Pompalińscy/Część druga/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pompalińscy
Wydawca Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1876
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Zanim przedstawię czytelnikowi owego najmłodszego członka głównej gałęzi rodu Pompalińskich, który śród najbliższej rodziny swej nosił najogólniejszą nazwę: „ce pauvre Cesar“ albo „ce malheureux enfant“ a śród szerokiej publiczności: „ten pocieszny hr. Cezary“ albo „ten poczciwy hr. Cezary“, zaprowadzić go widzę się zmuszoną do starego, obszernego dworu wiejskiego, zagubionego kędyś w dalekich głębokościach Litwy, a zamieszkiwanego od lat kilkudziesięciu przez starą jenerałowę Orczyńską.
Rzecz warta trudu, zaręczyć za to mogę. Dwór jak dwór, piękny wprawdzie, ze starym, długim domem o śpiczastym, wysokim dachu i wielkiej ilości podłużnych, niby kryształ błyszczących okien, z ogrodem cienistym, starożytnym, z borem gęstym szumiącym zcicha, za wspaniałą ścianą lip i modrzewi i t. d. Wszystko to jednak znaleźć się jeszcze może tu i owdzie, na Litwie szczególniej, gdzie stare wielkie dwory, nie zastąpione cackowatemi pałacykami i modnemi lecz nagiemi parkami rozkładają się dość gęsto jeszcze w pobliżach dróg samotnych, trawą zarosłych i rzadkim wędrowcom, o przeszłości minionej różne baje gadają, różne dumy śpiewają.
Dwór więc jak dwór — ale pani jego to zjawisko niepospolite, to coś, co do najwyższego stopnia zwrócić może uwagę najwybredniejszego nawet ogółu, coś na przypatrzenie się czemu nie żal stracić najdłuższą choćby chwilę czasu — to jedna z istot żyjących najbogatszych w kraju całym, — to właścicielka dóbr wartujących kilka milionów złotych i kapitału wynoszącego milion, wyraźnie 1,000,000 rubli srebrnych, powtarzam srebrnych, nie asygnacyjnych bynajmniej i nie imaginacyjnych, ale srebrnych, najczyściej śrebrnych.
Bajeczne to bogactwo — na te ciężkie czasy, a jednak nie bajką było wcale, lecz najprawdziwszą prawdą.
Pani jenerałowa miała kilka milionów złotych w ziemi i milion rubli w kapitale, a nie miała dzieci. Była oddawna wdową, a nie była niczyją rodzoną ciotką ani stryjenką, ani siostrą, nie była słowem dla nikogo na świecie niczem rodzonem.
Nie należy ztąd wnosić, aby nie posiadała sukcesorów. I owszem, familią miała liczną, nadzwyczaj liczną, a składali ją na kilkadziesiąt, ba! na sto może mil w około wszyscy ci, którzy pomiędzy herbem swym i nazwiskiem i herbem a nazwiskiem Orczyńskich lub Pompalińskich, odnaleść mogli najsłabszą chociażby niteczkę łączącą, najcieniej choćby, najnapowietrzniej zakreślone — trait d’union.
Pani jenerałowa bowiem była — Pompalińską z domu.
Wiele, bardzo wiele osób nosi już w opowieści tej to nazwisko. Cóż robić, skoro świętą to jest prawdą, co o znakomitym rodzie tym wyrzekł był hr. Mścisław, że rozrodziło się to w sposób niepomierny i z tej lub z owej strony zawsze głównym i najdostojniejszym członkom rodu wstydem lub jakiemibądź innemi cierpieniami groziło. Z powodu przecież pani jenerałowej obawa podobna byłaby najzupełniej płonną i nieuzasadnioną; tytułowała się jenerałową, posiadała miliony rubli — zkądżeby więc wstyd miał tu powstać? i owszem były to same tylko zaszczyty.
Co innego wcale było wtedy, kiedy pani jenerałowa nie tytułowała się jeszcze jenerałową i nie posiadała nietylko milionów ale własnej, by cokolwiek porzędniejszej sukienki, kiedy słowem była ona poprostu Cecylią Pompalińską, bardzo skromniuchną, bardzo ubogą dziewczynką, sierotą po jakimś podupadłym Pompalińskim, (ludzie mówili że nie miał z czego spadać, bo słomiana strzecha, pod którą urodził się i żył, była zawsze wielce nizką) sierotą bez dachu, chleba ni opieki, za cały skarb, za całą nadzieję lepszej przyszłości, posiadającą kibić, zwinną jak łanie puszcz tych na które rosnąc patrzyła, kształtną jakgdyby wykuł ją z najszlachetniejszego marmuru grecki mistrz snycerstwa, a oprócz tej kibici jeszcze twarzyczkę ściągłą, bladawą i smętną, grubym, kruczym warkoczem ukoronowaną i oświeconą dwojgiem podłużnych, błękitnych oczu, nieśmiałych i pokornych zwykle, namiętnych, gwałtownych, srogich prawie w chwilach zapomnienia się lub samotności. A! przepraszam! oprócz kibici uroczej i twarzyczki niepospolicie pięknej, Cecylia Pompalińska miała, bogatego krewnego, owego wtedy właśnie wynurzającego się z pomroki niezasłużonego, acz powszechnego zapomnienia, rybaka słynnej pamięci, a ojca późniejszych trzech hrabiów: Światosława, Augusta, i Jarosława.
Ten to właśnie, najszczęśliwiej fortuną udarowany członek wielkiego, a co pewna że bardzo już podówczas rozgałęzionego rodu, ze współdzianiem małżonki swej, bardzo też ambitnej i niepomiernie energicznej damy, wziął sierotę Cecylią do domu swego i jako była Pompalińską, zobowiązał się dać jej bardzo staranne wychowanie i przyszłość mniej więcej godną jej imienia zapewnić.
Szlachetne te intencye wspaniałomyślnego męża zostałyby bezwątpienia spełnionemi, gdyby nie ta okoliczność, iż zajęty zewnętrznemi sprawami swego nowo-powstającego państwa i wznoszeniem odpowiedniej mu wspaniałością rezydencyi, wewnętrzne sprawy domowe pozostawić on musiał w rękach małżonki swej, bardzo jak wyżej wspomniałem, ambitnej, a bardziej jeszcze energicznej niewiasty. Ambicya niewiasty tej srodze cierpiała nad ciągłą obecnością w domu jej ubożuchnej krewnej, nieustannem więc jakoby świadectwem i przypomnieniem tego faktu nieprawdopodobnego niemal, iż obok Pompalińskich mieszkających już pod wyniosłemi dachami pałaców, istnieli Pompalińscy i tacy także, których głowy (kto wie nawet czy uczesane dostatecznie?) kryły się jeszcze pod skromnemi osłonami strzech słomianych. Cierpienia zadawane ambicyi, wzmagały do niepomiernego stopnia wrodzoną już charakterowi niewiasty owej energią, a energia wzmożona tak jak i cierpiąca ambicja, zaciężyły podwójnem brzemieniem na drobniuchnej, zwinnej kibici i kształtnej małej główce sieroty Cecyli. Zaciężyły one nad nią do tak wysokiego stopnia, iż po kilku leciech przebywania w rezydencyi bogatych swych krewnych, zwinna i wdzięczna, pod słomianą strzechą kibić jej stała się nieśmiałą i poruszającą się dziwnie powoli jakoś i niby chwiejnie, hardo wprzódy i zalotnie nieco podnoszona główka pochyliła się nizko, błyszczące dziecięcą wesołością oczy przylgnęły jakby do ziemi, a gdy podnosiły się pokorne były i zalęknione w obec ludzi, gorzkiem rozżaleniem i ostrą urazą płonące — gdy ludzi nie było.
Wtedy to widywano Cecylią, w świeżo nabytym pałacu, świeżo powstałych wielkich państwa, przesuwającą się po obszernych komnatach w wązkiej czarnej sukience i z gładko uczesanemi włosami, niby cień chwiejny, trwożliwy i pokornie miejsca te za dokuczliwą obecność tu własną przepraszający; widziano ją także, jak przyspieszonym krokiem, z drobną twarzyczką swą, okrytą wyrazem pośpiechu i zakłopotania, z oczami spuszczonemi i pękiem kluczów w dłoni, zaledwie je podźwignąć mogącej, przebiegała ona liczne wschody i kurytarze pałacu, dążąc ku licznym śpiżarniom, piwnicom, składom, wyręczając słowem panią domu tak gorliwie, iż wyręczaniu temu ani najwcześniejszy poranek ani najpóźniejszy wieczór, końca położyć nie mógł. Widziano ją jeszcze przychodzącą do stołu wspaniale kryształami i srebrem zastawionego, w tej samej co zwykle czarnej sukience, z temi samemi prześlicznem włosami, na rozkaz opiekunki jaknajstaranniej i jaknajbrzydziej przylepianemi do bladego czoła, zasiadającą u szarego końca i w wiekuistem milczeniu oczekującą zanim lokaje w błyszczącej liberyi (w liberyi bardzo jeszcze pierwotnego, niewykształconego smaku) przyniosą jej na srebrnych półmiskach ostatki potraw, których nikt już nie chciał, więc które przypadały w udziale jej i Filutce — prześlicznej psince domowej. Ale Filutka śmiałą była, figlarną swawolnicą — skoro tedy uczuła niedostateczność udzielonego jej pożywienia, biegła ku pani domu, wskakiwała na jej kolana, kudłatemi łapkami rozdzierała koronki, strojące (z pierwotnym też nieco smakiem) drogocenne jej szaty, dopominała się, słowem dobijała praw swoich; — Cecylia zaś nie czyniła nigdy nic podobnego, wstawała od stołu cicha i jak zwykle w sobie zamknięta, nakształt cienia, szelestu żadnego nie czyniącego, przesuwała się przez komnat kilka i daleko, daleko od bawialnego salonu, w którym gwarzyli głośno i wesoło bawili się goście, zasiadała przed oknem, za krośnami aby haftować, haftować, haftować aż do skończenia dnia, aż do chwili, w której u progu zjawiała się ochmistrzyni lub stawał kucharz, a jej wypadało powstać od krosien, wziąść ciężkie klucze do ręki i pójść z niemi na długą wędrówkę po pałacowych wschodach, kurytarzach, podwórzach.
Było to mówiąc prawdę, życie dość ciężkie jak na wątłe siły fizyczne i moralne młodej dziewczyny, tak starannie i troskliwie przez opiekunów swych wychowanej, że umiejętności jej nie sięgały dalej jak ku wcale nieszczególnemu czytaniu i pisaniu — jeszcze nieszczególniejszemu. Rachować za to — trudniąc się nieustannie gospodarstwem, w domu krewnych jej na wielką i szeroką skalę zaprowadzonem, Cecylia nauczyła się wyśmienicie. Umiała też ze sztuką, której by pozazdrościła niejedna artystka sceniczna, zapierać na głębi piersi łzy gorzką falą podnoszące się ku oczom, poskramiać wybuchy głosu i zamieniać je w cichy szept nieśmiały, ostre, nienawistne prawie spojrzenia ukrywać pod spuszczoną powieką i uśmiechy przebiegające po blado-różowych ustach, czynić zupełnie niewidzialnemi.
Wśród doli tej jednak wykwitnął był raz kwiat z gorącą barwą i cudowną wonią.
Stało się to wtedy, gdy najstarszy syn świeżo kreowanych wielkich państwa, Światosław, odbywszy obowiązującą kilkoletnią podróż zagraniczną, wrócił pod dach rodzicielski dorosłym, pięknym młodzianem.
Młody hrabia (tak bowiem wtedy już motłoch nazywać go zaczynał) znał się na rzeczach pięknych i umiał wygrzebywać złoto, choćby z popiołu. Przez kilka dni przypatrywał się był Cecylii z uwagą wielką, aż na twarzy jego, przy spojrzeniu na nią, zjawiać się począł wyraz jakiś miękki, łagodny, burzliwe namiętności ukrywający jakby pod osłoną głębokich tkliwości, ów wyraz który według najwiarogniejszych świadectw ówczesnych, czynił go wśród kobiecego świata niezwyciężonym zwycięzcą.
Potem młody hrabia wymykał się coraz częściej z bawialnych salonów, przechodził szybko dalsze pokoje pałacu, mimochodem jakby stawał nad krośnami Cecylii i wśród urywanych naprzód i trudnych, potem coraz żywszych, coraz cichszych rozmów z dziewczyną, zapominał się godzinami całemi...
Potem, twarz Cecylii zmartwiała już jakby wprzódy i prawie ponura, ożywiać się poczęła szczególnem jakiemś, z najgłębszego wnętrza tryskającem, trwożnem i kryjącem się lecz dziwnie promiennem, słodkiem światłem. Powieki jej podnosiły się częściej jak wprzódy i ukazywały dwie wielkie, szafirowe źrenice, błyszczące jak gwiazdy, po bladem jej czole przemykały płomyki różowych rumieńców — a piękne krucze włosy, wbrew rozkazom wszelkim, przestały martwo lgnąć do skroni, ale dumnie jakby podniosły się w górę i owinęły kształtną, małą głowę, wielką, jedwabistą koroną warkocza.
Młody hrabia przeciwnie posępniał jakoś w tym samym czasie, zapadał w długie, głębokie zamyślenia, przestawał bawić się myśliwstwem i na cześć jego wydawanemi w sąsiedztwie wieczorami, a oddawał się samotnym przechadzkom. Być może iż dwie sprzeczne siły jakieś rozpoczęły we wnętrzu jego bój zażarty i dręczący.
Potem, ci i owi z licznych mieszkańców wielkiego dworu, widywali o późnej wieczornej porze, gdy śród nizkich zarośli świeżo zasadzonego parku, księżyc rozlewał srebrne swe promienie, dwie postacie przechadzające się po drogach i ścieżkach, zwolna, długo..
I nawet w jasne dnie słoneczne, w tych mianowicie porach, gdy w pałacu gości nie było, a pani pałacu w sypialnej komnacie swej, bardzo prozaicznie i po mieszczańsku oddawała się poobiedniemu snowi, widywano tych samych dwoje ludzi wychodzących ze dworu daleko — na łąki kwitnące, w głębie gajów zielonych...
W tym samym czasie na palcu Cecylii zjawił się niewielki pierścionek złoty, jednym tylko brylantem, niby bujną łzą przystrojony, z wyrytą pod spodem cyfrą: S. P. Byłżeby to pierścień zaręczynowy czy ślubny? Co pewna, to że Cecylia w dniu, w którym go poraz pierwszy na palec włożyła wyglądała dziwnie jakoś poważnie, wspaniale niemal, tak jak gdyby w głębokościach ducha swego, życie swe całe zaślubowała jednemu wyłącznie człowiekowi, jednemu ogromnemu, potężnemu uczuciu...
Dostojny rodzic młodego hrabiego, jak też i ambitna a energiczna jego rodzicielka, wiedzieli dobrze co się święciło tuż przed ich okiem, nie ukrywane zresztą, nietajone zbytecznie przez żadne z dwojga młodych ludzi. Nie brali tego przecież bardzo do serca. Uważali to ze strony syna swego za przyjemne passe—temps, nic więcej, za sposób zabijania nudów wiejskich, słowem, za mniej lub więcej godziwe lecz wcale nie szkodliwe — żarty. Wiedzieli przecież dobrze, w jakich niezłomnych zasadach wychowali syna swego, ufali bez granic jego charakterowi, jego dumie szlachetnej, jego rycerskiej dbałości o honor swój i rodu swego.
W mniemaniu tem utwierdzili się znacznie, gdy młody hrabia spędziwszy kilka miesięcy letnich w rodzicielskim domu, najzupełniej własnowolnie i samodzielnie wyjechał znowu zagranicę i bawił tam przez rok cały. Nieobecność ta uczyniła Cecylią smutniejszą trochę, bynajmniej jednak niezgnębioną ani zrozpaczoną. Widać było, że ufała głęboko, wierzyła bez granic, mężnie, znosząc tęsknotę czekała cierpliwie... Domowi śmieli się z głupiej zarozumiałości biednej dziewczyny, z jej płonnego marzycielstwa i mieli ją odtąd w większej jeszcze niż wprzódy pogardzie.
A jednak zarozumiała dziewczyna, w owej chwili przynajmniej, miała słuszność wierząc i czekając ufnie... hrabia Światosław wrócił po roku niezmieniony wcale, trochę jakby zmęczony już światem szerokim i wszystkiemi świetnościami jego, nie ukrywający się już ani trochę z uczuciem swem dla głupiej, zarozumiałej dziewczyny z pod słomianej strzechy.
Ufność rodziców hrabiego w niezachwiane zasady syna, nadwerężona nieco została. Zadrżeli w duszy, niebawem jednak spostrzegli że obawa ich była płonną; młody hrabia bowiem po kilkotygodniowym zaledwie pobycie w domu, odjechał znowu do stolicy tym razem i nie wrócił aż po długich, kilku miesiącach.
Odjeżdżanie to i powracanie, to ustawiczne naprężanie strun ducha młodej kobiety głęboko i namiętnie kochającej, trwało lat — sześć. Lat sześć Cecylia wierzyła ślepo, kochała bez granic, czekała z męztwem niezłomnem. Szydzili z niej ludzie, najlepsi patrzali na nią z litością; w nieobecności młodego hrabiego poniewierano nią, niby gadziną zjadliwą na dobroczynnem łonie zhodowaną i łono to kąsać gotową — ona nie słyszała, nie widziała, nie czuła nic — całą istotą swą zatonęła w jednym uwielbionym obrazie i niby lunatyczka obracała się pomiędzy ludźmi z oczami w obraz ten utkwionemi, z uchem wsłuchanem w echa ukochanego głosu, — z sercem w płomieniach.
Minęło sześć lat — kawał ogromny czasu — cała prawie pierwsza, najpiękniejsza młodość kobiety. Hr. Światosław walczył wciąż pomiędzy miłością dla sieroty, a wpojonemi mu przez dostojnych rodziców zasadami aż... zwyciężyły zasady. Do onego zwycięztwa zasad dopomogły dzielnie długie, poufne rozmowy z ojcem i ostatnia już w tej fazie życia jego podróż za granicę, z której przywiózł dwie głębokie bruzdy na młodem jeszcze czole przywiędłe policzki i wygasłą źrenicę. Tak; wyniosłe czoło jego zbruzdziło się, orle oko przygasło, piękną twarz przyobległ zlekka cień goryczy i szyderstwa, ale też w zamian, zahartowała się ostatecznie dusza jego przeciw sielankowym marzeniom i uczuciom, wytkniętym mu został cel życia, wspaniały zaprawdę, wielki cel zostania naczelnikiem i głową wielkiego rodu, prawdziwym założycielem jego świetności.
Zasady tedy tryumfowały na grobie jedynych miłości i nadziei Cecylii. Tryumfowali wszyscy którzy na tę sześcioletnią idyllę zblizka lub zdaleka, z szyderstwem lub z trwogą patrzali — ale ona nie chciała jeszcze nic widzieć — usiłowała jeszcze wierzyć — milczała i czekała...
W tym samym czasie, w dom słynnego rybaka otwarty na oścież dla wszystkich, jakbądź i czembądź słynnych ludzi, zawitał jenerał Orczyński.
Waleczny mąż ten z licznych wojennych wypraw, które odbył przez ciąg długiego żywota, wyniósł mnóstwo blizn, ran, szram i znaków odznaczenia, któremi też swą pierś wszerz i wzdłuż okrywał. Mówiąc, jąkał się, chodząc sunął po ziemi nogi — w czem zresztą nic dziwnego nie było, ponieważ był starcem. Miał lat 70 i takąż liczbę dziwactw różnego rodzaju, z których jednak przeważnem i całą istotę jego pochłaniającym, był nieprzezwyciężony wstręt do naturalnych sukcesorów swych uczuwany. Sióstr i braci stryjecznych, ciotecznych i t. d. (rodzonych nie miał) jako też ich dzieci nienawidził, a myśl iż odziedziczą oni po nim wielki jego majątek, dręczyła go dniem i nocą, poiła mu życie całe goryczą i trwogą. Ożenić się — był to najlepszy, najprościej do celu wiodący środek wydziedziczenia nienawistnych spychaczy, tak bowiem członków rodziny swej zwykł nazywać. Środek ten przecież nie był zbyt łatwym do osiągnienia. Wielki miłośnik płci niewieściej, jenerał wśród życia obozowań, marszów i potyczek, przelatywał tylko jak motyl z kwiatka na kwiatek — przy żadnym jakoś na wieki zatrzymać się nie mogąc. Lata przecież płynęły — śmierć groziła, wieczność w oczy zaglądała, trzeba było pod groźbą uszczęśliwienia ciotecznych i stryjecznych siostrzeńców i synowców, przedsięwziąść coś stanowczego. Aby ich nie uszczęśliwić jenerał gotówby był nawet unieszczęśliwić samego siebie, ale tu i ta smutna konieczność nie zachodziła bynajmniej, stary człowiek bowiem mieszkał wciąż w starem ciele i ku obrazowi nadobnej towarzyszki życia uśmiechał się bardzo słodko i tęsknie. O bogatych dziedziczkach nie myślał, dość mu już było troski a biedy z przyszłością własnego majątku. Trzeba mu było czegoś cichego, a nadobnego, pokornego i miluchnego, czegoś ubożuchnego coby go z 70 latami, bliznami, siwizną i łysiną radośnie przyjęło, a potem majątek przezeń sobie zapisany, na przekór owym ciotecznym i stryjecznym z wdzięcznością odziedziczyło.
Cecylia wydała mu się istotą taką właśnie za jaką się po świecie nieśmiało a tęsknie oglądał, cichą a nadobną, pokorną a wdzięczną, ubożuchną, zgnębioną, więc do zmiany losu aż nadto skłonną. Popatrzył na nią z uwagą raz i drugi, na dolatujące doń plotki o jakiejś wielkiej miłości, którą w sercu od lat wielu nosiła lekceważąco ramionami ruszył i — opiekunom jej o rękę się oświadczył.
Było to w kilka miesięcy po owej wielkiej zmianie w usposobieniu i obejściu się hr. Światosława względem Cecylii.
Nazajutrz po oświadczynach jenerała a w godzinę po długiej z opiekunką rozmowie, Cecylia wybiegła do parku, drżąca cała, blada śmiertelnie z ponurym ogniem w oczach. Nie szła lecz biegła. Przebiegła mnóstwo dróg i drożyn, pałającemi oczami rozglądając się w około, wyraźnie szukając kogoś, aż stanęła nagle jak przykuta do miejsca, o parę kroków od ogrodowej ławki, na której czytając książkę wpółleżał hr. Światosław. Ujrzawszy nadchodzącą, podniósł się lekko, opuścił w dół książkę i zdawał się czekać na to co mu powie.
Dziewczyna przestała drzeć, skrzyżowała ramiona na piersi i wlepiając wzrok w twarz kochanka wyrzekła prędko i głosem stłumionym.
— Światosławie! Jenerał Orczyński oświadczył się dziś o rękę moją. Ojciec twój i twoja matka, żądają odemnie jako dowodu wdzięczności dla nich, abym została jego żoną. Jakie jest o tem zdanie twoje, Światosławie?
Zaczynała mówić gwałtownie, gniewnie, tak jakby zapytanie to nie miało w ustach jej być niczem innem, jak gorzkiem, namiętnem, nienawistnem niemal szyderstwem, ale przy ostatnich słowach, głos jej zmiękł i łzami zadrżał, oczy jej, usta drżące, ramiona które rozwarły się gestem o ratunek jakby błagającym wołały: przypomnij sobie! o! przypomnij sobie tylko wszystko! wróć do mnie! ratuj mię!
Hr. Światosław blady i z głęboką zmarszczką na czole siedział chwilę nieruchomy. W oczach mignęły mu błyskawice bólu, dumne, przywiędłe nieco wargi drgnęły żalem tłumionym. Trwało to przecież krótko. Zasady, niezbłagane, a głęboko przez mądrych, troskliwych rodziców jego wpojone weń zasady, przybiegły mu z pomocą i w ostatniej chwili wewnętrznego boju wsparły chwiejącą się jego wolę. Powoli głosem pewnym i zimnym wymówił.
— A więc Cecylio, idź za jenerała! Los to dla ciebie świetny. O tem co było zapomnieć powinnaś i zapomnisz z pewnością...
Cecylia stała przez chwilę jak martwa. Oczy jej tylko rozszerzały się, a źrenice stawały się podobnemi do ciemnych przepaścistych otchłani. Potem na zbielałych ustach jej zadrgał, niby echo ostatniego słowa kochanka, wyraz: zapomnę!
— Zapomnę? wymówiła dwa razy bardzo cicho. — O nie! dodała jeszcze ciszej, nie zapomnę nigdy!
Roztworzyła ramiona, jakby szukała dla siebie punktu oparcia jakiegoś i zemdlona osunęła się na miękką murawę.
Na widok upadającej, porwał się z miejsca swego młody hrabia i zdawaćby się mogło, że pochwyci ją w swe objęcia, przywoła do życia pieszczotą i słowem miłości. Pochylił się bowiem nad nią drżący cały, do głębi wzburzony. Ale zasady w nim silne były, o! silne! Ostrożnie tylko, cicho jakby lękał się obudzić śpiącą i zdradzić się przed nią z uczuciami swemi, ujął osunięty z czoła i wijący się po trawie długi, czarny warkocz dziewczyny, przycisnął go do ust, wyprostował się, odetchnął pełną piersią i krokiem śpiesznym wprawdzie, lecz równym i pewnym odszedł ku pałacowi. Tu, do pierwszej spotkanej osoby rzekł obojętnym zupełnie, znudzonym prawie głosem:
— Panna Cecylia zemdlała tam w parku... niech kto pospieszy do niej z pomocą.
Nazajutrz Cecylia z gorączkowemi rumieńcami na policzkach, z ostro błyszczącem okiem i zaciętemi usty, ale ze spokojną, sztywną niemal postacią, składała rękę swą na pomarszczonej dłoni jenerała, a w chwilę potem przyjmowała od rozradowanego 70 letniego adonisa przebogate podarki w złocie, perłach i brylantach.
Światosława nie było już w pałacu. Śród nocy opuścił on dach rodzicielski, wyjechał do Francyi, do Paryża zkąd nie wrócił aż po trzech leciech, zkąd też dochodziły o nim do kraju wieści szczególne: że bywa na królewskich pokojach, że szalone zakłady stawia na wyścigach i bajeczne sumy płaci modnym metresom, że kocha się w pannie Mars, słynnej artystce, że w nim kochają się różne wielkie damy, że słowem godnie podtrzymuje on sławę nowonarodzonego imienia swego i umiejętnie nad wywyższeniem jego pracuje. Pomimo wielkich szaleństw, których się dopuszczał, nie nadwerężył fortuny swej, owszem powiększyć ją zdołał. Powściągały go znać i rachować uczyły owe, tak możny wpływ nad nim mające, zasady. Pomimo mnóstwa romantycznych awantur, któremi się wsławił, nie ożenił się nigdy. Co odpychało go od ślubnego ołtarza?
Taka to była historya pani jenerałowej, zwanej teraz starą sknerą albo starą wiedźmą, albo jeszcze żyłą złota, którą śmierć kiedyś kosą swoją dla przyszłych sukcesorów jej odgrzebie; stara historya, lecz wiecznie nowa, jak śpiewa nieśmiertelny Hejne!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.