy i parował cały gorącem zbitej masy ludzkiej. Był naprawdę zadowolony.
— Spodziewałem się, że taki typowy nihilistyczny burżujek, jak ty i w dodatku esteta, nie mógł inaczej reagować. Są wiersze — zwiędłe liście i są wiersze — bomby. Wymieść chce mi się tę całą kupę śmiecia z poezji naszej — wstyd — jakieś naklejki na perfumy i prezerwatywy... — Treść, treść jest główną rzeczą i treść ta cię oburza. —
— Mylisz się, z gniewem odpowiedział Atanazy, lustrując z silnym wstrętem twarz Tempego. Jakże raziły go teraz czarne, płomienne niespokojne oczy, jasno-rudawe kręcące się włosy i cielęcinowata, miejscami wypryszczała skóra, a nadewszystko ta nie wiadomo gdzie ukryta, drażniąca potęga tego człowieka. — Mnie chodzi o formę, a nie o treść. To, że opisujesz umęczonych komunistów i grubo używających życia szpiclów i zatwardziałe dusze sędziów i nacjonalistyczny humbug, nie razi mnie wcale jako takie — jest to taki sam materjał życiowy, jak każdy inny. Ale to mi się nie podoba, że ten nowy materjał, bez żadnej wiary w jego artystyczną wartość, programowo wpakowujesz w zgniłą formę dawnej poezji, używając conajwyżej i tak już zużytych futurystycznych sztuczek — to mnie napełnia wstrętem i do detalicznej treści twoich wierszy: smrodu suteren; potu, nędzy, beznadziejnej mechanicznej pracy, więzień i szpiclów, jedzących szparagi — wstrętem do samego materjału, nie przetworzonego na artystyczne elementy. Nie budzi ten materjał zamierzonego uczucia — jak w niestrawionym pokarmie osobno widać marchewkę i groszek i fasolę, tak w twoich wierszach osobno pływa forma, a osobno treść sama w sobie wstrętna. Nie mówię już o idejach ogólniejszych, bo ich mało widzę, a, to mnie irytuje, że formie jako takiej nic zarzucić nie mogę.
— Tak, ty lubiłbyś na rewolucję patrzeć z loży parterowej jak na widowisko — jeszcze lepiej aby było ono uscenizowane przez tych nowych, niby społecznych artystów, którzy ze wszystkiego chcą zrobić pseudoartystyczną szopkę: z wiecu, zgromadzenia, z ulicznej strzelaniny, z samej pracy nawet! Idjotyzm tej idei do oczu skacze — a mimo to niektórzy poważni ludzie zastanawiają się jeszcze nad tą możliwością. Ach — wstręt mam do tych artystów naszych i jednych i drugich — robaki podłe w gnijącem ścierwie. Tylko teraz kiedy przekonali się, że w swoich wieżach z psiej kości mogą zdechnąć z głodu, bo społeczeństwo poznało się na ich wartości, oni łaskawie zstępują do społeczeństwa, ofiarowując mu swoje konstruktywistyczne zdolności. Pfui — ja do nich nie należę. Sztuka musi być sługą idei, marną sługą. To jeszcze jej najistotniejsza rola: wyrażać pokornie treść nakazaną, jak tresowane bydle.
— Ale do kogo ty należysz? Jesteś dla mnie typowym objawem pseudomorfozy, używając pojęcia Spenglera, wziętego przez niego z mineralogji: jeśli formy poprzedzające dane zjawiska są dość określone, a nowa treść sama ich nie wytwarza, to wlewa się tam i zastyga na podobieństwo nieistniejących już tworów przeszłej epoki, które wygniły, skruszały i rozwiały się. Twoja poezja jest taką pseudomorfozą. A dowodzi to słabości. Może paru rosjan, na tle ich rewolucji stworzyło coś prawie nowego — tam w Rosji materjał przestał być treścią wierszowanej propagandowej broszurki — zrósł się z formą, która jak kiełek żywy przebiła warstwy dawnych złożysk. Ale i to jest mało. Zupełnie nowej formy artystycznej nie wytworzyły te warstwy, które teraz do głosu dochodzą i nie wytworzą. Za dużo mają do powiedzenia w kwestji brzucha i jego praw. A czas ucieka... —
— Na pełnym brzuchu jedynie polega szczęście. Wszystkie problemy wasze są sztuczne. Tylko w zupełnem zbydlęceniu i to programowem leży prawdziwy pozytywny kres ludzkości: nic o niczem nie wiedzieć, nie uświadamiać sobie nic, przyjemnie wegetować. Cała kultura okazała się humbugiem: droga była piękna, ale się skończyła: niema do czego już dążyć, niema drogi, prócz naszej: prawdy niema, nauka nic nie daje i włazi cała w technikę. Sztuka — to poważna zabawka dla bezpłodnych estetycznych eunuchów — naprawdę: kto raz ujrzy to, co ja, nigdy nie zawróci do tego pseudo-ludzkiego świata. Było dobrze, ale się skończyło — zużytkować dla naszych celów pozytywne tego zdobycze. Dancing i sport to jedne z elementów ogłupienia — zbydlęcenie na tem tle będzie igraszką do wykonania. Zamykanie dancingów przez faszystów, tych największych błaznów na świecie, przemawia za moją tezą. Ale to tylko wstęp — rewolucja programowych bydląt! Uważam, że materjalizm w marksizmie był dotąd zbyt zamaskowany. Ale kto ja jestem, to się jeszcze okaże, mój Taziu. Wiem, że siły mi nie zabraknie. — Wyprężył straszliwe muskuły, rozpierające zielonawy kubraczek. Ktoś rozbierał się w przedpokoju, wpuszczony przez sprzątającą stróżkę.
— A cóż twoje własne wiersze w tem wszystkiem? — spytał Atanazy, stropiony trochę otwartością postawienia kwestji i nie znajdując na razie repliki. — Czy to są też objawy programowego zbydlęcenia?
— Nie żartuj: pod tym popularnym terminem kryje się naprawdę treść głęboka. A co do moich poezji to nie są to ani twory waszej głupiej Czystej Formy, ani rozwiązywanie artystyczne problemów społecznych, czy jak tam — bo nigdy dobrze nie rozumiałem tych tam uniwersalistów. Tępić kłamstwo — nasza kultura zakłamuje się na śmierć. Moje wiersze są czystą propagandą prawdy — sztuka jest brutalnie, otwarcie zużyta jako robocze bydlę. — (Atanazy był pod wrażeniem prostoty i szczerości Tempego: zazdrościł mu jego siły i wiary.).
— Ale nie programowe jeszcze — rzekł wesoło Łohoyski, wchodząc bez pukania. Poraz pierwszy pozwolił sobie dziś na kokainę od rana i w świetnym był humorze. Nie wiedział, że tego dnia właśnie podpisał na siebie wyrok śmierci — jeśli nie fizycznej, to duchowej. Już ani jedna chwila dnia i nocy nie miała być wolną od straszliwej trucizny, lub jej pożądania.
— A, pana hrabiego powitać! — odpowiedział z ironiczną, programową, niesmaczną uniżonością Sajetan.
— Bez głupich żartów, panie Tempe — burknął groźnie Jędrek, nagle ponury i napuszony. Postanowił zacząć mówić do Tempego per pan, korzystając z tego żartu. Nie znosił gdy mu wypominano, że jest tylko hrabią.
— Dlaczegoż to pan swoim lokajom nie wyrzuca już teraz tego tytułowania. Pamiętam moją wizytę w zeszłym roku w maju...
— No, no — porzućmy te tematy — mruknął Łohoyski zlekka poczerwieniawszy. — Nie wiedziałem, że pan już zdążył widzieć się z moją służbą.
— Pan hrabia się zmienił: członek partji S. D. ma teraz pałac, a mówią, że tamto właśnie się do tego przyczyniło, że starszy pan właśnie ze zmartwienia nogi wyciągnął.
— Panie Tempe: raczej: towarzyszu Sajetanie: niech pan pamięta, że nie lubię nieusprawiedliwionych przezemnie poufałości.
— Nie tak to broniliście się przed poufałościami dawniej, towarzyszu Jędrzeju — rzekł bezczelnie Tempe, przymrużając lewe oko. Atanazy zrozumiał: Tempe była to jedna z przelotnych ofiar Łohoyskiego w jego inwersyjnych zapędach. Była to zresztą tak zwana „amfibja“. Obecnie używał inwersji tylko dla kaptowania i opanowywania potrzebnych mu mężczyzn. „No tak, przecie jako lejtenant służył w „gwardiejskom ekipażu“, nic dziwnego“ — przypominał sobie Atanazy.
Łohoyski: Dawniej było dawniej: trzymajmy nowy dystans.
Tempe: Nie wiadomo jeszcze jaki dystans trzymać będziemy. Towarzysz-hrabia dawno widzę gazet nie czytał. Wszystko wisi na włosku, oczywiście dla tych, co umieją czytać. A niech tylko raz się zacznie, to my tej sposobności nie popuścimy. Dla nas pracują te wszystkie umiarkowane reformatory. Umiarkowanie i socjalizm to sprzeczności nieomal logiczne.
Łohoyski: I to pan mówi: oficer rezerwy floty? Słuchaj Taziu: możebyśmy go poprostu tego... — Tempe przybladł zlekka na ten żarcik.
Tempe: Nie wiedziałem, że Tazio ma teraz taki zawód poboczny. — Łohoyski spostrzegł, że za daleko posuwa swoją rozwiązłość.
Łohoyski: Dajmy spokój temu wzajemnemu przeszczekiwaniu się. Słyszałem pod drzwiami pańską teorję. I muszę przyznać, że to mi trochę przemawia do przekonania. Dlatego nawet może byłem zły, że ktoś mnie ubiegł w jej sformułowaniu.
Tempe: Zaszczyt to tylko dla mnie. Ale to tak za darmo i odrazu nie można. To daleka i trudna droga do szczęścia. A najprzód wszelkie dotychczasowe twory kultury muszą być w najwyższych swych stopniach zużytkowane: intelekt, panie hrabio, intelekt przedewszystkiem. A pan bardzo zaniedbał swoje pół-kule mózgowe na rzecz innych i to cudzych zdaje się. Ja dawno zeszedłem z tej drogi.
Łohoyski: Ten Tempe zrobił się niemożliwy, Taziu. Ja nie wiem jak z nim mam mówić. (Groźnie.) Towarzyszu Sajetanie: mówmy poważnie — ja jestem też tego zdania, że zbyteczne przeświadomienie nasze odbiera nam rozkosz bezpośredniego przeżywania. Ale ja propaguję zbydlęcenie indywidualne. Społeczeństwo samo się ubydlęci, jeśli jego członkowie...
Tempe: Bez głupich żartów, panie Łohoyski. Ja moje ideje traktuję poważnie: nie są one funkcją moich stosunków rodzinnych i finansowych. Dla pańskiego zbydlęcenia wystarczy panu kokaina. Ja wiem też wiele rzeczy. — Łohoyski chciał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu Atanazy.
Atanazy: (Do Tempego) — Słowo komunizm w moich ustach jest to blada ideja ze sfery idealnego bytu — w twoich — to krwawa bomba z dynamitu i żywego mięsa w strzępkach. Dajcie spokój kłótniom. Idziesz z nami na chrzest Bertzówny, Tempe? Ostatnie podrygi semickiego katolicyzmu u nas. Niedługo znajdą inny motorek, z którego będą czerpać siłę otwarcie i na większą skalę. Teraz ludzkości trzeba nowego typu proroka, ale innego, niż te socjały z XIX-tego wieku. Zbydlęcenie programowe trzeba trochę dla uroku umetafizycznić: wykazać jego transcendentalną konieczność. Żadna religja znana tu nie pomoże — trzeba wymyślić coś zupełnie nowego.
Łohoyski: Jeśli to pan, panie Tempe ma być typem proroka przyszłości, to nie zazdroszczę ludzkości. Pan każdą ideję może tylko zohydzić.
Tempe: Wasza złość na mnie polega tylko na tem, że mi zazdrościcie siły, której nie macie. Siłę miałem aby uwierzyć, ale ta wiara dała mi jeszcze drugie tyle, o ile nie więcej. — Tamci milczeli ponuro. — Mam piekielny talent organizacji. O tem sam nie wiedziałem. Nadchodząca przemiana musi zużyć mnie i to na najwyższych stanowiskach. Zobaczycie. — Wyszli na miasto, pachnące mrozem i motłochem. Coś było dziwnego w powietrzu. Czuć było jakiś cień, rzucony od czegoś, czego nikt nie widział — nie widać też było światła, które wywoływało ten cień — tem dziwniejsze było wrażenie, Ale wszyscy przeczuwali coś, czego nie było jeszcze w gazetach. Niepokojące było stanowisko umiarkowanej prasy socjalistycznej: zalecano właśnie największe umiarkowanie i nawoływano do spokoju — widocznie bali się sami. Tempe kupił jakiś dodatek i przerzucał idąc.
— Powiem wam otwarcie — mówił — jutro generał Bruizor robi pierwszy wyłom — oczywiście mimowoli dla nas — miałem wiadomości tajne. My, czekamy na odpowiednią chwilę. Ale zachowajcie to w dyskrecji. — Atanazy na chwilę doznał olśnienia. Wiec już jutro? Nagle cały świat zakręcił się w tańczącem świetle: poczuł się tak, jak wtedy, przed pojedynkiem. Ale zaraz zrozumiał, że dla niego to jeszcze trochę zawcześnie — nie był przygotowany — ślub, Hela, nierozwiązane problemy. Obaj z Łohoyskim niedobrze czuli się na ulicy z towarzyszem Tempe: jakby szli w towarzystwie bomby — lada nieostrożność i — chlust! Wszystko dobre było w teorji — praktyka przerażała ich. Nie mając żadnych pozytywnych antydotów w sobie, tracili grunt pod nogami — przepaść zdawała się odkrywać tu, na tym trotuarze, w bramach ponurych domów, w twarzach spotykanych ludzi. Tylko błękitne niebo w zenicie, przesłaniające się ciągnącemi mgiełkami, obojętne było i szczęśliwe — jakże zazdrościli mu jego beztroskiego, bezosobowego istnienia. Co robić z tym przeklętym Tempe?
Tempe: Dosyć prometejskich ludzi, tych, co z kagankami — obecnie z elektrycznemi latarkami — składają wizyty tłumowi w jego norach, a potem wracają do swoich codziennych wyżyn, raczej nizin ducha. Masy wezmą sobie wszystko same, bez pośrednictwa — zyskownego czasem — tych oświecicieli — i swoich ludzi puszczą w świat.
Łohoyski: Wy nic naprawdę nie wiecie, towarzyszu Tempe: Rosja cofa się — nikt na całym świecie nie bierze na serjo komunizmu.
Tempe: Ale też komunizm nie traktuje nikogo na serjo prócz siebie. A zresztą to tylko wstęp. Komunizm jest fazą przejściową, a wahania są konieczne — zależy to od punktu wyjścia. Pamiętajcie skąd wyszła Rosja. Centr sił, z którego wyszła ta wszechświatowa fala może nawet czasowo wygasnąć — ale fala ta poszła i zrobiła swoje. A zresztą gdzież są wasze koncepcje, stęchli demokraci? Wy mikroskopijni obserwatorowie na krótki dystans nic nie rozumiecie wielkości idej. Wyjecie o te ideje, których nie macie i mieć nie możecie, bo ideje obecnie tworzą się same w masach i znajdują sobie jednostki do samouświadomienia. Ideja rośnie w życiu, a nie wymyśla się przy biurku, a przedewszystkiem musi być prawdziwa: musi wynikać z historycznej konieczności, a nie być tylko hamulcem, mającym zatrzymać ludzkość na parszywym poziomie pozorów ludzkości przy zachowaniu wszystkich przywilejów, ale nie dla ludzi dawnego typu władców, a dla nowych spryciarzy, różnych selfmademanów, businesmanów i hyen, trudniących się handlem...
Atanazy: Dosyć, Tempe, jesteś nudny — my to wiemy wszystko. Jak jestem sam i myślę nad tem wszystkiem i nad tem kim jestem, wydaje mi się to wielkiem i sam, z całym moim indywidualizmem robię się w stosunku do tego małym i zbytecznym — nie tylko ja, ale ci inni — na szczytach. Ale wystarczy mi posłuchać kogoś w twoim stylu, mówiącego te komunały i cała wielkość rozwiewa mi się natychmiast w nudę: widzę już nie zbytecznych ludzi, tylko zbyteczną ludzkość, która nic już nie stworzy — a to jest gorsze.
Łohoyski: Ja wierzyłem w esdeizm, bo myślałem, że celem jest prawdziwe wyzwolenie ducha, swoboda i wielka twórczość dla wszystkich — ale teraz...
Tempe: To są właśnie te wszystkie frazesy, których myśmy się wyzbyli i w tem jest nasza wielkość. Jesteście obaj pseudo-prometeiczne duszki. Chcielibyście dawać z łaski, a nie macie czego, a jak sami biorą, to was to oburza. Zmechanizowanie, czyli mówiąc poprostu: zbydlęcenie świadome — to jest prawdziwa przyszłość — a reszta to nadbudowa, ornament, który tak się rozpanoszył, że zjadać zaczął to, co miał zdobić. Doszliśmy do kresu burżuazyjnej kultury, która nie dała nic, prócz zwątpienia we wszystko.
Atanazy: To zależy od tego, czego się od niej wymagało — to, że filozofja stanęła na czysto negatywnem określeniu granic poznania wyzwala mnóstwo energji, która inaczej szłaby na bezpłodne zmaganie się z niemożliwością. — („Czy to ja mówię?“ — pomyślał.) — To zszarzenie, które będzie skutkiem uspołecznienia nie koniecznie ma być równe zbydlęceniu — można się zmechanizować, zachowując zdobycze kultury. I do tego idzie ludzkość, ale nie dojdzie przez niszczące katastrofy, mające na celu natychmiastową realizację państwowego socjalizmu.
Wszystko to mówił Atanazy nieszczerze, aby tylko nie myśleć o problemie komunji, do której chciał go dziś zmusić ksiądz Wyprztyk. Blizkość katastrofy zmieniła jednak jego nastrój bezpośredni — wszystko dobrze, ale z daleka.
Tempe: Ja wiem o co ty mnie posądzasz, Atanazy: oto, że ja, robiąc rewolucję...
Łohoyski: Co pan tam robi, panie Tempe: jest pan pionkiem.
Tempe: To się okaże: Otóż, że ja przytem przeżywam samego siebie w wymiarach odpadka tej kultury, której nienawidzę, że sam wynoszę się przytem ponad siebie w wymiarze przeciwnym mojej idei. Ja wiem — ty może masz rację nawet, jeśli chodzi o tę chwilę. Ale cóż — czy możemy stać się innymi ludźmi, nie przechodząc wszystkich faz pośrednich? To, co mówiłeś o pseudomorfozie stosuje się może bardziej do mnie, niż do moich wierszy — ale jest to okres przejściowy. Musimy przejść z zaciśniętemi zębami przez wszystkie stadja, wyszarpując się kawałkami z tej martwej masy, którą tworzymy z całym światem. A na końcu, zamiast bezświadomego bydlęctwa, nieznacznie nadchodzącego pod maską niby wielkich, a w gruncie rzeczy fałszywych idej, świadome zejście do otchłani szczęścia — ciemnawej, to przyznaję — ale na tem właśnie, jeśli chcecie, polega wielkość, aby uświadomić sobie, że zbyt wielkie światło stwarza ciemność, oślepia i niszczy samą możność widzenia. Jesteśmy już w tym okresie. A przytem — i to jest dla was najbardziej niezrozumiałe — ja spać spokojnie nie mogę kiedy wiem, że otacza mnie niezgłębione morze cierpień, które można usunąć, za cenę pewnych lekkich nieprzyjemności wyrządzonych takim typom, jak wy. Wybaczcie, ale trudno się wahać. —
Dla Łohoyskiego, który był zły na Tempego, że popsuł mu ranną wizytę u Atanazego, ostatnią przed ślubem, rozmowa ta stawała się wprost nieznośna. Nie wiedział już kto czego przed kim broni, tembardziej, że w ostatnich czasach poważnie już posądzał Atanazego o utajony komunizm.
— Dosyć tego przecinania włosów — krzyknął. — Obaj jesteście zdeklarowani komuniści. Ja chcę żyć jeszcze choć chwilkę. Nie zatruwajcie jej. Niewiadomo co będzie jutro.
Właśnie dochodzili do katedry na Starem Mieście, gdzie miał odbyć się chrzest i oba śluby. Przed kościołem stał blady Prepudrech bez czapki, zatulony w czarne fokowe futro.
— Nie pozwoliła mi pojechać po siebie. Umieram z niepokoju. Może się zabić w każdej chwili. U niej tak zawsze — największe przeciwieństwa się stykają. Ach, Taziu: żebyś wiedział co ja cierpię — mówił, nie zwracając uwagi na Tempego, który patrzył na wszystkich trzech z nieukrywaną pogardą.
— Ja idę — powiedział nagle bardzo głośno. — Nie lubię tych komedji. Ostatnie podrygi: masz rację, Taziu. Dowidzenia na barykadach, o ile macie jeszcze jakie gruczoły w sobie. A jeśli nie, to proszę do nas. My potrafimy was jeszcze zużytkować. Potrzebujemy straceńców, ale z gruczołami, nie takich flaków, co nawet zabawić się w ostatniej chwili nie potrafią. — Zasalutował, przykładając zmarzniętą, czerwoną łapę do czarnej dżokejki i odszedł gwiżdżąc.
— Ta szlachta szwedzka to jednak jest dość „minderwärtig“ — zaśmiał się za nim Łohoyski. Jemu też jutrzejsza rewolucja wchodziła trochę w drogę: nie wiadomo jak będzie postawiony po przewrocie problem tajnego handlu kokainą, a przytem właśnie na jutro miał umówione pewne spotkanie: paljatywy zamiast miłości do Atanazego, którego zdobycie musiało być, z powodu ślubu, odłożone na czas dłuższy.
Tymczasem wypogadzało się i zaczynało się powoli skrzące od mrozu, wesołe, pełne nadziei, obiecujące wczesno-zimowe przedpołudnie. Słońce przygrzewało przez mgłę, rozchodzącą się powoli i z gzymsów i czarnych drzew zaczęły spadać mokrzejące czapki puchów, rozplaskując się w błocie trotuarów. Atanazy przeniósł się wyobraźnią w góry. Jakżeż tam musiało być cudownie: olbrzymie, lśniące płaszczyzny, granatowe niebo, narty i mroźny pęd i nieopisany urok małej restauracyjki u podnóża gór, w której, po całym dniu wśród śniegów, piło się herbatę z czerwonem winem. Jakże dawno już nie mógł sobie na to pozwolić, (to jest na podróż w góry, a nie na herbatę z winem), jakich cudów dokazywał, aby możliwie chociaż być ubranym. Pierwszy raz uświadomił sobie naprawdę, że nie będzie potrzebował siedzieć w kancelarji starego mecenasa Waniuszewskiego i odrabiać nudnych kawałków; zamiast podróży zagranicę, która na razie była niemożliwa, będzie mógł przynajmniej użyć zimy górskiej w Zarytem. Wolałby móc to zrobić za swoje pieniądze, ale trudno. Wobec tego, że postanowił wyrzec się Heli Bertz definitywnie, problem względnie bogatego małżeństwa stawał się nieistotnym. Chociaż — czy nie sprzedawał przypadkiem swojej urody? A gdyby Zosia nie miała nic i gdyby nie bał się poprosu Heli jako żony i gdyby ona... Atanazy zasępił się, ale na krótko. Jednak bezpośrednia rzeczywistość zbyt wiele miała bezwstydnego uroku, który nie pozwalał na pogłębienie tych niebezpiecznych zwątpień. Spojrzał na Łohoyskiego, który, zażywszy ukradkiem nową porcję „coco“, bawił się śniegiem jak dziecko. Ten płytki i brutalny „żuiser“ wydał mu się naprawdę kimś bardzo blizkim. „Jadę w dół coraz bardziej“, pomyślał, ale myśl ta nie sprawiła mu przykrości.
Jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo mignęło tuż, tuż koło niego — pochyłość, nieznaczna, a kusząca.
— Nie masz pojęcia, co ja widzę w tym śniegu — mówił Jędrek — nieznana materja z innej planety. Za taką jedną chwilę nie żałuję całego istnienia. Nie obchodzi mnie nic i Tempe i rewolucja — tylko, żeby tak trwało ciągle — o, te iskierki, które się łączą — a, psia-krew — nie umiem tego wyrazić — zapatrzył się rozszerzonemi źrenicami w płat śniegu na świętej figurze w bramie i zamarł w bydlęcym zachwycie. Hela nie przyjeżdżała. Atanazego również ogarnął jakiś niepokój i z przerażeniem uświadomił sobie że, mimo wyrzeczenia się Heli, boi się o nią równie jak Prepudrech, nie kochając jej zupełnie, a nawet czując dla niej pewnego rodzaju nienawiść. Czyżby ona była tem niebezpieczeństwem, którego się przestraszył przed chwilą. Niezbadane wyroki podświadomych sił — zdawało mu się przecie, że zgnębił to wszystko ostatecznie. Przysięgał, że niema nawet najlżejszego zamiaru — a tu nagle całe życie wydało mu się jałową pustynią na myśl, że ona tam w tej chwili mogła się zabić. A nie czuł przytem najmniejszego żalu: śmierć jej jako taka nie obchodziła go nic. Prepudrech patrzył na niego dziwnie uważnie.
— Więc ty też masz jakieś przeczucia. Ja wiem: ty się kochasz w Heli. Ona opowiedziała mi wszystko wczoraj. Zarzucała mi, że nie ma we mnie nic masochizmu. Całowaliście się. To jest podłe — wykrztusił nie panujący już nad sobą książę. — Ja czuję, że się coś stało! —
— Najlepiej jedź tam. A co do tego, to mówię ci ostatni raz: panna Hela jest — nie obniżając w niczem jej wartości — histeryczką. Dla dodania uroku sytuacji opowiedziała ci zupełnie urojone rzeczy — ze sztucznym gniewem odpowiedział Atanazy, ale zaczerwienił się silnie, kryjąc się w nowe futro z małp, dar pani Osłabędzkiej. Prepudrech najwyraźniej chciał uwierzyć w tę wersję.
— Czy naprawdę tak myślisz? — spytał takim tonem, jakby spadł z niego nieznośny ciężar. — Błagam cię nie mów jej nic o tem. O, Boże! Może jej już niema! Wy nie wiecie co to jest za męka, to ciągłe czekanie na samobójstwo. —
— Ależ nic się nie stało napewno — mówił zupełnie nieszczerze Atanazy. — I nic między nami nie było. Przypomnij sobie historję hrabiego de La Roncière, którego jakaś histeryczna panna wysłała na galery, wmówiwszy wszystkim, że on ją zgwałcił. —
— Nie masz pojęcia jaką mi zrobiłeś przyjemność tem zapewnieniem. — Azalin ściskał go nerwowo. Atanazy zaczynał czuć się fatalnie. Coraz większa ilość osób napływała przed kościół, zajeżdżały auta, powozy, a Hela wciąż nie przybywała. — Czemu, czemu ona nie chciała abym po nią zajechał. Mówiła, że musi jeszcze pomyśleć o chrzcie w samotności. To nieprawda. Ja zwarjuję z niepokoju — jęczał Prepudrech.
— Zażyj „coco“, Aziu. Z tem niema w życiu dramatu — śmiał się okrutnie Łohoyski. — O — jadą. Widzę brodę starego Bertza. Lecz co to — panna Hela ma obandażowaną rękę. — W otwartem landzie — Bertz używał auta tylko dla byznesów — zaprzężonem w cztery farbowane na purpurowo siwe angliki, zajechali wreszcie przed kościół: on zgnębiony, w zupełnym rozstroju moralnym, ona w świetnym humorze po tylko co nieudanem samobójstwie, z obandażowanem ramieniem i w narzuconem na czarną, wieczorową suknię, futrze.
— Hela, jak mogłaś, dziś właśnie — jęczał Prepudrech, wpijając się w jej zdrowe ramię, jak mątwa.
— Nie gryź, zwierzę — syknęła. — Ostatni raz mówię ci, Aziu. Już nigdy tego więcej nie będzie i nigdy już nie nazwę cię Kubą i Prepudrechem.
— Czy ciężko? — spytał książę, targany najsprzeczniejszemi uczuciami?
— Biceps na wylot, kość nienaruszona. Szarpnęło ścierwo, bo małe.. Koniec. Jeżeli, to tylko z dużego Colta — uspokój się, żartuję — mówiła gładząc narzeczonego po głowie. Bertz witał się naokoło zawstydzony straszliwie.
— Który to raz, księżno, — spytał Łohoyski.
— Siedem i pół było, licząc za pół tę kokainę u pana — głośno odpowiedziała Hela. Jędrek zmięszał się — zadużo już o tem mówiono. — Napadło mnie, nie mogłam wytrzymać. Sąd Boży — albo dziś koniec, albo już nigdy — tak sobie postanowiłam. — pocałowała w głowę Azalina i, jak wtedy w szpitalu, spojrzała jednocześnie w oczy Atanazemu, który zatrząsł się cały od nagłego jak piorun pożądania. Stracił na chwilę przytomność.
— Niech pan uważa, bo będzie tak, jak wtedy, — szepnęła Hela.
— Co, co? — Prepudrech oderwał się od jej futra, przepojonego zapachem gencjan Fontassiniego i jodyny.
— Nic — przypominam panu Taziowi, jak kiedyś wylał za pełną filiżankę, nie doniósłszy jej do ust. Boję się wejść do kościoła. Ratujcie mnie wszyscy przed Wyprztykiem. Gotów mnie zabić z wściekłości. —
— Ale co to ma za związek — dziwił się szczęśliwy już prawie Azalin.
— Czyż wszystko musi mieć związek ze wszystkiem? Choćby w rozmowie wyzbądźmy się namacalnej przyczynowości. Bawmy się w rzeczy nieoczekiwane. —
Nagle z cieniów wnętrza katedry wypadł na mroźne słońce buchający parą Wyprztyk, ubrany w czerwony ornat, komżę i inne mniej znane akcesorja.
— Ja ci pokażę, ty buntownicza, niewierna... landrygo! — wykrztusił wreszcie, nie znalazłszy w złości swej innego słowa, jak to, którem matka jego, chłopka, nazywała swoją służącą. — Do spowiedzi za mną. A wy wszyscy bądźcie świadkami pokuty którą naznaczę. — Chwycił ją za zdrową rękę i ciągnął w głąb kościoła w furji nieokiełznanej. Futro spadło jej z ramion i biały kark łysnął nieprzyzwoicie, lubieżnie, pod gęstwą złoto-rudych włosów na tle ciemnego, gorącego wnętrza katedry. Wszyscy rzucili się za nimi i za chwilę pusto było przed kościołem. Tylko wróble dziobały koński nawóz i przekomarzali się, niektórzy spaśli jak rosyjskie kuczery, woźnice i chudzi o lordowskich twarzach lokaje i szoferzy najwyższej finansjery. W jakie 3 kwadranse dopiero organy, grające Andante z 58-ej symfonji Szymanowskiego, dały znać zrewoltowanej już fagaserji, że państwo ich dopełnili obrządku.
Ksiądz Hieronim, zaciągnąwszy Helę do konfesjonału rzucił ją brutalnie na kolana, a sam zapadłszy w mroczną głębię, głośno zadawał pytania. Poczem szeptał długo i nareszcie ustał.
— Czołgaj się na brzuchu gadzino przed wielki ołtarz i tam przez 10 minut błagaj Najświętszą Marję Pannę o zmiłowanie — ja ci odpuszczam — puknął 3 razy stojąc, a potem patrzył nie bez pewnego odcienia subtelnego zadowolenia, jak Hela, bokiem, unosząc w górę lewą rękę, na prawym łokciu, brzuchem, pełzła ku ołtarzowi. Azalin i Atanazy byli zachwyceni. Łohoyski za filarem łupnął nową dawkę i rżał wewnętrznie z rozkoszy. Stary Bertz z dziwną przyjemnością obserwował tę scenę. Był dumny teraz, że wszystko odbywa się tak po „średniowiecznemu“, jak mu się zdawało, tak naprawdę po ultraarcykatolicku. Czuł się prawdziwym katolikiem w tej chwili i łzy napływały mu do oczu z rozkoszy. Jakąż intuicją wiedziona jego ukochana Hela teraz natchnęła go do tego chrztu — miał pewne wiadomości o nadchodzącym przewrocie, ale nie znał jeszcze daty — wszystko jedno, nigdy nie było to bardziej w porę: w umiarkowanym rządzie miał nadzieję zająć wysokie stanowisko — nie w tym, co mógł nastąpić teraz, ale w następnym. Bez chrztu byłoby to nieco trudniej, bo socjaliści-chłopomani (ekwiwalent rosyjskich eserów) musieli się liczyć z religijnością wsi. W głębi każdy żyd jest przecie tylko żydem — tak myślą goje — niech myślą. Rozpoczął się wreszcie chrzest. Rzecz dziwna: Hela odpowiadała z początku gładko i spokojnie, ale na pytanie: „czy wyrzeka się złego ducha i spraw jego“, chwycił ją kurcz za gardło, oczy zaszły łzami i nie mogła wydusić ani słowa. A w kościele nastała złowroga cisza. Jakiś zaświatowy dreszczyk wstrząsnął nawet najsceptyczniejsze mózgi. Stary Bertz podniósł obie ręce do góry — w tej chwili zstąpiła nań łaska: wierzył naprawdę ale jak dziwnie... Wierzył więcej w złego ducha niż w Boga.. Poczuł się dumnym z tego, że może w jego córce mieszkał sam Książę Ciemności. Cisza powoli napełniała się trwożliwym szeptem, a szept ten miał żydowski posmak: jakieś „Chàbełe, Chìbełe“ Łohoyskiego, jakieś Ananiel, Ahasfaron, Azababrol, a nawet Prepudrech. Dużo było ich dziś w tym kościele. Na tle tem pękło coś w przestrzeni i dał się słyszeć dźwięczny głos Heli: „Wyrzekam“. Ksiądz Wyprztyk miał chwilę nieziemskiego zachwytu. Cała jego wiara w godność swoją w stosunku do kapłaństwa wisiała na tym tak nieistotnym w gruncie rzeczy momencie. Powiedział sobie w myśli: „jeśli nie pokonam go, jestem zgubiony“. Stary Bertz, ze swojem notorycznem podobieństwem do Belzebuba był dla niego widomym symbolem zła całego świata. To on mieszkał w duszy swojej córki, mimo swej notorycznej również dobroci. — Ksiądz Hieronim pokonywał „tamtego“ w jego osobie. Chwila przeszła. — Dusza Heli stała się uczestniczką wielkiego obcowania z Bogiem, przez jego wolę. Był szczęśliwy.
Atanazy może równie silnie odczuł ten moment zawieszenia. To zło w niej, które go tak ciągnęło, stało się dla niego prawie namacalne, zakrzepłe jakby w przesyconej kadzidłem atmosferze świętego miejsca, z którem bądź co bądź łączyły go dalekie wspomnienia dzieciństwa. Cóżby dał, żeby powrócić do dawnej wiary! Ale był to wymarły świat, do którego wstęp był mu wzbroniony na zawsze. Przekonał się o tem na wojnie. Gdyby mógł uwierzyć w istotność duchowej przemiany Heli, zadrościłby jej w tej chwili do szaleństwa. On jeden pewny był, że podświadomy mechanizm tej historji innym był, niż to przypuszczali wszyscy, ale jaki — nie wiedział. Świętokradztwo chrztu tej złej, nieugiętej siły, mimo jego niewiary, podziałało na niego upajająco. Znowu (ach, ileż razy i zawsze bez cienia realnego skutku) spojrzał na świat nowem okiem i dalekie przeznaczenia (podobnie jak u Zosi tamtego wieczoru) jak obce widoki, widziane z okna wagonu, kolistym ruchem poprzesuwały się bezgłośnie wokół tajemniczego centrum jego niezrozumiałej dla niego samego (a tak dobrze zrozumiałej dla innych) osobowości — cicho, jak na wale naoliwionej osi. A była to, dla niego oczywiście, oś wszechświata. Nie chciał jednak przyznać się do tego, że Hela, „ta żydóweczka“, jak ją jeszcze w myśli nazywał, była istotną władczynią jego losu. Był gojem i to bardzo katolickim w tej chwili. Za nic na świecie (w tej sekundzie oczywiście) nie przeszedłby na protestantyzm.
Zahuczały organy i cienki głosik chłopięcy zaczął śpiewać dziwną, przepiękną pieśń Szymanowskiego o młodym pasterzu, przyjacielu samotnego króla. Hela modliła się żarliwie o nieustanną, niezmienną wiarę. Nad nią piętrzył się pełen złotych błysków barokowy ołtarz, ten gość jakiś niestosownie ubrany i groteskowy, wśród strzelistych wysmukłości sytej swoją potęgą gotyckiej katedry. Czyż jest większy dysonans, a jednak wszyscy się nań godzą. W fali dźwięków, z dzikiem zapamiętaniem wydzierającej się w nieskończoność i wkliniającej się asymptotycznie w ostrołuki sklepień, Hela podniosła się — teraz już w białej przezroczystej szacie, którą poprzednio zarzuciły na nią jakieś tajemnicze, biało ubrane dziewczątka. Zstąpiła na nią łaska wiary — zdawało się, że nic nigdy jej nie zachwieje. Z kobiecem prawie jasnowidztwem chwili, odczuł ten stan jej ksiądz Hieronim i z naiwnością pozażyciowego widma, rozpromienił się cały w tryumfie swego zwycięstwa. Nie myślał w tej chwili zupełnie o materjalnych zyskach dla swego dzieła, w związku z tą „tranzakcją“ z Bogiem. Modlił się dziękczynnie zupełnie szczerze, co mu się niestety coraz rzadziej zdarzało. Tłum różnych żydów wyłupiał na to oczy, jakby na jakąś czarnoksięską sztukę wrogich im sił. „Co sądzić o tem może w tej chwili, wspólny tym obu nieprzenikliwym wzajemnie światom, Bóg. Na ten problem nie zwrócił uwagi nikt, prócz mnie“, pomyślał Atanazy. Ze współczuciem wgłębiał się w męczące rozdwojenie tej nie istniejącej dla niego, a tak realnej potęgi, zachodzącej za horyzont szarych przeznaczeń masy ludzkiej. Spełnił swoją społeczną misję i teraz może odejść od samopożerającej się, już bez niczyjej pomocy, ludzkości. W ponurych promieniach myśli tej nędznym mu się wydał i Ramzes II i Napoleon i religja i cały indywidualizm w życiu i w sztuce. Mrowisko przyszłej ludzkości, zbiór automatów, kryjących gdzieś na dnie resztki wspaniałej (czyż naprawdę wspaniałej wobec tego?) przeszłości, spiętrzał się przed nim do gigantycznych rozmiarów. Tamto było komedją, krótkim wybłyskiem potęg, zużytych do przeciwnych im, przerastających je celów. Społeczeństwo, to przyszłe, szare i nudne, urosło mu w myśli do jedynej realnej wartości, wśród kosmicznego pyłu słońc w nieskończonej przestrzeni. Ta myśl zgasiła mu wszystkie barwy niby to wspaniałej epoki: od jaskiniowców do Rewolucji Francuskiej. Miotanie się tej bandy indywidualistycznych pokrak, na tle cierpiącej miazgi bydląt, niezdolnych jeszcze do organizacji, wydało mu się szczytem komedjanckiej marności. „Ale jednak tamci przeżyli świat w inny sposób. Nawet Napoleon, mimo swego kompromisu… A co to kogo obchodzi? W takim razie jedna chwilka życia Jędrka Łohoyskiego po pięciu deci „coco“ jest więcej warta od całego życia ludzkości?“ Sprzeczność i niewspółmierność tych światów, z wyraźną przewagą objektywnego, koniecznego zwycięstwa rosnącej wciąż zorganizowanej masy, nad szarpiącem się, jakby w kaftanie bezpieczeństwa w ograniczoności swej, indywiduum, stawała się wprost straszna. A jednak po tej stronie był prawdziwy tragizm, wobec nieuniknionej, choć nieświadomej klęski. „już za 500 lat może nikogo nie będzie w tym stylu, a szczęśliwe automaty nie będą nawet rozumieć ksiąg dawnych czasów, a słowa w nich zawarte będą dla nich znaczkami bez znaczenia, nieskoordynowanemi żadną bezpośrednio zrozumiałą ideją — może będą na nas patrzeć tak, jak my dziś na totemistów Australji“. Takiemi to myślami usprawiedliwiał Atanazy przed sobą swoją własną nicość.
Hela szła w tryumfie przez kościół. Święta, przeźroczysta maska, nałożona na jej twarz złego, umęczonego demona, tworzyła z niej zjawę niewiarogodnego piękna. „A jednak ten ostatni strzał był dobry. Żeby nie szarpnął ten osioł (pomyślała o swoim czerwonym browningu, jak o żywem jakiemś, blizkiem jej i niewdzięcznem stworzeniu) to tegoby wcale nie było: tego kościoła, Wyprztyka, chrztu, tego Atanazego, ogłupiałego od pożądania mego ciała — nie byłoby nic.“ Pierwszy raz (tamto objawienie w dzień nawrócenia niczem było wobec tego) odczuła namacalnie jakby niepojętą ideję niebytu. I wdzięczność dla tego małego, czerwonego, nieposłusznego stworzonka, tam w szufladzie jej nocnego stolika, wypełniła jej oczy gorącą falą łez, płynących gdzieś aż z pod serca. Życie wracało: to ukochane, straszne, obrzydliwe, a jednak tak blizkie życie. „Będę jego kochanką, będę...“, pomyślała z nieznanem dotąd uczuciem o Atanazym i przestraszyła się poraz pierwszy spełnionego w myśli grzechu w tem świętem miejscu. „Nie, nie, nigdy“, kłamało coś zawzięcie. A jednocześnie ktoś obcy śmiał się w niej bezczelnie, z cynizmem. „Szatan“, pomyślała. „Nie wypędził go jeszcze całkiem ze mnie, biedny ojciec Hieronim.“ Prepudrech nie istniał dla niej zupełnie. Stał jeszcze tam pod filarem, piękny jak prawdziwy książe z perskiej miniatury, nie mogąc ruszyć się z miejsca, kiedy przechodziła koło niego, jak demon zniszczenia, w koronie świętości, obcej całemu jej jestestwu, wiary. Stanowczo dawka przeżyć była za wielka. „Jak wytrzymam do wieczora i potem jak przetrzymać tę noc. Umrę przedtem napewno. Chyba upić się jak świnia, nie myśleć, nie czuć nic za jakąbądź cenę“. A jutrzejszy dzień stawał przed jego złamaną myślą, jeszcze groźniejszy niż ta noc piekielna, której pragnął i bał się do obłędu. Jak unieść ten jej przeinteligentniały mózg na tym małym móżdżku pospolitego, arystokratycznego bubka? Jak dać jej erotyczne czysto szczęście, w tej całej komplikacji, która najpotężniejszego byka do bezwładu doprowadzićby mogła? Hela ocknęła się nagle przed Atanazym, stojącym w pierwszym rzędzie szpaleru, między jakimiś straszliwymi potentami żydowskiego kapitału, który teraz oto, przez chrzest Bertza znaleść miał zaczepienia transmisji w potwornych machinacjach innych skupień tegoż kapitału, w rękach jakichś potężnych gojów z Zachodu. Wszystko jedno — niech interes idzie, a może kiedyś... A może to złudzenie? Jakieś szare oliwki na kamienistych wzgórzach Palestyny i cicha Wisła, wśród srebrnych wierzb, obrosła mrowiem żydowskiej nędzy i Rotszyldy, Mendelsony i Bleichrödery (a może Bleichröder nie jest żyd — kto to wie napewno, jeden z tych, których to nic nie obchodzi i który się nic na tem nie rozumie) — wszystko razem wplecione we wszechświatową koncentrację przemysłu i, postępującą z nią razem, organizację mas i wizja żydowskiego państwa w mózgach przerażonych gojów, masoni, dancingi i trujące gazy i wschód, ten prawdziwy, naprawdę tajemniczy oddzielony już wżerającą się weń cienką warstewką rosyjskiego komunizmu od reszty świata, puszczający macki i tu i tam na zachód — wszystko to przemknęło przez umęczoną głowę Atanazego, gdy zczepił się oczami z „tą“, z tym kwiatem kobiecego bestjalstwa, wyrosłym na tym właśnie moczarze. „Te bestje nie zdegenerują się tak prędko, jak my. Może gdzieś w szarej miazdze społeczeństwa - mrowiska zrównamy się — ale teraz one mają przewagę zdrowej siły. Oczywiście dlatego inwersja organizuje się tak gorączkowo, tępiąc normalną pornografję w sztuce“, zdołał pomyśleć Atanazy, nim zapadł w lazurową, palącą się nieziemskim, a jednak tak zmysłowym ogniem, otchłań tych jedynych na świecie oczu. „Czemu ja się przed nią bronię — i tak moje życie jest nic nie warte. — O — w takiej chwili czemu nie jestem artystą — usprawiedliwiłbym wszystko w paru tonach, w jakichś nędznych bohomazach i byłbym szczęśliwy.“ Helą wstrząsnął dreszcz wstydu i dusza jej uleciała razem z dźwiękami organów, tłukąc się z dziką żądzą nieskończoności o granice wszechświata. „Nie“ — pomyślała naiwnie — „to życie, które mi darował ON, tam w Niebie, w którego wierzę, musi być wzniosłe i czyste. Daruję go tej biednej Zosi, a z Azalina zrobię człowieka.“ Biedny Prepudrech umarłby z czysto intelektualnego strachu, gdyby mógł teraz przeniknąć jej myśli. Zbliżał się chwiejnym krokiem, nurtowany przez rodzącą się na nowo zazdrość.
— Czemu Zosia nie przyszła? — spytała Hela. — Tak ją lubię, takbym chciała, żebyśmy naprawdę były w przyjaźni.
— Ja też, ja nic... ja myślę zupełnie co innego — to jest niewyrażalne — bełkotał Atanazy.
— Wiem: chciałby pan abyśmy obie... Dosyć — tu jest miejsce święte. Czekam was na śniadanie o pół do drugiej. — Rozmowa ta, w swej pospolitości, dziwniejsza była od wszystkiego, co zaszło poprzednio. Zwykły dzień, ten, którym pokrywa się przepaść tajemnicy bytu, jak zdradliwą powłoką wodorostów trzęsawisko, dostał nagle nowy wymiar dziwności, nie metafizycznej, tylko czysto życiowej. „To jest ta dziwność, którą żyją normalni ludzie w chwilach wyjątkowych, bez żadnych już religijnych wzruszeń — ta, którą czuje oficer grający na bałałajce jakiejś dziewczynce (czemu właśnie ta kombinacja?), urzędnik bankowy na dancingu, podejrzana (zawsze to samo) mężatka w jakiejś pachnącej złym tytoniem i podłemi perfumami garsonierze biednego dancingbubka — ta dziwność III-ciej klasy, która jest we wszystkich powieściach, z wyjątkiem „Nietoty“ Micińskiego. Nie — niech się dzieją nawet rzeczy straszne, ale w wymiarach prawdziwej metafizyki. Więc czytać Husserla czy Russell’a, a potem gwałcić byle kogo, bo sam akt płciowy jest czemś najdziwniejszem i we wszystkich religjach związany jest z obrzędami, z wyjątkiem bardzo pierwotnych. Co zostaje innego? Zostać księdzem, czy co?“
— Tak, będziemy napewno. Zosia była u komunji rano, potem była zmęczona — dlatego nie przyszła. Więc dziś o 6-tej?
— Tak — spotkamy się tu znowu. — Rozmowa urwała się. Czuli oboje, że wiedzą napewno identycznie to samo, oni dwoje tylko, tu i na świecie całym, już poza wszelką pospolitością, a nawet dziwnością. Zaczynała się nowa wielka miłość, wyrosła na krzywdzie i męczarni innych — w tem była cała jej cena i wartość. Podświadomy psychiczny sadyzm Atanazego, złączony z fizycznym masochizmem nadawał tej kombinacji szatański urok. W niej była odwrotność. To zadawalniało ambicje obojga. Rozdzielił ich zmięszany tłum gojów i semitów — wyszli osobno: on sam, ona pod rękę z narzeczonym.
Śniadanie u Bertzów, na którem podano potrawy zupełnie nieprawdopodobne — opis wymagałby osobnej książki — miało nastrój ponury. Wiadomość o planowanym na jutro zamachu stanu przetrąciła humory nawet największym optymistom. Udzielił jej zebraniu poufnie sam Bertz, mający wiadomości najpewniejsze i najprędsze. Urządzał tę niby demonstrację najprawicowszy odłam socjalistów, a właściwie partja wojskowa generała Bruizora. Ktoś stary mówił:
— Proszę państwa — to jest pewne jak 2 razy 2. Pewna partja robi zamach stanu — oczywiście najbardziej konserwatywna z rewolucyjnych — o faszyźmie niema u nas mowy. Ma oczywiście w początku takiej historji większą od innych ilość głosów za sobą w danem ciele parlamentarnem, a najmniej emanujących ją przedstawicieli w społeczeństwie. Wytrąca taka awantura z równowagi całe społeczeństwo, a nadewszystko armję, która staje się, przez ten czas do następnego zamachu, daleko bardziej podatna agitacji i mniej dyscyplinowana. Niezadowolona i będąca w mniejszości bardziej radykalna partja robi to samo, bo zasady ogólne wszystkich partji socjalistycznych nie pozwalają na stosowanie zbyt silnych represji wobec partji radykalniejszych.
— Wyjątek stanowią komuniści, panie baronie — ktoś wtrącił.
— Tak — mówił dalej ten sam głos — dlatego, że oni są ostatnią partją, mającą za sobą największą ilość najmniej kulturalnej masy i nie mają już kogo gnębić — to jest powyżej mogą, poniżej nie — są ostatni Jak kamień leci z góry na dół, tak ten proces uspołeczniania się ludzkości, musi przebiedz po tej właśnie linji. Wynik tej licytacji jest pewny.
— Ale komuniści już się cofają.
— Zapewne — chwilowo. Wahania i zawroty w tył są konieczne. Cały świat stoi na oscylacji. Ale jest też pewne prawo wzrostu energji społecznej — nie wszystkie procesy są odwracalne. Szerokość amplitudy tych wahań zależna jest od kultury danego społeczeństwa.
— Więc pan jest komunistą, panie baronie — zaśmiał się ktoś wesoło.
— Jestem arcyburżujem, który tylko widzi jasno, co stać się musi i nie chowa głowy pod skrzydło...
Atanazy pił cocktail’e z Łohoyskim przy bufecie. Skąd zjawił się tu ten przeklęty Tempe? Nie zbliżał się do nich, jakby obrażony. Rozmawiał z jakimś tajemniczym panem w binoklach, którego nie znał nikt, prócz jego i pana domu. Szeptano sobie, że to jest tajna najgrubsza ryba jednej z najbardziej wywrotowych partji — tej przedostatniej, według teorji tamtego pana. Czemu on na śniadaniu u Bertzów? Potem Tempe podszedł do Heli, która zaglądnęła tu, jakby kogoś szukając. Ucieszyła się zobaczywszy go, poczem pili razem jakieś dziwne trunki: hangdogi i buiterzangi (czy coś podobnego), które przyprawiał oryginalny malaj, bawiąc się w przerwach wspaniałą kobrą, owiniętą wokół jego szyi. Potem podszedł da nich Prepudrech, którego Hela traktowała z wyrafinowaną czułością. Do nich przyłączył się ów działacz. Wszystko to widział Atanazy z daleka, zalewając sobie mózg coraz większemi dawkami alkoholu. Pierwszy raz jadł i pił u Bertzów. Zaiste żarcie było cudowne.
— Co panią może łączyć z takim Tempe — spytał, złapawszy prawie, wymykającą mu się Helę.
— Chodziliśmy kiedyś razem na tajne wykłady jednego z tutejszych niwelistów-degrengolistów. Lubię jego beztroskę i ten czar jakiegoś zwierzątka, który on ma.
— Raczej niechlujnego zwierza w klatce.
— Może się stanie zwierzem, jak dojdzie do władzy. To straszna utajona potęga. Jedyny człowiek, którego się trochę boję. Nie mam dziś czasu na pana — to jest mój codzienny dzień: pan jest na deser, na święta. — Skrzywiła się z bólu, poruszywszy przestrzeloną ręką zbyt gwałtownie i zniknęła w tłumie czarno-białych męskich postaci.
— Co za melanż, co za melanż — powtarzał prawie głośno Atanazy, pchając w swe śliczne usta kanapkę z pieczonej gorgondylji i surowego fryku na mankanilowym pumperniklu. Opanowała go przykra, leniwa, rozkładająca zazdrość. Zapił ją razem z kanapką szklanką wina Dżewe i poczuł, że ma dosyć. Alkohol szumiał w jego głowie, która pęczniała od puchnącej z szaloną szybkością rzeczywistości. Był zły na Helę tą złością płciową, nieznośną — wolała tamtych, niż jego, kiedy on upił się umyślnie (alkohol szkodził mu bardzo na nerwy) aby z nią porozmawiać i opuścił Zosię, zostawiając ją na pastwę jakiegoś demi-arystokratycznego bubka. Hela stała się dla niego nagle czemś wyższem i niezrozumiałem. Zajęta jakiemiś konkretnemi społecznemi kwestjami, realną, techniczną stroną problemu (o czem Atanazy bladego pojęcia nie miał), mówiąca z rzeczywistymi ludźmi społecznego czynu, była mu coraz bardziej nienawistna, przyczem urok jej potęgował się. Poczuł się skrzywdzonem dzieckiem, któremu odebrano zabawkę. Na tem tle akcje Zosi skoczyły odrazu w górę. „Kocham ją, kocham ją“, szeptał półpijany Atanazy. „Zwycięża we mnie dobro. Nie chcę już niczego, tylko być w zupełnej zgodzie ze sobą. Nie pragnę żadnych nadzwyczajności. Być sobą, tylko tem, czem się jest naprawdę. Nie tworzyć tych kłamliwych sobowtórów w obcych sobie sferach ducha. Będę teraz pracował nad sobą, pracował intelektualnie — może coś napiszę: taką małą broszurkę, małą, ale szalenie esencjonalną, która usprawiedliwi całe moje istnienie. Ograniczyć się i skupić. Życie jak w pudełku, w małem pudełeczku. Kocham Zosię — dziś ślub — uciec i będziemy szczęśliwi. Raz w życiu, a potem niech się dzieje, co chce.“ Ale czasy nie były odpowiednie dla tego typu szczęścia. Przypomniał sobie jutrzejszy zamach stanu. „Niech się dzieje, co chce, ale trochę później“ — poprawił uprzednią myśl. Uczuł, wbrew wszystkim byłym stanom i teorjom, szalony wstręt do wszelkich walk i przewrotów — był w tej chwili tylko „mdłym demokratą“. „Spokoju, tylko spokoju — co mnie to wszystko obchodzi. Dlatego tak myślę że teraz dopiero uświadomiłem sobie materjalną niezależność, którą zawdzięczam Zosi. Może także dlatego tak ją kochałem przed chwilką? Boże! Jakże człowiek nic nigdy nie wie kim jest! Wszystko robią warunki. Niema warunków któreby nie zmusiły dowolnego człowieka do popełnienia dowolnego czynu. Chyba święci... Nie można tylko zmienić dyspozycji wewnętrznych, chyba przy pomocy narkotyków. Tak — niewiadomo co zrobię, o ile ulegnę Łohoyskiemu i zażyję kokainy. Ale w tej chwili kocham Zosię i przysięgam, że nigdy jej nie zdradzę.“ Wszystkie uczucia zestrzeliły się w jeden pęd ku górze ale na dnie pozostała jakaś wstrętna słabość i ciągnęła tamtą masę za mały ogonek, nie pozwalając jej wzlecieć wyżej. Absolutnej pewności nie mógł zdobyć Atanazy i z powodu tego pił dalej podczas całego śniadania, obżerając się przytem niesamowicie. Mówił jakieś okropne rzeczy starej żydowskiej ciotce, koło której na złość posadziła go Hela i coraz bardziej wątpił w siebie. Ale już nie sprawiało mu to przykrości. Z rozkoszą potęgował nawet upadek i to lecenie w dół wydało mu się istotą życia. Gdyby tak można ciągle — czyż nie byłoby to szczęście? Po śniadaniu Atanazy odnalazł Zosię i wkrótce wyszli razem z panią Osłabędzką. Wspaniały automobil Heli niósł jak ptak. Wcześnie zachodziło zimowe wielkie słońce. Szatańska radość życia rozparła Atanazego. Dla pijanych jego oczu ukośne, pomarańczowe światło modelowało ulice w formy fantastycznych kanjonów. Kiedy umieścił już mamę Osłabędzką przy pasjansie, pijany, nie wiedział co ze sobą zrobić. Chyłkiem przemknął się do pokoju narzeczonej. Stała pół-naga na środku swego dziewiczego pokoiku zamierzając jakieś przedślubne praktyki — mierzenie czegoś tam, czy dopasowywanie jakichś fatałaszek. Atanazy jak rozbestwiony zwierz powalił ją na łóżko i nie całując prawie nigdzie zgwałcił w bestjalski sposób — za jednym zamachem posiadł ją dwa razy mimo silnych protestów i cichych jęków. Leżeli dysząc ciężko, zbici w jedną kupę mięsa nasyconem pożądaniem. A przedtem Zosia mówiła:
— Nie, nie, co ty robisz, pocałuj mnie tylko, ja nie chcę teraz, dlaczego, poczekaj, mama by się zmartwiła, za dwie godziny, po ślubie, och, jakiś ty niedobry, — jęknęła już poddając się. (A swoją drogą sprawiało jej to nagłe zgwałcenie szaloną przyjemność mimo bólu i strachu i jeszcze czegoś okropnego, niewiadomego.) Tak chciałam, żeby się to stało już po wszystkiem. I taki byłeś dotąd dobry — ach — ach — jesteś pijany, to okropne…
— Dziś, muszę, w tej chwili, inaczej nie będę nigdy twój — muszę, muszę, musisz, jeśli nie, ucieknę od ciebie i zginę.
— To pewnie ta żydówka, ta Hela — o jakże ja jej nienawidzę! Rób co chcesz. — wyszeptała Zosia i poddała mu się.
— Nie — ona cię lubi. To nie to. To rzeczy stokroć głębsze. Ty nie wiesz. Ja w tej chwili muszę zamknąć moje życie. Ta chwila minie i ja nigdy nie zdołam tego wykonać. — Zamknął jej usta straszliwym pocałunkiem, obezwładnił ją uderzeniem czegoś niewyrażalnego w najtajniejszą cześć jej dziewiczego ciała. I teraz leżeli oto: jedna kupa mięsa i dwa duchy na przeciwległych krańcach Mlecznej Drogi, złączone straszliwą, bezmyślną, wielką, idealną miłością. Atanazy, wyrządziwszy krzywdę Zosi zdawał się wyrywać sobie wnętrzności bez pomocy rąk i narzędzi ze straszliwego, czystego uczucia. Kochał ją w tej chwili bez śladu nawet zmysłowości (nic dziwnego), a z natężeniem, niszczącem wszelką zdolność intelektualnej kontroli, unicestwiającem prawie sam przedmiot „ukochania“. Moralny Kuba Rozpruwacz — ein psychischer Lustmörder. Zosia płakała cicho, nasycona nieznanem dla niej uczuciem pełni wszystkich wnętrzności, graniczącem prawie z ekstazą. Po chwili żalu przebaczyła mu, chociaż wolałaby pójść przed ołtarz jako uczciwa pół-dziewica. A jednak od tej chwili zaczęło się naprawdę wszelkie zło. Pierwszy raz użył Atanazy Zosi jako antydot przeciwko „tamtej“. Teraz obie były już zupełnie na równi, mimo że ich kochanek wmawiał w siebie zupełnie co innego.
Śluby odbyły się normalnie. Ksiądz Wyprztyk rozgrzeszenie dał, ale uwolnił wogóle Atanazego od komunji, która miała odbyć się nazajutrz rano z powodu tego, że penitent zjadł dziś przez zapomnienie śniadanie — miał pościć do 6-tej wieczór. Parę świeczek, ciche odpowiedzi, pozornie nic ciekawego — ślub był możliwie skromny, bez żadnej asystencji. Jedyną publicznością byli: papa Bertz i mama Osłabędzka, a świadkami Purcel, Łohoyski, Smorski i Tempe — ci ostatni oczywiście ze strony Prepudrechów — perwersja i snobizm. Ginące jesienią owady, ocucone chwilowo gorętszemi promieniami zniżającego się z każdym dniem słońca. Ksiądz Hieronim, wskutek wyspowiadania wszystkich uczestników, zdawał się wiedzieć wszystko, ale nie mrugnąłby nawet okiem, żeby przeszkodzić zbliżającym się wypadkom. Jeden parametr w tem równaniu był fałszywy: Atanazy, który podświadomie, mimowoli obełgał go zupełnie. Jakże małem było to wszystko wobec nadchodzącej burzy społecznej. Płomienie świec zdawały się drgać nie od oddechów i ruchów zgromadzonych ludzi, ale wskutek samego napięcia wygiętej w oczekiwaniu przestrzeni. Światło, skondensowane przy głównym ołtarzu, gdzie odbywała się ceremonja, nie rozświetlało całości gmachu, który samą ciszą, potencjalnym jakby rezonansem, dudniącym głucho, jednostajnie, nawet w momentach ciszy absolutnej, szeptał coś strasznego, obejmując niewiadomo czemu ten właśnie kawałek ziemi. Po ciemnych zaułkach czaiły się złowrogie cienie. Wszystkim chciało się płakać, tak było potwornie, niewyrażalnie źle. Ksiądz Wyprztyk jedynie był rozpromieniony i pełnemi dobroci oczami patrzył na skuwane przez siebie dwie pary więźniów: wierzył, że sakrament oczyści ich i wskaże im nowe drogi w życiu. A oni czuli, że dzieje się nad nimi jakiś gwałt nieludzki i nie wiedzieli w tej chwili w imię czego mu się poddają. I gdyby nie jutrzejsza rewolucja i poczucie początku zawalania się wszystkiego w czem żyli, możeby uciekli jeszcze z przed ołtarza, przed ostatecznem uwięzieniem. Cała odwieczna potęga kościoła gniotła ich i miażdżyła na jedną bezwładną, cierpiącą miazgę. Nawet dla niewierzącego Atanazego stawał się ten ślub czemś metafizycznie mocnem, niezniszczalnem — pierwszy raz zaczynał pojmować cały demonizm małżeństwa. Ale czy mimo swej niewiary nie był faktycznie katolikiem, nie gorszym od Heli Bertz? Prepudrech, zahypnotyzowany wiarą narzeczonej nawrócił się także i spełniał wszystko z nieprzytomną powagą tresowanego zwierzęcia. Dziwne ruchy oświetlonego od dołu księdza Hieronima, skarykaturowane w olbrzymich cieniach, zamącały spokój śpiących ostrołuków. Czuło się wyraźnie, że to są ostatnie przedśmiertne drgawki czegoś dawniej pięknego i wspaniałego, ale i w tem była jakaś straszliwa nieziemska moc. Widmo-ksiądz w widmie-kościele dawało rzeczywisty ślub czworgu widm, zamierającym odpadkom wątpliwej wartości przeszłości. Nieodwołalne zaciężyło nad całem towarzystwem, wyciskając z duszy każdego to, co było w nim najistotniejszego. „Między takim ślubem, a śmiercią niewielka jest różnica“, pomyślał stary Bertz i rzekł półgłosem do pani Osłabędzkiej:
— Czy pani nie uważa, że byłoby lepiej inaczej skrzyżować te pary: żeby córka pani wyszła za tego Prepudrecha, a ten słynny Atanazy, żeby się ożenił z moją córką! Hę? —
— Co też pan wygaduje, panie Bertz. Przepracowanie i nadużycia pomięszały panu zmysły. —
— Nie tak bardzo, jak pani myśli. Straszny los czeka tych czworo w tej kombinacji, o ile zmiany społeczne, ku którym nieuchronnie zdążamy nie zmienią zasadniczo ich psycholgji. — Pani Osłabędzka „żachnęła się“ i odwróciła się od starego, który utkwił bezwładnie czarne swoje gały w płomieniu jednej z świec. Przypominał w tej chwili raczej olbrzymiego karalucha, nie Belzebuba. Zaczął przemyśliwać nad tem, jakby tu nieznacznie, pomijając pierwszy etap, odrazu prześlizgnąć się do partji socjalistów-chłopomanów i w razie następnego przewrotu zająć stanowisko ministra podziału ziemi. Miał w tej materji swoje oryginalne koncepcje: urolniczenia żydowskiego proletarjatu. Musiał w nowych warunkach znaleść jakiś sposób zużytkowania swojej energji, a wielkie masy kapitału poprzesuwał już uprzednio na zagraniczne pozycje. Dawno już marzył o tem, aby być mężem stanu — chwila zdawała się odpowiednia do spełnienia tych marzeń, o ile rewolucja zatrzyma się na drugiem stadjum. W tym kierunku należało wytężyć wszystkie siły.
Nareszcie skończyła się ceremonja i całe towarzystwo znalazło się przed kościołem. Mróz zelżał zupełnie. Dął południowy gorący wiatr, pędząc po czarnem niebie strzępiaste obłoki, oświetlone rudą łuną miejską. Czuć było niepokój w całej naturze, wszystko rwało się gdzieś bezładnie, gorączkowo. Ten sam niepokój udzielił się i tak już zdenerwowanej wypadkami grupie społecznych odpadków, ładujących się do powozów Bertza. W czerwonym pałacu miała odbyć się poślubna orgja — może ostatnia wogóle. Stary zrezygnował z przeciągnięcia Tempego na swoją stronę już w czasie śniadania. Tempe był nieugięty — incorruptible. Ale musiał cierpieć go jeszcze dziś jako świadka ślubu i gościa na obiedzie. Nie spodziewali się jego „przyjaciele“: Atanazy i Jędrek, jak ważną rolę już odegrywał ten pozornie niepozorny były oficerek i nieudany poeta. Bertz miał intuicję co do ludzi: w razie udania się niwelistycznego przewrotu, widział go na szczycie władzy i drżał już na tę myśl. Należało go unieszkodliwić za jakąbądź cenę. Zasada absolutnej swobody, którą wyznawali przywódcy obecnego zamachu, uniemożliwiała wszelkie represje. Ale na tem tylko polegała możliwość powodzenia chłopomanów.
Wszystko możliwem było jutro (śmierć, zrabowanie pałacu i t. p. rzeczy), a więc dziś znowu trywuty i sosy agamelinowe i murbje na zimno (cud sztuki kulinarnej); taftany na słodko-słono i wino z wyspy Dżebel-Cukùr i koniak ze zdegenerowanych winogron Radżdży Timoru. Goście żarli i pili bezczelnie — wisząca nad głową rewolucja podniecała najniższe (czemu najniższe?) apetyty. Książę Ciemności we fraku, ze wszystkiemi orderami, królował z córką, której sataniczna uroda doszła dziś do szczytu. Atanazy siedział obok Heli, która jadła mało, ale piła za zato nad zwykłą miarę, dolewając ciągle swojej ofierze coraz to nowe kombinacje najrzadszych alkoholi świata. Uśmiechała się bestjalsko myśląc: „właśnie na tej całej piramidzie świętości zrobić jakieś potworne świństwo, a jutro wezwać Wyprztyka, porozmawiać z nim o wszystkiem otwarcie, ukorzyć się, a potem znowu to samo i tak ciągle. A może jeszcze dziś mu o tem powiedzieć?“ Rozejrzała się za księdzem, ale miejsce jego było puste. Ojciec Hieronim dość miał na dzisiaj rzeczywistości i zemknął po angielsku, czy gorzej nawet, bo w czasie obiadu, podczas jakiegoś toastu. Atanazy pił dalej ponuro, pożerany coraz boleśniejszem pożądaniem. Łypał bokiem oczami na księżnę Prepudrech i zamierał od nieprawdopodobnych pragnień. Czemże było wszystko wobec jednego kosmyka jej rudych włosów na białym, lubieżnym karku, czemże cała przyszłość w porównaniu z jednym kwadratowym centymetrem tej piekielnej skóry, której jedno dotknięcie przyprawiało o utratę przytomności? Albo te szerokie usta i wilcze zęby zatapiające się z okrucieństwem w rozłażący się owoc hyalisu. Krew gęstniała w nim aż do bólu i żal utraconego na zawsze życia, skłębiał się w myśli w niezrozumiałą koncepcję jakiegoś bezczelnego oszukaństwa. „Zostałem oszukany przez samego siebie — już nigdy nie uda mi się zakorkować życia“, charczał wewnątrz siebie bezgłośnie. „Chyba żebym teraz zaraz zdradził z nią Zosię — to byłaby rozkosz niewyobrażalna. I wtedy skończyłoby się rozdwojenie i zacząłbym kochać ją znowu naprawdę — to jest kogo?“ — spytał sam siebie. — „Oczywiście Zosię. — Inaczej znienawidzę ją, za to, że mi zagradza drogę do szczęścia — szczęście“ — wyszeptał z ironją — „nieszczęście jest we mnie samym…“ Ale tamta koncepcja olśniła go: spotęgować potworność dla jej tem głębszego pokonania. Jednym rzutem zabić, jednym łykiem pożreć wszystko. Apetyt straszny, żeby całe życie mieć skondensowane w jednem błyskawicznem uczuciu, w jednym, krótkim jak piorun czynie. A więc poprostu ciągły gwałt? Zaśmiał się sam z tych bzdur. „Śmierć, śmierć jedynie daje ten wymiar potęgi życia, w którym mogą się nasycić takie nieszczęśliwe kanalje jak ja.“ Alkohol przepajał mu mózg jak gąbkę, przepalał wszystkie łączniki, topił psychiczne stopki — na wszystkich linjach następowało krótkie spięcie. Spalające się lipoidy obnażały napięte, rozedrgane nerwy. Napięcia pozorne były wprost straszne — w rzeczywistości Atanazy był w tej chwili słaby jak dziecko. Hela obserwowała go uważnie, jak puchł tak od środka, od najtajniejszych ciemnych, krwawych bebechów, gdzie gorące, mokre, śmierdzące cielsko łączy się z tym małym pępuszkiem, z którego rodzą się potem jak aniołki wzniosłe myśli i wszystko: cały człowieczy świat. Zerwać ten związek, mieć go takim bydlęcym w upadku, słabym w nadmiarze i rozwichrzeniu sił, panować nad nim, zniszczyć go w sobie, pochłonąć, nie dać mu być tym nieuchwytnym, zmiennym wiatrakiem nieskończoności. Cały ten prąd siły naturalnej i sztucznej, wynikającej ze sprzeczności skierować na siebie, choćby w to miejsce najgorszego upokorzenia i najstraszliwszej potęgi — oczywiście potęgi dla takich samozamęczających się mikrosplanchicznych nihilistów, jak ten jej Atanazy. Gdyby można to urzeczywistnić tak jak się chce, w innym wymiarze nasyceń, cały wszechświat pękłby, jak mały balonik — na szczęście może jest to niemożliwe — tak jak rozpad atomów, wywiązujący — teoretycznie — potworne ilości energji. Ach — gdyby przyszedł ten, coby ją wziął, zmiażdżył i odrzucił, myśląc o czem innem, czemś wielkiem, czegoby pojąć nie mogła — za tym czołgałaby się przez wszechświat cały, czekając na jego chwilkę odpoczynku — nie upadku — taki pokonałby jej nienasycony sadyzm. Może Tempe, gdyby... Na razie był tylko jeden Atanazy. Miał tę wyższość nad Tempem, że był piękny i podobał się jej więcej. Ale czyż od tego to tylko zależy? „To straszne, ale ja go chyba kocham. Jak jest pijany jest tak silny psychicznie, jak powinienby być normalnie, aby być »tym«“. Rozdarły się nagle jakieś zasłony i wszystko zaczęło się dziać naprawdę, stwarzając widowisko psychologiczne dla jej Boga, tej karykatury prawdziwego Boga księdza Hieronima. Gdyby ten łowca dusz mógł wiedzieć jak straszne popełnił świętokradztwo, zaszczepiając katolicyzm w ciemnej duszy Heli, umarłby z rozpaczy, że nigdy zbawionym nie będzie. Siedział rozparty starzec, sam w swej loży proscenjowej. Naprzeciw była loża djabła. Od czasu do czasu zamienianie spojrzeń, a w antraktach rozmowa o innych rzeczach — matematyce, filozofji, socjologji. A na scenie trwał w mękach cały świat nieskończony, i święci patrzyli na to w pierwszych rzędach parteru cztero-wymiarowej widowni. Potworność tego skromnego obrazka była wystarczająca w duszy dwudziestodwuletniej, świeżo nawróconej katoliczki. Widziała na tej scenie siebie, gwałconą przez Atanazego, pół-zwierza cudownej piękności i siły. A na to patrzył cały parter i Bóg, mrugając znacząco na djabła. Obraz ten podniecił ją do szału. Oto do czego w tej złej duszy zużyta była wiara! A może nie była złą, tylko nieszczęśliwą, jak ten pijany męczennik siedzący tuż obok niej? Hela myślała: „Metafizyczne nienasycenie, które znajduje tylko częściowe spełnienie w ochłapach zła, rzucanych od czasu do czasu przez djabła. A społeczeństwo stwarza fikcje innych nasyceń, starając się z początku uświęcić to w wymiarze zaświatów — a potem już, po pewnej tresurze, nie zadaje sobie trudu, aby tak kłamać — i tak są dobrzy zbaraniali obywatele.“ Na razie faute de mieux obiad u pana Bertza. Wszyscy wstawali i przechodzili do salonów na kawę z plantacji samego Radżdży Balampangu (miał być obecny osobiście, ale przysłał tylko kawę) i likiery, zrobione z owoców stukilkunastu gatunków drzew He-He, z dodatkiem olejków lotnych, zaśmierdzających brazylijskie muchołapki — (były też i normalne, ale nikt ich pić nie raczył).
Hela umoczywszy usta w kawie i wypiwszy duży perang Camolli-Bemba z trzema kółkami, wymknęła się do swego dziewiczego“ buduarku. Jednocześnie (tak jak na filmie) pijany jak noc Atanazy spotkał się w „pewnem miejscu“ z Łohoyskim. Jędrek zanarkotyzowany doszczętnie, z upudrowanemi kokainą wąsami, stał nieruchomo, wpatrując się w tafelkę czerwonego marmuru z Nowej Zelandji — tylko w tę jedną. Poza nią nie istniał dla niego świat w tej chwili — kokaina stwarzała z niej cud niepojęty. Potem chciał zgwałcić Atanazego, ale ten odmówił stanowczo, skarżąc się, że za dużo wypił i nie wie co ze sobą zrobić.
— Masz koko — mówił Łohoyski czule — odrobinkę weź — otrzeźwiejesz natychmiast. — I pchał mu pod nos szklaną rurkę, pełną białego, lśniącego proszku. Parę pustych wałęsało mu się już po kieszeniach.
— Napewno otrzeźwieję? Nic więcej?
— Oczywiście. Weź mało. — mówił chytrze mądry kokainoman: namawianie wszystkich na truciznę było jego manją, jak wszystkich zresztą „drogistów“. Atanazy wziął szczyptę — nie jako narkotyk bynajmniej — jedynie jako środek trzeźwiący. I rzeczywiście otrzeźwiał. Jakiś karbolowaty zapaszek i jasność w głowie. Ale trochę inna… Nos mu zdrewniał i poczuł przyjemny chłodek. O tak — trochę inny wydał mu się świat, to jest: Jędrek i „pewne miejsce“ na razie. Jakoś wszystko było pozbawione tragizmu. O — stanowczo było dobrze. Teraz możnaby pomówić z Helą. To nic strasznego ta osławiona kokaina — lekki antydot na alkohol. Zażył tyle właśnie, że dwa jady ścięły się wzajemnie, z lekką nadwyżką po stronie „coco“. Ale dziwność zaczęła się potęgować przez chwilę — potem stanęła i było tylko dobrze, bardzo dobrze. Cały poprzedni męczący nastrój rozwiał się jak puszek cykorji. Atanazy uciekł od łaszącego się doń Łohoyskiego. Wszystko przedstawiało się jakoś inaczej. Zaczął szukać Heli i niewiadomo kiedy znalazł się w jej pokoju.
A podczas tego (tak jak na filmie) Hela ułożywszy się na kanapce, zlekka podpita, myślała: „Jestem napewno bezpłodna, bo po takiej nocy jak wtedy z Aziem… Teraz — Salome woła Świętego Jana. On musi być bardzo włochaty. Jakie to jest? Tylko on. Niech już będzie jaki chce. Dziś, dziś właśnie“. Wicher, południowy, gorący — „ten sam“, co wtedy przed kościołem po ślubie — zawył w wentylatorze. Hela poczuła swobodę i pewność siebie, jaką mógłby mieć i ma pewno jaguar w dżungli. Natężyła wolę, aż do pęknięcia, aż do zerwania w „tamtym“ ganglionowych połączeń. Po chwili oczekiwania, która omal sama (tak) nie trzasła od wygięcia woli, stało się. Wszedł Atanazy krokiem złego zwierza. Robił wrażenie trzeźwego. Niesamowity ogień płonął w jego zielonych oczach, źrenice olbrzymie, jak u kota w ciemnościach, łysnęły czerwoną purpurą wewnętrznego oka, gdy mijał lampę wprost niej. „Ach — gdyby do tego on był prawdziwym księciem, albo sławnym artystą. Ale nie trzeba zbyt wiele wymagać — nie trzeba: brać co jest, brać, brać“. Te oczy były ponadświadome, złowrogie, palące, raczej parzące i złe — a jednak pragnęły cierpienia, fizycznego bólu, a skryta za nimi dusza torturowała ją swoją nieuchwytnością i ukrytą zdradą, kłamstwem. To był ten jedyny — „Książę Ciemności“. „Jeśli on cały jest taki, to ja chyba umrę z rozkoszy, ja tego nie żyję — i to w to. O Boże! Czemże są śluby dawane przez niegodne Ciebie sługi, wobec takiej miłości. Tak — to jest miłość“. Blasfemje podniecały ją jeszcze bardziej. Atanazy stał milcząc — [wspaniale wyglądał w nowym fraku. Widać było pewne deformacje…] Hela podniosła nogi do góry i nic nie mówiąc zdjęła jakieś przecudowne nad-majtki.
— Masz mnie — powiedziała tym swoim straszliwym głosem z wnętrzności. — Na całym świecie tylko my dwoje rozumiemy to jedno, to w to i tamto wszystko: jako symbol, jako wspólną potęgę, jako wybuch jednoosobowej jednolitej tajemnicy samej w sobie, a nie podłą walkę bydląt — to jest miłość, a nie te twoje sentymentalne, gąskowate migdalenia się.“ Kłamała bezczelnie, sycąc się jego upadkiem, wierzyła we wszystko święcie, korząc się przed jego potęgą — urojoną, czy rzeczywistą — wszystko jedno — „jak królowa z lokajem“ — pomyślała jeszcze. A potem zaraz: „Dlaczego ten właśnie — przecież mogłabym i jakiego księcia krwi. Czemu to ta nędzna kukła, a nie kto inny?“ Taką jest miłość… Atanazy runął na nią jak wieża, która połknęła czterdziesto-dwu-centymetrowy pocisk i nieodbitem pchnięciem krwawego wału gdzieś aż pod samo serce, przygwoździł ją do siebie, zdobył na wieki. I tylko co wypowiedziane kłamstwo stało się na chwilę prawdą. To była rozkosz. Jak maszyna posiadł ją 2 razy, nienasycenie, gwałtownie. Nie zastanowił się nawet nad tem czy jest dziewicą, czy nie. A ona z bólem straszliwego wstrętu i tryumfu, z uczuciem nieznośnej, rozsadzającej wszystko rozkoszy, oddawała się już przyszłej pokucie. Jeszcze nie wiedziała co ma czynić, aby być szczęśliwą — nie znała siebie — nie zgłębiła jeszcze swego sadyzmu. Nie — nie było dla niej miłości na tym świecie. „Co za nieszczęście być taką“, pomyślała z głęboką litością nad sobą samą. Ale jednak i w tem było coś, co przerastało jej dotychczasowe doświadczenia. Ale jeszcze nie to, nie to. „Muszę go zamęczyć i mieć jeszcze wielu innych jednocześnie“ — tak to może było rozwiązaniem. Teraz dopiero poczuła ból w zranionem ramieniu. Dla Atanazego, w lekkiem zakokainowaniu było to już szczytem. Nic podobnego nie wyobrażał sobie nawet.
Słychać było odmykanie odległych drzwi. Odepchnęła go i wpakowała do sypialni. Słyszała jak wchodził do łazienki. Poprawiała włosy przed lustrem gdy wszedł papa. Majtki leżały na fotelu. Nie zauważył tego.
— Już się zaczęło. Na przedmieściach już walą. Bruizor atakuje miasto koncentrycznie. Cztery pułki poddały się. A to co — spytał usłyszawszy plusk.
— Józia myje wannę. A coby papa zrobił gdybym ja, jako prostą konsekwencję chrześcijaństwa, nie katolicyzmu, wybrała komunizm?
— Ja sam to dziś myślałem mówiąc z tym Tempe. A to kanalja! Ale zatrzymałem się i zostałem już socjalistą-chłopomanem. To musi przyjść. Ja muszę przeżyć się do końca, tworząc coś wielkiego, a tylko tam to jest możliwe. Rozumiesz? A jak ręka?
— Rozumiem — między nami nie może być nieporozumienia. Ręka dobrze — trochę boli, ale nie bardzo.
— Kocham cię, Hela — ciebie jedną — wyszeptał Belzebub-Karaluch, obejmując córkę szalonym uściskiem. — Z tobą nie będę nigdy jak król Lear — choćbym wszystko stracił, ty jedna mi zostaniesz — Prepudrechowa, czy inna — to już mi teraz wszystko jedno. A jak tamto przyjdzie bądź czem chcesz. Jak ci nakaże twój demon. Tylko jedno — tamto było ostatni raz? Prawda?
— Ja cię też kocham, papo. Ty jeden mnie rozumiesz. — Już nigdy — przysięgam.
— Mąż będzie dla ciebie zawsze dodatkiem. Ty jesteś jak duchowa amazonka w metafizycznej krainie. — Ucałował jej czoło i popędził do salonów.
We drzwiach sypialni ukazał się Atanazy. Głowę miał nastroszoną wilgotnemi włosami, wzrok przytomny, ale niesłychanie „na piękno tragiczny“ i usta ścięte „pięknym bólem“. Już rzuciły się na niego wyrzuty sumienia i spotęgowana czysta miłość do Zosi. Ale też trochę inaczej się to przedstawiało: jako konieczność, z którą trzeba się zgodzić. W tem było też coś pięknego. To, że wziął ją prawie gwałtem przed ślubem, zdawało się teraz zbrodnią, na którą niema kary. A do tego ta rozkoszna zdrada. Ale to też łączyło się razem ze wszystkiem w posępną, harmonijną całość. Jakby w dawnem artystycznem ujęciu życia, za nieszczęsnej aplikantury, jeszcze przed poznaniem żony. „Żony“, powtórzył w myśli to dziwne słowo i przeszedł go dreszcz strachu. „Mojej żony“, powtarzał i nie mógł zrozumieć nic. Słowo to nie czepiało się jego mózgu.
— Proszę się uczesać i poprawić krawat — rzekła zimno Hela, jak do lokaja. Cofnął się w kierunku sypialni i stanął bezradnie.
— Na lewo od łazienki, bałwanie — ukryte drzwi! — krzyknęła. Nieczuły na obelgi (też nowość) znowu wszedł do sypialni. Hela zwinięta na kanapie jak czarna anakonda z rudym łbem, myślała, — ciągle myślała psia-krew — to było jej najgorszą wadą. Przedewszystkiem nie bała się wcale, że lada chwila może tu wejść Azalin. Nie istniał dla niej zupełnie: nie czuła się księżną, ani jego żoną, ani przez chwilę. (Z daleka dochodziły dźwięki orkiestry jakby z innego świata. Tam tańczono i bawił się ten jej dancingbubkowaty mąż — w tem był mistrzem — to trzeba mu było przyznać.) O jakże wstrętnym był dla niej teraz ten Atanazy, a mimo to jedynym na świecie całym. Czuła na sobie obrzydliwe piętno jedynej miłości. Może być wstrętnym, słabym, upadłym — nic nie pomoże: to był on, ten przepiękny Lucifer, który w noc księżycową uniósł ją kiedyś na sześciu skrzydłach w krainę zła i rozkoszy. Tak, czy też podobnie, pisze gdzieś Miciński: „Ale gdzie jest między nami dobroć, poświęcenie, wzajemne zrozumienie duchowe, gdzie spokój duszy, to pospolite uspokojenie, to zatulenie się w jakimś kąciku, gdy świat zdaje się jednym wielkim futerałem, kryjącym to jedyne [poza niem naprawdę niema nic] szczęście. Zamiast tego męczące zmaganie się dwojga metafizycznie niesytych istot i ciągłe wahanie wartości na rozdyndanych wagach własnych sprzeczności. To mogło stać się tak samo nudnem, jak wszystko inne. Ciekawa jestem czy on zupełnie tak samo tylko naodwrót? A jednak to właśnie napewno jest istotą najgłębszą mego życia. Przecież są ludzie, którzy bez męki giną, jak ryby bez wody. I jeśli życie samo tej męki im nie dostarcza, stwarzają ją sami, dla siebie i dla niewinnie cierpiących osób drugich i trzecich. Wszystko powiem z detalami Hieronimowi, storturuję go opisem rozkoszy i nasyconej żądzy.“ Atanazy wyszedł znowu z sypialni uczesany, upudrowany, piękny. Spełniona „zbrodnia“ dawała mu nową dymensję (tak — nie wymiar: to zbyt pospolite słowo) wzniosłości.
— Nie zbliżać się! — (Ani myślał) — krzyknęła Hela. Zatrzymał się i stał zlekka pochylony ku wyjściu, zakuty znowu w pancerz tamtych uczuć i w jeszcze coś nowego: „coco“. „Jeśli ona powie Zosi, przysięgnę, że jest chorobliwie kłamiącą histeryczką i że odrzucona przezemnie mści się. Nie wie nic takiego, czemby mogła udowodnić, że było inaczej.“ — Precz!! — krzyczała dalej Hela. — Nie śmiej się więcej pokazywać u mnie, ty, chamie! Słaby cham! Brr! — wstrętne! Masz mnie zdobyć — rozumiesz? A jak nie wiesz, jak to się robi, to precz na wieki. — Atanazy nie rozumiał jej zupełnie.
— Ależ wiem — mówił zimno. — Paniby chciała, abym mówił tak, jak robię tamto i robił tamto, tak jak mówię i żeby wszystko to działo się równocześnie i było faktycznie jedno drugiem. Mówię popularnie. Przypomina mi to słynną blagę Bergsona, — a Bergson jest żydem przecie — o tym sphexie, gąsieniczniku: gdyby ten sphex myślał o całym świecie tak, jak nakłówa liszkę, dosłownie myślał jak nakłówa — proszę spróbować — trafiając ją niewiadomo czemu w ten węzeł nerwowy, w który dla przyszłości rodu trafić musi, to wtedyby poznał istotę bytu. Czyż między tem, a tem co zrobiliśmy przed chwilą jest różnica jakościowa? — Taksamo są to czynności instynktowe. Tak myśleć jednak jest absolutną niemożliwością. Nawet nie poznaliśmy w tem nas samych wzajemnie, a cóż dopiero mówić o istocie bytu. Ja panią rozumiem dobrze. Pani jest bardzo nieszczęśliwa. — Ja też — dodał z prawdziwym smutkiem. — Ale piękny był! — I te bary i tamto wszystko… — Zmieniła ton.
— Czy pan wie, że na przedmieściach już się biją! Mówił mi papa — Bruizor zaatakował wojska rządowe. — „Jeszcze za słaba jestem na niego. Gdzie on ma tę siłę? A może to jest we mnie. Rzucił na mnie urok.“
— Tak? To cudownie. Nareszcie zobaczymy wszyscy czem naprawdę jesteśmy. Idę po Zosię. Trzeba iść, bo możemy być odcięci. — Pocałował ją w rękę i wyszedł.
„Więc czyż całe życie będzie ciągłem takiem szarpaniem się, nudnem w istocie, mimo pozornej rozmaitości — czyż nigdy nie przyjdzie ukojenie, jak tylko w wyrzeczeniu się wszystkiego?“, myślała Hela z bezmiernem umęczeniem. Poszła do łazienki i wróciła stamtąd czysta, wzniosła i spokojna. „Trzeba zrobić eksperyment pokuty na większą skalę“. Wszedł Azalin — mąż. Był pijany, ale się trzymał.
— Jestem tak dziwnie szczęśliwy, Helu. Nie mogę uwierzyć, że jestem twoim mężem. Może chcesz już pójść do naszych pokoi. Atanazowie wychodzą. Powiedziałem, że cię głowa boli. Chciałem dać auto, ale wolą przekraść się piechotą. Tam biją się już na dobre.
— Długi czas jeszcze, Aziu, nie będziesz mógł uwierzyć, że jesteś moim mężem, — powiedziała mimowoli złowrogo Hela. — Prepudrech zbladł.
Cała pokuta Heli nie była w niej dziełem dobrego ducha, tylko tego małego podręcznego szataniątka. On, ten zły duszek nakręcał małą sprężynkę, która odkręcając się tworzyła wokół niej to małe, pospolite zło, które jej nie zadawalniało. „Zabrnęłam strasznie, bez wyjścia“, myślała z rozpaczą. Atanazy, nierealny jak widmo z przeszłości odszedł od niej zwycięski i daleki. Czyż niczem nie można go zmusić do tego, aby ją naprawdę zdobył? „Albo flaki z niego wypruję i te flaki zdepczę, albo podniosę go tą męką na wyższy stopień ducha, tak, że stanie się godnym tego aby mnie zdobyć“. Wierzyła w potęgę swego zmysłowego uroku. Ale na razie pokuta. Podświadome ciemności zaczynały się przecierać — mniej było już trochę kłamstw na wierzchu — tych najgorszych: przed samą sobą. „Zamęczę kanalję najprzód wyrzeczeniem się, a potem poprostu tak: pazurami, zębami, nogami — wszystkiem..,“ Zacisnęła pięści tuż przed twarzyczką biednego Azalina, który zaczynał się poprostu bać. Spojrzenie złe i cierpiące, to, które tak kochał, utkwiła bezmyślnie w jego oczy, myśląc o tamtym.
— Jak to rozumiesz, Helu? — spytał wreszcie książę. — Dziś chociaż nie bądź okrutną. Bądź dobrą katoliczką. Nacóż przyjęłaś chrzest? — gubił się w niedołężnych pomysłach Azalin, a żądza (iście perska) wzbierała mu w całem ciele, jak pępek oceanu, wznoszący się beznadziejnie ku nigdy niedosiężnemu księżycowi. Wypiętrzał się cały w nieznane mu dotąd potęgi dzikich uczuć, przerastał sam siebie. Ale to wszystko było dla niej mało. „To jest właśnie nieszczęście tych ponadosobowych wybuchów, wykraczających poza prawdziwą miarę danego człowieka. On jest jakby pod działaniem jakiegoś narkotyku — tym narkotykiem jestem ja. Jakże mogę go podziwiać i korzyć się przed nim. Tam ten jest takim, jakim jest.“ Nie pamiętała już co myślała o jego pijaństwie i nie wiedziała, że to spotęgowanie nieuchwytności, które najbardziej jej zaimponowało, było wynikiem narkotyku. Ale bądź co bądź zaszły wypadki, które ją usprawiedliwiały: było to drugi raz w życiu i to jak — coś naprawdę piekielnego. Prepudrech bełkotał coś jeszcze.
— Nie mów, nie mów tak — krzyknęła Hela, zakrywając mu usta ręką. Zadrżał od tego dotknięcia. — Nie staraj się być wstrętnym. I tak już jest okropnie źle. Ty nie wiesz… —
Azalin poczuł czarne jądro zła, jak pestkę w mrocznych miąższach rozpaczy. Był na krańcach siebie — dalej chyba: zbrodnia i samobójstwo — te dwie rzeczy, których się najbardziej obawiał.
— Hela — ty nie wiesz, jak ja cię kocham — wyszeptał naiwnie. Cała miłość jego upadła do jej nóg jak mały, szary, ledwo żywy ptaszek — ach, jakie to wzruszające. A ona kopnęła jeszcze tego ptaszka, cierpiąc sama tortury sprzeczności nie do zniesienia. Nie wiedział już co powiedzieć, zawarłszy w tamtem zdaniu wszystko. Poza tem była tylko ponura pustka intelektualnych niedociągnięć. Z tem nie chciał się popisywać będąc pijanym i rozmarmeladowanym zupełnie przez pożądanie, i to w dodatku bez żadnej nadziei zaspokojenia. Przez chwilę zdawało mu się, że zwarjuje. Już, już miało coś pęknąć, ale wytrzymało. A gwałcić nie śmiał.
— Aziu; proszę cię idź dziś spać sam — tam — wiesz! Ja prześpię ostatnią noc w moim pokoiku. Błagam cię… —
— Hela — czyż ty nie widzisz…? — zaczął.
— Widzę — odpowiedziała cynicznie, spuszczając oczy. — Widzę i podziwiam. Ale nie dziś — jutro. Jutro rozpocznę pokutę.
— Więc ty miłość do mnie traktujesz jako pokutę? Może to Wyprztyk kazał ci się ożenić ze mną za jakieś zbrodnie, których nie znam?
— Ożenić się z tobą — to dobrze powiedziałeś: ty, moja lesbijko, mój ty cudny chłopczyku. Żegnam cię, do jutra. — (Azalin był jednak fenomenalnie ładnym chłopcem; piękniejszym wiele od Atanazego, ale to było nie „to“.) — Nie gniewaj się. — Pocałowała go w czoło i zniknęła za drzwiami sypialni. Prepudrech stał nieruchomy, z piętnem hańby na czole, wypalonem tym pocałunkiem, skamieniały, stężały w rozpaczliwej żądzy, która starła miłość w swych potwornych, bezzębnych szczękach, jak małego, niepozornego owada. Przekręcenie klucza uczuł, jakby w środku głowy. Zapóźno było na gwałt. Ale czemże byłby ten gwałt? — śmiesznostką, jeszcze bardziej kompromitującą, niż niemoc. I nagle, w dzikiej złości, programowo, bez żadnej przyjemności… to okropne! Coś żywego zdawało się ruszać na okrutnych drzwiach z czerwonej laki. Może to było jego „rozbite serce“ — „che, che“. A potem wściekły, ociekający wstrętem do siebie, wyszedł z pałacu i piechotą udał się szybko do jednej ze swoich dawnych kochanek, obecnie utrzymanki oficjalnej Ziezia Smorskiego (właśnie grał w tej chwili w salonie Bertzów, upiwszy się jak świnia) niezmiernie sympatycznej, złotowłosej szesnastolatki Izi Krzeczewskiej. I tam nad ranem z trudem dopełnił aktu zdrady. Zakochana w nim do szaleństwa Izia szczęśliwa była jak nigdy — 3 miesiące nie używał już jej książę jako antydotum. Zachwycona była tą nocą poślubną i rozpacz jej z powodu małżeństwa Azalina złagodziła się tem znacznie. Na to się przydały te dwa miesiące przykładnego narzeczeństwa. A on wyszedł od niej już w biały dzień, pełen okropnego obrzydzenia do siebie, ze zdruzgotaną wiarą w swoją wyższą wartość, i coraz bardziej potężniejącem psychofizycznem przywiązaniem do Heli. Ale bądź co bądź, trochę ją przezwyciężył. To, że uczynił to tak „z punktu“, dobrze mu zrobiło na przyszłość. Gdzieś tam strzelano, ale co jego to obchodzić mogło? Położył się szybko sam w olbrzymiem łożu z czarnego, jak mu się zdawało, ebonitu, inkrustowanego obrazkami z masy perłowej, przedstawiającemi nieznane mu sceny z asyryjskiej (czemu?) mitologji. A może to był heban — sam nie wiedział — nie mogąc już odróżnić drzewa od kauczuku. Ale przed zaśnięciem podpalił zapałką sam rożek łóżka i poczuł zapach drzewa, a nie charakterystyczny smród przypalonej gumy. To go uspokoiło. Wkrótce spał już, a śniła mu się nieznana rodzinna Persja, którą miał poznać dopiero jako ambasador krajowego laboratorjum niwelistycznych eksperymentów. Wieczorem zaczęło się ich życie. Hela nawet nie spytała go co robił — przez pół dnia.
„Ich życie“ — myślał Atanazy, prowadząc pod rękę żonę i teściową. Zaczynał się świt pogodny i mroźny, po ciepłej, wietrznej nocy. Jedynie o świcie wygląd stolicy zgodnym był z tem czem była w istocie: efemerydą. Tymczasowość życia prywatnego w tem dziwnem mieście, tymczasowość polityki, urzędów, fabryk, kolei, tramwajów, sklepów, telefonów — wszystkiego. Nikt nie wierzył w trwałość teraźniejszego układu w tej formie, w jakiej dotąd, czystym bezwładem gasnących potęg przeszłości, istniał. Brak ludzi — powtarzano szeptem, brak zgody — krzyczano głośno, brak wszystkiego, jeden wielki brak, miasto-brak, miasto-prowizorjum. Pusta forma, w którą możnaby nalać coś, żeby było co i z czego. Przeszłość obowiązywała, a przyszłość była chwilami wstrętna, jak niewiarogodnie ohydny sen, którego opowiedzenie nawet samemu sobie byłoby przykre. Bywają takie sny. Wszyscy „grubsi ludzie“ mieli kapitały zagranicą i żyli „siedząc na walizach“, patrząc dookoła obłędnemi oczami podróżnych, czekających na pociąg w stacyjnych poczekalniach. Pośpiech, gorączka, wszystko z dnia na dzień: zarobić jakkolwiekbądź i użyć, zarobić i użyć… Jedynie o świcie następowała zgoda między wyglądem zewnętrznym i istotą tego miasta w oczekiwaniu rewolucji, którego symbolem mogłyby być rozkraczone nogi: jedna na stopniach międzynarodowego ekspresu, druga — w dancingu. To, co było rdzeniem spało jeszcze snem twardymi, budząc się tylko czasem w przygodnych, nieusystematyzowanych „społecznych przestępstwach“. Teraz zaczęło się coś i niewiadomo było dokładnie ani co to było, ani czem miało się skończyć, ani w imię czego się odbywało. Licytacja była nieunikniona. Może jeden ten przeklęty Tempe wiedział coś napewno. A niech tam…! Świt był przepiękny. Dalekie salwy maszynowych karabinów i bliższe pojedyńcze strzały dodawały widokom nikłości i nierealności. Niebo wklęśnięte aż w Nieskończoność, mieniące się złotawym bronzem, seledynem i migdałowym kobaltem i zamyślony nad własną, nikomu niepotrzebną pięknością, blado-pomarańczowy stratus (taka uwarstwowiona chmura) potęgowały tęsknotę za innem życiem aż do bólu. Gdzież było to inne życie? „W nas samych“, mówił jakiś nudny głos i nikt nie chciał go słuchać. Sylwety domów i perspektywy ulic układały się w nigdy we dnie nieprzeczuwalne kompozycje mas. Wszystko było tak konieczne, czyste i piękne w swej harmonji, jakby nie przez człowieka stworzone. Szli wszyscy troje przez puste ulice, obcy sobie, przedzieleni takiemi przeszkodami, że na ich usunięcie żyćby trzeba 300 czy 500 lat, a nie kilkadziesiąt. Na jakimś placu zahuczała jak duży trzmiel zrekoszetowana zbłąkana kula i stuknęła w niewinną zupełnie ścianę. Cała ohyda przypadkowej śmierci stanęła nagle przed ich zdumionemi mózgami: skręcili w dalsze od walki ulice. Zdaleka, gdzieś ze śnieżnych zamiejskich płaszczyzn posłyszeli dwa huki wystrzałów ciężkiej artylerji, potem szelest metaliczny lecących jakby ponad nimi małych wiatraczków, zawiniętych w szeroko drącą się materję stłumionego ryku i buchnęły niedaleko dwa bebechowo-podziemne grzmoty pękających granatów. Generał Bruizor następował coraz groźniej. Poprzez nadchodzące wypadki zmalały nagle wszystkie pozorne zbrodnie i wstrząsające sprzeczności uczuć i jak, skała wśród wzburzonych wód, ukazała się twarda opoka rzeczywistości, jedyna objektywność, społeczny byt, przetwarzający się tu w ich oczach. Znowu serja pocisków i spokojny stukot niemieckich maszynowych karabinów i odpowiadający im nerwowy rechot francuskich — echa odległej Wielkiej Wojny. Znikło wrażenie tymczasowości tego miasta i zbyteczności jego mieszkańców. Coś działo się nareszcie. Ale dla niektórych (czy wielu ich było i na jakich stopniach hierarchji) był to tylko narkotyk, taki sam jak kokaina czy morfina.
Za chwilę byli już w domu. Bitwa rozgorzała na dobre. Informacja: [Pokoje dla młodych państwa urządziła pani Osłabędzka na pustej dotąd górze.]
Resztki narkotycznego stanu rozwiały się w duszy, czy w nerwowych ośrodkach Atanazego. Pocałował Zosię (gruntownie okłamaną i jedynie szczęśliwą z nich czworga) w czoło i rzekł: „Jestem jeszcze pijany. Nie chcę w takim stanie z tobą rozmawiać. Kocham Cię. Teraz idę spać“, i wyszedł do łazienki. Gdy wrócił Zosia już spała. Jakże strasznie, dziko, beznadziejnie kochał ją w tej chwili Atanazy. Przeszło działanie skombinowanych trucizn i nagle zaczął cierpieć potwornie. Jakiś nowy zupełnie „katzenjammer“ (czyż niema na to polskiego słowa?) — prawie obłęd. Zaczynała się zemsta alkoholu i kokainy, a do tego zrozumienie straszliwego znaczenia małżeństwa. Przecież nic się nie zmieniło istotnie, dlatego, że ksiądz Wyprztyk związał ich ręce stułą? A jednak, — a jednak wszystko było tak inne, nieporównywalnie inne, a mimo to takie same — jak świat po kokainie. Na czem to polegało nie mógł pojąć i nie pojął nigdy Atanazy. Znowu opanowały go wyrzuty sumienia i znowu jeszcze mocniej poprzysiągł wierność Zosi. „A jednak gdybym nie zażył tego świństwa, możebym jej dziś nie zdradził“, myślał, zasypiając po olbrzymiej dawce bromu. Ale nie był tego pewny. Nazajutrz, zmieniony dziwnie codzienny dzień przemógł nawet potężniejące wypadki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.