Pod smaganiem samumu/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod smaganiem samumu
Podtytuł Podróż po Afryce północnej. Algierja i Tunisja
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań — Lwów
Ilustrator Drukarnia św. Wojciecha
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
W PAŃSTWIE SAMUMU.

Z Biskry odbyłem podróż na południe, w głąb Sahary.
Natychmiast za oazami, przylegającemi do Biskry, rozpoczyna się kamienista pustynia, martwa i monotonna. Jest to państwo śmierci. Z żyjących istot spotkać tu można tylko skorpiona, skolopendrę i jadowitą wiperę. Nawet ptaki nie zalatują tu, chyba tylko jastrzębie i orły, gdy ujrzą trupa wielbłąda lub muła. Olbrzymie, niezmierzone przestrzenie są pokryte warstwą większych i drobniejszych kamieni, które niegdyś tworzyły łańcuchy górskie, obecnie zburzone do szczętu.
Niby żebra potwornego szkieletu, tkwią w różnych miejscach jeszcze opierające się śmierci większe głazy i skaliste pagórki, poszarpane, popękane i osypujące się przy silniejszych podmuchach wiatru, — bieleją w różnych miejscach długie, zygzakowate wstęgi niegłębokich wąwozów, napełnionych chaotycznemi zwałami okrągłych, obtoczonych kamieni.
Wąwozy te ciągną się, niby olbrzymie węże, w różnych kierunkach. Są to łożyska wyschłych rzek, co umarły tak dawno, że nietylko najstarsi koczownicy, lecz nawet legendy, nie pamiętają czasów, gdy temi łożyskami biegła ożywcza woda. Ziemia wypiła, a płomienne słońce wyprażyło te rzeki do ostatniej kropli, pozostawiając tylko białe kamienie martwego łożyska.
Śmierć szaleje wciąż na tych przestworach, prowadząc dalej i głębiej ponure dzieło zniszczenia. Rozszczepia i rozsadza kamienie i skały, tworzy z nich drobny żwir i miele go na piasek, wyganiając z kryjówek skorpiony i skolopendry i pozostawiając tylko pole rogatym wiperom, gnieżdżącym się w norach, wyrywanych w piasku.
Piasek, ten płaszcz pustyni, — swemi zwojami dosięga już północnych obszarów Sahary, bo około Biskry nawet widzimy znaczne nagromadzenie tego lotnego materjału, tworzącego tuż za oazą niewielkie diuny[1] i z każdym rokiem przysypującego coraz wyżej i wyżej sąsiedni zachodni grzbiet górski. W niektórych miejscach Sahary czernieją nieznacznie kotliny błotniste, pokryte białą warstwą soli sodowych lub wapiennych[2]. Niewielka ilość wody, w pewnych okresach zbierającej się na powierzchni tych bagien, nie nadaje się zupełnie do picia, i tylko małe stadka gazeli[3] przychodzą tu na wodopój w najbardziej skwarne okresy. W środkowej Saharze i nawet na południu, w tak zwanej „pustyni lęku i pragnienia“, podróżnik może spotkać takie bagna. Karawany jednak starannie omijają te źródła, ponieważ uważają je za zatrute, gdyż oprócz zwykłej soli i różnych soli wapiennych, posiadają one nieraz znaczną ilość saletry, powodującej ciężkie zaburzenia żołądkowe.
Gdy się widzi, jak przez martwe, beznadziejne przestrzenie pustyni sunie karawana wielbłądów, dążących z dalekich oaz południowych na główne rynki północy, natenczas dziwnym podlega się wrażeniom!
Podróżnikowi wydaje się, że te zwierzęta i idący obok nich ludzie idą, przejęci lękiem i niby zakłopotaniem, ogarnięci myślą o swem brutalnem wtargnięciu w cudze posiadłości, gdzie cichy szmer rogowych stóp wielbłądów i odgłosy ludzkiej mowy są zniewagą dla wielkiej ciszy, zawsze zaczajonej i pełnej zgrozy. Równomiernie kroczące wielbłądy, wyciągając naprzód długie szyje i wpierając w daleki horyzont męczeński, naprężony wzrok, mimowoli wydają się uosobieniem... pędu.
Idą krokiem równym i posuwistym, powolnym i ciężkim, a jednak w tych wyciągniętych, wyprężonych szyjach i małych, patrzących w dal głowach wyczuwa się dążenie nieprzeparte i niezłomna wola osiągnięcia celu, a ta wola pędzi przed karawaną, udziela się innym i wytwarza wrażenie pędu.
Dawni mieszkańcy Sahary, wielbłądy, czują, że przecinają posiadłości potężnego władcy. Drzemie on leniwie i władnie, śród niezamąconej ciszy, ugłaskany przez kaskadę spływających z nieba promieni słonecznych, lecz lada chwila może powstać w potędze swojej i w szaleństwie. Wtedy dyszeć zaczyna płomiennem tchnieniem, tamującem oddech wszystkiego, co żyje, i rzuca lęk do serca i mózgu; zaczyna wyć i gwizdać przeciągle, a wtedy wydać się może, że to korowody niewidzialnych istot, smaganych nielitościwym biczem, mkną z przejmującym jękiem przerażenia; po chwili przyniesie w połach swego żółtego płaszcza całe połacie piasku, wyrzuci go w powietrze wysoko, aż słońce przyćmi i niebo szarą płachtą pokryje; toczyć zacznie drobne kamienie, a te szczękać będą i tęskny szmer wydawać, zwichrzy, zakręci wierzchołki pagórków, podniesie słupy piasku i w zgiełku, chaosie, przerażającym ruchu i kotłowaniu szaleć zacznie, śmiać się, wyć, ryczeć, jęczeć i gwizdać.
Ockną się i porwą straszliwe i złośliwe duchy i widma, czające się i drzemiące przy zapomnianych mogiłach, przy szkieletach ludzi i zwierząt, przy samotnych skałach i w głębokich wąwozach.
Trudno jest wtedy nie stracić drogi, a jeszcze trudniej dążyć naprzód. Karawany się zatrzymują, ukrywają się gdzieś za skałami lub pod urwistemi krawędziami rzecznych łożysk i czekają cierpliwie, przejęte trwogą i tęsknotą, aż się uciszy i legnie zmożony wybuchem szału potężny władca pustyni — płomienny Samum.
Ślady Samumu spotkać można odrazu na południu od Biskry. Połamane drzewa w oazach, przyniesione zdaleka diuny, zalegające zaledwie o ośm kilometrów od Biskry, przysypane piaskiem mury w mniejszych oazach i wreszcie ginące Hammara Salahin, gorące, lecznicze źródło wody słonej, ulice oraz płaskie tarasy domków berberyjskich w oazie Sidi Okba, żółte od piasku.
Sidi Okba, stara siedziba Berberów Ziban, jest bogatem, chociaż małem miasteczkiem, otoczonem lasem palmowym, pełnem ruchu i gwaru. Obecnie zmieniły się czasy, a z niemi razem zmieniły się i obyczaje. Teraz mieszkają tu wyłącznie handlarze, a jeszcze tak niedawno oaza słynęła jako gniazdo najbardziej walecznych Berberów, pamiętających dawne sławne dzieje. Sidi Okba razem z Biskrą stanowiły stolicę szczepu Ziban, mającego największe wpływy na południu Algierji.
Gdy Rzymianie w swoim potężnym ruchu przez Afrykę Północną, gdzie tworzyli olbrzymią maurytańską kolonję, doszli do pustyni, — spotkali się tu z oporem szczepu Ziban. Z wielkim trudem i stratami zdobyli wreszcie Biskrę, którą nazywali Bescera i, pozostawiwszy tu niewielką załogę, ruszyli dalej.
Jednak na poddanie się Biskry nie przystali wojownicy Sidi Okba. Napadli na Rzymian i wyrżnęli załogę cudzoziemską. Prokonsul rzymski zmuszony był posłać tu część „legji Augusta.“ Później, po upadku Rzymu, Zibanie panowali niepodzielnie w tym kraju, aż wtargnęli Arabowie, niosący ze sobą Islam. Na czele ich szedł krwawy Sidi Okba, przezwany „mieczem Koranu“; ten wojownik Proroka dotarł aż do Atlantyku i pochód swój zwycięski zatrzymał dopiero wtedy, gdy fale oceanu doszły do szyi jego rumaka.
Mieszkańcy Sidi Okba przyłączyli się do wodza berberyjskiego Koseila i rozpoczęli powstanie. Sidi Okba był zmuszony zawrócić z drogi i ogniem i mieczem na nowo zatwierdzić prawo proroka i władzę jego potomków.
Wielki wódz arabski zmarł w okolicach tej oazy i prochy jego zostały złożone w jednym z jej meczetów, nazwanego jego imieniem.
W kilka lat później w oazie zjawiła się czarownica-„kahina“, która nawróciła przymusowych muzułman na judaizm i, podniósłszy rokosz, w ciągu kilku lat prowadziła walkę z szeryfami arabskimi. Jeden z wodzów arabskich, imieniem Hassan, początkowo rozbity przez nią, zwalczył ją w jednej z bitew i, wziąwszy do niewoli, ściął.
W roku 1542 Turcy zdobyli całą Algierję, a oddział janczarów dotarł aż do Biskry i zatknął tu sztandar Kalifa. Wojownicy z Sidi Okba w rok później wyparli nowych władców i długo się opierali baszom tureckim, aż przybył na czele własnego potężnego oddziału wódz korsarzy algierskich Rais Salah, który sprawił krwawą łaźnię powstańcom i władzę sułtana ostatecznie zatwierdził.
W Sidi Okba starzy Berberowie przechowują w pamięci opowieści o tych groźnych czasach, gdy w okolicach Hammam Salahin Rais Salah stracił taką ilość powstańczych wodzów, że woda w źródle stała się czerwona od krwi. Podobno dlatego nazwano to źródło imieniem Salaha, i to jest takie zrozumiałe dla człowieka Wschodu, który na niższych szczeblach swojej cywilizacji uznaje, i szanuje siłę, nawet gdy ona była gwałtem.
Znawcy jednak języka arabskiego tłumaczą nazwę tego źródła inaczej, a mianowicie — „kąpiel świętych.“ Jednak i to tłumaczenie jest związane też z ową krwawą epoką, gdyż powstający przeciwko Turkom mieszkańcy Biskry i Sidi Okba walczyli pod zielonym sztandarem, znakiem świętej wojny, i przez miejscowych marabutów byli uważani za świętych. We krwi Berberów Ziban, widocznie, gnieździ się duch rokoszu, gdyż natychmiast po zajęciu Biskry przez Francuzów w roku 1844-ym w oazie wybuchnęło zbrojne powstanie, stłumione wreszcie przez wojska francuskie.
Zwiedziłem w Sidi Okba dwa meczety. Jeden — w środku miasteczka, gdzie mieści się grób wojownika Islamu — Sidi Okba, i drugi — na południowym końcu oazy.
Obie świątynie są małe i stare, o pokrzywionych, sczerniałych drewnianych słupach wewnątrz, podtrzymujących sklepienie, o prostych czworokątnych minaretach, z których odkrywa się rozległy widok na całą oazę, znaczną część pustyni i na płaskie dachy osady, leżącej na dole.
W meczecie z grobowcem Sidi Okba pokazywano mi starożytne drzwi cedrowe ze śladami dawnej inkrustacji, która niegdyć miała być srebrną, a wykonaną przez Rzymian dla jakiejś świątyni lub pałacu jednego z rzymskich dostojników.
Drugi meczet, w którego pobliżu znajduje się kubba, otoczona cmentarzem ze sterczącemi na grobach kamieniami, należy wyłącznie do nomadów, przybywających z pustyni do Sidi Okba, i utrzymywany jest przez heretyczną sektę Heddaua.
Gmachy meczetów i wszystkie budynki w oazie są nader skromne i ubogie, zbudowane z ubitej gliny i pozbawione wszelkich architektonicznych ozdób, jak zresztą wszystkie osady i gmachy w Saharze. Najciekawszem miejscem w osadzie jest jej rynek, dokąd przybywają tubylcy z południa, dostarczając z dalekich oaz daktyle, a z pastwisk — wełnę, skóry i barany. Tu można spotkać tubylców z różnych szczepów, koczujących w pustyni, przedstawicieli przeróżnych sekt i bractw religijnych i zaznajomić się z życiem i obyczajami Sahary. Handlarze berberyjscy, arabscy i żydowscy prowadzą dość obszerny handel zbożem, mięsem, tkaninami i klejnotami z miedzi i srebra.
Podróżnika ździwi tu wielka ilość jatek, gdzie wiszą kawały mięsa baraniego i wielbłądziego, tak oblepionego muchami, że wydaje się czarnem.
Ta plaga oaz saharyjskich daje się we znaki ludności wyłącznie w okresie dojrzewania daktyli, ponieważ słodki, mdły zapach owoców i obfitość zawartego w nich cukru przyciągają owady.
Arabowie twierdzą, że przedtem, zanim zjawiły się liczne drogi, prowadzące od północy z jej miastami, zanieczyszczonemi przez muchy, — tych owadów po oazach nie znano.
Przynieśli je z sobą ludzie z Algieru i Konstantyny do Biskry, a stąd muchy, podróżując na grzbietach ludzi i zwierząt karawanowych, szybko się rozpowszechniły daleko na południe.
Na rynku muezzin pokazał mi różnych znachorów, wróżbitów, czarowników i kilka innych typów, zasługujących na wzmiankę. Wskazał mi jakiegoś sztukmistrza, który odznaczał się nadzwyczajną zręcznością ciskania nożami do rozstawionych dokoła małych deseczek. Pochodził z Wysokiego Atlasu, ze szczepu Suss. Człowiek ten w ciągu szeregu lat poszukiwał swojej żony, porwanej mu przez handlarza niewolników w tym czasie, gdy on przebywał na robotach w jednym z portów marokkańskich. Człowiek ten był prawie obłąkany, bezustannie przerzucał się z miejsca na miejsce, przebiegając całą Algierję i Tunisję, a wypytując o swoją „Aziza“[4].
Inny znowu wskazany przez muezzina człowiek miał na sobie straszliwie znoszony brunatny burnus i... dziurawe i zdeptane lakierki.
— Jest to, sidi, — zaczął opowiadanie muezzin, — znany powszechnie Mahmed-el-Kef, poszukiwacz skarbów. Jeżeli cudzoziemiec życzy sobie, możemy usiąść tu w kawiarni, a opowiem mu coś zabawnego.

Był wielki upał, więc spędzić trochę czasu w cieniu przy filiżance aromatycznej kawy, najlepszej, jaką gdziekolwiekbądź piłem, było rzeczą nie do pogardzenia, tembardziej, że mogłem w dodatku usłyszeć coś ciekawego.
SAHARA. SAMUM (SIROKKO)
— Znam Mahmeda od trzydziestu lat i opowiem panu to, co się mu przydarzyło wtedy, gdy byliśmy jeszcze młodzi.

Popijając gorący napój, muezzin ciągnął:
— W Biskrze, Algierze, Konstantynie, Mazaganie, Tunisie, Kairze i w setkach innych miast Afryki Północnej mieszkańcy dobrze znają Mahmed-el-Kefa. Gdy po dłuższej nieobecności zjawił się w którem z tych miast — kupcy, roznosiciele wody, właściciele zajazdów i kawiarni, nawet żebracy przy meczetach, przyglądali się bacznie jego nogom.
„Dobrze się dzieje Mahmedowi!“ — mówili czasem z westchnieniem zazdrości.
„Nie powiodło się widocznie El-Kefowi,“ — domyślali się innym razem.
— Jedno i drugie było rezultatem uważnego zbadania nóg zawsze wesołego i pewnego siebie chłopaka. Chłopaka, — bo nie więcej niż 18 wiosen liczył sobie wtedy Mahmed-el-Kef.
Pochodził z małej wioski, z okolic Lambezy, a od ośmiu lat swego życia sam na siebie pracował. Obrał zaś sobie nie zupełnie przeciętny fach. Pewnego dnia, bowiem, spożywszy w domu rodzicielskim wieczorem „kus-kus“[5], rzucił niedbale:
„Jutro pójdę w świat, taka jest wola Allaha! Chcę być... poszukiwaczem skarbów“...
Powiedziawszy to, rzucił się na posłanie.
Po chwili milczenia ojciec Mahmeda, dobrze oczytany w nauce Proroka, zauważył:
„Głupiś! Bez zaklęć nie dostaniesz skarbów.“
„Stary Gunib-Dhar dał mi skuteczne talizmany“, — już sennym głosem odezwał się „poszukiwacz skarbów“.
„In cza Allah! Taka wola Boga!“ — westchnęła matka.
Gdy starzy przed świtem się obudzili, aby nie przepuścić porannej modlitwy, na którą lada chwilę muezzini powinni byli zwoływać wiernych, — Mahmeda już nie było w domu rodziców.
Marokko, Algerja, Tunisja, góry Atlasu, nawet północna Sahara, nabite są skarbami ukrytemi tak, jak worek bogatego kupca daktylami i wełną. Ludzie wierzą w to, gdyż wiedzą, że przez te płonące pod słońcem góry, stepy i pustynie sunęły jedna po drugiej fale Fenicjan, Rzymian, Greków, Turków, Hiszpanów, Portugalczyków i Francuzów. Wszyscy oni przecież byli cudzoziemcami, a, jak każdy cudzoziemiec, zwiedzający kraj wyznawców Proroka, powinni byli być bogaci. Te właśnie skarby dawnych kolonistów, handlarzy, zdobywców, są ukryte pod ruinami ich dawnych twierdz, mogił, grodów, w jaskiniach, po górskich wąwozach, wśród kamieni, w łożyskach wyschłych „uedów“ i w cedrowych lasach pięknej Kabilji lub śród dębów Mamory.
Po te ukryte, starodawne skarby postanowił sięgnąć Mahmed, a że był chłopak śmiały, więc wiedział, że gdy zajdzie potrzeba, to i djabłu rogatemu potrafi zajrzeć w oczy. Rozpoczął swoją karjerę od pobliskiego Timgadu, gdzie stały obszerne ruiny rzymskiego grodu.
Przyszedłszy do Timgad, stawił się w biurze kustosza muzeum, otrzymał papier, pozwalający mu podjąć w gruzach poszukiwania, — i wziął się do pracy.
Mahmed miał dobry węch i rozpoczął szperanie w bardzo mądrze obranem miejscu. Wkrótce też znalazł garnczek starych, srebrnych monet, które nieźle sprzedał jakiejś zwiedzającej Timgad grupie amerykańskich turystów, a w parę dni później — łopatka jego natrafiła na coś twardego, zaczął więc kopać dalej i odkopał marmurową głowę posągu. Sprzedać, a nawet odkopać tego skarbu Mahmed nie mógł, więc zgłosił się do muzeum i powiadomił o swem odkryciu. Był to starożytny posąg, a więc znalazca dostał całe dwieście franków.
Wtedy po raz pierwszy ujrzano Mahmeda w wesołym Algierze. Miał na sobie czysty, biały burnus, czerwony fez z taką sutą kitą, jakiej nie posiadał z pewnością wielki Wezyr, i na nogach... francuskie lakierki.
Od tej pory wszyscy wiedzieli, że lakierki są oznaką powodzenia w życiu poszukiwacza skarbów, a bose nogi lub arabskie „babusze“ ponuro świadczyły o pasmie zawodu życiowego...
Mahmed miał duszę artystyczną, wyrobioną pod wpływem czarujących podań, legend, bajek i tchnących głęboką starożytnością przesądów, w które chłopak wierzył i nie wierzył. Wierzył, bo to go podniecało i upiększało jego pracę, nie wierzył, bo z doświadczenia wiedział, że tam, gdzie legenda przestrzegała przed djabłem, smokiem lub jadowitym wężem, poszukiwacz skarbów śmiało właził w paszczę djabłu i potworom, lecz znajdywał tam tylko sowy, żaby lub jaszczurki.
Franki nie były celem życia Mahmeda, był spokojny o to, że na starość uciuła sobie tyle grosza, aby nabyć dom, kawał roli z drzewami oliwkowemi i krzakami wina i do tego koniecznie gdzieś w pobliżu Moulay Idriss albo Moulay Brahim, żeby na pielgrzymkę świętą daleko nie chodzić.
Młodość Mahmed chciał jednak spędzić wesoło i barwnie, więc dużo podróżował po kraju, a raz nawet zapuścił się do Hiszpanji. Jednak w kraju ojczystym znalazł młody Arab największą dla siebie i najsilniejszą przynętę.
Były to tancerki z południowych plemion. Śpiewały i tańczyły po kawiarniach, i tu Mahmed rzucał hojną dłonią franki, zarobione na walce z djabłami o ukryte skarby. Porywały go bohaterskie lub miłosne tańce kobiet i ich smętne zawsze pieśni, i wpatrzony w wir ruchów, marzył Mahmed o wielkich bohaterach, piratach i emirach.
Spędzał on bezczynnie całe tygodnie śród tancerek, derwiszów, grajków, zaklinaczy wężów i powracał do miasta zwykle w mocno zniszczonych arabskich „babuszach“, pantoflach o ostrych, zakrzywionych nosach, a nawet boso...
Właśnie w tak podupadłym stanie Mahmed pewnego razu zjawił się w Algierze. Na rynku odrazu go powitano uprzejmie i zaproszono do jednego z zajazdów, — brudnej, ciemnej spelunki, wykutej w skale, gdzie jednak nic nie płacił, ale zato dużo jadł, pił herbatę z miętą i kawę z fusami, a jeszcze więcej gadał, ponieważ za gościnność odwdzięczał się swemi opowiadaniami. Siedząc wieczorem przed misą z jadłem, skończył właśnie jedną ze swoich powieści, i, ziewając, rzekł:
„Chcę tu u was poszukać skarbów. Tyle tu tych grubych murów, jaskiń nadbrzeżnych, gdzie Turcy wiekami z pewnością coś dla mnie złożyli.“
Wszyscy obecni głośno śmiać się zaczęli, a jeden odezwał się:
„Trudno ci to pójdzie, przyjacielu! Policjanci, posłani przez kadiego, nie pozwolą ci włazić w szczeliny murów i do jaskiń, bo sami tam łażą i w dzień i po nocy.“
„Co tam robią?“ — spytał z zaciekawieniem Mahmed.
„Jakiemuś bogaczowi z Konstantyny wykradziono córkę. Narobił stary krzyku i zerwał na nogi całą policję. Szukają jej w Czerczeł i Bizercie, szukają też tu, ponieważ stary się obawia, że mu córkę zawiozą morzem do Turcji, czy jeszcze w jakie inne miejsce.“
„Dziewczyna — to nie skarb! — zawołał Mahmed. — Nie jestem specjalistą od tego.“
Wszyscy znowu śmiać się zaczęli, a chłopak spoważniał i coś obmyślać zaczął.
Nazajutrz od rana był już w ruchu.
Obleciał całe miasto, zajrzał wszędzie, posłuchał o czem bają ludzie, przeszedł na estokadę, którą Francuzi daleko w morze wysunęli, przyglądał się ponurym, czarnym skałom, wcinającym się w morze już po za obrębem miasta. Bałwany wściekle biły w te skały, wyrzucając wysoko w powietrze swe białe, powichrzone grzywy.
Mahmed usiadł i zaczął patrzeć na tę walkę morza z ziemią.
„Weźmiemy Luteł jutro i odwieziemy tam... widzisz?“ — rozległ się nagle głos za plecami chłopca.
Mahmed podniósł się szybko i przechylił się przez skałę.
Zobaczył na dole dwóch obszarpanych Arabów, łapiących na wędkę ryby. Jeden z nich wskazywał na długi przylądek, który wystawał daleko za miastem.
„Nikt nie domyśli się, aby tam jej szukać!“ — dodał z ochrypłym śmiechem.
„Żeby tylko Abalej dobrze jej ustrzegła do jutra!“ — zauważył drugi.
„No! Na cmentarzu tyle bab teraz, że nikt jej tam od innych nie odróżni, chociażby był to sam Sidi ben Jakub!“ — zaśmiał się pierwszy.
Mahmed nie słuchał dalej.
Leciał już przez port, ledwie nie przewrócił taczki z ziemią, za co popychający ją francuski robotnik cisnął w niego kawałkiem cegły.
Za miastem, na stokach niewysokich pagórków, był rozrzucony cmentarz, otoczony wysoką, zębatą ścianą. W cieniu drzew siedziały biało ubrane kobiety. Jedne z nich modliły się na mogiłach, inne, a takich było znacznie więcej, tworzyły grupy i zabawiały się rozmowami i plotkami, jak to zawsze bywa u kobiet arabskich w piątki, — w te dnie cmentarne. Mahmed, namyśliwszy się przez chwilę, kupił kilka pomarańczy i granatów i pod pozorem sprzedaży owoców sunął przez cmentarz, zaglądając do wszystkich zakątków.
Spostrzegawczy i chytry chłopak wkrótce wywiad swój zakończył bardzo pomyślnie. Dojrzał kilka starszych kobiet, owiniętych w łachmany. Otaczały one postać niewieścią w czystym białym burnusie, który nie mógł jednak całkowicie ukryć kształtów młodej kobiety.
„Dobra, droga tkanina, — kombinował Mahmed. — A ta zasłona na twarzy, to jedwab...“
Kręcąc się naokoło, dojrzał, że stare żebraczki nie pozwalały młodej kobiecie wstawać, głośno mówić i oddalać się.
„To — Luteł, córka bogacza z Mazagan!“ — zawyrokował Mahmed i zaczął śledzić.
Tłum przed zachodem słońca ruszył z cmentarza, za nim poszły do miasta stare wiedźmy, uprowadzając młodą kobietę. Chłopak nie spuszczał z niej oka. Wkrótce przekonał się, że ukryto ją w domu z fontanną przy jednym z murów. Mahmed obszedł dokoła cały budynek, zajrzał nawet do środka. Mieściły się tu małe sklepiki przekupniów, ich składy, a na podwórzu stały muły i osły. Z jednej strony domu znajdował się zajazd, z którego doszły go dźwięki bębenka i piszczałki, oraz okrzyki tancerek. Nie wpuszczono go jednak do wnętrza, jak mu powiedziano, z braku miejsca.
„Jedno miejsce ja wam uwolnię!“ — pomyślał Mahmed i wyszedł znowu na ulicę.
Po pewnym czasie kilkanaście kobiet zjawiło się na płaskim tarasie domu i rozpoczęło pogawędkę, przerywaną śmiechem i żarcikami.
Mahmed poznał w jednej z owiniętych w burnus postaci — Luteł. Długo się jej przyglądał, aż zwróciła na niego uwagę. Zrobiwszy jej znak oczami, poszedł do fontanny, stanął na jej zrębie i, niby do któregoś z pijących Arabów, rzekł:
„Gdy się ściemni, wypadnij na ulicę, a dalej — już moja robota, bo tak kazał twój ojciec...“
Postać niewieścia, siedząca tuż nad nim, drgnęła, a jeden z Arabów, schylony nad strugą wody, zapytał go:
„Do kogo mówisz, przyjacielu?“
„Do nikogo! — odparł wesoło. — Przypomniała mi się stara gadka z Biskry, od muezzina Khar Bu-Akbara zasłyszana!“
Powiedziawszy to, pobiegł w stronę swego zajazdu. Znalazł tu kilku znajomych chłopaków i zaczął coś im tłumaczyć. Gdy już muezzini skończyli swoje nawoływania i pienia z minaretów, gromadka młodych Arabów podeszła do domu z fontanną. Na czele jej kroczył Mahmed. Oddawszy szeptem jakieś rozkazy, stanął przy bramie domu.
Czekali dość długo, lecz, gdy na dobre się ściemniło, na podwórzu rozległ się przeraźliwy krzyk kobiety, potem inne, jeszcze bardziej wrzaskliwe, tupot nóg, nawoływania, przekleństwa.
Mahmed pchnął bramę, rozwarła się i w tej chwili wypadła z niej kobieta w cienkim białym burnusie. Towarzysze Mahmeda zaczęli szerzyć popłoch i zgiełk, a wtedy, gdy ich herszt zamięszał się śród mułów i osłów, stojących na placu, i uprowadzał białą postać w stronę portu, wpadali na ścigające baby, szarpali je i wypytywali o wypadek, skacząc i hałasując, jak gdyby nastąpiło już święto Bajramu.
Mahmed tymczasem szybko uprowadzał Luteł, kierując się ku morzu i szepcąc jej do ucha:
„Z rozkazu ojca twego, śliczna Luteł, porwałem cię z rąk tych starych wiedźm.“
Dobiegli do miejsca, gdzie Francuzi budują port, a gdzie o kilka stai od brzegu bujały na nadbiegających falach małe czółenka wioślarzy-sportsmenów. Na estokadzie przechadzała się jeszcze publiczność, przyglądająca się wychodzącemu z chmur księżycowi, który już przebijał sobie srebrną drogę przez ocean.
Szybko się rozebrawszy, Mahmed odwiązał jedno z czółenek, przybił do brzegu i wsadziwszy do niego dziewczynę, wypłynął na morze, wiosłując ze wszystkich sił. Zmierzał teraz ku trzeciemu przylądkowi za miastem. Długo walczył tu chłopak z odrzucającemi go od brzegu bałwanami, aż wreszcie wylądował. Odnalazł kilka głębokich jaskiń, podobnych do kurytarzy, idących daleko pod ziemię. Było to jedyne miejsce, wymarzone dla poszukiwacza skarbów. Wybrawszy najpewniejszą skrytkę, umieścił tu dziewczynę i rzekł:
„Dwa, a może i trzy dni tu spędzisz, bo zbóje ścigają nas. Siedź więc cicho, jak sowa w dziuple, i na żadne wołania nie odzywaj się, chyba, że powiedzą ci: „Mahmed el-Kef“, to znaczy — ja! A teraz popłynę po jedzenie, bo czuję głód, a i ty, piękna Luteł, z pewnością zjesz coś dobrego?“
„In cza Allah!“ — odparła dziewczyna tradycyjnym frazesem.
„Yok! Bardzo elegancko mówisz! — zaśmiał się Mahmed. — A więc niech Allah ma cię w swej opiece! Przed północą będę z powrotem. Allah jaunek!“
Chłopak spełnił, co przyrzekł. Powrócił przed północą. Przywiózł z sobą koszyk z zimnem mięsiwem, butelkę herbaty i owoce.
Gdy spożyli kolację przy blaskach małej świeczki, Mahmed zapalił papierosa i rzekł do dziewczyny:
„Na Si bu Medina! Muszę ci odkryć prawdę. Jesteś porwana powtórnie. Złodziej okradł złodzieja.“
Mówiąc to, wybuchnął głośnym śmiechem, ale, gdy dziewczyna zaczęła głośno szlochać, rzekł poważnym głosem:
„Nie płacz i nie rozpaczaj, dziewczyno! Jest różnica między złodziejami. Tamci sprzedaliby ciebie innym i nigdybyś już nie ujrzała progu domu twego ojca. Ja zaś oddam cię jemu, jeżeli on mi dobrze zapłaci za ocalenie swojej pięknej córki. Rozumiesz?...“
„Rozumiem! — zawołała radośnie dziewczyna. — Dam ci list do ojca. On — bogaty i niczego dla mnie nie pożałuje!“
„List? — zapytał Mahmed i zamyślił się — O nie, to będzie źle!... Zamiast franków twój ojciec odda mnie w ręce kadiego, który kijami zmusi mnie do oddania ciebie, a później będę się wałęsał po sądach i więzieniach. Nie! Stanie się inaczej. Twój ojciec sam napisze do nas.“
„Nie wie przecie, gdzie jestem!“ — zawołała z wybuchem rozpaczy.
„List dojdzie“... — uśmiechnął się Mahmed, gryząc jabłko.
Umilkli. Po chwili chłopak podniósł głowę i oczy mu błysnęły.
„Nie widziałem cię jeszcze, Luteł — rzekł, — i nie wiem, czy jesteś piękna? Tu nas nikt nie widzi, więc odrzuć zasłonę, niech ujrzę gwiazdy twoich oczu, granaty ust, śnieg zębów i czarne łuki brwi!“
Zaczął prosić, ręce składając, jak do modlitwy, pokorny i żądający zarazem. Długo się broniła Luteł, ale, ulegając błaganiom tego śmiesznego żebraka, odrzuciła zasłonę i ukazała oblicze swoje w całym blasku piękności i młodości.
Mahmed oczy dłonią przysłonił, jak gdyby padły nan oślepiające promienie słońca, i szeptać zaczął:
„Cud! Cud!... Dobra wróżka z jaskini Karham! Zaczarowana książniczka z Udaid! Piękna! Piękna śród pięknych! Zatańcz, zaśpiewaj, — Luteł, cudna Luteł, spełnij prośbę swego wybawcy... przez wdzięczność, tylko przez wdzięczność!“
Dziewczyna, rozbawiona i pochlebiona zachwytem mężczyzny i jego pokorą, a może nie uważając nawet za mężczyznę tego obdartego chłopaka, śpiewała i tańczyła przy świetle małej świeczki, pod sklepieniami jaskini, przy dźwiękach spienionych fal, bijących w skały. Mahmed siedział nieruchomy, jak posąg, patrzał, słuchał i marzył tak samo, jak marzy w brudnych kawiarniach, gdzie opłacane centymami śpiewały i tańczyły półdzikie dziewczyny z plemienia Uled-Nail.
Gdy Luteł skończyła, chłopak długo się nie odzywał. Potem wstał, przeszedł się po jaskini, przyrządził z suchych wodorostów łoże i rzekł:
„Teraz oddaj się snu, piękna dziewczyno! Nie trwóż się i nic złego o mnie nie myśl! Za trzy dni będziesz już u swego ojca. Zapłaciłaś mi za ocalenie. To było piękniejsze i droższe od wszelkich franków i skarbów, lepsze nawet od tego boga z marmuru w Timgadzie. O, lepsze i piękniejsze!... Ja będę ochraniał twój sen. Siądę przy wejściu do jaskini i lwu gardło przegryzłbym, gdyby śmiał tu przyjść. Bądź spokojna, Luteł! Lwów już dawno tu niema...“
Nazajutrz Mahmed w towarzystwie szczelnie otulonej w burnus kobiety szedł przez rynek. Tu ujrzał tłum, gromadzący się przed jakiemś obwieszczeniem na dużym czerwonym plakacie.
„Kupiec Ali-ben-Selim-Rusten z Konstantyny ofiaruje 10 000 franków temu, kto zwróci mu porwaną córkę Luteł!“ — krzyczano w tłumie.
Mahmed uśmiechnął się nieznacznie.
„List wszakże doszedł do mnie!“ — mruknął do siebie.
W trzy dni potem Luteł i Mahmed stanęli przed bramą wspaniałego pałacu Ali-ben-Selima. W godzinę po wejściu do domu bogacza poszukiwacz skarbów szedł już główną, handlową ulicą miasta i przyglądał się połyskującym na wystawach lakierkom francuskim. Wkrótce z dumną miną wchodził do największego sklepu.
„Chcę nabyć lakierki na guzikach!“ — oznajmił spokojnym, pewnym siebie głosem.
— Było to dawno, sidi, teraz obaj z Mahmedem jesteśmy już starzy. Od tego wypadku w Algierze dużo wody upłynęło i dużo przeróżnych dziwnych przygód miał w swem życiu mój przyjaciel Mahmed. Muszę pożegnać teraz sidi. Niech Allah ma go w swojej opiece!
Tak zakończył swoje opowiadanie sędziwy muezzin, ja zaś, wyszedłszy na rynek, odszukałem poszukiwacza skarbów i zajrzałem mu w twarz. Twarz ta była blada i wynędzniała, lecz zwracała na siebie uwagę niezwykłą energją wyrazu, uporem, czającym się w mocno zaciśniętych wargach, namiętnością i odwagą, wyzierającemi z oczu, i polotem fantazji, która nałożyła swoje piętno na wysokiem, gładkiem czole.

Ogarnąłem wzrokiem całą jego postać. Ubranie miał na sobie ubogie i znoszone; dziurawe, popękane lakierki, takie napozór śmieszne i niestosowne, teraz jednak nabrały dla mnie innego znaczenia, gdyż świadczyły o okresie ciężkich życiowych niepowodzeń tego poety i fantasty w jego nieco niezwykłym, a bardzo romantycznym zawodzie.
OAZA TUGGURT. KUBBA
Od Biskry na południe, aż do Tuggurtu istnieje kolej, która przebiega 216 kilometrów przez pustynię. Prawie równolegle z koleją przechodzi droga karawanowa, zdatna dla ruchu samochodowego. Cała ta przestrzeń przedstawia jednostajną kamienistą pustynię, w niektórych miejscach pofałdowaną niewysokiemi pagórkami i urozmaiconą jedynie kilku słonemi jeziorami oraz szeregiem oaz większych i mniejszych. Dalej za Tuggurtem zaczynają się przestrzenie, pokryte piaszczystemi diunami, gdzie ze szczególną zgrozą przejawia się siła samumu i zabójcze działanie słońca. Opowiadanie, istniejące jeszcze za naszych czasów, o karawanach, zasypanych przez piasek, są jednak zupełnie fantastyczne i nigdy nie zdarzają się w rzeczywistości. Jeżeli w pustyni podróżnik znajduje czasami szczątki zmarłych ludzi, to przyczyny należy szukać nie w samumie, lecz w jakiejkolwiekbądź chorobie, lub w tem, że podróżnik, straciwszy kierunek, nie mógł dotrzeć do studni lub do oazy i zginął z pragnienia, palony promieniami niemiłosiernego słońca. Słońce jest tu istotnie nielitościwe, nagrzewa ono powierzchnię piasku, nieraz do 70 Celsjusza. Psy, towarzyszące przewodnikom karawan, nie mogą wtedy biec przez piasek, prażący im nogi, i Berberowie wsadzają je na grzbiety wielbłądów, które zdają się nie czuć palącej ziemi, gdyż posiadają grube rogowe podeszwy.
KARAWANA W PUSTYNI

Słynne pieczenie jajka w piasku, opowiadanie profesorów geografji starej daty, którem starano się dać przerażający obraz pustyni, nie jest rzeczą niemożliwą. Najlepiej jednak świadczy o stopniu skwaru w pustyni opowiadanie profesora uniwersytetu algierskiego, pana E. F. Gautier[6], że podczas bitwy przy Metarfa, odbywającej się w diunach, żołnierze tubylcy nie byli w możności wytrzymać w pozie leżącej podczas tyraljerki i walczyli, nie bacząc na zakaz oficerów, stojąc i gęsto padając.
W diunach Gurari latem człowiek dobrze obuty, ujrzawszy gazele, może bez strzału zdobyć wszystkie. Powinien je tylko ścigać, a gazele z popalonemi nogami nareszcie staną.
Po takich wielkich upałach dziennych następują jednak bardzo zimne noce.
Interesujące jest życie roślin w Saharze, która posiada swoją charakterystyczną florę. Rośliny saharyjskie dają przykład instynktu samozachowawczego i zdolności do zastosowania się do warunków bytu. Główne zadanie miejscowych roślin stanowi walka z nadzwyczajną suszą gleby i atmosfery. Rośliny, pozbawione liści, albo posiadające je w formie atroficznej — w postaci cienkich kolców, — zbierają cały swój chlorofil w mięsistych gałęziach, służących im jako zbiornik wody. Bardzo słabo rozwijając się na zewnątrz, rośliny saharyjskie z gwałtowną szybkością i siłą rosną pod ziemią, rozrzucając na olbrzymiej przestrzeni system swoich korzeni, dochodzących do wielkiej głębokości, gdzie poszukują wody podskórnej.
Podróżnik po Saharze nieraz jest bardzo ździwiony, gdy przewodnik karawany zatrzymuje wielbłądy na południowy wypoczynek w miejscowości, całkiem pozbawionej materjału palnego. Europejczyk z tęsknotą myśli o tem, że będzie zmuszony zjeść zimne zapasy i pić ciepłą, szybko się w drodze psującą wodę. Jednak Berber wie, co robi. Podchodzi on do wyglądającej z ziemi, nie wyżej ponad pięć cali łodygi jakiejś zaschłej rośliny i zaczyna wyciągać ją, grzebiąc się w piasku. Okaże się zawsze, iż ta mała, nikła łodyga jest połączona z długiemi i grubemi korzeniami, których woda wystarczy całkiem na przyrządzenie kawy i rozgrzanie konserw.
W niektórych miejscach, najczęściej w kotlinach położonych, gdzie istnieją dogodne warunki dla nagromadzenia wody podskórnej, rośnie tak zwany „aszeb,“ stanowiący rzadkie w pustyni pastwiska. Nasiona roślin, tworzących „aszeb“, roznoszone przez wiatr, nieraz przez długie miesiące leżą gdzieś w szczelinach skał lub pod kamieniami, zachowując swoje siły życiowe. Wystarczy jednej burzy, niosącej z sobą trochę deszczu, a nasiona natychmiast zaczynają rozwijać się z nadzwyczajną szybkością, zapuszczając coraz głębiej i dalej swoje łaknące wody korzenie. W ten sposób podczas długich okresów suszy, pastwiska „aszeb“ znikają, lecz wiatr przenosi nasiona w inne miejsca, a na nich zjawiają się nowe „koczujące“ pastwiska.
Niemniej dobrze zastosowaną jest do warunków klimatycznych fauna Sahary. Przedewszystkiem istoty ze świata zwierzęcego są pokryte skórą lub pancerzami, chroniącemi je od parowania wody, a niektóre owady jak naprzykład duże czarne żuki (Aphodius fossor), tak często spotykane na drogach karawanowych, gdzie żywią się nawozem wielbłądzim, jak przypuszczają niektórzy entomologowie, posiadają zdolność do tworzenia syntezy wody z elementów atmosfery[7]. Wszystkie prawie owady Sahary mają przyrządy anatomiczne, pozwalające im w poszukiwaniu wody docierać do znacznej głębokości gleby. Co się tyczy zwierząt ssących, to te, jak naprzykład antylopa Adax i inne, posiadają zdolności gromadzenia znacznej ilości wody w swoich wnętrznościach, jak to czyni zawsze wielbłąd. Myśliwy berberyjski, ścigający antylopę Adax, doskonale wie, że oprócz mięsa i skóry znajdzie w antylopie sporo wody, zielonkawej i ciepłej, lecz zdatnej do przyrządzenia strawy.
Jednakże wszystkie te zwierzęta ssące potrzebują źródeł wody, a ponieważ człowiek w swoim marszu przez kontynent afrykański zagarnął te źródła, przeto widzimy, że zwierzęta coraz bardziej posuwają się na południe ku rzece Niger i ku jezioru Czad, w miejsca niezaludnione.
Słynnego „lwa pustyni“ już nigdy nie spotyka się w Saharze, gdyż wyemigrował poza rzekę Niger; to samo można powiedzieć o strusiach, antylopach i nawet gazelach i zającach. Pospolity zając algierski, znany w dwóch odmianach, a mianowicie: Lepus aegypticus i Cuniculus algirus, tak wspaniale zastosowany do zabarwienia pustyni, — już rzadko się spotyka w saharyjskich obwodach Algierji. Prawie zupełnie znikły w pustyni szakale i hieny, a nawet szarańcza mnoży się już wyłącznie w stepach Sudanu. Po lwach przerwała się „dynastja“ słynnych z krwiożerczości niedźwiedzi, o których, opisując lwy, słonie i olbrzymie węże, opowiadał Herodot.
Juwenal (sat. V) też wspomina o niedźwiedziu północno-afrykańskim, mówiąc:

„...quod cominus ursos
„Figebat numidos.“

Virgiljusz w Eneidzie (ks. IV, 36—37) dał też świadectwo o tym księciu pustyni i gór:

„...occurit Acestes,
„Horridus, in jaculis et pelle Libystidis ursae.“

Zdaje się, że obecnie już porzucona jest całkowicie myśl o tem, że Sahara niegdyś była dnem morskiem, gdyż nigdzie w Saharze nie znaleziono ani kości, ani muszli wykopaliskowych istot morskich. Tylko w jeziorze Czad wykryty został jeden mięczak pochodzenia morskiego, lecz ten fakt objaśnić można tem, że jezioro Czad stanowiło krańcowy zachodni koniec wielkiej zatoki, która wcinała się w kontynent niegdyś od strony morza. Jednakże nie ulega wątpliwości, że Sahara w zamierzchłej przeszłości przedstawiała kwitnący kraj, o czem świadczą okazy flory wykopaliskowej, liczne wskazówki starożytnych autorów o dość bogatym świecie zwierzęcym i legendy tubylcze. Świadczą też o tem liczne wyschłe łożyska niegdyś istniejących rzek, po brzegach których musiały rosnąć lasy i mnożyć się zwierzęta.
Badania Sahary trwają stosunkowo od niedawna, jednak poczyniono już cały szereg bardzo ważnych odkryć, dowodzących łączności rzecznego systemu Sahary z takimż systemem Afryki Środkowej.
Przy pierwszym rzucie oka na mapę Sahary zjawia się myśl, iż wszystkie rzeki pustyni były niegdyś dopływami Nigeru, Nilu lub jeziora Czad. Jeszcze niedawno istniało przypuszczenie, że naprzykład rzeka Zusfana, przepływająca przez oazę Figuig, w południowym Marokku[8], stanowiła dopływ Nigeru.
Badania profesora E. Gautier dowiodły, że rzeka ta, płynąc na południe, ginie bez śladu w piaskach Wielkiego Ergu.
Jakie są dowody tej łączności znikłych obecnie rzek saharyjskich z tropikalną Afryką?
W okolicach Biskry i w oazach Ued Rir, a więc w basenie dawnej rzeki Igharghar znaleziono w źródłach podziemnych tropikalne ryby z gatunku Chromys.
Ryby te w niektórych miejscach Sahary były wyrzucane przez wodę, bijącą ze sztucznie założonych studni artezyjskich. Nie podlega żadnej wątpliwości, że pozostały one z dawnych czasów w podziemnych basenach, znajdujących się na Saharze. Istnieje także przypuszczenie, że te baseny także i za naszych czasów są połączone drogami podziemnemi z rzecznemi systemami środkowej Afryki.
„Scientific American“ (Sierpień 1925 roku, strona 110—111) umieścił artykuł p. Roberta L. Duffus, cytującego najnowsze badania tego zjawiska przez d-ra Jacques Pellegrin. Ten francuski uczony badał wyrzucone przez studnie artezyjskie ryby z okolic Tuggurtu i wykrył śród nich Barbus Figuensis, Hemichromys bimaculatus i Zilapia zilli.
Ten fakt, że ryby, zjawiające się z podziemnych basenów, nie są pozbawione organów wzrokowych i anatomicznie i fizjologicznie nie różnią się od ryb tegoż gatunku, przebywających w rzekach środkowej Afryki (a także w Syrji, Palestynie i w Zambezie), dowodzi, że połączenie głębokich basenów wodnych Sahary z rzecznym systemem centrum Kontynentu powinno istnieć.
Opisując swój pobyt w oazie Tolga, wspominałem o sumie (Clarias Lazera), którego spotkano też podobno w tym samym basenie rzeki Igharghar, chociaż za ojczyznę jego uczeni uważają spokojne, błotniste laguny południowego Nilu.
W rejonie Biskry znaleziono także słynną „żmiję Kleopatry“, czyli Kobrę Hindusów, która jest wężem strefy równikowej.
W małym stawku, położonym w łożysku rzeki Mihero, wykryty został ostatni okaz krokodyla saharyjskiego, znacznie już zdegenerowanego, lecz posiadającego charakterystyczne cechy anatomiczne swego pierwowzoru środkowo-afrykańskiego.
Wszystko to skłoniło paleontologów i zoologów do twierdzenia, że za Atlasem istniała tak zwana „fauna Zambeze“, której charakterystycznym przedstawicielem jest osławiony przez historyków rzymskich — słoń kartagiński[9].
W obecnych czasach myśliwy, przecinający Saharę, niewiele dozna tu rozkoszy. Nieliczne stadka gazeli zrzadka tylko majaczą na horyzoncie, gdzieś w pobliżu oazy mignie zając, gdzieś od umierających skał dochodzi chichot hieny lub wycie szakala. Jako o wypadku wyjątkowym myśliwy usłyszy o zjawieniu się geparda (Felis jubata), który z nadzwyczajną szybkością przenosi się z miejsca na miejsce, ścigając gazele; w północnych częściach można spotkać w łożyskach rzek, gdzie rosną drzewa pistacjowe i zarośla oleandrów — fenneków (Canis Zerda) lub lisa, czyhającego na ptactwo.
Przetrząsnąłem wszystkie dostępne mi baseny wodne w nadziei wykrycia jeszcze jednego samotnika krokodyla, lecz — bez powodzenia.
Pomiędzy Biskrą a El-Kantara, w rejonie stepowym, wybiegły na mnie niespodziewanie trzy gazele (Gazella dorcas), z których jedną zdobyłem, strzeliwszy do niej z Winchesteru na odległość czterystu kroków. Bardzo piękne rogi samca zdobią teraz mój gabinet.
Sahara przedstawia jeszcze cały szereg zagadek i pod względem przyrodniczym i pod względem etnograficznym.
Przeróżne szczepy koczownicze dzielą się tu na dwie zasadnicze grupy, różniące się pomiędzy sobą językiem, ubraniem, uzbrojeniem, obyczajami, odcieniami kultu muzułmańskiego i nieraz wzajemną ku sobie nienawiścią.
Każda z tych grup posiada swoje koczowiska w różnych częściach Sahary. Dawni przybysze Arabowie z najbardziej potężnym szczepem Czaambas zajmują wschodnią część pustyni i stanowią główny kontyngens tubylczych wojsk francuskich, które podbiły całą algierską Saharę.
Wyznają oni najczęściej ortodoksalny Islam i posiłkują się językiem arabskim. Ich wrogami są zajmujący resztę pustyni Berberowie-Tuaregowie. Strój tych koczowników stanowią szerokie szaty czarnego lub granatowego koloru i zarówno kobiety, jak i mężczyźni noszą na twarzy „ltam“, pozostawiający odkryte tylko oczy. Ta zasłona ma chronić ich dusze od wtargnięcia w nie złych duchów obłędu, tych straszliwych mieszkańców pustyni. Nie jest jeszcze wyjaśnioną kwestja, skąd przybyli do Afryki dalecy przodkowie Tuaregów; faktem jest tylko, że był to wojowniczy szczep, który podbił pierwotnych mieszkańców Sahary — negrów.
Ci koczownicy przechowali do XX-go stulecia głębokie ślady cywilizacji pierwotnej ludzkości. Tak, jak w zaraniu życia ludzkości, Tuaregowie drążą i wygładzają kamienie, robiąc z nich bransolety — zwyczaj, przejęty z pewnością od Egipcjan, i posługują się siekierami o rękojeściach typu neolitycznego[10].
Śród Tuaregów można spotkać jeszcze zastosowanie tabu[11], który ma ścisły związek z totemizmem[12], naprzykład nie używają oni jako pożywienia mięsa barana, nazywając go „swoim wujem“. W społeczeństwie Tuaregów przechowały się do dnia dzisiejszego ślady matrjarchatu, — głową rodziny jest nie ojciec, lecz wuj, wszelkie prawa dziedzictwa są związane z kądzielą. Tuaregowie należą do różnych sekt i herezyj muzułmańskich, lecz posiadają jednocześnie w swoim kulcie pozostałości pogaństwa; trudnią się wyłącznie pasterstwem, polowaniem i rzemiosłem wojowników, pod tym względem mając dużo wspólnych cech ze szczepami kaukaskiemi, do których też podobni są z powierzchowności. Gdy spotykałem Tuaregów przypominałem sobie zawsze „auły“[13] kaukaskie, należące do szczepów Osetynów, Dagestańców, Kabardyńców i szczególnie Imeretynów, gdzie mężczyźni są taksamo zapalonymi jeźdźcami, wojownikami, myśliwymi i bandytami.
P. komendant Cauvet w „Bulletin de la Société de Géographie d’Alger“, NN. 100 i 101 — umieścił bardzo interesujące studjum nad kaukaskiem pochodzeniem Tuaregów, starając się dowieść, że genetyczne pokrewieństwo pomiędzy nimi a ludami europejskiemi jest daleko głębsze, niż pomiędzy Berberami a europejczykami, ponieważ element krwi semickiej, płynącej w żyłach Tuaregów, jest prawdopodobnie znacznie słabszy, niż u Berberów i Arabów. Lingwistyczne badania, przeprowadzone w tym kierunku, dały pewne rezultaty.
Niezawodnie, że język, którym się posługują Tuaregowie, stanowi pierwotny język autochtonów berberyjskich. Jest to tak zwany „tamaszek“, posiadający dużo pierwiastków fenickich[14]. Mówiący językiem „tamaszek“ Tuaregowie używają dużo słów fenickich, jak naprzykład kobr — grób, malaka — panować, barraka — błogosławić, ben — syn, baka — płakać, kataba — pisać i cały szereg innych[15]. Więc pod tym względem poszukiwania kaukaskiego pochodzenia tych koczowników nie dały żadnych wyników.
Natomiast specjalne poszukiwania nazw, imion i słów, używanych przez szczepy, zaludniające Kaukaz, dały dużo poważnych powodów dla obstawania przy tej hipotezie.
P. Cauvet wynalazł cały szereg geograficznych imion kaukaskich, bardzo słabo zmienionych przez Tuaregów, czyli, jak oni siebie nazywają, Targui. Imiona te są używane przez Tuaregów dla nazwy szczepów lub miejscowości.
Z listy nazw szczepów Tuaregów, noszących imiona kaukaskie, a przytoczonych przez wymienionego autora[16], wybieram kilka najbardziej przekonywujących.
Sandata (miasto nad dopływem rzeki Manycz) zmieniło się w mowie Tuaregów na Yzandaten, Sarmaci (mieszkańcy z nad brzegów Manycza) — na Iszaramaten; Tarki (miasto przy ujściu Tereka) — na Tarka; Derbent — na Tarbent; Diggor (szczep Osetynów) — na Diggera; Lekh (szczep lezgiński) — na Lekh; Darghoa (inny szczep lezgiński) — na Dargho; Tmutarakan (miasto) — na Tetmotarek; półwysep Taman — na Taman-russet; Kaukaz (grzbiet górski) — na Ikazkazen; Kutais (miasto) — na Ikutissen; Gillei (starożytny nekropol w pobliżu Tyflisu) — na Gillai; Iber (stara nazwa Gruzinów i Imeretynów) — na Ibbaren.
Bardzo interesujące byłyby poszukiwania dawnych podań tego szczepu w celu wynalezienia w nich wspomnień o dawno porzuconych miejscowościach ojczystych i długiej tułaczce, odbytej z Kolchidy, jak się nazywał Kaukaz, do Ea czyli Tripoli, dokąd przybyli najpierw ci emigranci, i do Fazanji, czyli teraźniejszego Fezzanu, o których wspominają starożytni historycy.
Istnieje u Tuaregów jeden zwyczaj, na który wskazuje p. H. Basset[17], a który wydaje mi się bardzo znamiennym dowodem folklorystycznej łączności pomiędzy tym szczepem a mieszkańcami Kaukazu. Jest to tak zwany „Ahal“, czyli zgromadzenie nieżonatych mężczyzn, a także nie mających żadnych obowiązków rodzinnych kobiet, a więc wdów, rozwódek i dziewczyn. Na takich zgromadzeniach odbywa się miłosne współzawodnictwo, które jednak zasadniczo różni się od brutalnych przejawów tego rodzaju zjawisk. Konkurenci podczas „ahal“ walczą wyłącznie swoim talentem poetyckim, lub zdolnościami satyrycznemi, a także muzyką i tańcami.
Francuscy autorzy[18] jednogłośnie twierdzą, że każdy Tuareg jest poetą, składa mniej lub więcej barwne wiersze o przebytej niedawno podróży, o stoczonej walce podczas bandyckiego najazdu na przejeżdżającą karawanę lub o swojej ukochanej.
Wszystko służy jako temat dla poezji Tuaregów, a czasami poezja ta bywa barwna i wyrazista. Naprzykład poeta-koczownik, opisując jakąś piękną kobietę pustyni, śpiewa o niej:[19]

— Szczęśliwy ten, czyja ręka dotknąć może
Jej skroni, jej policzków, jej oblicza
Ciemnego w cieniu rzęs!
Czego żądać, o czem marzyć może człowiek,
Gdy widzi piękność jej?...

Inny znowu śpiewa:

— Jest rzeczą wszystkim znaną,
Iż miłości burza zabić może.
Na Boga! w takim razie nie dożyję jeszcze do wieczora
I słońce nie zaświeci dla mnie nigdy więcej!
O dziewczyno! Twoja miłość zbyt zgubna jest dla mego serca —
Wysysa ona szpik z mych kości,
Wypija moją krew, zabija siłę moich mięśni,
Niby Sahara płomienna i nielitościwa.

A gdy młody Tuareg został odrzucony lub zapomniany, wierszami żalić się zaczyna przed swoim wiernym „mehari“, bystronogim wielbłądem, przysięgając mu, że już nigdy nie włoży nań siodła ani uzdy, gdyż „zgasło słońce jego dnia“, „chmurami się powlekły księżyc i gwiazdy nocne.“
Przytoczyłem tych kilka urywków z poezji Tuaregów, wybrawszy te, które dla mnie, dobrze znającego ludowe pieśni kaukaskie, są powtórzeniem tych ostatnich.
Czy zostały one zrodzone tu, w rozpalonej słońcem pustyni, czy przywędrowały do Sahary nieznanemi dotąd drogami z dalekiego Kaukazu, krainy wolnych ludzi i wojowników?
Ahal, jako turnieje miłosne, są obyczajem narodowym wielu szczepów kaukaskich. Należy też zaznaczyć, że pociąg i zdolność do układania poezji i satyr są właściwością mieszkańców Kaukazu, zarówno, jak ich dowcip bezpośredni, a szczery.
Sahara jeszcze przez długie lata będzie pociągała ku sobie uwagę uczonych w różnych dziedzinach wiedzy i niezawodnie teraz, gdy przez całą Saharę ciągnie się ślad kół automobilów Renault i czołgów Citroyen, badania pustyni szybko będą skończone. Wtedy wraz z gazelami, gepardami i fennekami znikną złe dżinny pustyni; ekonomiczna wspólnota interesów zmusi Arabów wyciągnąć rękę do Tuaregów, a groza i lęk, wzbudzane przez straszliwy samum, przejdzie do legend i do ponurej poezji Sahary.
Przebiegając wzrokiem szczegółową mapę Sahary, tuż na granicy Tanezruft, czyli „pustyni lęku i pragnienia“, spostrzegam ostatnią placówkę cywilizacji chrześcijańskiej i aryjskiej — mały fort francuski, noszący nazwę „fortu Motylińskiego“.
Ten rodak nasz dokonał szeregu bardzo poważnych badań etnograficznych na południu Sahary i w pustyni zakończył swoje życie. W wyświetleniu zagadki Sahary, tej wielkiej płaszczyzny śmierci, a gdzie niegdyś wrzało życie dążących przez nią szczepów, brał udział Polak.





  1. Diuny, lub duny — pagórki ruchomych piasków.
  2. Zwykle jest to mięszanina soli zwykłej, gipsu, węglanu wapnia z dodatkiem soli glauberskiej.
  3. Gazella dorcas, a w rejonie grzbietu Amur — Gazella Kevella.
  4. Aziza — ukochana.
  5. Narodowa potrawa z kaszy, baraniny i pieprzu.
  6. „Le Sahara“. Payot, Paris, 1923, str. 16.
  7. E. F. Gautier, l. c.
  8. Patrz moją książkę: „Płomienna Północ.“
  9. E. F. Gautier, l. c. Flamand. Recherches sur le Haut pays de l’Oranie, Lyon, 1911.
  10. Okres rozwoju ludzkości, odpowiadający ostatniemu okresowi epoki kamiennej.
  11. Tabu — uznanie nietykalności i świętości istoty lub przedmiotu.
  12. Totem — ubóstwianie zwierzęcia, które ma być dalekim przodkiem danego szczepu.
  13. Auł — wioska górska na Kaukazie.
  14. Patrz: Judas, Nouvelle analyze de l’inscription fénicienne de Marseille, A. Servier, L’Islam et la psychologie du muzulman. Paris, 1923.
  15. Nawet nazwa wiatru „samum“ lub „samun“ prawdopodobnie pochodzi od fenickiego boga Samemnum, którego sługami były ogień i wicher.
  16. Bulletin de la Société de Géographie d’Alger, 1924, t. 99, str. 290—293.
  17. Henri Basset. Essai sur la littérature des Bèrberes, Alger, 1920.
  18. Nprz. Foucauld, Cauvet.
  19. H. Basset, l. c.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.