Pożegnanie jesieni/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pożegnanie jesieni |
Wydawca | F. Hoesick |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
HOMOCOCO
Informacja
[Pod wieczór tego samego dnia, na tle szalonej strzelaniny, biedny książę Prepudrech wszedł oficjalnie w posiadanie swojej żony. Ale daleki był od nasycenia się rzeczywistością. Ciało Heli stało się dla niego obce, dalekie i niezdobyte, a dusza uleciała w niedosiężne już zupełnie kraje pokuty. Poznał teraz ten złowrogi urok, jaki mieć może ta „kupa organów“, będąca siedliskiem nieuchwytnego, niepoznawalnego ducha. Zwęglał się cały na umęczony skwarek, gniotąc w bezsilnych uściskach wymykającą mu się Helę, która zmieniała się powoli w lotny jakiś element, mgławicę, świecącą tylko zimnem wyładowaniem umysłowych potęg. Obojętna nawet w wyuzdaniu, wyższa była ponad wszystko, czem dotąd, i tak bez wielkiego skutku, starał się jej zaimponować. Nie mógł, na razie przynajmniej, zrobić jej najlżejszego zarzutu, a jednak wszystko było nie to... Zaciskał sparaliżowane jakby ręce, wyjąc do wewnątrz z nienasycenia bezrozumnych pragnień — miał przecie wszystko. Czekały go zaś rzeczy stokroć gorsze. Pingpong, dancing, pływanie, sztuki magiczne, humorystyczne wierszyki, które przecie w kabaretach nawet mówiono, nawet improwizacje na fortepianie — wszystko było na nic. Spełnianie obowiązków przez Helę rozprzestrzeniało atmosferę złowrogiej nudy. Oddanie się tego aż nienawistnego mu chwilami ciała, nie przypominało w niczem owej nocy, tak dla niego pamiętnej, kiedy to spadło nań niespodziewane szczęście, druzgocąc mu sam rdzeń wiary w siebie, w chwili tak nieodpowiedniej. Od samego rana, z całym swym biednym intelektem, zmobilizowanym, w ciągłym stanie czujności, aby nie wydać się jeszcze większym durniem, niż był, przechodził w coraz wyższe kręgi umysłowych męczarni, przekonywując się powoli, że, pogardzana przez niego z dancingowych wyżyn filozofja, nie była taką „blagą niedołęgów życiowych, nie wartą nic wobec wyników nauk przyrodniczych“, jak mu to się dawniej zdawało. Gdyby miał teraz tę broń w ręku inneby warunki mógł postawić — w tym stanie mózgu był bezsilny.
Hela znajdowała się w stanie, który gdzieś, na dnie świadomości, nie przyznając się niby przed sobą, nazywała „oszukiwaniem Boga“. Był to szczyt wiary na który mogła się zdobyć: Bóg istniał dla niej bezsprzecznie — czyż inaczej mogłaby go oszukiwać? Atanazy, utrzymywany w dalszym ciągu w randze widma przeszłości, przesuwał się od czasu do czasu w „tle zmięszanem“, ale „jako taki“ nie był dopuszczany do rozmów, ani nawet do wewnętrznych łamigłówek: trzymała go w rezerwie póki można była wytrzymać. Powoli nakręcała się wewnętrzna sprężyna, gromadziły się wybuchowe materjały. A jak wszystko będzie gotowe, jedno pociśnięcie guzika (ale jakiego?) i... Rewolucja nie istniała dla obojga Prepudrechów prawie zupełnie. „Pierwszy stopień“, jak mówił stary baron Hammersmith, przyjaciel Bertza i wielki znawca stosunków rosyjskich, był czemś za mało radykalnem i intenzywnem. Chociaż w tym stanie może nawet wyższe stopnie byłyby dla Heli nieinteresujące. Stary Bertz szalał wśród komplikujących się interesów, starając się napróżno nawiązać nici rwących się zagranicznych byznesów w wielkim stylu i kompromisów idejowych wewnątrz kraju. Hela codziennie odbywała jedną konferencję z ojcem, który referował jej w krótkości ogólny stan rzeczy, poczem wracała znowu do swego zamkniętego świata ekstaz, buntów i programowych — na tle poczucia obowiązku — upadków w codzienną prepudrechowatą rzeczywistość. Tam znajdowała zaspokojenie swoich okrutnych instynktów, pod maską cnoty, łamanej przez inną formę cnoty: spełnianie małżeńskich funkcji. Z początku oddawała się mężowi bez zastrzeżeń, ale wkrótce przestało ją to bawić. Dopiero, gdy rozwścieczany oporem Prepudrech, prawie że gwałcił ją w ponurym wybuchu zwierzęcej, upadlającej żądzy, Hela napawała się pogardzaną rozkoszą bez wyrzutów sumienia i upokarzania swej ambicji. Była wtedy w zgodzie ze sobą i obcym, mimo całej wiary Bogiem, z którym mówiła wprost, nie używając pośrednictwa dalekiego jej Chrystusa. Dla drugiej osoby Trójcy Świętej, mimo całego „katolicyzmu“, zachowała pewien brak zaufania a nawet (o zgrozo!) wzgardę — coś niewyraźnego było dla niej w tem „całem odkupieniu“. Najbliższym zaś był jej Duch Święty, czysty rozum — z tym porozumiewała się bez żadnych kompromisów. Wszystko to oczywiście ukryte było głęboko — na zewnątrz była przykładną katoliczką. W istocie nie zmieniło się nic: wzbogaciła tylko system sprzeczności i pokonała manję samobójstwa, ale zaślepiony, złudzony zewnętrznemi objawami ksiądz Wyprztyk, widział w niej najdoskonalszy okaz prawdziwego nawrócenia. Nawet wyznane mu na spowiedzi „oszukiwanie Boga“ (oczywiście nie temi słowami) było jeszcze jednym dowodem jej zupełnego poddania się. Kłamstwo ukryte było daleko głębiej. Cały ten system pokut, (modlitw, klęczeń aż do zdrętwienia, postów i różnych drobnych wyrzeczeń, aż do niemycia się przez dni kilka) i publicznych aktów czysto katolickich: leżenia krzyżem w kościele, przepełzania kościoła na klęczkach i tym podobnych, [na przekór ogólnemu antyklerykalnemu tonowi obecnych rządów], był tylko prawie podświadomem podnoszeniem do wyższych potęg osłabłego uroku życia. „Oszukiwanie Boga“ polegało między innemi na niejasnem zdawaniu sobie sprawy, że tak wiecznie być nie może. Ale któż wogóle mówił o wieczności? Z chwilą kiedy śmierć przestała być zagadnieniem codziennem, problem wieczności znikł z nią razem. Jednak, niewiadomo kiedy wśród tych wszystkich przemian, uwierzyła Hela w nieśmiertelność duszy, niezależnie jakby od całości byłego filozoficznego poglądu, będącego zlepkiem psychologizmu z witalizmem i idealizmem w stylu Husserla — było to tak zwane „założenie dodatkowe“. Jak godziła w epoce tej wszystkie te sprzeczności nigdy potem nie mogła zdać sobie sprawy. Kompromis polegał też na tem, że w stosunku do religji nie używała Hela całej potęgi swego intelektu. Poddała się poglądowi Wyprztyka, ogólnie naszkicowanemu w rozmowie po oddaniu się Azalinowi poraz pierwszy i rozwiniętemu z pewną naiwnością, już bez kompromisów, w następnych. Tak było lepiej. Stosunek ten był więc pragmatyczny — ha, gdyby wiedział o tem ksiądz Hieronim! Ale upojony tryumfem ukrywał też przed sobą pewne wątpliwości. Świadomie wyobrażała sobie Hela ostateczne rozwiązanie życia w postaci oddania się „służbie społecznej“. Ale jeszcze był czas — to mogło nastąpić jedynie w partji najradykalniejszej — wszystko inne było za małe dla jej absolutystycznej natury. Na razie jednak tajna „bibułowo-agitacyjna“ robota w sferach niwelistów przedstawiała się dość nudno. Przezwyciężenie miłości do Atanazego, stanowiło też jeden ze sposobów uczynienia go godnym przedmiotem oczekiwanego podświadomie wybuchu. Hela ostrzyła sobie apetyt na ten kąsek pod pozorami idealnej przyjaźni dla obojga Atanazowstwa, tak doskonałej, że nawet zazdrosny o Józię Figoń, o ojca-Bertza, o psy, konie, automobil i Wyprztyka, Prepudrech nie zdawał sobie z niczego sprawy. Tak płynęły dni i noce w Czerwonym Pałacu, podczas gdy w podziemiach społecznych, po uspokojeniu się powierzchni zdarzeń, przygotowywał się wybuch 2-go stopnia, pronunciamento następnej, przedostatniej warstwy — tam to pracował papa Bertz, wśród kolosalnych trudności, ale z coraz lepszym skutkiem. Na tem tle powstał projekt opuszczenia stolicy, której atmosfera stawała się coraz bardziej groźna, dusząca i złowroga. Napróżno namawiał ojciec Helę na wyjazd zagranicę. Uparła się spędzić czas przejściowy w willi swojej w górach, w Zarytem. Wiedziała, że Atanazowie nie mają pieniędzy na zagraniczną podróż i że nigdy nie zgodzą się na pożyczkę. Tu mogła ich zaprosić do siebie, nie wymagając zbytnich poświęceń ambicji. A życie wśród pokut bez Atanazego zaczynało być nudnem aż do bólu. Wybuch zbliżał się.
Atanazy i Zosia tonęli w psychofizycznym małżeńskim dobrobycie. Po pierwszych dniach strzelaniny (Boże niech się to raz skończy, a życie będzie prawdziwym rajem!), podczas której trudności aprowizacji, możliwość „głupiej śmierci“ w jakiejś awanturce częściowej, (nie mającej w sobie nic z posmaku wielkości historycznej chwili, którą to wielkość do pewnego stopnia przeżywali tylko ludzie, kierujący pozornie oszalałemi i chwilowo wsadzonemi w kaftan bezpieczeństwa, wypadkami) i inne przykrostki natury takiej, jak: „strzelanie swoich do swoich“, „swój do swego po swoją kulkę“ lub niezgoda politycznych przekonań w rodzinie, nadawały ponury ton życiu w willi Osłabędzkich. Nastąpił okres oceniania życia (tego pogardzanego i nieznośnego) w jego najbardziej poziomych objawach: życia samego w sobie. Wszystkie rozmowy na temat niewystarczalności tego, co jest, znudzenia szarem przepływaniem kończącej się „burżuazyjnej kultury“, marazmu i uwiądu starczego wewnętrznej polityki, wydały się głupstwem bez żadnej podstawy. Zjedzenie pomidorów duszonych i wypicie kieliszka wermutu w domu, z perspektywą już pozbawionych trochę uroku małżeńskich sprawek, zdawało się szczytem życia. A gdzie podziała się wielka miłość na codzień nie wiedział Atanazy i nawet nie pytał. Ale miały przyjść zdarzenia, w których dziwność bytu zabłysła jeszcze raz przed zdumionemi oczami szczątkowych stworów z minionych epok, zabłysła nad otchłanią, w którą stoczyły się też jakby przypadkowo i inne wartości, te, o których mówiono dawniej jako o wiecznych: religja, sztuka, a nawet filozofja. Jak ryby wyjęte z wody konali pewni ludzie, a nawet klasy, niezdolne już do ujęcia burzącej się w niesamowity, obcy wszelkim idealistycznym przewidywaniom sposób, codzienności zwykłego dnia, pierwszego lepszego wtorku, czy czwartku, a nawet niedzieli. Ale co to kogo mogło obchodzić z tamtej strony!
Brak określonej pracy fatalnie zaczął wpływać na Atanazego. Ta cząstka siły, którą utrzymywał w karbach przy pomocy nienawistnej aplikantury wymknęła się i hasając po niezbadanych dotąd, czy też zaniedbanych obszarach jego umysłu, po „ugorach społecznych“ jego intelektu, sprawiała straszliwe jak na jego mózgowe zapasy, spustoszenia. Wszystko obracało się przeciw niemu, nawet wysiłki stworzenia pozytywnego życia. Zostawał sam za sobą w tyle i wlókł się w beznadziejną przyszłość, której niebezpieczeństwa nawet — prócz Heli Bertz, wyeliminowanej na razie z programu — stawały się bezbarwne i blade, jak futerały larw, po wylęgłych dawno owadach. Przekonał się Atanazy faktycznie jak to trudno jest „poddać się prądowi“. Okazało się przytem że całe to dawne tak zwane „artystyczne komponowanie życia“, wytwarzanie sztuczne interesujących „kawałków“, było tylko ubocznym skutkiem nudnej pracy w biurze. Zabrakło trampoliny do małych skoków, materjału dla małych kontrastów, miejsca rozpędu i dopingu dla drobnych wyścigów ze samym sobą. Chyba zrezygnować ze wszystkiego i zacząć pić i kokainować się jak Jędrek? Ale na to nie miał jeszcze odwagi. Wypadki, któremi pogardzał, przerastały go — stąd płynęła spotęgowana jeszcze pogarda dla samego siebie, którą do czasu tylko mógł przed sobą ukrywać. W zniszczeniu tylko zdawał się być jedyny ratunek, a życie codzienne: „młode małżeństwo“ i obowiązująca jeszcze mimo tylu zdrad (a może przez nie właśnie) zachodząca „Wielka Miłość“ — z jakąż goryczą wymawiał w myśli te słowa — zmuszała do budowania każdego nędznego dnia w sposób pozytywny. Każdy wie co to znaczy. A wmięszać się w jakąkolwiek działalność nie miał siły, ani ochoty. Wszystko było jeszcze niby za małe, niedociągnęte do jego ambicji, której nieznacznie pozbywał się z dnia na dzień w przebiegu codziennego życia w willi pani Osłabędzkiej. Pisał i udawał przed sobą, że pisze coś wartościowego. Była to jakaś dywagacja filozoficzno–społeczna bez określonej formy i jednolitego punktu widzenia. Ale myśli, które w rozmowach z przyjaciółmi zdawały się mieć wagę i głębię, sformułowane na papierze z konieczną bezwzględnością i ścisłością, okazywały się albo zupełnie banalnemi bzdurami, albo niedoskonałem, zdeformowanem wyrażeniem czegoś w ramach jego możliwości niewyrażalnego, na granicy nieprzemyślanej do samych podstaw filozofji i pół artystycznego bezsensu, nieusprawiedliwionego artystyczną formą. Tylko w rozmowach i w słabnących „przeżyciach“ erotycznych z Zosią czuł Atanazy, że żyje naprawdę, ale i to wkrótce wyczerpało się definitywnie. W ponurej pustce, która niewiadomo kiedy zawlokła powoli cały jego wewnętrzny widnokrąg, paliło się w oddali jedno ognisko demonicznych potęg, kusząc ku czemuś nieznanemu, niszczącemu. Była to pokonana do pewnego stopnia miłość (— wstrętne słowo —) ani wielka ani mała, tylko zupełnie jakby innego rzędu, dla Heli Bertz. Ale na razie oddzielał go od tych możliwości bezwzględny nakaz podświadomego, nieprogramowego postanowienia. Poprostu bał się. Zawieszony między nurtującą żądzą zniszczenia siebie, której zadowolenie jedynie mogło być ciekawe, i małą chętką stworzenia normalnego, zdrowego życia, co udawało się na bardzo małą skalę, na strzępkach uciekających dni, Atanazy coraz bardziej tracił związek między sobą obecnym, a tym, którym był przed pierwszą zdradą w stosunku do Zosi. Ale kwestja tego „zniszczenia“ nie przedstawiała się też zbyt jasno, a nawet, mówiąc otwarcie, była zupełnie ciemną. Przy pomocy jakich środków miało to nastąpić nie miał Atanazy pojęcia — czekał w tym względzie jakichś wyższych objawień ale na razie napróżno. Ale nawet gdyby środki odpowiednie się znalazły, trzebaby wtedy zaryzykować wszystko, a w razie gdyby i to okazało się nudnem…? Mogło być zapóźno na cofnięcie się, (ale cofnięcie się z czego?). Napróżno pytał się Atanazy niewiadomych potęg co czynić z coraz bardziej zbytecznem i nieznośnie ciążącem życiem. A żyć jakkolwiekbądź — w „zniszczeniu“, czy nie, chciało się jeszcze, bardzo chciało. Otóż to: nie on chciał ale chciało się: protoplazmatycznie, nieomal bezosobowo.
„Wszystko jeszcze jest przedemną“, powtarzał sobie jeszcze tak niedawno. Bogactwo choćby oscylacji między sprzecznemi stanami zdawało się być niewyczerpanem. Teraz jak nędzny żebrak z zawiścią patrzył na tamtego siebie, widział wyraźnie jak to, co uważał za swój skarb trwały: artystyczne ujmowanie życia, przeleciało mu przez ręce niewiadomo kiedy. Nawet i to nie było pewnem czy był to skarb, czy kupa śmieci. „Symptomem najgorszego upadku jest to, jeśli zaczynamy zazdrościć ludziom żyjącym złudzeniami“, myślał Atanazy, a w wyobraźni przesuwali mu się wszyscy znajomi, ofiary, jak mu się zdawało, złudzeń: Ziezio — ważność sztuki, Chwazdrygiel — prawda w nauce, Wyprztyk — odrodzenie ludzkości przez religję, Jędrek — kokaina, Tempe — szczęście w powolnem zbydlęceniu — ha, ten może najmniej. Ten przeklęty Tempe zawsze miał jednak trochę racji. „Ale w imię czego moje życie ma być nieznośnem cierpieniem?“
Nadomiar złego Zosia oświadczyła po miesiącu, (nie bez pewnego zadowolenia, które zmroziło Atanazego aż do szpiku „metafizycznego pępka“), że jest w odmiennym stanie. Przestała nagle zajmować się pielęgniarstwem po szpitalach i miewać wykłady o hygjenie dla znudzonych i ogłupiałych żołnierzy — zwaliła się na Atanazego całym ciężarem swoich uczuć, które wahały się między cichem bezgranicznem przywiązaniem a szalonym, wyuzdanym w swym bezwstydzie erotyzmem. I jedno i drugie doprowadzało Atanazego chwilami wprost do rozpaczy. Urozmaicały ten przekładaniec warstwy nadzienia z krótkich epok nienormalnej jakiejś pogardy i wstrętu, już na granicy lekkiego bzika. Atanazy gubił się w domysłach napróżno: Zosia nie rozumiała już samej siebie. I jakby na złość wtedy właśnie wracały do niego okresy, udające dawną „wielką miłość“, a gdy Zosia była czuła i kochająca, dusił się ze wstrętu do niej, teściowej, willi i nie swoich pieniędzy. A o wzięciu jakiejś posady na nowo mowy nawet być nie mogło: lepiej śmierć odrazu. Ale co było najgorsze, to że mimo ataków wstrętu, Zosia kochała go takim, jakim był: upadłym, zakłamanym, słabym — bo nie mogła chyba nie wierzyć mu, gdy zwierzał się jej ze swoich wątpliwości ze zbyteczną otwartością człowieka, który już nic do stracenia nie ma. Ale co przechodziło już wszelkie wyobrażenie to to, że Zosia kochała go jako ojca swego przyszłego dziecka. „Szczyt perwersji“, mówił Atanazy do siebie, nic już nie rozumiejąc. Zatracił poczucie swego męskiego czysto uroku, który nawet w najgorszym upadku bądźcobądź zachował. A myśl o tem dziecku (jego dziecku! — coś nie do uwierzenia) stawała się zmorą nie do zniesienia. Widział w wyobraźni jakiegoś ohydnego pokurcza, jakąś niezdolną do życia hybryde, cierpiącego jeszcze bardziej niż on sam, zupełnego degenerata, który w rodzącym się nowym społecznym bycie mógłby conajwyżej być albo zupełnie biernym flakiem, bez żadnej negatywnej nawet wartości, albo jedną z tych plączących się zwykle we wszelkich przewrotach kanalji, spełniających najniższe funkcje: katów, szpiegów i innej hołoty. A nie wyobrażał sobie by mógł mieć córkę, choć to byłoby może jeszcze do przetrzymania. „Nie — z „tą“ (jak już w myśli nazywał Zosię, ale w innem znaczeniu niż dotąd Helę), z tą nie mogę mieć dziecka, a muszę, bo nie będę miał odwagi jej tego powiedzieć. Z tamtą, z tą piekielną żydówicą tylko mógłbym sobie na to pozwolić: byłby to syn, któryby spełnił coś na świecie, może to, czego nie spełniłem ja. Ale co? Psia-krew, co? I to wszystko, co we mnie jest zgnilizną, w nim byłoby tylko wyostrzeniem narzędzi siły, którą dałaby mu „tamta“. Hela, która awansowała teraz na tamtą, stawała się dla niego powoli, podświadomie, symbolem najwyższej formy zniszczenia siebie: wyrażało się to i w tem, że z nią właśnie chciałby mieć dziecko. „Jeśli się żyć w sposób twórczy nie umie, należy się chociaż w twórczy sposób zniszczyć“, tak mówił kiedyś zupełnie już psychicznie spotworniały Ziezio. Tempe, Ziezio i Chwazdrygiel stawali mu się żywemi wyrzutami sumienia, ekranami, na których z piekielną wyrazistością, widział swoje bezpłodnie zmarnowane życie. Jakże strasznie zazdrościł wszystkim, którzy są kimś (czy „kimiś“?) — byle czem, ale czemś. Ale powoli Zosia wchodziła też w krąg tych zwierciadeł, odbijających mu jego własną nicość: gdzieś bardzo głęboko zaczynał ją nienawidzieć, ale jeszcze nie przyznawał się do tego przed sobą. Jako przyszła matka stawała się też „kimś“, bez względu na to jakiego potwora porodzić miała. Zdobyła tem nad nim jakąś niezrozumiałą przewagę i to było też powodem utajonej nienawiści Atanazego. A jednocześnie kochał ją, jako jakieś dobre, poczciwe nawet, skrzywdzone zwierzątko i sprzeczność ta rozszarpywała resztki rdzenia jego sił. I do tego wszystkiego ten przeklęty, nudny jak chroniczne tuberkuliczne zapalenie otrzewnej, ciągły przewrót społeczny, wahający się obecnie między zupełną reakcją, a rewolucją socjalistów-chłopomanów, którzy rośli w siłę z dnia na dzień. Inaczej wyobrażał sobie Atanazy to wszystko, o czem mówił z przyjaciółmi jeszcze parę miesięcy temu. Rewolucja stała się dla niektórych jedynie pretekstem do zakończenia niepotrzebnego im samym i nikomu, prócz podobnym odpadkom — własnego ich życia. „Nudzą się w nietwórczem, wegetacyjnem istnieniu i chcieliby, aby się coś działo dla ich zabawy“, mówił kiedyś ten przeklęty Tempe, który zdawał się mieć rację we wszystkiem, o ile nie chodziło o religję, sztukę i filozofję — niegodne ich odpowiedników puste wyrazy, które wstyd było nawet wymawiać. „Oto na czem polega zrewolucjonizowanie połowy tak zwanej „inteligencji“. A do tego jeszcze nędza i blada nadzieja, że „a nuż będzie lepiej“. Takich nam nie potrzeba“ — tak śmiał się wyrażać — „nam potrzeba ludzi idei, a nie niedoszłych samobójców, czekających z braku odwagi na szczęśliwy przypadek“. Rewolucja jako zabawa dla znudzonych, bezpłodnych odpadków ostatniej kategorji! To oburzające, ale cóż zrobić na to, że pewne typy tak ją przeżyć muszą. „Jesteśmy na przełomie historji i wszystkie gatunki są dziś jeszcze reprezentowane. Życie przejdzie obok niektórych z nich — o ile litościwie nie rozgniecie ich mimochodem — i zostawi na wymarcie w nędzy moralnej, jakby na bezludnej wyspie osamotnienia, wśród mrowia tworzącej się nowej ludzkości. Stamtąd, jak z loży, mogą sobie patrzeć na koniec ich świata,“ — tak mówił Tempe. „Nadmiar pewnych typów, które trudno określić ogólnie, jest zawsze symptomem niezdrowia odpowiednich sfer: dzisiejszy nadmiar logistyków w matematyce, perwersyjnych malarzy na tle końca tej może największej kiedyś sztuki, nadmiar artystów tego typu wogóle w epoce końca sztuki. Za tę nikomu niepotrzebną ilość — niedość, że są coraz bardziej obcy społeczeństwu, ale jeszcze jest ich za wiele — płaci ludzkość jakością tworów, które dalekie są od wielkości dzieł dawnych. No — może z matematyką jest trochę inaczej, ale też to dobieranie się do podstaw, nic dobrego nie wróży. Tak samo nadmiar takich pseudohamletów, jak ja, artystów bez formy, jest dowodem, że ta mdło-demokratyczna sfera, do której należę, jest na wymarciu. Zdemokratyzowanie hamletyzmu. Ale czy ten typ życiowy był wogóle kiedykolwiek wartością? Bohaterzy powieści stają się pod koniec albo: a) manekinami bez życia, albo b) artystami, kiedy już nic z nich wydusić pozytywnego nie można, albo c) w najlepszym razie rewolucjonistami i to nieokreślonego gatunku“, — tak gorzko myślał Atanazy, gdy o dwa pokoje od niego, Zosia, ta ukochana jeszcze przed paroma miesiącami Zosia, męczyła się w strasznych torsjach, o które przyprawiał ją, ukochany przez nią zawczasu, embrjon przyszłego degenerata. Ileż podobnych kombinacji było naokoło?! A wszędzie również naokoło czekały zdrowe chamskie (tak z dumą mówił Tempe) siły, aby dorwać się do życia, swego własnego, tego, które dla niektórych było końcem „wszystkiego“: religji, filozofji, sztuki... „Tfu, do djabła z tem paskudztwem, z tą przeklętą trójcą umarłych wartości! To my zawalamy im niepotrzebnie drogę. I ten naiwny Wyprztyk, myśli, że kościół, (nawet jakikolwiek) obejmie kiedyś ster świata! Szalone złudy à la Krasiński w „Nieboskiej“. Naodwrót: murzyn spełnił swoją rolę i może odejść. I gdzie w tem jest dziwność bytu? Wszystko się samo określiło, wyjaśniło, ograniczyło, wygładziło — jest tylko społeczeństwo, bez żadnych tajemnic, jako jedyna rzeczywistość całego wszechświata, a wszystko inne jest tylko jego wytworem. Fikcje pozwalające żyć pewnemu gatunkowi bydląt — a jednak indywiduum...“ i tak w kółko. Tylko w świadomem zniszczeniu siebie może dziś przeżyć indywiduum samo siebie, tak, jak dawniej przeżywało tworząc. Usuwajmy się z drogi sami, póki nas nie wymiotą jak śmiecie. A kto bawi się w płaskie optymizmy (po naszej stronie oczywiście — tam gdzie działa Tempe, tam mają na to prawo) jest tylko krótkowzrocznym kretynem, który nie widzi całego tragizmu rzeczy, bo jeszcze dają mu trochę podyszeć, poźreć i pogrzać się na słońcu. Ale i to się skończy. To my, artyści bez formy i bez dzieł stworzonych, dyletanccy filozofowie, nie mogący stworzyć „systemu bez sprzeczności“, my, wierzący w małe przesądy a nienależący nawet do żadnego kościoła degeneraci religji, jesteśmy potomkami w prostej linji dawnych prawdziwych twórców życia, sztuki i metafizyki, a nie dzisiejsi pseudo-władcy, pseudo-artyści i przystosowani do warunków, kapłani wymierających kultów w rodzaju Ojca Hieronima i z zaciekłością odtajemniczający Byt filozofowie, sprowadzający wszystko do napisów takich jak: „przejście wzbronione“, albo conajwyżej: „droga prywatna — przejście dozwolone aż do odwołania“. To są prawdziwe bękarty ale i ich narówni z nami zetrze rosnący w siłę społeczny potwór.“ Ohyda tych myśli, z których nikt nie mógł go wydobyć, przechodziła już możność wytrzymania. Chciał krzyczeć: „ratunku!“ — ale do kogo? W Boga nie wierzył. Aż któregoś dnia (tego właśnie) skręciło się wszystko ostatecznie. Była godzina 4-ta po południu, 3-go stycznia. Zapadał zmrok. (Bez pukania wszedł do mroczniejącego pokoju Łohoyski). Tego dnia zaczęło się zniszczenie — ale w rozwoju swym miało przybrać zupełnie inne formy, niż toby się z początku zdawać mogło.] Łohoyski mówił. Atanazy zamknął drzwi i zapalił lampę.
— Zosia rzyga. Słyszę. Będzie syn. Nic nie szkodzi. I tak zginie. Nie warto rodzić. Ja zrezygnowałem z młodszej linji Łohoyskich. Za parę dni będzie nowy przewrót i wtedy wszystkie moje majątki djabli wezmą. Ci już nawet dobrali się do własności, tak zwanej większej. Jestem pod kuratelą społeczną. — Wyglądał straszliwie: ruchy miał niespokojne, jak u zwierzęcia w klatce, mówił gorączkowo, połykając często ślinę z wysiłkiem. Zielone tęczówki jego oczu zredukowane były do cienkich paseczków przez rozszerzone nadmiernie źrenice. Cała twarz tchnęła obłędem.
— Jędrek: co ty gadasz? Jesteś nieprzytomny? —
— Ty jeden, Taziu. Mówię ci, tylko w tem jest ratunek. Z kobietami skończyłem dawno — no — nie tak bardzo dawno, ale zawsze. Kropnąłem koko po długiej pauzie — to znaczy po dwóch dniach. Mało nie zwarjowałem przez ten czas. Nie mogę. — Zrzucił futro i próbował objąć Atanazego, który usunął się ze wstrętem, połączonym z litością.
— Nie. Poczekaj. Powiedz coś jeszcze.
— Kocham Cię, Taziu. Próbowałem z takimi... wiesz? — ale nie mogę. To jest pederastja — świństwo. Ty nie wiesz jeszcze, czem jest przyjaźń, ale na to trzeba się zespolić, zlać w jedno. Jesteś komunista — wiem — ale wszystko jedno. Jesteś piękny psychofizycznie — tylko ty jeden. Ach — cóż to za świństwo jest kobieta! Gdybyś chciał mnie zrozumieć bez uprzedzeń, weszlibyśmy
razem w ten świat... Przeczytaj „Corydona“ — masz! — Wlepił Atanazemu małą książeczkę Gide'a.
— Nie chcę. Słyszałem o tem. Na to mnie nie weźmiesz. Nie czuję do ciebie wstrętu, ale żałuję cię, choć sam jestem też w stanie zupełnego upadku.
— Też! Ach, ty nie wiesz! To nie jest upadek, tylko inne życie, jak na innej planecie. Ale bez ciebie nie mogę: nie mogę być tak samotnym. — Łohoyski objął go i tulił się do niego łagodnie z dziecinną jakąś czułością. „Wszyscy uwzięli się na mnie. Niedługo zwierzęta zaczną się we mnie kochać,“ myślał ze smutkiem Atanazy, gładząc Łohoyskiego po jasnych, kręcących się włosach, które w ostrem świetle wyglądały jak mosiężne druciki. Ale uściski Jędrka znowu stały się jakieś nieprzyjemnie namiętnie i Atanazy odsunął się z nagłem obrzydzeniem.
— Przypomina mi się znowu zdanie mojej ciotki: „zabierzcie się do jakiejś pożytecznej pracy. Ale jakiej — i co to jest pożyteczność? Zużytkowanie danego człowieka w kierunku jego najistotniejszych możliwości. Wiesz — na dnie upadku jeszcze żal mi tych, którzy żyją złudzeniem, że coś jeszcze jest wogóle. Wolę się przynajmniej nie łudzić. I pomyśl ilu jest zdrowych byków, którzyby w przybliżeniu nie zrozumieli o co chodzi: metafizyczne zmęczenie sobą samym. Tylko artyści nie czują przypadkowości, oprócz tych ludzi, którzy wogóle nie myślą o tajemnicy bytu, — ale tych znowu nie uważam właściwie za ludzi — i może jeszcze matematycy i ci filozofowie, którzy tworzą absolutne prawdy. Ale niestety najogólniejsza prawda jest tylko negatywna — jest zakazem przekroczenia pewnych granic. — Atanazy próbował zaaranżować jakąś rozmówkę bardziej istotną: usprawiedliwić swój upadek i zwrócić myśl Łohoyskiego w kierunku bardziej abstrakcyjnym. Ale to mu się nie udało: mówił blado, produkując jakieś zaskorupiałe odpadki żywych kiedyś myśli. Jędrek z uporem manjaka wracał do swego tematu:
— Błagam cię nie opuszczaj mnie dzisiejszego wieczoru. Zwarjuję sam a nikogo już nie mogę widzieć oprócz ciebie. Chodź: przejdźmy się — cudowna zima, a potem pójdziesz ze mną na kolację. Muszę wyjechać stąd w góry, ale bez ciebie nie mogę. Omówimy ten projekt. — W Atanazym coś drgnęło, co — jeszcze nie wiedział. Ale owiało go inne życie, jak wiatr z „tamtej“ strony przy dochodzeniu do grani górskiej. Jakaś przestrzeń otwierała się powoli, a może nie przestrzeń tylko wązka jakby szpara, w bezwyjściowej jaskini, raczej w ohydnym, jak z niesamowitego snu, korytarzu przejściowym, w którym żył obecnie. Nie przeczuwał jeszcze, że znalazł się w tym momencie właśnie, na pochyłości. Była w tem też nieuświadomiona pokusa zażycia kokainy, zamaskowane pragnienie wznowienia tego stanu z tak zwanej „nocy poślubnej“ u Bertzów. Ale broń Boże nie myślał o tem wyraźnie: zapytany zaprzeczyłby z całą stanowczością. Łohoyski wprost fizycznie, mimo wstrętu Atanazego do jego erotycznych zapędów, oddziaływał na niego katalitycznie, budząc w nim z uśpienia jakieś potwory, które przeciągały się rozkosznie po długim, przymusowym śnie. Na tle zupełnej nicości błysnął jakiś płomyczek, a w jego blasku ukazała się jak widmo Hela. Nie ta, którą widywał czasem teraz u Zosi i na oficjalnych wizytach w Czerwonym Pałacu, ale ta dawna, w której nie miał odwagi w porę się zakochać.
Za chwilę szli już przez słabo oświetlone ulice. Atanazy nie pożegnał się z Zosią. W tym stanie, mimo jego lotności, nie miał odwagi do niej się zbliżyć — do niej i do tego „czegoś“, raczej kogoś, ukrytego w głębi jej ciała, kogoś, którego nienawidził i żałował: naprawdę żałował, właśnie, jak oślepionego, zdychającego kota. Latarnie, otoczone chmurami śniegu, majaczyły jak słońca w wirach planet. Cienie spadających, dużych płatków biegły po ziemi koncentrycznie ku słupom, jakby jakieś zwinne, płaskie zwierzątka. Dźwięk dzwonków przypomniał im obu, dawno niewidzianą zimę w górach i ten sam żal ścisnął ich obu za serca.
— Pamiętasz góry — szepnął Łohoyski, z zachwytem przyciskając się do Atanazego z tą obrzydliwą, nieznaną dotąd poufałością. — Ten zachód słońca na szczycie Wielkiego Pagóra — ja już wtedy... tylko nie śmiałem ci tego powiedzieć... —
— Bardzo źle, że teraz śmiesz. Chcesz tylko popsuć naszą przyjaźń. A ja podejrzewałem już coś dawniej...
— Nie, nie: nie mów teraz nic. Tak jest dobrze. — Wyciągnął z kieszeni nieodstępną rurkę, wysypał na dłoń trochę białego proszku i wciągnął nosem, oglądając się przytem trwożliwie.
— Dałbyś pokój tej kokainie, Jędrek... —
— Nie mów nic. Tak dobrze jest. Ty nie wiesz co się przedemną otwiera. Wszystko jest takiem, jakiem powinno być. — Pociągał nosem z coraz większem zapamiętaniem. Wchodzili w bardziej ludne ulice. Łohoyski zesztywniał i szedł prosty, wypięty, pogrążony w niemej ekstazie. Milczeli długo obaj. Atanazego zaczęła przejmować głęboka, aż gdzieś z samych trzewiów płynąca zazdrość. „Ostatecznie jest wszystko jedno. Kończy się wszystko. Dlaczegóżbym nie miał i ja? Zamiast zdradzić jeszcze raz Zosię i opuścić ją z „tamtą“, czy nie lepiej skończyć w ten sposób? A zresztą niewiadomo czy ta piekielna żydówica będzie mnie jeszcze chciała?“ Hela była teraz tak dumna, nieprzystępna i zamknięta w sobie, że nawet nie dopuszczała możliwości pomyślenia o niej czegoś „takiego“. „A pozatem cóż jest jeszcze: brnięcie dalej w pospolitość codziennych, beztwarzowych dni i jeśli nie nowa miłość z Helą, jedynie godną zniszczenia się z nią razem, to jakieś małe zdradki z jakiemiś tam „substytutkami“ czegoś, co mogłoby być wielkie, choćby czysto negatywnie.“ Zazdrościł Łohoyskiemu tego innego świata, w którym przebywał on z taką nonszalancją w stosunku do swego zdrowia i wogóle życia. Narkotyki! Ileż razy marzył o tem Atanazy, nie śmiejąc nigdy urzeczywistnić swoich pragnień. Może naprawdę jest to jedyny sposób wskrzeszenia dziwności życia i „tamtych“, niepowrotnych już w normalnym stanie chwil: artystycznego ujmowania świata. Czyżby faktycznie Zosia i małżeństwo były temu winne? A może zawód, którego doznał na temat tak już dziś nudzącego wszystkich, z wyjątkiem nowo-występujących działaczy i „następnej warstwy“, chronicznego, społecznego przewrotu? Jeszcze się wahał ale poczuł już, że znalazł się na niebezpiecznej równi pochyłej. W restauracji, Łohoyski nie jadł prawie nic, pił tylko dużo i powoli przytomniał zdawało się, ze swojej ekstazy, upijając się w jakiś odmienny od zwykłego sposób. Atanazy pił także nad zwykłą miarę i kiedy wyszli znowu na mróz, poczuł, że już jest po „tamtej“ stronie. Postanowił zażyć znowu tego świństwa.
— Nie teraz — szeptał Łohoyski. — Chodź do mnie — tam spróbujesz naprawdę. Tamto było nic. Będziesz moim: wyzwolimy się od tych przeklętych bab. Ty nie wiesz jeszcze jakie horyzonty otwiera to — pokazał Atanazemu rurkę — i tamto — dodał po chwili. — Ale ty nie jesteś jeszcze godnym prawdziwej przyjaźni. Wszyscy najwięksi ludzie byli tacy, największe epoki twórczości były w związku z tem. Nieznane uczucia, nieprzewidziane perspektywy i ta swoboda, bez upadlającego kłamstwa stosunku z kobietą... — Atanazy uczuł się urażony. Jakto — on nie jest godnym? Nie wiedział, że Łohoyski uwodzi go w ten sposób programowo w swój świat narkotyku i inwersji.
— Może najwięksi ludzie mogli sobie na to pozwolić, ale jeśli zaczniemy to robić my: jakieś marne wyrzutki ginącego świata, to napewno nie staniemy się przez to największymi ludźmi dzisiejszych czasów.
— Zupełna izolacja od życia: zginąć we własnym zakamarku, choćby za cenę przedwczesnego zniszczenia.
— Cierpienie bez winy jest moim udziałem i chcę wziąć mój los na siebie bez żadnych ułatwień — rzekł Atanazy nieszczerze twardo, czując, że ma pod sobą nie skałę, ale uginające się trzęsawisko.
— Poco? W imię czego? Pokaż mi cel!
— Tak: to jest trudniejsza sprawa, o ile się nie jest dziś społecznikiem, ani ginącym artystą.
— A zresztą tak mało jest już nas: takich właśnie. Mogliby nam dać zginąć spokojnie.
— W szpitalu warjatów, lub w więzieniu — zaśmiał się gorzko Atanazy. — Nie: te „sztuczne raje“ to jest łatwe zdobywanie bez wysiłku tego, co da się osiągnąć jedynie ciężką pracą: prawdziwem wzniesieniem się ponad samego siebie.
— Ale my nie mamy tego motoru, który podnosi. Na czem się oprzesz zaczynając? Chciałeś tego dokonać na małym skrawku i w tym celu ożeniłeś się z tą biedną Zosią. Żal mi jej, mimo że dla mnie jest to nieszczęście. Ona źle skończy z takim panem jak ty. Ale cóż to jest? — zakorkowanie życia w buteleczce na 5 gramów, kiedy na twoją samą pustkę, nie wystarczyłoby dużej beczki.
— Djalektyka narkotyku jest tak samo nie do odparcia, jak djalektyka socjal-demokracji. Tylko irracjonalnie można się temu przeciwstawić. Niedawno jeszcze syndykalizm wydawał się czemś urojonem. Dziś widzimy, czem jest państwowy socjalizm: utopją — nie tędy droga. Tak samo tam: stworzyć z niczego na początek małą podstawę, a rozrośnie się w nieskończoność bez żadnych sztucznych środków. — Pijanieli coraz bardziej: przestawali się rozumieć.
— Gdzie? W dzisiejszych niwelacyjnych warunkach? W co będziesz wierzył tworząc to. Czemu ta chwila upojenia ma być niższa od całego życia, przeżytego w kłamstwie i nędzy. Bo na nic innego nas nie stać. Chyba odegrywać komedję i iść na ich barykady i okopy. Dla awantury? Miałem ich dosyć.
— Tak — te wszystkie dzisiejsze odrodzenia intuicji i religji i metafizyki, te wszystkie nowe sekty, towarzystwa „meta-jakieś-tam“, to wszystko symptomy tego, że wielka religja upadła, a cała masa naiwnych cieszy się tem, jako początkiem czegoś wielkiego...
— Wolę polować na tygrysy, niż zostać kondotjerem tłumu na małą skalę, tłumu którym pogardzam, którego nienawidzę.
— I to mówi były esdek!
— Ale polować już nie będę. Skonfiskują mi bestje wszystko, a i tak teraz z tego nic nie mam. Mam tylko pałac, to jest tę ohydną budę zwaną pałacem i ledwo żyję, odnajmując pokoje jakimś draniom. Ach — gdybym mógł wierzyć w ludzkość jak dawniej!
— Na złość ojcu. Hrabia się ocknął w nim od kokainy i to na tle społecznego przewrotu. Może...
— Milcz! Dawniej za to zerwałbym z tobą stosunki. Dziś okropnie tylko ranisz moje uczucia najgłębsze, stwarzając sztuczne nieporozumienia. —
— Jednem słowem zastępuję ci w tej chwili demoniczną kobietę — zaśmiał się Atanazy z jadem. Bądź co bądź żałował w tej chwili, że nie jest hrabią. „Takiemu zawsze wypada zginąć w tych czasach. Może to zrobić z czystem sumieniem.“
— Taziu Taziu! Odbierasz mi jedyną wiarę. W ciebie tylko wierzę i to chcesz mi zabrać. Razem zginiemy pięknie. Bezemnie zamrzesz w najgłupszy sposób między temi babami: ja wiem wszystko: Zosia i tamta, anioł z prawa i demon z lewa. Jedna warta drugiej. A potwory, puste doły, które zasypujemy djabli wiedzą poco, rzucając w nie, co mamy tylko najwartościowszego. —
— Nas niema co żałować. Zupełnie dobrze obejdzie się bez nas ludzkość: —
— Ludzkość?! A gdzież jest linja demarkacyjna między nami, a małpami? Czy to są ludzie, ci, którymi zajmuje się Tempe? Może linja przechodzi przezemnie, przez każdego z nas przejść może, może się zmienia ciągle?
— O tak: to prawda. Zaczynasz mówić banalne nonsensy. Nie widzę, żeby kokaina dodawała ci wiele intelektualnie. Jestem pijany i czuję się daleko wyższym od ciebie. —
— Zobaczysz jeszcze, zobaczysz... —
— Jeśli raz jeszcze wspomnisz mi o tem, wrócę w tej chwili do domu — krzyknął sztucznie groźnie Atanazy, wiedząc już napewno, że się nie oprze.
— Do Zosi? Ha ha — nie wrócisz. Nawet gdybym cię teraz chciał oddalić, nie opuściłbyś mnie. Już przeszedłeś tę linijkę: już mnie prosiłeś o to przed chwilą. Ja wiem wszystko: bo cię kocham. — Atanazy poczuł niemiły dreszczyk. Coś oblepiło go nagle, jak ciepły kompres. „Ten demon naprawdę wie wszystko: demon III-ciej klasy. Hrabia. Jemu wszystko wolno“, pienił się i czuł, że zaczyna z coraz większą szybkością zjeżdżać w jakąś miękką, czarną, nie bardzo przyjemnie pachnącą, boczną otchłań — boczną, nie tę główną. Tam była tylko Hela i ten idjotyczny Prepudrech. „Skąd on się wziął na mojem miejscu?“ I przypomniał sobie znowu swój brak decyzji, chęć ratunku przed Helą i sztuczną obawę przed miłością do Zosi. To była właśnie ta cała miłość: „wielka miłość“ do żony. Bał się „tamtej“ i próbował zdradą co jest silniejsze. „A jednak potem kochałem ją tyle czasu! Nie — to były równe siły. Nigdy z tego nie wybrnę“, pomyślał z rozpaczą.
Właśnie dochodzili do ponurego, podziurawionego kulami renesansowego domu, tak zwanego „pałacu Łohoyskich“. Otworzył im młody lokaj, w którym Atanazy poznał dawnego służącego od Bertzów. Dziwnie poufale zdejmował z panów zaśnieżone futra. Łohoyski mówił mu coś na ucho. „Ach to tak — to jest pederastja, a ja mam być tylko tym homoseksualnym przyjacielem. Co za świństwo! Nigdy! Żal mi Jędrka — co innego mogło wyjść z tego gatunku człowieka“. Ale przypomniał sobie siebie i przestał: urwał te ciche, niewczesne admonicje. Przez zimny, pusty „hall“, ogołocony z mebli, przeszli do prywatnych apartamentów Jędrusia. Zaledwie 3 pokoje dość słabo umeblowane, w których panował piekielny wprost nieład: brudna bielizna zmięszana z pomiętemi garniturami i piżamami, taca z ciastkami, w które wtłoczony był ciężki hiszpański browning, jakieś flaszeczki, resztki obiadu, mnóstwo pustych butelek, jakieś dziwne rysunki roboty samego gospodarza domu — wszystko to rozprzestrzenione po kanapach i stołach w najdzikszym nieporządku.
— Dlaczego nie sprzątnięte, Alfredzie? — spytał z udaną wyższością Łohoyski, pokrywając tonem tym nieznaną dawniej Atanazemu nieśmiałość — najwyraźniej bał się fagasa.
— Myślałem, że pan hrabia nie wróci, jak wczoraj — odpowiedział bezczelnie lokaj.
— Gdzież to wczoraj byłeś? — spytał Atanazy.
— Ach, nie pytaj. Dawaj wódki — rzekł do Alfreda, patrząc bezmyślnie w dal, a właściwie w głąb ohydnych przeżyć wczorajszych. Ekstaza przeszła. Fagas wyszedł. — Byłem w towarzystwie moich jednoklasowców w jednem miejscu. Niedobrze jest. Musimy wzmocnić dawki — to jest ja — tobie wystarczy pół grama. Ale przedtem pić, pić! Tylko z alkoholem daje to likwor lepszy niż miód z krwią pana Zagłoby. Boże! „Potop“ Sienkiewicza! Kiedyż to było. Jakże cudowne było moje dzieciństwo. Ty tego nie znasz.
— Możesz nie mówić. Co mi przyjdzie z tych byłych twoich splendorów — odpowiedział brutalnie Atanazy.
— Nie chcesz wejść w mój świat. Tak — niestety wspomnienia nie dadzą się nigdy przenieść w duszę innego człowieka z tą intenzywością, z tym smakiem jedyności, który mają dla ich właściciela. Czemuż nie mieliśmy wspólnego dzieciństwa — to byłoby wspaniałe! — Fagas przyniósł wódę. Wypili. Atanazy poczuł się straszliwie pijanym. Nagle znikły w nim wszystkie zapory i zastawki; tak nagle, że nie zdążył jeszcze pomyśleć, a już wyciągnął rękę do zażywającego kokainę Łohoyskiego i powiedział: „daj“ — nie mógł wytrzymać widoku tego człowieka, znajdującego się o dwa kroki od niego w innym, nieznanym bycie.
— Zazdroszczę ci — mówił Jędrek z nonszalancją. — „Les premières extases de la lune de miel“. A potem? — potem „les terreurs hallucinatoires, qui mênent à la folie et à la mort“. La mort — powtórzył z rozkoszą. — Gdzie ja to czytałem? Ale używanie stałe ma inny znowu urok. Tylko trzeba coraz więcej, coraz więcej... —
— Ty ładnie musisz się czuć po takiej nocy. Słyszałem, że nazajutrz występuje potworna depresja. Nawet po tem, co mi dałeś wtedy, czułem się fatalnie. —
— Tak, dawniej tak. Teraz jak tylko jest źle walę znowu i znowu jestem tam, gdzie nic mnie dosięgnąć nie może, chyba brak tego świństwa. Ale w tem masz rację, a może nie ty: bezpłodny narkotyk: nic w tym stanie nie stworzysz. Nawet myśli... —
— Wiem: myśli twoje nie były szczególne: ten sam bałagan, co zawsze — odpowiedział Atanazy i zażył szczypię białego proszku, jak tabakę, ale ze dwa razy więcej niż wtedy po ślubie. I nagle otrzeźwiał zupełnie.
— Nie lepszy od twego — odpowiedział Jędrek.
— A to co nowego? — mówił zdumiony Atanazy. — Nie tylko jakbym nic nie pił, ale naprawdę zmienia się wszystko w zupełnie, ale to zupełnie co innego, a przytem jest takie, jakie jest. — Przyjemne zimno i znieczulenie zajmowało coraz wyższe części nosa i dochodziło aż do gardła. — To cudowne: jestem zupełnie trzeźwy, a mimo to — napróżno starał się uchwycić istotę tej zmiany — tego nie było wtedy... Poczekaj! — I nagle wybuchnął dziwnym, drewnianym śmiechem, który zdawał się nie być jego własnym. Ktoś najwyraźniej śmiał się w nim samym, ale nie on.
— Siadaj i mów — rzekł Łohoyski, sadowiąc Atanazego obok siebie na kanapie. Nagła jasność błysnęła gdzieś jakby w samem centrum wszechświata i Atanazy ujrzał ten sam pokój, w którym nic, na odrobinę jedną nawet się nie zmieniło, przeistoczony w zupełnie inny świat sam dla siebie, zamknięty, doskonały. Wiszące na przeciwległej ścianie ubrania nie drgnąwszy nawet ożyły, spuchły, wydęły się wewnętrznie od jakiejś cudowności niepojętej i szare ich barwy, nie zmieniając się wcale, błysnęły jak najpiękniejsza harmonja obrazów Gauguina, czy Matisse’a — a jednak były tem samem. Jędrek patrzył na Atanazego z tryumfem. Jak każdy prawdziwy „drogista“ (wyrażenie Ziezia Smorskiego) znajdował całą rozkosz we wprowadzaniu w ten świat innych. A do tego „tamto“... Czuł, że teraz Atanazy nie wymknie mu się, że nastąpi nareszcie to wprowadzenie w prawdziwą przyjaźń, o której dotąd nigdy nie śmiał z nim mówić, przechodząc męki zazdrości o Zosię, o Helę i innych: tak zwanych przyjaciół. A zaczęło się to na dobre i stało się męczące na uczcie weselnej u Bertzów. Wtedy to uprowadził ze sobą młodego fagasa. Potworna była to noc: tak, jak z ordynarną, antypatyczną, nielubianą, a piekielnie podobającą się kobietą. Tak mścił się na Atanazym za jego małżeństwo. „Ta niewystarczalność niczego“, myślał. „Nawet i to świńskie koko ma swoje nieprzekraczalne granice. Może nawet ten Tazio używa teraz więcej niż ja. Poczekaj: będziesz moim. Wtedy dopiero zgnębię w sobie kobiety. A podłe ścierwa!“ — przypomniała mu się ostatnia kochanka, która zdradziła go z muzykiem z dancingu. (Łohoyski, mimo, że się do tego nie przyznawał, nienawidził muzyki, uważając ją za sztukę niższą, oddziałującą ordynarnym hałasem na najniższe warstwy duszy i odmawiał jej wszelkich metafizyczno-formalnych wartości).
— Boże! Jakież to cudowne! Nie widziałem nigdy piękniejszej rzeczy od tych twoich spodni. Nie — nie przeszkadzaj mi: chcę się nasycić — mówił Atanazy drewnianym, nie swoim głosem, udając jakby trzeźwego. Rysunek pepitowej kratki tych portek Jędrusia na ścianie, był dla niego w tej chwili najpiękniejszą rzeczą na świecie. Pole widzenia zmniejszało się. Niczego więcej nie chciał, nie będzie chciał nigdy. Całą wieczność patrzeć na te portki i niech djabli sobie biorą cały świat. Niestety wszystko się kończy i kokainowy szał przewałkowuje się też na odwrotną stronę, i staje się męką straszliwą, mimo powiększania dawek. O tem nie wiedział jeszcze biedny Tazio.
— Jeszcze — szepnął, nie budząc się z ekstazy, która przestawała być jego własnością, wypełniając cały wszechświat. Jednak, mimo że zdawał sobie sprawę z innych możliwości, nie chciał oderwać się od tych, tych właśnie, jedynych pepitowych galifetów. Naprawdę nic podobnie pięknego jeszcze nie widział. — To cały nowy świat! Czemuż dotąd nie wiedziałem, że wszystko może być tak wspaniałe, tak jedyne — mówił, podczas gdy Łohoyski, z miną conajmniej kawalera de Sainte-Croix, podsuwał mu pod nos drugą dawkę zabójczej trucizny. Atanazy wciągnął i zaraz poczuł, że to pierwsze wrażenie niczem jest w porównaniu do tego, co następowało, wobec tego, co jeszcze nastąpić mogło. Nie odrywał wzroku od tych spodni. Żył tam, wśród krzyżujących się czarnych i szarych pasków, jakiemś wspaniałem, nieznanem życiem, pięknem, jak najlepsze chwile przeszłości, spotęgowane do niemożliwych granic. Bał się poruszyć głową, drgnąć oczami nie śmiał i spojrzeć na majaczące naokoło przedmioty, w obawie, że będą inne, nie tak doskonałe w swej piękności, jak te nieszczęsne portki. Odtąd pepita stała się dla niego symbolem cudu — tęsknił do niej zawsze jak do utraconego raju. Ale o tem później. Oprócz starych portek „hrabiego“ Łohoyskiego w kokainowym sosie, istniały stokroć silniejsze jeszcze narkotyki, jak Hela Bertz naprzykład — ale o niej nie myślał w tej chwili biedny, piękny, „interesujący“, śmiertelnie nieszczęśliwy „Tazio“. Teraz żył, poraz pierwszy może naprawdę, w tym „innym świecie“, o którym marzył — nasycał się rzeczywistością aż do najgłębszych fibrów swojej istoty. Gwałtem zwrócił mu głowę w inną stronę, Łohoyski. Z jakimże żalem rozstał się z tym odrębnym bytem pepitowych galifetów samych w sobie: „die Welt der Reiterhosen an und für sich“.
— Nie głupiej tak na jednym punkcie: wszystko jest takie same — mówił zgadując jego myśli Jędrek. I ujrzał Atanazy jakby nie w naszej codziennej, poczciwej, a w jakiejś psychicznie nie-euklidesowej, riemanowskiej przestrzeni cały pokój, jako jedną wielką świątynię dziwności. Przedwieczna („przedustawna“ — co za okropne słowo!) harmonja absolutnej doskonałości objęła cały świat. Nie było przypadku: jakby pogląd fizyczny wcielił się z całą swoją koniecznością w obraz bezładu tego pokoju, który stał się symbolem wiecznych praw bytu, w tem właśnie swojem przypadkowem, wstrętnem, statycznem zamięszaniu. Planety i Droga Mleczna i wszystkie poza nią krążące mgławice gwiazd i zimnych gazów, wirowały z tą samą matematyczną precyzją, z jaką trwał konieczny nieład, tego jedynego w swoim rodzaju pokoju. Nie oglądał już Atanazy rzeczy, objętych prawem „tożsamości faktycznej poszczególnej“ księdza Hieronima — raczej ideje ich, trwające w niezmiennym bycie, poza czasem. Chciał o tem powiedzieć Łohoyskiemu, ale bał się spłoszyć tę jedyną chwilę, która zakrzepła sama w sobie bez skazy, stała się wiecznością. I nagle przypomniał sobie, że są ludzie, drodzy, kochani ludzie. On nie jest sam w tym bajecznym świecie, w którym najnędzniejsza zwykła rzecz, nie deformując się, nie przestając być sobą, stawała się tak doskonałą, skończoną, konieczną, jedyną. Jest przecie Jędruś, ten kochany, który zażył to samo kochane koko. Objął Łohoyskiego za szyję i pocałował niewinnym, czystym pocałunkiem w policzek. Jędruś nie drgnął. Systematycznie, na zimno uwodził dalej swoją ofiarę — bał się przedwczesnem przyśpieszeniem popsuć wspaniale rozwijającą się sytuację. Wiedział, że po ekstazie przyjdzie podniecenie i chęć mówienia, a potem ocknie się bydlę. I wtedy należało się rzucić jednym skokiem i zatrzymać przy sobie. Ale wszystko to czynił szczerze, w imię tej koncepcji przyjaźni, jaką w nim wytworzyło przedwczesne zblazowanie i erotyczne zawody. Aby doprowadzić wszystko do końca, już w restauracji zamówił przez telefon paru znajomych, którzy oddawna domagali się dopuszczenia ich do kokainowych misterjów. Miał być nawet sam Tempe, którego, wobec zmiennego kursu zdarzeń, postanowił opanować Łohoyski. Nie budził Atanazego z ekstazy, myśli przelatywały mu przez głowę z szybkością błyskawic. Wziął kolosalną jak na niego dawkę: jakie 3 czy 4 gramy. Był jeszcze w stosunkowo dość wczesnem stadjum i „coco“ działała nań jak „aphrodisiacum“. Ale wstrzymywał się siłą woli: za chwilę mogli przyjść goście. Atanazy wyładuje się w rozmowach, a potem goście — precz i ekstaza jedynej, zamalgamowanej z przyjaźnią, miłości: „Wtedy będziemy mówić“, pomyślał z dreszczem rozkoszy.
Do pokoju wchodzili właśnie: Ziezio, Purcel i Chwazdrygiel, a za nimi Prepudrech. Po chwili wśliznął się prawie niepostrzeżenie sam Sajetan Tempe: chciał w tym stanie przemyśleć pewne rzeczy: znał te „możliwości“ jeszcze z Rosji. Jako tytan woli mógł sobie na to pozwolić. Atanazy witał wszystkich z dziką radością. Byli mu blizcy, jak nikt nigdy dotąd. Rozpoczęło się generalne picie i pociąganie nosami i pomału wszyscy (z wyjątkiem Ziezia, który próbował już „sztucznych rajów“ we wszystkich odmianach i pogardzał tak „gruboskórną przyjemnością“ jak kokaina, zażywając niezmiernie rzadką i drogą apotransforminę), przeszedłszy te same fazy uczuć, co Atanazy wpadli w stan niesłychanej gadatliwości. Tylko gdzieś w kącie prowadzili spokojną dyskusję o muzyce: Ziezio i Łohoyski. Chwazdrygiel klął naukę i żałował głośno, że nie był artystą i to malarzem, do czego według niego był stworzony. Rysował potworne rzeczy w albumach Jędrka: infantylistyczno-goyowskie sceny z 90%-ową domieszką sodomicznej pornografji, bez cienia pojęcia o rysunku. Mimo to wszyscy uznali rysunki te za genjalne. Tak mściła się na nim zoologja. De Purcel opowiadał wszystkim o tak strasznych znęcaniach się nad żydami na froncie, że mógłby zadowolnić tem i Sade’a i Gilles de Rais’a razem wziętych w sześcianie. Za każdą taką historję mógł wisieć — całe szczęście w tem, że może to była blaga. Nic to: przypominał sobie rozkoszne chwile w „lejb-gwardji kawalergardzkom połku“ i przeszłość z teraźniejszością zmięszała mu się w jeden nieartykułowany kłąb, który napróżno starał się zróżniczkować swoim ubogim polskim wokabularzem. Wkońcu przeszedł na rosyjski:
— Panimajete gaspadà anà byłà takaja ryżeńkaja żydówka z màlenkom „grain de beauté je ne sais ou, mais enfin“ my jejò padsadili na palik, a patóm panimajetie graf Burdyszew, karniét, leib-dragùn, w polskoj służbie tiepiér, zdiełał jej takòj dlinnyj narièz... — Atanazy wpił się psychicznie w Azalina Prepudrecha, który właśnie przeszedł w stan ekstazy najwyższej. Całe towarzystwo przyszło już mocno pijane i kokaina działała znakomicie. Jeden Tempe, samotny i chmurny siedział zagłębiony w ponure myśli. Teraz był bezpieczny wśród ogólnej krajowej „kiereńszczyzny“, czyli zasadniczej tolerancji, nawet dla tych, co nóż bez ceremonji w brzuch samemu ustrojowi państwowemu wbijali. Nawet anarchiści chodzili po mieście z czarną chorągwią, wołając: „precz z wszelką władzą“, ale w razie gdyby „pronunciamento“ drugiej z kolei warstwy doszło do skutku, groziło mu aresztowanie, a może i śmierć Miał w tem stronnictwie: socjalistów-chłopomanów, straszliwych wrogów, którzy, po dojściu do władzy, nie omieszkaliby wytropić jego kryjówek i tajnych „ateliers“, w których przygotowywał zamach 3-go, ostatniego stopnia.
— Rozumiesz durniu — mówił księciu Atanazy — kocham jedynie twoją żonę. Zosia to biedna pokojowa suczka, którą kocham też, ale to nic. To takie nieszczęsne, opuszczone stworzonko ta moja Zosia — jest w odmiennym stanie. Nienawidzę tego embrjona — zabiłbym! Albo nie: niech się chowa, niech cierpi jak ojciec, albo więcej. Trudno: sama chciała. Widzisz: Zosia to namalowany aniołek, kalkomanja dla noworodków. A ty, idjoto, nie wiesz kogo masz: to pierwsza klasa ta twoja Hela. A wiesz co wtedy, kiedy to wyrzuciłem cię od niej, co ja jej zrobiłem? No wiesz — a ty, durniu, myślałeś, że ona mnie nie kocha — mówię ci Aziu, że ona mnie tylko jednego... A może ci to przykrość sprawia? A wiesz kto ją miał pierwszy raz — psychicznie, mówię — nie rzucaj się — w twoją noc poślubną? Ja — może nie wierzysz? — opowiem z detalami. Powiedziała mi wtedy, że wogóle już nie może i sama objęła mnie nogami i potem ta szalona metafizyka. Aziu — spokój — psychicznemi nogami. A taki jestem ciekawy jakie ona ma nogi. Wszystko jest świństwo metafizyczne. To całe nawrócenie się to „trick“, żeby życie stanęło przed nią dęba i wzięło ją gwałtem tak, jak ja — psychicznie, chociaż ona sama... O, niezgłębiona dziwności tego wszystkiego, o cudzie istnienia! Takie piękne jest to wszystko, że wierzyć mi się nie chce, że to prawda. Ale... — i zapadł znowu w chwilową ekstazę, obserwując z napięciem, zdolnem zabić byka, jakiś punkt w bronzowo-złotej tapecie, który, niewiadomo czemu, (wszystkie kwiatki były ściśle jednakowe) wyróżniał się z całego (zdawało się) wszechświata, swoją absolutną nieomal doskonałością. Nie zdawał sobie sprawy biedny Atanazy z jednej rzeczy, to jest z pospolitości i świńskości, tego, co mówił. Podobnie jak portki Jędrusia i kwiatek w tapecie, własne jego ohydne zwierzenia wydawały mu się tak samo piękne, doskonałe i konieczne, jak ruch planet dookoła słońca według praw Keplera, albo konstrukcja sonaty Beethovena. Azio słuchał milcząc, wpatrzony z zapamiętaniem w ponurego Sajetana Tempe, który urastał mu psychicznie do rozmiarów jakiegoś wszechwładnego bóstwa, nie przestając być ani na chwilę niebezpiecznym „pospolitym niwelistą“. Ale słowa Atanazego układały się w jego głowie tchórza w straszliwy deseń na jakiemś nieubłaganem, stalowem tle, deseń, mający sens wyroku śmierci. Więc ta męka, którą przeżywał była jeszcze niczem wobec tego, co się teraz dziać miało? A może naprawdę on żartował? Ale książę nie śmiał go o to zapytać. Wolał tę niepewność, niż nową jakąś okropność. W tej chwili nie rozumiał swojej męki „jako takiej“ — była ona tylko tłem koniecznem dla uciekającej w przeszłość smugi czasu, wypełnionej czystym zachwytem nad istnieniem. Łohoyski bacznie obserwował ich obu i w pewnej chwili podsunął im nowe „szczypty“ piekielnego proszku.
— Wot kak zabawliajetsa polskij graf w rewolucjonnyja wremienà — zawył, widząc to de Purcel. — Atrawlajet druzièj, hi, hi! A nuka: dawajtie, graf jeszczo. Ja riedko dieskat‘, no kriepko. W charoszom obszczestwie... — Tu nastąpiło szalone wciąganie śmiertelnego jadu gdzieś aż do pępków, może aż metafizycznych.
— Więc powiedz, Taziu, co robić? — zaczął Azalin nieśmiało, bez przekonania.
— Rób co chcesz — rzekł nagle twardo Atanazy, przestając pojmować bronzowy ze złotem kwiatek, jako jedyną piękność na świecie. Hela wypełniła mu całą przestrzenną wyobraźnię po brzegi: poczuł ją w napęczniałych żyłach narówni z trucizną. — Ja ci ją zabiorę — to niema mowy. To jet wcielenie mojej żądzy życia. Z nią stworzymy wielki poemat zniszczenia — nowy mit. To nowa Astarte czy Kybele — ja odegram rolę Adonisa, czy Attisa, czy kogoś tam — wszystko jedno — nie ty, o, nie ty — ja! (wszystko mu się już kiełbasiło). Ty będziesz dalej moim przyjacielem. Ja o ciebie nie jestem zazdrosny. Ciesz się, że możesz tak pięknie męczyć się. A w ostateczności zbawi nas to! — Tu wskazał na rurkę z proszkiem, którą w samodzielne władanie oddał mu teraz Łohoyski. — Dla pewnych ludzi sens życia jest tylko w zniszczeniu siebie. Chodzi tylko o to, jak. Dla mnie twoja Hela jest tym pretekstem — ja nie mam sztuki, nauki — nic. Żyję sam w sobie dla tajemnych celów przyszłości. Jestem tylko bohaterem nienapisanej powieści, czy dramatu. — Wszystko, co mówił wydawało się Atanazemu nadzwyczajnie wzniosłem i ważnem — to nadewszystko. Świat przestał istnieć objektywnie: był tylko on i jakaś projekcja nieistotnych samych w sobie obrazów, stworzona tylko dla niego.
Azalin przechodził fazę podobną. Nagle cierpienie znikło, mimo, że obraz jego życia, na tle rewelacji Atanazego, stał się potworny jak nigdy nienarysowana akwaforta Goyi. Pierwszy raz poczuł sens swojego jedynego życia, jakby z boku patrzył na jakiś zawiły, niepojęty dotąd ornament, na tle głupio i pusto przeżytych dwudziestu sześciu lat przeszłości. Cała przeszłość ta zmalała do rozmiarów drobnej pigułki, którą napowrót połknął i rozpuścił, jak w tajemniczym, skondensowanym eliksirze, w obecnej, piętrzącej się w zawrotną wysokość chwili: był wreszcie ponad sobą. Utrwalić ten wymiar rzeczywistości, żyć w nim zawsze, z kokainą, czy bez, niezależnie od tego, co będzie — to było zadanie. Mignęło mu coś nieobjętego, niewiadomo gdzie — bo przecież nie mieściło się to w niczem znanem. I zaraz plan konkretny: improwizacja: Ziezio musi słyszeć to, nauka muzyki, sztuka. To było rozwiązanie. W jakich znakach myślał to — nie mógł pojąć. Coś samo myślało za niego w rozpalonych trzewiach samego nagiego Bytu. Ale ta okruszynka rozrastała się do rozmiarów wszystkości. Mógł teraz wziąć w siebie wszystkie męki świata i usprawiedliwić wreszcie przed sobą („a może i przed Bogiem“, coś w nim szepnęło) sam okrutny, niepojęty fakt jego istnienia. Była to chwila metafizycznego objawienia. Skąd wziął tyle rozumu, aby pojąć ciemną otchłań tajemnicy swego „ja“, o którem tak nigdy nie myślał? „Aha, coco“, przemknęło mu poprzez wir dziwności, przerastającej jego dotychczasową wizję wewnętrznego świata. Teraz dopiero zrozumiał niektóre chwile dzieciństwa i sny, w których objawiał się sobie w niezrozumiałych na jawie formach, nie dających się potem zrekonstruować, lotnych, nieuchwytnych. Poczuł głęboką wdzięczność dla Atanazego, że swemi świńskiemi zwierzeniami rozbił w nim tę powłokę pospolitości, w której żył dotąd, jak pisklę w jaju. Wykluł się i pełnemi skrzydłami (jak pełnemi żaglami) uleciał w nieznany świat.
— Dziękuję ci — szepnął. — To nie twoja wina. Ja cię omało nie zabiłem. To było straszne. Nie byłoby tej chwili. Teraz jesteś dla mnie „tabu“! Ja wiem, że ty jesteś nieszczęśliwy i to bardziej niż ja. Ja byłem zadowolony z życia, ale wpadłem w coś, co było ponademną. Hela mnie gnębiła, jak jakiegoś małego robaczka. Teraz jestem ponad tem. Już nigdy, nigdy nie zażyję tego proszku. Ale zrozumiałem tyle rzeczy. Wszystko musi być takiem, jakiem jest teraz i bez tego. Dziękuję ci. — Atanazy spojrzał na niego z pogardą. „Co u djabła? Jestem sam. Skąd ta straszna samotność i smutek bez dna?“ Poczuł absolutną nieprzenikliwość dwóch jaźni w tajemniczym świecie, którego straszność i obcość staramy się zakryć sami przed sobą innymi ludźmi i przeświecającą siatką kłamliwych pojęć, nie oddających nigdy istoty rzeczy i zwałem funkcji, wynikających ze społecznego musu. „Tak, tylko społeczeństwo jest czemś realnem“, myślało to par excellence a-społeczne stworzenie. „I cóż z tego? Cóż z tego, kiedy ja jestem i muszę przeżyć ten nędzny mój wycinek czasu tak, jak mi nakazuje cały splot przypadkowych układów we mnie i poza mną. A czysta jaźń jest tylko punktem matematycznym, czemś w granicy równem zeru. Przecież mogło mnie nie być wcale.“ Nicość powiała potworną pustką, wyższą nad pustkę bezgwiezdnej przestrzeni. „Ale gdyby nie było nawet przestrzeni? Nic — punkt matematyczny. Witalizm i fizyka schodzą się w nieskończoności w zagadnieniu istnień i rozciągłości nieskończenie małych. Bez pojęć granicznych nie można nic wogóle powiedzieć. A aktualna nieskończoność w Ontologji jest nonsensem. Niewyobrażalne, nie do pomyślenia. A więc Istnienie musiało istnieć…“ Straszliwa przepaść rzeczy niewyrażalnych, nieobjętych żadnym znanym systemem (teorja mnogości babrze się w tem w abstrakcji) wogóle nigdy, przez całą wieczność nawet przez najdoskonalszy rozum nie dających się ująć, otworzyła się przed zachwyconym i przerażonym wewnętrznym wzrokiem Atanazego. Wszedł na najwyższe piętro objawień. Tak mu się zdawało. W rzeczywistości mógł myśleć o tem wszystkiem (i myślał często) bez kokainy. Ale teraz miało to ten posmak ważności, którego nie dawały zwykłe chwile rozmyślań bez podniet sztucznych. Tam nie mógł już podążyć za nim książę, zdobywszy z trudem pierwszą platformę dziwności. „Czyż musiałem być: to coś, co mówi „ja“ o sobie raz na wieczność całą? Czy to nie są te rzeczy, o których mówi Wittgenstein, że są niewyrażalne i czyż ściśle nie da się to wyrazić tak, że muszą być pojęcia proste, nie posiadające definicji, bo inaczej musiałoby nastąpić kółko bez wyjścia: definjowania pojęć niemi samemi, tylko w innej formie? Czyż podstawowe pojęcie logiki i matematyki: pojęcie wielości da się zdefinjować? To samo jest z pojęciem „ja“ i wogóle z pojęciem Istnienia.“ Zapadł w sferę nieściśliwych istności, tych, które są ostatnią zasłoną, kryjącą przed nami nigdy nie zgnębioną tajemnicę realnego i idealnego bytu. „Byt idealny pojęć daje się wyrazić w terminach, pochodzących od pojęcia bezpośrednio danego istnienia: jakości i ich związków, przy założeniu jedności i jedyności „ja“, czyli w uzupełnionym systemie psychologistycznym, ale byt realny nie da się sprowadzić do niczego. Ale skąd się bierze bezpośrednie poczucie tajemnicy? Z koniecznego, bezpośrednio danego przeciwstawienia się indywiduum całości bytu — z danej koniecznej różnicy jakości wewnętrznych i zewnętrznych w trwaniu każdej osobowości i z tego, że forma istnienia, jedna i jedyna, jest dwoista: czasowo-przestrzenna. A więc — ale skąd a więc? — (Atanazy przeskoczył całe szeregi rozumowań) — rozpuszczenie się indywiduum w społeczeństwie jest formą zbiorowej Nirwany: jedyna realna Nirwana, poza samounicestwieniem się w oderwaniu od życia — nigdy nie zupełnem — i poza śmiercią. Jedynie w stosunku do niej wszystko: najdrobniejszy pyłek, najniklejsze uczucie, widzenie jednego koloru jest czemś nieskończenie wielkiem: Śmierć, za cenę której tylko się żyje i cierpienie, które jest taką samą absolutną koniecznością bytu, będącego jedynie koordynacją i walką istnień swobodnych i istnień, stanowiących tylko części istnień innych — jak komórki naszych ciał. W samem jądrze istnienia tkwi sprzeczność: jedność w wielości. Szczęście jest tylko przypadkowem spotkaniem bydlęcej bezmyślności z przypadkowem do kwadratu ułożeniem się zdarzeń dla danego indywiduum. Ale rozwój społeczny dąży do tego, aby wykluczyć przypadek odwrotny, ujemny dla wszystkich — nietylko dla kogoś jednego. Rozwój społeczny działa przeciw najistotniejszym prawom bytu — jest ich jedynem zaprzeczeniem, tak jak myśl, którą wytworzył. Na małym kawałku wszystko sobie przeczy — ale i to jest włączone w ogólną konieczność. Cudowna rzecz. Jedynem bóstwem, prawdziwem bóstwem, takiem na jakie dziś zasługujemy, jest społeczeństwo…“ Myśli te urwały się w nowej fali ekstazy: zachwytu nad jasnością tego światopoglądu, który wcale tak jasnym znowu nie był. Chociaż kto wie — gdyby jeszcze nad tem pomyśleć. Ale to było niemożliwe: Ktoś mówił: — …z bydłaśmy wyszli i w bydło się obrócimy. I cały wzrost indywiduum był tylko etapem rozwoju społecznego, aby ich siła, indywiduów, rozpuściwszy się w masie, doprowadziła tę masę do możności samoorganizacji. Każdy nowy wielki człowiek, gnębiący niższych od siebie, był tylko ofiarą tych gnębionych na rzecz przyszłych pokoleń: dawał siłę masie i utrudniał przyjście następnego. Zdezorganizowana, raczej amorficzna od początku, banda prymitywu społecznego u najniższych dzikusów i w kulturach, o ile można je tak nazwać: przed-egipskich i przed-babylońskich i pra-chińskich, wyłoniła indywiduum, poddała mu się, aby po wiekach, strawiwszy je i nakarmiwszy się niem, stać się szczęśliwą w zupełnej antyindywidualnej, mechanicznej organizacji — czyli dojść odwrotną drogą do stanu pierwotnego. — Tak mówił z kąta „natchniony“ Chwazdrygiel. I Atanazy nie wiedział już, czy jego ostatnie myśli były podświadomem słuchaniem słów tamtego, czy jego własnym wynalazkiem. W każdym razie dwa szeregi spotkały się — może jeden z nich był urojony? Ale co można wiedzieć o tem co się naprawdę dzieje w towarzystwie pod działaniem koko? — Zresztą ja się skończyłem w tych dniach. Przewroty społeczne dają czasem objawienia lepsze od narkotycznych. Jestem wielki artysta, który się zmarnował w bijologicznych przyczynkach — zakończył Chwazdrygiel i głośno zaczął płakać, bijąc pięścią o poręcz kanapy. Nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy, z wyjątkiem Ziezia, unoszącego się w swej muzyce, jak w metafizycznym balonie ponad światem, wszyscy (nawet i de Purcel) jeśli nie zupełnie świadomie, to podświadomie wiedzieli i czuli to, co za nich wypowiadał Chwazdrygiel.
Tempe wstał i powiedział do Łohoyskiego: — Dziękuję panu hrabiemu za dzisiejszy dekadencki wieczorek. Przemyślałem tu pewne rzeczy czysto techniczne dzięki temu waszemu „coco“, ale na stałe nie myślę się tem zajmować, specjalizować się w tem, jak pan, były towarzyszu Łohoyski. A propos: może pan niedługo będzie znowu potrzebował swojej dawnej legitymacji. Prosimy do nas dla potwierdzenia dokumentu. He, he! Zostawiam sztukę następnym pokoleniom, o ile wogóle zdołają one jeszcze coś podobnego wyprodukować. Możesz być pewnym, Taziu — zwrócił się do Bazakbala — że wierszy już pisać nie będę. Minęły czasy. Masz rację: to była tylko pseudomorfoza. Jedyną konsekwencją tych wszystkich rozmów byłaby realna praca właśnie w kierunku maksymalnego uspołecznienia, które przedstawia w zaczątku partja, do której mam zaszczyt należeć. Nic mnie z wami nie łączy, ginący ludzie. Ale biada wam jeśli się w porę nie opamiętacie. — I wyszedł, nie żegnając się z nikim. Banalność, prostota i bezwzględność tonu tej przemowy zmroziła nagle wszystkich. Sięgnęli po nowe dawki. Przypadkowość tego, że Tempe był ich kolegą gimnazjalnym, w połączeniu z jego siłą, nie dającą się pojęciowo wytłomaczyć i z możliwościami jego nieobliczalnej przyszłości, była okropnym dysonansem dla pozostałych. (Chwazdrygiel, który był kiedyś ich profesorem zoologji przestał nagłe płakać.) „Ten Tempe to zupełnie jak ta ciotka, ale rację ma bestja zawsze“, pomyślał Atanazy i samotność bezdenna objęła go znowu swemi straszliwemi, bezlitosnemi mackami. Jakby w międzygwiezdnej przestrzeni unosił się podobny wymarłej planecie. „Może naprawdę w tej przyjaźni, o której mówił Łohoyski, jest wyjście z tej otchłani. Bo żadna, nawet największa miłość do kobiety, pokonania tej samotności dać nie może. Z kobietą można się zniszczyć, albo spospolicieć i zmarnieć, albo conajwyżej żyć tem normalnem życiem pracującego w społecznej maszynie automatu. Może najlepiej w łeb sobie palnąć odrazu“. Nigdy przedtem tak na serjo nie pomyślał o samobójstwie. Teraz wydało mu się, że pierwszy raz zrozumiał metafizyczne znaczenie śmierci, swoją wolną wolę i tę wspaniałą prostotę rozwiązania. „Śmierć kończy nierozwiązalne rachunki — życia się lękam i jego tajemniczych mroków“ — przypomniało mu się jakieś zdanie z Micińskiego. „Wszyscy kokainiści kończą samobójstwem, o ile nie umrą od samej trucizny. Nawet wyleczeni z samego fizycznego nałogu, po latach nie mogą się podobno pogodzić z pospolitością wyglądu świata bez tej podniety. Już w samej pierwszej ekstazie jest coś śmiertelnego…“ — myślał ze zgrozą. Jutrzejszy dzień przerażał go. Na sekundę wszystko stało się takiem jak zwykle: Zosia, przewrót społeczny, brak przyszłości, nuda i Hela Bertz jak widmo zniszczenia, równie groźne jak wszystkie narkotyki. „Tylko dla ludzi pustych wogóle kobieta może być czemś groźnem“, ktoś mówił kiedyś. Jeszcze chwila a zdawało się, że skona od tej męki. Na tle dziwnej pustki fizycznej i zimna w piersiach ta chwila normalna była bólem nie do zniesienia. „A więc jeszcze więcej tego świństwa. Niech jutro będzie co chce. Dziś muszę użyć do końca.“ I sięgnął po nową dawkę. Goście wychodzili właśnie. Atanazy zanurzył się znowu w jakieś piekielne jasnowidzenie, ale innego typu niż poprzedni stan ekstazy. Równowartościowość wszystkich możliwych czynów: złych i dobrych, stała się dla niego czemś jasnem „jak słońce“ i dziwił się jak mógł nie widzieć tego wcześniej. Resztki „przyzwyczajeniowej“, nie ujętej w żaden pojęciowy system, nie popartej religją, etyki, roztapiały się w „nicościowym“ absolutyźmie wszechrzeczy. Był tylko nieskończenie wąskiem przecięciem dwóch światów: czasowego i przestrzennego: subjektywnego bytu i zewnętrznego wszechświata — granicą dwóch nieskończoności: jednej w małości, drugiej w wielkości i jak Bóg unosił się nad bezimiennym chaosem. W tę cienką tafelkę biły dwie fale ponadskończonych niepojętych istności. Nienazwane pełzło z oddali… Puls walił mu w skroniach, a biczowane, alkoholem naprzemian z kokainą, serce, łomotało nerwowym truchcikiem najmniej 150 razy na minutę. Zacichł gwar wychodzących „drogistów“, którzy poszli skończyć wieczór gdzieińdziej, zdaje się do Ziezia, gdzie były jakieś „nadzwyczajne dziewczynki“. Pałac zaległa cisza. Czasem tylko słychać było świst dalekiej lokomotywy, lub stłumione buczenie i furkot przelatujących automobili. W tę ciszę, jak w miękki futerał włożył się subtelny szept Łohoyskiego:
— Czy rozumiesz teraz? — Atanazy kiwnął głową. — My jedni: niema świata poza nami: niema ciał i dusz. Bądź moim, tak, jak ja twoim jestem oddawna. — Szept ten był przyjemny: zaniknęło uczucie wstrętu w wygładzonem, beztreściwem, zdolnem do przyjęcia wszystkiego — od zbrodni do objawień — wnętrzu psychicznem. Na tle niepokoju serca i powierzchownych nerwowych splotów, ten spokój wyższych centrów, zdawał się niepojętym cudem. Łohoyski stanął nad nim i patrzył mu w oczy. — Czy mogę siąść przy tobie? — spytał głosem, który przeniknął Atanazego, jak naoliwiona szpada i wstrząsnął dziwnym, nieznanym dreszczem rozkoszy. „On nie jest kobietą — to jest ten jedyny, kochany Jędruś“ — bezsensowne to zdanie zdawało się kryć w sobie niezmierzoną głębię znaczenia. Dopiero teraz zauważył, że Łohoyski zgolił sobie wąsy. „Kiedy on to zrobił?“ — pomyślał leniwie. Wydał mu się pięknym, jak wspomnienie tej nigdy niewyobrażalnej nawet, a w tej chwili byłej jakby gdzieś kiedyś, przyjaźni. „Ach — gdyby wszyscy ludzie mogli być zawsze tacy — jak wspomnienia — kochałbym ludzkość całą, umarłbym dla niej z rozkoszą“. Straszne uczucie międzygwiezdnej samotności rozwiało się. Mignęły gdzieś w jakimś zakamarku dawnej normalnej świadomości, jeden po drugim, obrazy: najpierw Heli — właściwie tylko oczy — i cień całej postaci Zosi (ale jakby umarłej) i zapadły w wir niewypowiedzianych myśli, obojętne, jak widma z innych bytów. I Atanazy „poddał się uściskom Andrzeja hrabiego Łohoyskiego w jego własnym pałacu“ — tak pomyślał ostatnim odruchem, należącym do tamtego, dalekiego, wstrętnego, rzeczywistego życia. „Weźcie się do jakiej pożytecznej pracy“ — przesunęło się zdanie ciotki, ale było bez sensu, złożone z niezrozumiałych znaków bez związku. Łohoyski objął go silnie i pocałował w same usta — spełniło się: byli jednym duchem, unoszącym się nad bezdenną otchłanią bytu, tak, jakby ten pocałunek spalił, unicestwił, ich rozdzielone dotąd ciała. Jak dym, podwójny duch uleciał w inny wymiar. A potem już w tym wymiarze, podeszli objęci sobą do stołu, potem pili, potem znowu zażywali kokainę, a potem zaczęły się dziać rzeczy straszne, w których straszności „odstrasznionej“ (jak żmija z wydartemi jadowitemi zębami) znalazła się gdzieś, jak dziwna, a wstrętna przytem perła, na dnie okropnej mięszaniny obrzydliwych przedmiotów: (śmieci, odpadków ze sklepu rzeźniczego, ekskrementów, czy djabli wiedzą czego) — znalazła się rozkosz płciowego orgazmu — stało się naprawdę to: ktoś kogoś w coś tam gdzieś o coś przy czemś na kimś pod kimś z boku wewnątrz obok i pomimo, pomimo — to najważniejsze, że pomimo — ale pomimo czego — ach pomimo tego, że to nie ona, nie ona! — ale kto? A potem znowu pili i znowu wciągali truciznę do obrzękłych, znieczulonych nosów, nie w tym pokoju, tylko zdawało się w samym pępku wszechświata, poza dobrem i złem, strasznem i czemś pośredniem między swoistem a swojskiem (tak: swojskiem), poza granicami śmierci nawet. Mogli umrzeć, ale jeszcze nie chcieli — chcieli umrzeć, ale jeszcze nie mogli, nie mogli się ze sobą rozstać, wyrzec tego i mówili, długo mówili, a potem znowu zaczęło się tamto: jeszcze dziwniej, jeszcze straszniej i jeszcze cudowniej, czy ohydniej — niewiadomo…
Był ranek: godzina ósma — to wiedział Atanazy napewno. Już świt był torturą, a czarnej firanki nie było. Trzeba było zabić świt — zabili. Jasność dnia była nie tą, jak zwykle, była potworna — jak olbrzymia twarz trupa ukochanej osoby — może matki. Tak jeszcze nigdy nie zaczynał się dzień — był to dzień na innej planecie, gdzieś w dalekim nieznanym gwiazdozbiorze. Obce jak Syrjusz, Wega czy Aldebaran, zwykłe „nasze“ słońce wschodziło nad rozszarpanem chroniczną rewolucją miastem — dla tamtych „innych“ ludzi było tem samem codziennem słońcem zaczynającego się zwykłego dnia. [Miasto było jak obolały, narywający wrzód, (może, jak mały pryszczyk?) a ktoś nieznany, niewprawnemi rękami chciał ten wrzód wyduszać, zamiast zrobić operację en règle.] Ale czemże to było dla nich, zatrutych do ostatnich granic straszliwym, oszukańczym jadem, dla nich, gnijących odpadków, pożerających się wzajemnie pod pozorami najwyższej przyjaźni, najwznioślejszych uczuć, zaprawionych rzeczywistem, ohydnem świństwem? Tamten był na swojem miejscu, ale Atanazy? — na szczęście nie wiedział o niczem. Bezosobowy potwór zemsty i odwetu czekał na niego z rozdziawioną, bezzebną paszczą (był to poprostu nadchodzący słoneczny dzień zimowy) śmiejąc się z jego „ekstaz“ i „wzlotów w inny, odmienny byt“ — oszukać go było niepodobna, chyba w śmierci. Czekał napewno, cierpliwie. A oni mówili. Ale co mówili? — to było najważniejsze. Niestety, żaden z nich pamiętać tego nie mógł: tej niezmiernie głębokiej (jak im się zdawało) gonitwy myśli na krawędziach obłędu, w samym obłędzie, poza obłędem — obłęd przeszyto na wylot — tam nie miało to słowo sensu. A mówili tak i zdawało się im, że odkryli nowy, psychicznie-nie-euklidesowy byt. Gdyby ich kto podsłuchał to mówili to:
Atanazy: Czy widzisz teraz jak wszystko przecina się tam gdzie musi?… cudowne… to jest ta linijka, ten włosek, który rozdziela, a jednak łączy… ach, jakie to wspaniałe!… nic nie rozumiesz, jesteś kretyn… ja ją także… Hela wstrętne bydlę… ty jesteś, jesteś… to jest cud… niema nic… a jednak…
Łohoyski (Trochę przytomniejszy, ale nie bardzo). To właśnie o to chodzi… jesteś jeden… ja zawsze wiedziałem… widzisz to właśnie, że ja jeden… oni to mówią, ale tego nie rozumieją… nie rozumieją, że tu o to nie chodzi, a jednak o to tylko, ale nie tak, tylko inaczej, zupełnie inaczej… rozumiesz?… Alfred to bydlę… rozumiesz ja z jakimiś szoferami i takimi specjalistami… a właśnie nie o to chodzi… nie mogę tego wyrazić… tam i gdzieindziej jednocześnie…
Atanazy: Nie mów o tem… Tak, ja wiem… w tem i poza tem… Ale gdzie jest kres?… granica… tak można w nieskończoność… ale to nie to… Zosi nie było nigdy… tak, jak jest, jest najlepiej… naprawdę kocham cię… Jedność absolutna… nigdy, a mimo to na zawsze…
Łohoyski: Tak: nigdy… jesteśmy sami… nikt tego nie pojmie… to takie proste… a jednak w tem jest wielkość… powiedz, że nigdy…
Atanazy: Tak… i właśnie dlatego… one nigdy, tylko my… ale poza sobą: w samym środku tego, czego niema… To cudowne… i t. d. i t. d.
A zdawało się im, że mówią rzeczy niesłychane, że gdyby kto to zapisał, to byłyby objawienia dla całej ludzkości. „Takiem jest przeklęte koko, »la fée blanche«“, jak to sobie potem mówił Atanazy.
Zimowe ranne słońce wpadało przez zapuszczone rolety, oświetlając żółtem światłem straszliwy nieład pokoju i zielone, obłąkane twarze zanarkotyzowanych „przyjaciół“. Cud dopełnił się: „zabili“ nie tylko świt, ale biały dzień. Ale co teraz? Łohoyski jako dawno „wtajemniczony“, drzemał na kanapie, słuchając urywanych, bezsensownych zdań Atanazego, który jak hyena w klatce, chodził tam i napowrót nerwowym krokiem, gestykulując w sposób zupełnie dla siebie obcy. Miał obce ruchy, obcą twarz, faktycznie był kim innym. Miał wrażenie, że rzeczywistość, spuchnięta, wypięta, obrzmiała, nabiegła do pęknięcia najistotniejszym swym sokiem, oddaje mu się bez pamięci w rozpaczliwem pożądaniu. Był jej cząstką, przyjmował wszystko w siebie, a jednocześnie gwałcił cały świat, miażdżył go w sobie, przeżuwał, trawił, womitował (czy wymiotował) i znowu pożerał. Odsłonił roletę i przez oślepiający blask spojrzał na podwórze pałacu, zawiane czystym świeżym śniegiem, różowo-pomarańczowym w rannem słońcu: nizki murek, a dalej ogród, w którym bezlistne drzewa pod światło, zdawały się być zrobione z rozżarzonych do czerwoności żelaznych prętów. Pod murkiem kładł się fijoletowo-niebieski cień, niewypowiedzianej piękności. Zachwyt Atanazego doszedł do szczytu: już nie mógł go znieść; już wszystko pękało, rwało się, jakby powoli wybuchający pocisk wewnątrz mózgu. Wiązania świata trzeszczały, działo się coś niepojętego, nawet w dotychczasowych kokainowych wymiarach. Gdyby Atanazy mógł widzieć swoją twarz przylepioną do szyby, przeraziłby się. Goya, Rops i Munck, czy djabli wiedzą kto, niczem było to wszystko wobec tego wyrazu. Zmięta, zielona ścierka, z burofjoletowemi cieniami, w której tkwiły skażone obłędem oczy, o okropnie rozszerzonych źrenicach i wykrzywione z dzikiem okrucieństwem usta, wyschłe, spękane. Od wewnątrz wysuszony był, jakby przebywał w krematorjum, a wody nie było już: trzeba było po nią iść… Wypił więc pół szklanki wódki. Ale czemże to wszystko było wobec tego zachwytu… Dzień był zabity, ale zaraz miał zmartwychwstać: okropny mściciel wyrafinowanego oszustwa, którego nad nim dokonano.
Aż nagle pocisk pękł i wszystko zmieniło się jak od dotknięcia czarodziejskiej pałeczki. Przecudowny w grozie niewysłowionej piękności świat skurczył się do skoku i rzucił się, jak drapieżny zwierz, na biedne, oszukujące go i siebie samo, ścierwo ludzkie, wpił się z całą swoją zamaskowaną dotąd okropnością w nieszczęsną, szukającą napróżno zbawienia, świadomość. Rozwierały się perspektywy nieogarnionych mąk. Atanazy znalazł się nagle w jakiejś bezprzestrzennej kamerze tortur bezosobowego, okrutnego sądu — samotny, jak nigdy dotąd, obcy sobie, a jednak ten sam, ten, który tylko co tonął w bezdennej rozkoszy nieziemskiego zachwytu. Jakimże sposobem to stać się mogło? Napróżno skowytałby teraz o litość — nie było kogo o nią błagać: był sam w całem nieskończonem istnieniu. Serce jak zaszczute zwierzę, szarpało się ostatnim wysiłkiem, waląc ponad 200 razy na minutę — chciało się ratować, niespokojne do obłędu, oszalałe z trwogi przed tem, co wyrabiał dotąd względnie dobry jego sprzymierzeniec, a teraz obcy, bezlitosny wróg — mózg. Chwilami stawało bezradnie — na 3, 5 uderzeń — nic. Śmierć (obojętna nawet) pochylała się wtedy nad tą litości godną, „kupą nieskoordynowanych organów“ pytając: „czy już“ — Ee — jeszcze nie — niech się jeszcze pomęczy. Przychodziła zemsta — jakże okrutna, a jednak sprawiedliwa. Wymienić trzeba było fałszywe banknoty, zapłacić szczerem złotem za wszystko i to z lichwiarskim procentem — inaczej więzienie, lub śmierć. Stało się to nagle, cicho, tajnie, zdradliwie. Na nieprzygotowanego, tonącego w zachwycie Atanazego, zwaliła się góra niewiarygodnej ohydy i przerażenia — przesadził dawkę i cały „katzenjammer“ czy „pochmielje“ (dziwne to, że niema na to polskiego słowa), które mogło przyjść nazajutrz powoli, zrealizowało się nagle, w jednej chwili, w najwyższej swej potędze. Już nie można było szukać zbawienia w szklanej rurce z białym proszkiem — tam była jedynie śmierć. Atanazy czuł, że już zwarjował, że męka ta jest nie do zniesienia, że nigdy nie zaśnie i takim będzie przez całą wieczność. O ile wczoraj wieczorem wszystko (zaczynając od pepitowych portek Jędrusia) nie zmieniając się, stało się w niepojęty sposób piękne, jedyne i konieczne, o tyle teraz, przeskakując punkt normalnie wstrętnej rzeczywistości, wahnęło się o ten sam kąt, a może większy jeszcze, w odwrotną stronę: obrzydzenia, przypadkowości, bezładu i strachu. Ale to było dopiero zaśnieżone podwórze i ogród zalany rannem, styczniowem słońcem — coś względnie dość pięknego w obrębie miasta. Atanazy odwrócił się i zapadł wzrokiem w obrzydliwą, żółto-ciemnawą głąb pokoju. (Słońce uchodziło precz od tego widoku, przesuwając się na prawo). I wtedy pojął, że męka bez granic jest jeszcze przed nim. Już zdawało się, że przeżył coś najgorszego, a tu spiętrzyła się przed nim obrzydliwość tysiąckroć wyższego napięcia. Przypomniał sobie (teraz dopiero) wszystko i zatrząsł się od niedającej się objąć zgrozy. Pół-nagi, rozwalony na brzuchu Jędrek, z wypiętą tylną częścią ciała, był najjaskrawszym symbolem niemożliwego w swej potworności upadku. Przez chwilę chciał Atanazy poprostu wziąć nóż stołowy i zarżnąć tego bydlaka. Ale opanował się ostatnim błyskiem świadomości. Ocucił go strach (ale już inny) zwierzęcy, dziki o siebie, o mózg, o serce. Ten strach dał mu jakąś automatyczną bydlęcą przytomność i zimną krew. Zbudził Łohoyskiego z jego otumanienia, dotykając się go ze wstrętem jak ropuchy. „Oto jest twoja przyjaźń i »sztuczne raje«“, zamruczał do siebie przez zaciśnięte, zgrzytające, jak u potępieńca na sądzie ostatecznym, zęby. Udawał, że wszystko jest dobrze, aby jaknajprędzej wymknąć się stąd. Ale sam nie miał odwagi wyjść na słoneczne ulice, oczekującego nowego zamachu stanu, miasta. Łohoyski ocknął się: był jakiś dziwnie przytomny (pozornie), zimny i daleki, a jednak grzeczny i uprzejmy, a nawet dobry.
— Słuchaj, Jędrek: przekręciło mi się wszystko. Mam wrażenie, że mózg mi fiknął ze sto razy kozła w czaszce. Wszystko jest inne, podwójne, a nie wiem jak się to stało. Ja sam jestem podwójny. —
— Przesadziłeś dawkę jak na pierwszy raz. —
— I ostatni — możesz być pewny. O ile nie zwarjuję. — Atanazy mówił jak automat. Jedynie trzymał go na powierzchni ten straszliwy, zimny strach — przed sobą samym także.
— Nie tak to łatwo zwarjować, jak się mówi. — Zbadał mu puls. — Eh — nic ci nie będzie. Zaraz dam ci bromu. Wybacz, że jestem taki jakiś obojętny, ale to zmęczenie. Taziu: nie rób takiej miny — przecież przyjaźń nasza trwa dalej: nic się nie zmieniło? — Wziął jego rękę i uścisnął mocno. Atanazy wyrwał mu się, nie ukrywając wstrętu.
— Potem, potem. Nic nie wiem. Ratuj mnie wpierw. Ja się boję. Boję się, że za chwilę nie wiem co zrobię. Okropnie mi jest. Tamten drugi wie, że nie wie co ten zrobi — nie masz pojęcia, co to za męka. — Łohoyski przyjrzał się mu uważnie, uśmiechnął się pobłażliwie, włożył piżamę i zaczął szukać jakichś antydotów.
— Powrócisz do mnie jeszcze — nie bój się — powiedział łagodnie, lecz stanowczo. Zupełnie nie był podobny do siebie samego, nawet z wczorajszego wieczoru. Po zażyciu dużej dawki bromu z chloralem, Atanazy poczuł, że coś jakby jest trochę lepiej, ale nie miał jeszcze nadziei, że to przejdzie.
— Wiesz — mówił spokojnie Jędruś — Alfred umie robić jakieś pasy magnetyczne — parę razy mnie wyratował. — To mówiąc wypił szklankę wódki i zażył wprost do ust dużą kupkę „tego“ Atanazy patrzył na to ze zgrozą.
— Nie — niech mnie tylko nie dotyka ten bydlak. Odwieź mnie do domu: ja się boję dnia. —
— Wybacz Taziu, ale nie. Jestem zmęczony. A przytem teraz muszę być sam — może zasnę. Ja śpię co parę dni parę godzin. Teraz mam taką chwilę. — Atanazy poczuł całą przepaść, która ich dzieli. Z Łohoyskiego wyłaził ten „hrabia“, któremu czasem zazdrościł jego hrabiostwa i tego właśnie nieuchwytnego czegoś. A z „uchwytnych“ rzeczy rysowało się w całem zachowaniu się Jędrusia zupełne nieliczenie się z niczem i z nikim, egoizm i ta naturalna wyższość, płynąca nietyle z urodzenia, ile z wychowania w pewnej, od wieków spreparowanej, atmosferze. I rzecz dziwna: mimo wszystko to były te właśnie cechy, które w tej chwili stanowiły cały urok Łohoyskiego, to coś, co przeszkadzało Atanazemu znienawidzieć go ze szczętem.
— Odwiezie cię Alfred — mówił dalej Łohoyski — a pojutrze spotkamy się i pomówimy o wszystkiem. Podobno rewolucja numer drugi odłożona na 5 dni. Mamy czas. Pojedziemy w góry. —
Pękła nić dawnej sympatji, ale poza tem ukazało się coś nowego. „Może to początek nowej przyjaźni“, pomyślał gorzko Atanazy. „To bydlę ma jakąś wyższość nademną. Jest w nim jednak coś tajemniczego.“ Jeszcze nie mógł Atanazy pojąć całego swego upadku. Zasłaniał mu to „przeraźliwy strach“, tak przeraźliwy, jak ten, który doprowadza ludzi do rozwolnienia.
Za chwilę jechał już sankami w towarzystwie fagasa Alfreda, przez ludne, zalane słońcem ulice. 10-ta biła na poblizkiej wieży. Było to piekło na ziemi: to miasto i ta jazda. Wszystko było najeżone przeciw niemu: jakby cały świat pokrył się kolcami, uderzającemi w duszę, obolałą, jak pobite miejsce, wzdętą do pęknięcia straszliwemi wyrzutami sumienia. Cóżby dał za to, żeby przeżycia tej nocy były tylko złowrogim snem! Pierwszy raz rzeczywistość miała naprawdę, bez blagi, charakter nieznośnego koszmaru bez końca. Tak: bez końca — nigdy nie zaśnie i zawsze będzie takim. Pierwszy raz, od długiego już czasu, pomyślał o zmarłej matce. Chciał wołać: „mamo! ratuj mnie!“ jak mały chłopczyk, lub jak zbrodniarz pod szubienicą, skazany właśnie za matkobójstwo — jak to faktycznie bywa. Wiedział już, w przybliżeniu przynajmniej, jak wygląda piekło naprawdę. Ludzie, gwar głosów, dźwięk dzwonków, huk ciężarowych aut, ryki syren — to wszystko i tak dość mu wstrętne, stało się jakąś szatańską symfonją męczarni. Widok zwykłego, rannego życia miejskiego był teraz wprost nie do zniesienia. A tu Alfred mówił i Atanazy, bojąc się zostać sam w saniach, nie przerywał mu jego obrzydliwego bajdurzenia.
— Ale to pana ładnie urządził mój pan hrabia. Hrabia — zaśmiał się dziwnie. — Ja go mam za nic — a jednak… Pan to musi wiedzieć wszystko. Ja pana pamiętam od Bertzów. Psie wesele. I pan też tam tego. Ale mnie to teraz wywietrzało z głowy. Raz mi zadał hrabia „tamtego“. Alem sobie zaraz powiedział: szlus! Tu mój koniec. Wolę bez tego: bo póki ma, to mi płaci przynajmniej. Ale koniec będzie niedługo z tem wszystkiem — rzekł głośno z proroczym pojękiem w głosie, aż czerwony dryńdziarz sanny odwrócił się i spojrzał podejrzliwie na tę dziwną parę. — Oj będzie — idzie jakaś wielka rzecz. Byle przeżyć, byle dożyć. I nasz hrabia z nami. Ja go znam. Panie, com ja się od niego nasłuchał! Co też on nie wygaduje jak się dokumentnie zakokuje! — „Aha, to Jędruś zapewnia sobie odwrót w razie czego przez te sfery. Oni go uratują.“ — Ale on jest inszy. Hrabia to hrabia, zawsze coś takiego ma, czego nasz człowiek w żadnej komedji ci nie zrobi — nie zrobi. To się nazywa: dżentelman. To się nie potrafi, drogi panie. To nawet bez pieniędzy taki potrafi być inszym, że choćbyś nie wiem jak chciał, do podufałości żadnej z nim nie dojdziesz. —
Atanazy mimo całego „zbolszewiczenia“ — jak nazywała Zosia jego ostatnie metafizyczno-społeczne koncepcje — oburzył się wewnętrznie do ostatnich granic. Jeszcze tego tylko brakowało żeby ten fagas…! Ocknął się w nim, czający się w nim na dnie, jak w każdym zresztą przeciętnym człowieku snob: 4000 lat ciśnienia odziedziczonego nie tak łatwo zrzucić z siebie, jak znoszone ubranie — daleko łatwiej jest zmienić przekonania, niż bezpośrednie uczuciowe stany. Spostrzegł się: „Ileż wieków przeminie zanim całkiem wygasną te uczucia. Sztukę djabli wezmą, religja zniknie daleko prędzej“, zdołał jeszcze pomyśleć. Na szczęście zajechali przed willę Osłabędzkich. Stan Atanazego był mniej więcej taki, jak wtedy, kiedy stał przed lufą Azia. Przypomniał mu się też pewien ranek przed bitwą. Chwiejąc się z osłabienia, z uczuciem takiem, jakby całe jego wnętrze było kłębem wijących się robaków uciekł z sanek, nie powiedziawszy ani słowa do Alfreda. Nie dał mu nawet nic na piwo. Nadomiar złego w hallu spotkał teściową. Kryjąc twarz ucałował jej rękę i popędził dalej. Aby ukryć „tamto“ postanowił zaraz przyznać się Zosi do kokainy. Wpadł do sypialni. Zosia, ubrana w czepeczek z niebieską wstążką, leżała jeszcze w łóżku. Jej biedna, „zmniejszona“ twarzyczka wyrażała niepokój i cierpienie. Wyglądała na małą skrzywdzoną dziewczynkę. W Atanazego jakby piorun strzelił. Zdawało się, jak wtedy, że najgorsze przeszło. Ale nie — teraz dopiero poczuł całą niepojętą ohydę dzisiejszej nocy. Jeden olbrzymi wyrzut sumienia, zasłaniając mu cały świat, rozkwasił go w zgniłą marmeladę. Padł na kolana przy łóżku, szukając ręki żony. Czekał od Zosi jakiejś pociechy, a tu nic: głaz. Zosia leżała dalej nieruchomo, z oczami rozszerzonemi od męki, z rękami pod kołdrą. Cała dawna miłość buchnęła z najistotniejszych głębi Atanazego, zalewając go żarem wyrzutów, wstydu i żalu. Kochał najbardziej wtedy kiedy krzywdził: litość i wyrzuty brał za miłość, ale z tego nie mógł sobie zdać sprawy w tej chwili. Czuł się czemś tak marnem i nizkiem, jak rozdeptane (koniecznie rozdeptane) jakieś świństwo na drodze, a kłamać musiał dalej, bo inaczej straciłby ten jedyny punkt oparcia, jakim była ona, ta biedna skrzywdzona przez niego dziewczynka.
— Całą noc zażywałem kokainę z Łohoyskim. Pierwszy i ostatni raz. —
— Telefonowałyśmy wszędzie… —
— Telefon był wyłączony. Nigdy już. Przysięgam. Musisz mi wierzyć. Inaczej w tej chwili w łeb sobie strzelę. —
— To świństwo. Zdradziłeś mnie? Czemu jesteś taki dziwny? — spytała ledwo dosłyszalnym szeptem.
— Z kim? Z Łohoyskim może? Mówię ci, że kokaina… — Był na tyle bezczelnym, że się uśmiechnął nawet. — Jak możesz nawet pytać o to. Masz brom, albo chloral? Dawaj prędko. — Mówił już innym tonem, widząc, że zwyciężył, i że ostatecznie nic złego się nie stało. „Och, jakże jestem podły, bezdennie podły“, pomyślał. A jednak przez zasłonę skondensowanej ohydy, początek i koniec tej strasznej nocy świecił jako wspomnienie tajemniczym blaskiem, odbiciem innego, „tamtego“ świata. „Te portki Łohoyskiego i ten ogród w słońcu to było jednak coś. Nie to, co potem. To była jedna wielka obrzydliwość. Ale zawsze był to ciekawy eksperyment. Wszystkiego raz trzeba spróbować“. Już poczuł w sobie okropną wędkę narkotyku. Ostatnim wysiłkiem zerwał sznurek, ale hak w nim pozostał. I popłynął dalej (to znaczy wyszedł z sypialni żony z bromem w ręku) jak ryba, niby swobodna, ale mająca w sobie zabójczy kawał ostrego metalu, zarodek przyszłej, przedwczesnej śmierci. „Właściwie Jędrek jest pospolitym zbrodniarzem. Takich jak psy należy…“, myślał, prychając w zimnej wodzie w łazience. „Udało mi się. Nie jest tak źle, jak myślałem. Ale z „coco“ i z tą „przyjaźnią“ skończone“. To wszystko, co popełnił dalej nie zazębiło się o żadną istotną maszynerję jego psychiki — pozostało obce i wstrętne, mimo, że stało się w „tamtym“ świecie. Ale pomimo to stało się psia-krew! Napróżno walczył z narzucającą mu się rzeczywistością winy. Jedno było pewne: przez tę „zbrodnię“ (pomyślał to z pewnem dziecinnem zadowoleniem) zdobył w sobie na nowo dawną miłość dla Zosi.
Jeszcze wszystko było najeżone i potworne, jeszcze pokój jego i on sam nie był „ten“, jeszcze był do połowy w tamtym świecie odwróconego na okropność działania kokainy, ale w każdym razie miał pewność, że za chwilę zaśnie i że kocha Zosię, ją jedyną, tak jak dawniej. Zasnął wreszcie, czytając ze wstrętem nudną apologję homoseksualizmu Gide’a. A kiedy się obudził (o 6-tej wieczorem) i zapalił światło i zobaczył swoją żółtą, atłasową kołdrę taką, jak zawsze, już nie zjeżoną przeciw niemu, pogładził ją, jak ulubionego kota, czy psa. A cały wyrzut sumienia przetransformował według dawnego wzoru na „jeszcze większą“ miłość do żony. Zosia, którą męczyła ostatnia faza niezdecydowania Atanazego, zaczęła go teraz dopiero kochać naprawdę. Mogła sobie na to pozwolić, aby się do niego tak przywiązać, jak chciała. Upływały dni (tylko 3) ciche i spokojne. Było zupełnie dobrze. Tylko miasto burzyło się coraz bardziej od samego dna, a tam u góry przywódcy tłumów wyprawiali dziwne rzeczy. Zapowiadało się nowe pronunciamento.