Pompalińscy/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pompalińscy
Wydawca Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1876
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA.
ROZDZIAŁ I.

Zanim przedstawię czytelnikowi owego najmłodszego członka głównej gałęzi rodu Pompalińskich, który śród najbliższej rodziny swej nosił najogólniejszą nazwę: „ce pauvre Cesar“ albo „ce malheureux enfant“ a śród szerokiej publiczności: „ten pocieszny hr. Cezary“ albo „ten poczciwy hr. Cezary“, zaprowadzić go widzę się zmuszoną do starego, obszernego dworu wiejskiego, zagubionego kędyś w dalekich głębokościach Litwy, a zamieszkiwanego od lat kilkudziesięciu przez starą jenerałowę Orczyńską.
Rzecz warta trudu, zaręczyć za to mogę. Dwór jak dwór, piękny wprawdzie, ze starym, długim domem o śpiczastym, wysokim dachu i wielkiej ilości podłużnych, niby kryształ błyszczących okien, z ogrodem cienistym, starożytnym, z borem gęstym szumiącym zcicha, za wspaniałą ścianą lip i modrzewi i t. d. Wszystko to jednak znaleźć się jeszcze może tu i owdzie, na Litwie szczególniej, gdzie stare wielkie dwory, nie zastąpione cackowatemi pałacykami i modnemi lecz nagiemi parkami rozkładają się dość gęsto jeszcze w pobliżach dróg samotnych, trawą zarosłych i rzadkim wędrowcom, o przeszłości minionej różne baje gadają, różne dumy śpiewają.
Dwór więc jak dwór — ale pani jego to zjawisko niepospolite, to coś, co do najwyższego stopnia zwrócić może uwagę najwybredniejszego nawet ogółu, coś na przypatrzenie się czemu nie żal stracić najdłuższą choćby chwilę czasu — to jedna z istot żyjących najbogatszych w kraju całym, — to właścicielka dóbr wartujących kilka milionów złotych i kapitału wynoszącego milion, wyraźnie 1,000,000 rubli srebrnych, powtarzam srebrnych, nie asygnacyjnych bynajmniej i nie imaginacyjnych, ale srebrnych, najczyściej śrebrnych.
Bajeczne to bogactwo — na te ciężkie czasy, a jednak nie bajką było wcale, lecz najprawdziwszą prawdą.
Pani jenerałowa miała kilka milionów złotych w ziemi i milion rubli w kapitale, a nie miała dzieci. Była oddawna wdową, a nie była niczyją rodzoną ciotką ani stryjenką, ani siostrą, nie była słowem dla nikogo na świecie niczem rodzonem.
Nie należy ztąd wnosić, aby nie posiadała sukcesorów. I owszem, familią miała liczną, nadzwyczaj liczną, a składali ją na kilkadziesiąt, ba! na sto może mil w około wszyscy ci, którzy pomiędzy herbem swym i nazwiskiem i herbem a nazwiskiem Orczyńskich lub Pompalińskich, odnaleść mogli najsłabszą chociażby niteczkę łączącą, najcieniej choćby, najnapowietrzniej zakreślone — trait d’union.
Pani jenerałowa bowiem była — Pompalińską z domu.
Wiele, bardzo wiele osób nosi już w opowieści tej to nazwisko. Cóż robić, skoro świętą to jest prawdą, co o znakomitym rodzie tym wyrzekł był hr. Mścisław, że rozrodziło się to w sposób niepomierny i z tej lub z owej strony zawsze głównym i najdostojniejszym członkom rodu wstydem lub jakiemibądź innemi cierpieniami groziło. Z powodu przecież pani jenerałowej obawa podobna byłaby najzupełniej płonną i nieuzasadnioną; tytułowała się jenerałową, posiadała miliony rubli — zkądżeby więc wstyd miał tu powstać? i owszem były to same tylko zaszczyty.
Co innego wcale było wtedy, kiedy pani jenerałowa nie tytułowała się jeszcze jenerałową i nie posiadała nietylko milionów ale własnej, by cokolwiek porzędniejszej sukienki, kiedy słowem była ona poprostu Cecylią Pompalińską, bardzo skromniuchną, bardzo ubogą dziewczynką, sierotą po jakimś podupadłym Pompalińskim, (ludzie mówili że nie miał z czego spadać, bo słomiana strzecha, pod którą urodził się i żył, była zawsze wielce nizką) sierotą bez dachu, chleba ni opieki, za cały skarb, za całą nadzieję lepszej przyszłości, posiadającą kibić, zwinną jak łanie puszcz tych na które rosnąc patrzyła, kształtną jakgdyby wykuł ją z najszlachetniejszego marmuru grecki mistrz snycerstwa, a oprócz tej kibici jeszcze twarzyczkę ściągłą, bladawą i smętną, grubym, kruczym warkoczem ukoronowaną i oświeconą dwojgiem podłużnych, błękitnych oczu, nieśmiałych i pokornych zwykle, namiętnych, gwałtownych, srogich prawie w chwilach zapomnienia się lub samotności. A! przepraszam! oprócz kibici uroczej i twarzyczki niepospolicie pięknej, Cecylia Pompalińska miała, bogatego krewnego, owego wtedy właśnie wynurzającego się z pomroki niezasłużonego, acz powszechnego zapomnienia, rybaka słynnej pamięci, a ojca późniejszych trzech hrabiów: Światosława, Augusta, i Jarosława.
Ten to właśnie, najszczęśliwiej fortuną udarowany członek wielkiego, a co pewna że bardzo już podówczas rozgałęzionego rodu, ze współdzianiem małżonki swej, bardzo też ambitnej i niepomiernie energicznej damy, wziął sierotę Cecylią do domu swego i jako była Pompalińską, zobowiązał się dać jej bardzo staranne wychowanie i przyszłość mniej więcej godną jej imienia zapewnić.
Szlachetne te intencye wspaniałomyślnego męża zostałyby bezwątpienia spełnionemi, gdyby nie ta okoliczność, iż zajęty zewnętrznemi sprawami swego nowo-powstającego państwa i wznoszeniem odpowiedniej mu wspaniałością rezydencyi, wewnętrzne sprawy domowe pozostawić on musiał w rękach małżonki swej, bardzo jak wyżej wspomniałem, ambitnej, a bardziej jeszcze energicznej niewiasty. Ambicya niewiasty tej srodze cierpiała nad ciągłą obecnością w domu jej ubożuchnej krewnej, nieustannem więc jakoby świadectwem i przypomnieniem tego faktu nieprawdopodobnego niemal, iż obok Pompalińskich mieszkających już pod wyniosłemi dachami pałaców, istnieli Pompalińscy i tacy także, których głowy (kto wie nawet czy uczesane dostatecznie?) kryły się jeszcze pod skromnemi osłonami strzech słomianych. Cierpienia zadawane ambicyi, wzmagały do niepomiernego stopnia wrodzoną już charakterowi niewiasty owej energią, a energia wzmożona tak jak i cierpiąca ambicja, zaciężyły podwójnem brzemieniem na drobniuchnej, zwinnej kibici i kształtnej małej główce sieroty Cecyli. Zaciężyły one nad nią do tak wysokiego stopnia, iż po kilku leciech przebywania w rezydencyi bogatych swych krewnych, zwinna i wdzięczna, pod słomianą strzechą kibić jej stała się nieśmiałą i poruszającą się dziwnie powoli jakoś i niby chwiejnie, hardo wprzódy i zalotnie nieco podnoszona główka pochyliła się nizko, błyszczące dziecięcą wesołością oczy przylgnęły jakby do ziemi, a gdy podnosiły się pokorne były i zalęknione w obec ludzi, gorzkiem rozżaleniem i ostrą urazą płonące — gdy ludzi nie było.
Wtedy to widywano Cecylią, w świeżo nabytym pałacu, świeżo powstałych wielkich państwa, przesuwającą się po obszernych komnatach w wązkiej czarnej sukience i z gładko uczesanemi włosami, niby cień chwiejny, trwożliwy i pokornie miejsca te za dokuczliwą obecność tu własną przepraszający; widziano ją także, jak przyspieszonym krokiem, z drobną twarzyczką swą, okrytą wyrazem pośpiechu i zakłopotania, z oczami spuszczonemi i pękiem kluczów w dłoni, zaledwie je podźwignąć mogącej, przebiegała ona liczne wschody i kurytarze pałacu, dążąc ku licznym śpiżarniom, piwnicom, składom, wyręczając słowem panią domu tak gorliwie, iż wyręczaniu temu ani najwcześniejszy poranek ani najpóźniejszy wieczór, końca położyć nie mógł. Widziano ją jeszcze przychodzącą do stołu wspaniale kryształami i srebrem zastawionego, w tej samej co zwykle czarnej sukience, z temi samemi prześlicznem włosami, na rozkaz opiekunki jaknajstaranniej i jaknajbrzydziej przylepianemi do bladego czoła, zasiadającą u szarego końca i w wiekuistem milczeniu oczekującą zanim lokaje w błyszczącej liberyi (w liberyi bardzo jeszcze pierwotnego, niewykształconego smaku) przyniosą jej na srebrnych półmiskach ostatki potraw, których nikt już nie chciał, więc które przypadały w udziale jej i Filutce — prześlicznej psince domowej. Ale Filutka śmiałą była, figlarną swawolnicą — skoro tedy uczuła niedostateczność udzielonego jej pożywienia, biegła ku pani domu, wskakiwała na jej kolana, kudłatemi łapkami rozdzierała koronki, strojące (z pierwotnym też nieco smakiem) drogocenne jej szaty, dopominała się, słowem dobijała praw swoich; — Cecylia zaś nie czyniła nigdy nic podobnego, wstawała od stołu cicha i jak zwykle w sobie zamknięta, nakształt cienia, szelestu żadnego nie czyniącego, przesuwała się przez komnat kilka i daleko, daleko od bawialnego salonu, w którym gwarzyli głośno i wesoło bawili się goście, zasiadała przed oknem, za krośnami aby haftować, haftować, haftować aż do skończenia dnia, aż do chwili, w której u progu zjawiała się ochmistrzyni lub stawał kucharz, a jej wypadało powstać od krosien, wziąść ciężkie klucze do ręki i pójść z niemi na długą wędrówkę po pałacowych wschodach, kurytarzach, podwórzach.
Było to mówiąc prawdę, życie dość ciężkie jak na wątłe siły fizyczne i moralne młodej dziewczyny, tak starannie i troskliwie przez opiekunów swych wychowanej, że umiejętności jej nie sięgały dalej jak ku wcale nieszczególnemu czytaniu i pisaniu — jeszcze nieszczególniejszemu. Rachować za to — trudniąc się nieustannie gospodarstwem, w domu krewnych jej na wielką i szeroką skalę zaprowadzonem, Cecylia nauczyła się wyśmienicie. Umiała też ze sztuką, której by pozazdrościła niejedna artystka sceniczna, zapierać na głębi piersi łzy gorzką falą podnoszące się ku oczom, poskramiać wybuchy głosu i zamieniać je w cichy szept nieśmiały, ostre, nienawistne prawie spojrzenia ukrywać pod spuszczoną powieką i uśmiechy przebiegające po blado-różowych ustach, czynić zupełnie niewidzialnemi.
Wśród doli tej jednak wykwitnął był raz kwiat z gorącą barwą i cudowną wonią.
Stało się to wtedy, gdy najstarszy syn świeżo kreowanych wielkich państwa, Światosław, odbywszy obowiązującą kilkoletnią podróż zagraniczną, wrócił pod dach rodzicielski dorosłym, pięknym młodzianem.
Młody hrabia (tak bowiem wtedy już motłoch nazywać go zaczynał) znał się na rzeczach pięknych i umiał wygrzebywać złoto, choćby z popiołu. Przez kilka dni przypatrywał się był Cecylii z uwagą wielką, aż na twarzy jego, przy spojrzeniu na nią, zjawiać się począł wyraz jakiś miękki, łagodny, burzliwe namiętności ukrywający jakby pod osłoną głębokich tkliwości, ów wyraz który według najwiarogniejszych świadectw ówczesnych, czynił go wśród kobiecego świata niezwyciężonym zwycięzcą.
Potem młody hrabia wymykał się coraz częściej z bawialnych salonów, przechodził szybko dalsze pokoje pałacu, mimochodem jakby stawał nad krośnami Cecylii i wśród urywanych naprzód i trudnych, potem coraz żywszych, coraz cichszych rozmów z dziewczyną, zapominał się godzinami całemi...
Potem, twarz Cecylii zmartwiała już jakby wprzódy i prawie ponura, ożywiać się poczęła szczególnem jakiemś, z najgłębszego wnętrza tryskającem, trwożnem i kryjącem się lecz dziwnie promiennem, słodkiem światłem. Powieki jej podnosiły się częściej jak wprzódy i ukazywały dwie wielkie, szafirowe źrenice, błyszczące jak gwiazdy, po bladem jej czole przemykały płomyki różowych rumieńców — a piękne krucze włosy, wbrew rozkazom wszelkim, przestały martwo lgnąć do skroni, ale dumnie jakby podniosły się w górę i owinęły kształtną, małą głowę, wielką, jedwabistą koroną warkocza.
Młody hrabia przeciwnie posępniał jakoś w tym samym czasie, zapadał w długie, głębokie zamyślenia, przestawał bawić się myśliwstwem i na cześć jego wydawanemi w sąsiedztwie wieczorami, a oddawał się samotnym przechadzkom. Być może iż dwie sprzeczne siły jakieś rozpoczęły we wnętrzu jego bój zażarty i dręczący.
Potem, ci i owi z licznych mieszkańców wielkiego dworu, widywali o późnej wieczornej porze, gdy śród nizkich zarośli świeżo zasadzonego parku, księżyc rozlewał srebrne swe promienie, dwie postacie przechadzające się po drogach i ścieżkach, zwolna, długo..
I nawet w jasne dnie słoneczne, w tych mianowicie porach, gdy w pałacu gości nie było, a pani pałacu w sypialnej komnacie swej, bardzo prozaicznie i po mieszczańsku oddawała się poobiedniemu snowi, widywano tych samych dwoje ludzi wychodzących ze dworu daleko — na łąki kwitnące, w głębie gajów zielonych...
W tym samym czasie na palcu Cecylii zjawił się niewielki pierścionek złoty, jednym tylko brylantem, niby bujną łzą przystrojony, z wyrytą pod spodem cyfrą: S. P. Byłżeby to pierścień zaręczynowy czy ślubny? Co pewna, to że Cecylia w dniu, w którym go poraz pierwszy na palec włożyła wyglądała dziwnie jakoś poważnie, wspaniale niemal, tak jak gdyby w głębokościach ducha swego, życie swe całe zaślubowała jednemu wyłącznie człowiekowi, jednemu ogromnemu, potężnemu uczuciu...
Dostojny rodzic młodego hrabiego, jak też i ambitna a energiczna jego rodzicielka, wiedzieli dobrze co się święciło tuż przed ich okiem, nie ukrywane zresztą, nietajone zbytecznie przez żadne z dwojga młodych ludzi. Nie brali tego przecież bardzo do serca. Uważali to ze strony syna swego za przyjemne passe—temps, nic więcej, za sposób zabijania nudów wiejskich, słowem, za mniej lub więcej godziwe lecz wcale nie szkodliwe — żarty. Wiedzieli przecież dobrze, w jakich niezłomnych zasadach wychowali syna swego, ufali bez granic jego charakterowi, jego dumie szlachetnej, jego rycerskiej dbałości o honor swój i rodu swego.
W mniemaniu tem utwierdzili się znacznie, gdy młody hrabia spędziwszy kilka miesięcy letnich w rodzicielskim domu, najzupełniej własnowolnie i samodzielnie wyjechał znowu zagranicę i bawił tam przez rok cały. Nieobecność ta uczyniła Cecylią smutniejszą trochę, bynajmniej jednak niezgnębioną ani zrozpaczoną. Widać było, że ufała głęboko, wierzyła bez granic, mężnie, znosząc tęsknotę czekała cierpliwie... Domowi śmieli się z głupiej zarozumiałości biednej dziewczyny, z jej płonnego marzycielstwa i mieli ją odtąd w większej jeszcze niż wprzódy pogardzie.
A jednak zarozumiała dziewczyna, w owej chwili przynajmniej, miała słuszność wierząc i czekając ufnie... hrabia Światosław wrócił po roku niezmieniony wcale, trochę jakby zmęczony już światem szerokim i wszystkiemi świetnościami jego, nie ukrywający się już ani trochę z uczuciem swem dla głupiej, zarozumiałej dziewczyny z pod słomianej strzechy.
Ufność rodziców hrabiego w niezachwiane zasady syna, nadwerężona nieco została. Zadrżeli w duszy, niebawem jednak spostrzegli że obawa ich była płonną; młody hrabia bowiem po kilkotygodniowym zaledwie pobycie w domu, odjechał znowu do stolicy tym razem i nie wrócił aż po długich, kilku miesiącach.
Odjeżdżanie to i powracanie, to ustawiczne naprężanie strun ducha młodej kobiety głęboko i namiętnie kochającej, trwało lat — sześć. Lat sześć Cecylia wierzyła ślepo, kochała bez granic, czekała z męztwem niezłomnem. Szydzili z niej ludzie, najlepsi patrzali na nią z litością; w nieobecności młodego hrabiego poniewierano nią, niby gadziną zjadliwą na dobroczynnem łonie zhodowaną i łono to kąsać gotową — ona nie słyszała, nie widziała, nie czuła nic — całą istotą swą zatonęła w jednym uwielbionym obrazie i niby lunatyczka obracała się pomiędzy ludźmi z oczami w obraz ten utkwionemi, z uchem wsłuchanem w echa ukochanego głosu, — z sercem w płomieniach.
Minęło sześć lat — kawał ogromny czasu — cała prawie pierwsza, najpiękniejsza młodość kobiety. Hr. Światosław walczył wciąż pomiędzy miłością dla sieroty, a wpojonemi mu przez dostojnych rodziców zasadami aż... zwyciężyły zasady. Do onego zwycięztwa zasad dopomogły dzielnie długie, poufne rozmowy z ojcem i ostatnia już w tej fazie życia jego podróż za granicę, z której przywiózł dwie głębokie bruzdy na młodem jeszcze czole przywiędłe policzki i wygasłą źrenicę. Tak; wyniosłe czoło jego zbruzdziło się, orle oko przygasło, piękną twarz przyobległ zlekka cień goryczy i szyderstwa, ale też w zamian, zahartowała się ostatecznie dusza jego przeciw sielankowym marzeniom i uczuciom, wytkniętym mu został cel życia, wspaniały zaprawdę, wielki cel zostania naczelnikiem i głową wielkiego rodu, prawdziwym założycielem jego świetności.
Zasady tedy tryumfowały na grobie jedynych miłości i nadziei Cecylii. Tryumfowali wszyscy którzy na tę sześcioletnią idyllę zblizka lub zdaleka, z szyderstwem lub z trwogą patrzali — ale ona nie chciała jeszcze nic widzieć — usiłowała jeszcze wierzyć — milczała i czekała...
W tym samym czasie, w dom słynnego rybaka otwarty na oścież dla wszystkich, jakbądź i czembądź słynnych ludzi, zawitał jenerał Orczyński.
Waleczny mąż ten z licznych wojennych wypraw, które odbył przez ciąg długiego żywota, wyniósł mnóstwo blizn, ran, szram i znaków odznaczenia, któremi też swą pierś wszerz i wzdłuż okrywał. Mówiąc, jąkał się, chodząc sunął po ziemi nogi — w czem zresztą nic dziwnego nie było, ponieważ był starcem. Miał lat 70 i takąż liczbę dziwactw różnego rodzaju, z których jednak przeważnem i całą istotę jego pochłaniającym, był nieprzezwyciężony wstręt do naturalnych sukcesorów swych uczuwany. Sióstr i braci stryjecznych, ciotecznych i t. d. (rodzonych nie miał) jako też ich dzieci nienawidził, a myśl iż odziedziczą oni po nim wielki jego majątek, dręczyła go dniem i nocą, poiła mu życie całe goryczą i trwogą. Ożenić się — był to najlepszy, najprościej do celu wiodący środek wydziedziczenia nienawistnych spychaczy, tak bowiem członków rodziny swej zwykł nazywać. Środek ten przecież nie był zbyt łatwym do osiągnienia. Wielki miłośnik płci niewieściej, jenerał wśród życia obozowań, marszów i potyczek, przelatywał tylko jak motyl z kwiatka na kwiatek — przy żadnym jakoś na wieki zatrzymać się nie mogąc. Lata przecież płynęły — śmierć groziła, wieczność w oczy zaglądała, trzeba było pod groźbą uszczęśliwienia ciotecznych i stryjecznych siostrzeńców i synowców, przedsięwziąść coś stanowczego. Aby ich nie uszczęśliwić jenerał gotówby był nawet unieszczęśliwić samego siebie, ale tu i ta smutna konieczność nie zachodziła bynajmniej, stary człowiek bowiem mieszkał wciąż w starem ciele i ku obrazowi nadobnej towarzyszki życia uśmiechał się bardzo słodko i tęsknie. O bogatych dziedziczkach nie myślał, dość mu już było troski a biedy z przyszłością własnego majątku. Trzeba mu było czegoś cichego, a nadobnego, pokornego i miluchnego, czegoś ubożuchnego coby go z 70 latami, bliznami, siwizną i łysiną radośnie przyjęło, a potem majątek przezeń sobie zapisany, na przekór owym ciotecznym i stryjecznym z wdzięcznością odziedziczyło.
Cecylia wydała mu się istotą taką właśnie za jaką się po świecie nieśmiało a tęsknie oglądał, cichą a nadobną, pokorną a wdzięczną, ubożuchną, zgnębioną, więc do zmiany losu aż nadto skłonną. Popatrzył na nią z uwagą raz i drugi, na dolatujące doń plotki o jakiejś wielkiej miłości, którą w sercu od lat wielu nosiła lekceważąco ramionami ruszył i — opiekunom jej o rękę się oświadczył.
Było to w kilka miesięcy po owej wielkiej zmianie w usposobieniu i obejściu się hr. Światosława względem Cecylii.
Nazajutrz po oświadczynach jenerała a w godzinę po długiej z opiekunką rozmowie, Cecylia wybiegła do parku, drżąca cała, blada śmiertelnie z ponurym ogniem w oczach. Nie szła lecz biegła. Przebiegła mnóstwo dróg i drożyn, pałającemi oczami rozglądając się w około, wyraźnie szukając kogoś, aż stanęła nagle jak przykuta do miejsca, o parę kroków od ogrodowej ławki, na której czytając książkę wpółleżał hr. Światosław. Ujrzawszy nadchodzącą, podniósł się lekko, opuścił w dół książkę i zdawał się czekać na to co mu powie.
Dziewczyna przestała drzeć, skrzyżowała ramiona na piersi i wlepiając wzrok w twarz kochanka wyrzekła prędko i głosem stłumionym.
— Światosławie! Jenerał Orczyński oświadczył się dziś o rękę moją. Ojciec twój i twoja matka, żądają odemnie jako dowodu wdzięczności dla nich, abym została jego żoną. Jakie jest o tem zdanie twoje, Światosławie?
Zaczynała mówić gwałtownie, gniewnie, tak jakby zapytanie to nie miało w ustach jej być niczem innem, jak gorzkiem, namiętnem, nienawistnem niemal szyderstwem, ale przy ostatnich słowach, głos jej zmiękł i łzami zadrżał, oczy jej, usta drżące, ramiona które rozwarły się gestem o ratunek jakby błagającym wołały: przypomnij sobie! o! przypomnij sobie tylko wszystko! wróć do mnie! ratuj mię!
Hr. Światosław blady i z głęboką zmarszczką na czole siedział chwilę nieruchomy. W oczach mignęły mu błyskawice bólu, dumne, przywiędłe nieco wargi drgnęły żalem tłumionym. Trwało to przecież krótko. Zasady, niezbłagane, a głęboko przez mądrych, troskliwych rodziców jego wpojone weń zasady, przybiegły mu z pomocą i w ostatniej chwili wewnętrznego boju wsparły chwiejącą się jego wolę. Powoli głosem pewnym i zimnym wymówił.
— A więc Cecylio, idź za jenerała! Los to dla ciebie świetny. O tem co było zapomnieć powinnaś i zapomnisz z pewnością...
Cecylia stała przez chwilę jak martwa. Oczy jej tylko rozszerzały się, a źrenice stawały się podobnemi do ciemnych przepaścistych otchłani. Potem na zbielałych ustach jej zadrgał, niby echo ostatniego słowa kochanka, wyraz: zapomnę!
— Zapomnę? wymówiła dwa razy bardzo cicho. — O nie! dodała jeszcze ciszej, nie zapomnę nigdy!
Roztworzyła ramiona, jakby szukała dla siebie punktu oparcia jakiegoś i zemdlona osunęła się na miękką murawę.
Na widok upadającej, porwał się z miejsca swego młody hrabia i zdawaćby się mogło, że pochwyci ją w swe objęcia, przywoła do życia pieszczotą i słowem miłości. Pochylił się bowiem nad nią drżący cały, do głębi wzburzony. Ale zasady w nim silne były, o! silne! Ostrożnie tylko, cicho jakby lękał się obudzić śpiącą i zdradzić się przed nią z uczuciami swemi, ujął osunięty z czoła i wijący się po trawie długi, czarny warkocz dziewczyny, przycisnął go do ust, wyprostował się, odetchnął pełną piersią i krokiem śpiesznym wprawdzie, lecz równym i pewnym odszedł ku pałacowi. Tu, do pierwszej spotkanej osoby rzekł obojętnym zupełnie, znudzonym prawie głosem:
— Panna Cecylia zemdlała tam w parku... niech kto pospieszy do niej z pomocą.
Nazajutrz Cecylia z gorączkowemi rumieńcami na policzkach, z ostro błyszczącem okiem i zaciętemi usty, ale ze spokojną, sztywną niemal postacią, składała rękę swą na pomarszczonej dłoni jenerała, a w chwilę potem przyjmowała od rozradowanego 70 letniego adonisa przebogate podarki w złocie, perłach i brylantach.
Światosława nie było już w pałacu. Śród nocy opuścił on dach rodzicielski, wyjechał do Francyi, do Paryża zkąd nie wrócił aż po trzech leciech, zkąd też dochodziły o nim do kraju wieści szczególne: że bywa na królewskich pokojach, że szalone zakłady stawia na wyścigach i bajeczne sumy płaci modnym metresom, że kocha się w pannie Mars, słynnej artystce, że w nim kochają się różne wielkie damy, że słowem godnie podtrzymuje on sławę nowonarodzonego imienia swego i umiejętnie nad wywyższeniem jego pracuje. Pomimo wielkich szaleństw, których się dopuszczał, nie nadwerężył fortuny swej, owszem powiększyć ją zdołał. Powściągały go znać i rachować uczyły owe, tak możny wpływ nad nim mające, zasady. Pomimo mnóstwa romantycznych awantur, któremi się wsławił, nie ożenił się nigdy. Co odpychało go od ślubnego ołtarza?
Taka to była historya pani jenerałowej, zwanej teraz starą sknerą albo starą wiedźmą, albo jeszcze żyłą złota, którą śmierć kiedyś kosą swoją dla przyszłych sukcesorów jej odgrzebie; stara historya, lecz wiecznie nowa, jak śpiewa nieśmiertelny Hejne!





ROZDZIAŁ II.

Na obszernym bardzo dziedzińcu Odrzenickiego dworu, wzrastały niegdyś stare klomby najwytworniejszych krzewów, dwie szerokie drogi żwirowane biegły kręto od sklepionej bramy wjazdowej pod długi, wysoki, na smukłej kolumnadzie wsparty ganek domu. Zaraz jednak po śmierci jenerała, która nastąpiła bardzo już dawno temu, nowa właścicielka Odrzenic, wyciąć rozkazała ze szczętem drzewa i krzewy, a drogom nie oczyszczanym nigdy zaróść pozwoliła trawą i bujnem, wysokiem zielskiem. To samo działo się z ogromnym ogrodem po drugiej stronie domu leżącym. Drzewa owocowe zestarzały się tam i spróchniały niepielęgnowane i nie zastępowane nowemi, szpalery kunsztownie niegdyś wystrzygane zdziczały i rozrosły się w gęszcz ciemną i splątaną, drogi szerokie i liczne, kręte ścieżki, trawą zarosły, wielki staw wysechł na wpół i okrył się zieloną pleśnią, a na całej przestrzeni nie tkwił już nigdy od lat kilkudziesięciu, żaden by najdrobniejszy kwiatek ręką ludzką zasadzony, a panoszyły się tylko bujne żółte dziewanny, rozłożyste, różowato kwitnące osty i drobne fijołki, które nie pytając się o pozwolenie niczyje, co wiosnę wychylały nieliczne zresztą główki, po nad zaniedbaną powierzchnią dawnych trawników. Pani jenerałowa nie lubiła przebywać wśród barwnego i wesołego państwa roślinności, nie lubiła nawet patrzeć na nie. To też ogołocony przez nią wielki dziedziniec Odrzyniecki, w zimie szczególniej pod przysłoną grubej warstwy śniegu, wyglądał dziwnie smutno i ponuro, tak zresztą jak smutno i ponuro wyglądała waląca się w gruzy wielka brama wjazdowa i naga, z ożywiającej ją niegdyś kolumnady odarta, a długim tylko rzędem zimnych jak kryształ okien błyszcząca, frontowa ściana domu. Ganku nie było już tam żadnego, znieść go bowiem kazała pani jenerałowa. Przybywający podjeżdżali prosto pod drzwi, wysokie, z gładko wyheblowaną, nagą powierzchnią, kilku tylko marmur naśladującemi stopniami nad poziom wzniesione i przez sień wielką, zimną, za jedyny sprzęt mającą długie politurowane wieszadła, wchodzili prosto do ogromnego bawialnego salonu, w którym od lat już niepamiętnych, pani jenerałowa przesiadywała zwykle i odwiedzające ją osoby przyjmowała.
Był to salon bardzo obszerny, bardzo zimny i zupełnie prawie pusty, staroświeckie bowiem krzesła i taborety, które sztywnym szeregiem i w znacznych od siebie odstępach stały tam pod ścianami, były tak nieliczne, iż znikały prawie w ogromie przestrzeni. Cztery podłużne, kryształowe, przezroczyste okna, nie osłonięte by najmniejszym cieniem firanki, a wychodzące na ogromny, pusty dziedziniec, zalewały komnatę tę zimnem, monotonnem, białem światłem. Wysoki sufit nieodświeżany znać od czasów niepamiętnych, zczerniałym był prawie od pyłu, na starem jak świat obiciu, okrywającem ściany, błyszczały gdzieniegdzie na wpół starte złocenia i ciemniały jak wielkie plamy, różowe niegdyś, a teraz brudno popielate bukiety.
W głębi salonu, pomiędzy oknami stała szeroka i długa kanapa, starym żółtawym adamaszkiem obita. Przed nią umieszczonym był stół mahoniowy, z niezmiernie wysoką, bardzo kosztowną lampą i stały dwa długie rzędy fotelów, o wysokich rzeźbionych poręczach. Na tej to kanapie siadywała zazwyczaj jenerałowa, tak ukryta za lampą i wysokiemi poręczami foteli, tak maluchna wśród ogromu komnaty, że ktoś z przeciwległych drzwi do salonu wchodzący, musiał dobrze wzrok wytężać, zanim zdołał dojrzeć niby drobny migocący punkcik, mieniącą się na kanapie falę jedwabnej materyi i wyglądający z po za lampy kończyk błękitnego lub amarantowego strusiego pióra.
Owóż, na parę tygodni przed dniem, w którym wśród zgromadzonej rodziny hr. Pompalińskich, spadł piorun w postaci wieści o niefortunnych matrymonialnych zamiarach jednego z jej członków, więc także przed dniem w którym tejże rodzinie przybył z Rzymu wraz z hr. Mścisławem dyplom na prawy już i niezaprzeczalny tytuł hrabiowski, w salonie pani jenerałowej znajdowały się trzy osoby.
Na kanapie siedziała jak zwykle gospodyni domu, mała, chuda bardzo kobietka z cienką kibicią energicznie wciśniętą, w jedwabną suknią, z jaskrawo mieniącej się liliowej materyi, po balowemu u góry wyciętą, w dole rozdętą na krynolinie rozmiarów niepomiernych. Odsłoniętą jej szyję, pomarszczoną i żółtawą, okrywały trzy sznury wielkich, niezmiernie cennych pereł, tuż pod głęboką wklęsłością, znajdującą się tam gdzie bywa zwykle podbródek, spięte klamrą ze szmaragdów i brylantów. Zupełnie prawie białe jej włosy, zwinięte w mnóstwo loków i loczków, piętrzyły się do koła głowy jej bardzo wysoko, a nad niemi piętrzył się jeszcze mały loczek aksamitny ze sterczącem i niby chorągiewka powiewającem piórem amarantowej barwy. Na odsłoniętych też aż po łokieć ramionach wiły się liczne bransolety ze złota i drogich kamieni, a wszystkie szczegóły tego, co najmniej dziwacznego stroju, były tam nagromadzone w tak wielkiej obfitości, w tak chaotycznem ze sobą pomieszaniu, że cała postać pani jenerałowej, podobną była zdaleka do wielkiej masy, na jeden stos niedbale rzuconych: jedwabiów, koronek, piór, złota i brylantów. Trzeba było dopiero zbliżyć się do tego nieforemnego, a jaskrawemi barwami mieniącego się i złotem błyskającego czegoś, aby dojrzeć twarz kobiecą, malutką, chudą, kościstą, z ustami tak wązkiemi i zaciśniętemi, że prawie niewidzialnemi, z cerą żółtawą, z czołem zmiętem w niezliczone, w różnych kierunkach krzyżujące się zmarszczki. Przy większem jeszcze zbliżeniu, dostrzedz się dawały i oczy pani jenerałowej, głęboko osadzone pod wystającemi brwiami, ze źrenicą spłowiałą, wpółszarawą jakąś, wpół zielonkowatą, która z pod pomarszczonej, żółtej, nerwowo drżącej powieki, błyskała niekiedy ostrem, zimnem, przeszywającem światłem.
Kobieta ta, na widok której chciałoby się albo parsknąć śmiechem, albo oczy zamknąć, byłażby tą dawną Cecylią Pompalińską, o kibici przypominającej młodą łanię, o szafirowem, głębokiem oku, o ściągłym, smętnie bladawym owalu twarzy? Tak była ona tą samą dawną Cecylią — wyszłą tylko niby odwrotnie wzięta Wenus z mętnych, ciężkich fal kilkudziesięciu lat życia, z gorzkich, mętnych fal tych myśli, które przez czas ten głowę jej napełniały, tych uczuć któremi się karmiła, tych przyzwyczajeń, nałogów, kaprysów w których się nurzała. Żaden mistrz pod słońcem porównać się nie może w sztuce snycerstwa — z życiem. Urabia ono i przerabia kształty ciał i duchów z bogactwem pomysłów — przerażającem. W zaraniu życia swego spotkałeś się był z aniołem; — czekaj aż zjawi się on nad grobem twym — ujrzysz szatana! Niekiedy bywa i odwrotnie, — niekiedy też pod nieprawdopodobną niemal przemianą kształtów, poszukaj tylko treści, — znajdziesz tę samą!
Podobne ubieranie się na codzień w dekoltowane, obcisłe i zarazem bombiaste suknie, w loczki z piórami i w wielką obfitość pereł, złota i brylantów, należało do znanych dobrze całej niemal Litwie, a nieprzeliczonych dziwactw pani jenerałowej. Mniejszem już daleko, niemniej jednak spostrzeżonem przez ogół dziwactwem jej było to, że obwieszając szyję swą perłami i ramiona okrywając bransoletami, pani jenerałowa nie nosiła nigdy na palcach żadnych pierścieni, żadnych prócz jednego małego pierścionka z brylantem, wyglądającym śród czarnej emalii, jak wielka, przeczysta łza. Pierścionek ten, nie wyrównywający wartością jednej z trzystu pereł, zdobiących jej szyję, jednemu z kilkudziesięciu kamieni, wprawionych w jej bransolety, stał się przecież nierozłączną, jakby częścią jej osoby. Nie zdejmowała go nigdy w żadnej okoliczności i nie dawała mu nigdy towarzystwa żadnego. Ludzie szeptali, że „stara sknera” wierzy w talizmany i że pierścionek ów ze łzą brylantową, miał wedle jej mniemania czarodziejską własność strzeżenia od ognia, wody i złodzieja ogromnych jej bogactw.
W niewielkiem od pani jenerałowej oddaleniu, za krośnami pod oknem ustawionemi, siedziała Leokadya Pompalińska, siostra rodzona Pawełka, a od ośmiu lat nierozłączna dniem i nocą towarzyszka pani jenerałowej. Białe, przykre światło z okna padające, oświetlało pochyloną nad haftem wysmukłą i za chudą nieco postać tej jak wiedziano powszechnie, hojnie przez panią jenerałową opłacanej panny do towarzystwa. Niewielką kształtną jej głowę okrywały, z purytańską niemal surowością uczesane włosy kruczej czarności, lecz tu i owdzie połyskujące srebrzystemi nićmi siwizny przedwczesnej widocznie, bo śniada i dziwnie nieruchoma twarz Leokadyi prawidłowością zarysów i kolorytem cery zdradzała najwyżej lat 28.
Trzecią nakoniec osobą znajdującą się w salonie, był tuż obok pani jenerałowej na fotelu siedzący Pawełek.
Pani jenerałowa toczyła z Pawełkiem rozmowę nader widać żywą, bo malutka jej osóbka rzucała się na szerokiej kanapie w nerwowych, nierównych rzutach i podskokach, a z piersi jej ulatywały urywane, piskliwe dźwięki, mające oznaczać śmiech, a w rzeczywistości ani do tego objawu wesołości ludzkiej, ani do niczego najzupełniej nie podobne.
— Tak, tak! kochany waćpanie! mówiła chichocąc niby i podwijając pod siebie nogi, aby je znów z wysokiej kanapy zwiesić o wiele niemi podłogi nie dotykając, tak, tak! posłuchaj mię tylko Waćpan, wyucz się rzemiosła jakiego: szewiectwa, krawiectwa, czy czegoś podobnego, a obaczysz że wyjdziesz na tem dobrze! wyśmienicie!! Dodaję tu zresztą, dodaję! że jeżeli tak sobie postąpisz, będziesz w testamencie moim notowany! zobaczysz jak będziesz...
— Przyznam się pani jenerałowej, przerwał Pawełek, który uśmiechał się i rumienił naprzemian, że mi już podobne emancypowanie się samemu nieraz do głowy przychodziło.
— Emancypuj się kochany waspan! emancypuj! I tylko pamiętaj abyś nad twoim szewieckim czy tam jak sobie chcesz, kupieckim zakładem ogromny szyld zawiesił, a na szyldzie żeby wielkiemi, notuj to sobie waćpan wielkiemi literami wypisane stało: Paweł Pompaliński! Przyjadę sama do Warszawy, żeby to zobaczyć i zanotuję cię dobrze w moim testamencie!
— Trudno by mi to przyszło z powodu przykrości jakąbym uczynił domowi, w którym bądź co bądź wzrosłem i jako tako przeżyłem dotąd...
— Jako tako! podchwyciła jenerałowa, dobrze powiedziałeś kochany waćpan! dobrze powiedziałeś: jako tako! Chichotała znowu piskliwie powtarzając w nieskończoność zda się wyraz przez Pawełka wymówiony.
— Szyld o którym pani jenerałowa mówi ukazałby się szczególnie na dobie w porze, w której domowi hrabiów przybędzie nowy splendor pod postacią dyplomu hrabiów państwa rzymskiego... Pani jenerałowa przestała nagle chichotać i ruszać się na kanapie. Oczy jej przylgnęły do twarzy Pawełka.
— Aha! zawołała, słyszałam! słyszałam! któryś tam z nich pojechał do Rzymu...
— Hr. Mścisław... podjął Pawełek.
— Mścisław! Mścisław! słyszałam! słyszałam! faworyt podobno p. Światosława! prawe oko! prawa ręka! portret stryjaszka! czy tak? prawda? mów kochany waćpan!
— Nie zdaje mi się, aby hrabia Światosław żywił szczególne jakieś, wyjątkowe, żywe uczucia dla starszego ze swych synowców... Uczuć podobnych zresztą nie ma on zdaje się dla nikogo...
— Dla nikogo! nikogo! zachichotała znowu jenerałowa. To bardzo pięknie! to bardzo przyjemnie, to bardzo wesoło!
— Nie można jednak powiedzieć, aby los i powodzenie w świecie młodych hrabiów nie obchodziły wcale hr. Światosława. I owszem, ma on ich jak się zdaje, za przybranych synów swych, a nawet hr. Cezaremu, wbrew wszystkim innym członkom rodziny, okazuje czasem, bardzo rzadko wprawdzie, wyjątkową życzliwość...
— Hr. Cezaremu! doprawdy! Dla czegóż to? słyszałam przecież, że ten wasz Cezary jest kochany waćpanie, wielkim osłem...
— W istocie, uważają go w rodzinie za bardzo, jeśli tak wyrazić się godzi, ograniczonego... z pewnym jakby żalem potwierdził Pawełek.
— Ograniczonego! zachichotała znowu jenerałowa, no, proszę! proszę! Pompaliński ograniczony! Jaki to czasem ten Pan Bóg bywa kapryśny! Żeby to stworzyć Pompalińskiego bez rozumu, chi! chi! chi!
Przestała nagle chichotać.
— No, ale mówże kochany waćpan co o tym dyplomie hrabiowskim! Nie dostaną go pewnie! co? pewno nie dostaną? co?
Gdy wymawiała urywane pytania te, oczy jej niespokojnie biegały po twarzy Pawełka.
— Owszem, odparł Pawełek, hr. Mścisław, zawiadamiał przed kilku dniami rodzinę swą, że prawie już jest pewny otrzymania dyplomu.
Pani jenerałowa żywym nadzwyczaj ruchem poniosła do ust batystową chustkę, którą trzymała w ręku i rożek jej pomiędzy zdrowe jeszcze białe zęby włożyła, jakie to kąsanie chustki było u niej zwykle niemylną oznaką uczuwanej irytacyi i głębokiego namysłu.
— Prawie pewny! zapiszczała, no proszę! prawie pewny! I cóż? pan Świałosław bardzo z tego kontent, bardzo? cóż bardzo kontent?
— Wątpić nie można że pan hrabia będzie zadowolonym z nowego splendoru przybywającego rodzinie, której jest głową, o tyle... o ile może być z czegokolwiek zadowolonym...
Jenerałowa nic zrazu nie odpowiedziała. Odwróciła od twarzy Pawełka oczy zielonkowate teraz a ostro połyskujące i utkwiła je w przeciwległej ścianie. Zarazem róg chustki trzymanej w ręku znikał coraz bardziej w jej ustach, a szczęki poruszały się żywo, gryząc i drąc haftowany batyst. Widać było, że myślała nad czemś pracowicie. Po dość długiej dopiero chwili i nawpół tylko z ust chustkę wyjmując, zawołała, a raczej zapiszczała nagle.
— Cóż, kochany waćpanie! sprzedajecie słyszałam Malewszczyznę.
— Malewszczyzna przypadła w udziale hr. Cezaremu, jak też i pięć innych folwarków. Ale rodzina młodego hrabiego mniema, że korzystniej dlań będzie daleko cały ten fundusz w ziemi posiadany spieniężyć...
— I któż to? któż tak mniema? Pan Światosław pewno?
— Hr. Światosław trzyma w swem ręku główny ster interesów rodzinnych...
— Naturalnie! naturalnie! bardzo pięknie! bardzo wspaniale! Sprzedajecie więc Malewszczyznę?..
— Jutro sporządzoną ma zostać przedwstępna umowa...
— Bardzo pięknie! bardzo zacnie! bardzo po obywatelsku! Sama bo też pora teraz wyprzedawać tu majątki! niech tam już ja... mam także folwark do zbycia... ale mnie tam nic nie obchodzi... co mi tam do tego wszystkiego! ale pan Światosław... taki wielki pan... taki mądry człowiek!.. i filantrop słyszałam i filozof i co tam jeszcze więcej... ślicznie robi! zacnie robi, po obywatelsku robi wyprzedając teraz majątki swego synowca! ale on dba o niego widać, bardzo dba o tego głupiego Cezarka, kiedy tak zajmuje się jego interesami! a korzystna to sprzedaż?
— Bardzo jak na te czasy...
— Bardzo! no proszę! to ten ulubiony Cezarek stryjaszka bardzo będzie bogaty. A ożenią go zaraz? co? powiedz kochany waćpan! pewno już tam pan Światosław księżniczkę jaką czy grafiankę dla faworytka swego w pogotowiu trzyma? co?...
— O ile wiem hr. Cezary marzy o małżeństwie z miłości...
— Z miłości! bardzo pięknie! bardzo poetycznie! romansowy Pompaliński! Pompaliński romansowy! na wystawę wieść, za biletami pokazywać...
Nagle pani Jenerałowa mówić przestała i dobrą już połowę chustki w usta wsunąwszy, a gryząc i przeżuwając energiczniej jeszcze jak wprzódy, popadła w długie, głębokie zamyślenie. Ocknąwszy się z zamyślenia żywo bardzo zwróciła głowę ku siedzącej u okna pannie do towarzystwa.
— Niech panna idzie i każe mi obiad przynieść do mego pokoju! Niech panna powie Ambrożemu żeby posłał natychmiast konnego posłańca po Ickę Zelmowicza... żeby mnie tu za godzinę był i w moim pokoju stawił się. Niech panna brata potraktuje zaciereczką, którą gotują na obiad i niech panna do mego pokoju nie wchodzi dopóki nie zadzwonię...
Rzekłszy to wszystko, porwała się bardzo szybko i bardzo żwawo z kanapy, nie kiwnąwszy nawet głową Pawełkowi, drobnym kroczkiem przebiegła znaczną część wielkiego salonu i zniknęła za drzwiami przyległego pokoju. Gdy biegła, bombiasta liliowa jej suknia, mieniła się, fruwała i szeleściała, perły dzwoniły na chudej szyi, a nad głową, amarantowe piorko trzęsło się jak w febrze.
Wraz z ostatnim wyrazem wydawanych przez panią domu rozkazów, Leokadya podniosła się z za krosien w całej wysokości swej smukłej postaci i sztywna, wyprostowana, z marmurowo nieruchomą twarzą, przechodziła przez salon.
— Leosiu! zawołał na nią zcicha Pawełek powstając z fotelu.
Nie odwróciła głowy. Żadnem słowem ani spojrzeniem nie odpowiedziała na wołanie brata i wyszła z salonu.
Pawełek stanął nad opuszczonemi przez siostrę krośnami i szklanny wzrok utopił w barwistym hafcie, na krośnach rozpiętym.
— Boże mój! szepnął, przez ile to lat, przez ile to już dni ta biedna Leosia haftuje tu już tak siedząc pod oknem i słuchając pisków tej starej czarownicy! Biedna siostra!
Leokadya wróciła do salonu i szła znowu ku krośnom. Pawełek drogę jej zastąpił i ujął rękę jej, która śniada, podłużna i delikatna, zimno i nieruchomie pozostała w jego dłoni.
— Obojętnie witasz mię, Leokadyo, zaczął z żalem Pawełek, a przecież dziś widzimy się pierwszy raz po dwuletniem rozłączeniu.
— Cóż ztąd? odparła Leokadya łagodnym lecz zimnym głosem, był przecież czas, w którym nie widywaliśmy się ze sobą po lat kilka. Przywykłam do tego.
— I powiedz także, iż straciłaś dla mnie wszelkie przywiązanie. Leokadya po raz pierwszy w ciągu rozmowy podniosła na brata oczy duże czarne, z dziwnie zamglonem, zmartwiałem jakby spojrzeniem.
— A ty? zapytała głosem obojętnym, zarazem cień smutnego jakby uśmiechu przewinął się po jej kształtnych, bladawych ustach, aby wnet zniknął i pozostawił na twarzy całej zwykły jej wyraz kamiennej jakby obojętności...
— Ja? odparł żywo Pawełek, ja kocham cię zawsze Leosiu! Chwile dzieciństwa, któreśmy razem spędzili w domu rodziców naszych, nie wyszły mi nigdy z pamięci.
— Doprawdy? krótkiem i obojętnem pytaniem odpowiedziała Leokadya. Zarazem usiadła przed krośnami i zaczęła rozwijać motek barwistej włóczki.
— Możeszże wątpić o tem, Leosiu?
— O czemże na świecie zwątpić nie można?
— Widać dobrze żeś tyle lat przepędziła z panią jenerałową, która zdaje się że w nic boskiego nie wierzy. Nie powinnaś przecież wątpić o mojem sercu?
Leokadya podniosła znowu mętne swe, chłodne spojrzenie na brata i zapytała:
— Dla czego?
— Dla czego! wybuchnął Pawełek, dla tego przecież że powinnaś wiedzieć, iż mam serce!
— Zkądże mam o tem wiedzieć?
— Mogłabyś uwierzyć mi, gdy ci to mówię! wpół gniewnie wpół z bólem odparł Pawełek.
— Wszyscy mówią że mają serce. Jest to pretensya najogólniejsza pomiędzy ludźmi i najmniej ze wszystkich uzasadniona.
— O mój Boże! co się też stało z tobą, Leosiu! Jesteś zimną jak lód a gorzką jak piołun!
— Czy znajdujesz, że żyjąc tu od lat ośmiu, mogłam zachować czułość gołębią i słodycz miodową?
— Prawda! nie jesteś szczęśliwą, ale... toć i ja przecież nie na różach spoczywam... chleb łaskawy jem... męzczyzną jestem i niczem jestem, a jednak...
— Żyjesz wśród szerokiego świata... a ja... tu!..
Odjęła rękę od krosien i suchym, acz szerokim gestem wskazała na martwo za oknami leżący dziedziniec, ogromny, nagi salon i drzwi, za któremi przed chwilą zniknęła była pani jenerałowa.
— Tak; smutnie rzekł Pawełek, a przecież i tu widywać musisz mnóstwo ludzi. Do pani jenerałowej zjeżdżają się jak na odpust...
— Nie należę do towarzystwa tych ludzi... rzuciła Leokadya.
— Czyż nikt z nich nie zwrócił uwagi na ciebie, nie spostrzegł twej piękności? nie ocenił twych zalet? czyż i ty sama wśród tylu osób nie znalazłaś takich, któreby ci rozgrzały serce i uprzyjemniły życie?
— Chciałabym abyś był tu kiedykolwiek gdy te... osoby... będą tu wszystkie razem zebrane! Bardzo jestem ciekawą, czy uczułbyś serce twe rozgrzanem i uprzyjemnionem życie?
Pawełek westchnął.
— Czy myślisz, rzekł, że ja pomiędzy aniołami żyję?
— Tem gorzej! wymówiła Leokadya i pochyliła się nad wielką, pąsową różą, której wyszywanie kończyła.
Pomiędzy rodzeństwem nastąpiło dość długie milczenie. Pawełek stał naprzeciw siostry, po drugiej stronie krosien, ze skrzyżowanemi na piersi ramionami. Zmartwiony zrazu i obrażony obojętnem przyjęciem i całem znalezieniem się siostry, teraz czuł się widocznie zniecierpliwionym i zakłopotanym.
— Powiedz mi Leosiu, ozwał się porywczo nieco, czy ci się bardzo już sprzykrzyło to wiekuiste wyszywanie na kanwie róż i niezapominajek?
— Cóż robić? odparła obojętnie, skoro w nas ani na około nas nie rozkwitają kwiaty żywe, dobrze jest mieć przed oczami choćby włóczkowe.
— Winszuję, całkiem już gniewnie rzucił Pawełek, co do mnie, boli mnie bardzo, gdy patrzę na rzeczy, które widywałem dawniej żywemi i pięknemi, a które ukazują mi się teraz w stanie skamieniałości!
Wziął za kapelusz i wyciągnął rękę ku siostrze.
— Bądź zdrowa Leosiu! zobaczemy się zapewne znowu za jakie lat kilka!
Igła wypadła z cienkich, delikatnych palców Leokadyi.
— Gniewasz się na mnie Pawełku? zapytała, zarazem w oczach jej podniesionych na twarz brata, po raz pierwszy i na króciutko mignęła drobna iskierka uczucia.
— Już też nie mam zdaje się powodu zachwycania się nad sposobem, w jaki się ze mną obchodzisz! odrzekł ułagodzony już nieco brat.
Żałując jakby chwilowego objawu bardziej miękkich uczuć, Leokadya wróciła do swej roboty.
— Nie miałam też i nie mam najmniejszej pretensyi do zachwycania kogokolwiek towarzystwem mojem; rzekła oschlej jeszcze niż mówiła wprzódy.
— A jednak, zbliżając się ku niej zaczął Pawełek, gdybyś tylko chciała... dwoje nas jest tylko na świecie... moglibyśmy powierzyć sobie wzajem to co nam dolega...
Szybkim ruchem, przelękniona jakby podniosła głowę.
— Powierzać? powtórzyła. Na cóżby się to zdało. Przywykłam milczeć...
— Ja bo znowu całkiem innej niż ty jestem natury! wybuchnął Pawełek. Umiem jeszcze dzięki Bogu wierzyć i nie kocham się bynajmniej w dzikiemś jakiemś milczeniu!
— Winszuję! krótko i nie podnosząc oczu z nad roboty rzekła siostra.
Milczeli znowu chwilę. Pomiędzy rodzeństwem tem, które jednak cały wiek dziecinny spędziło razem i z którego jedno o rok jeden tylko starszem było od drugiego, długie rozłąki i anormalne jakieś warunki życia i rozwijania się, wystawiły wysoką, silną przegrodę z lodu i głazów. Chciał i usiłował obalić ją Pawełek, nie chciała i nie usiłowała Leokadya.
Wnosząc z całej osoby jej, mniemaćby nawet można że niczego pod słońcem nie chciała i o nic się nie starała.
— Czy często odwiedzasz ciotki nasze? zapytał brat z kapeluszem w ręku stojąc przy krośnach.
— Odwiedzam je dwa razy na rok, to jest za każdym razem gdy otrzymuję moją zapłatę...
— Którą odwozisz ciotkom...
Milczała.
— Chciałbym także odwiedzić ciotki nasze!
— Dobrze. Przyjedź tu jutro, pojedziemy razem. Jutro właśnie mój termin.
Pawełek wpół z gniewem!, wpół swawolnie, pochwycił rękę siostry, wyjął z jej palców igłę i pochylając się aby zajrzeć w oczy, zawołał.
— Leosiu! kochana, biedna siostro moja! czyż tak już dziś rozstać się ze sobą mamy? czyż nie powiesz mi żadnego słowa, któreby ci z serca wypłynęło? nie dasz mi żadnej dobrej rady?
Leokadya zdawała się wahać przez chwilę, pomiędzy oschłem milczeniem, które zrosło się było jakby z jej naturą, a cieplejszem, miększem uczuciem, które znowu bladą iskierką zaświeciło w jej oku. Nie wysunęła z dłoni brata ręki swej, jak to była uczyniła przy początku rozmowy, lecz wyprostowana i sztywna jak zwykle, powstała z za krosien i ze spuszczonemi powiekami, zwolna wyrzekła.
— Jakież ja ci słowo powiedzieć mogę, któreby mi z głębi serca płynęło? Życie jest smutną rzeczą mój Pawle. Jakąż ci dobrą radę udzielę? Nie wiem, nie znam szerokiego świata, wśród którego przebywasz, nieświadomą jestem jego potrzeb i stosunków... ale postąp może wedle rady jenerałowej... jeżeli możesz... jeżeli ci źle, postaraj się aby było lepiej...
— Dziękuję ci i za to, wyrzekł Paweł i z istotnem wzruszeniem, pocałował rękę siostry, która na żywy uścisk jego odpowiedziała lekkim bardzo zaledwie uściskiem.
Wychodząc z salonu, Pawełek spotkał się we drzwiach z Izraelitą, Ickiem Zelmanowiczem, słynnym podówczas w okolicy całej handlarzem majątków obywatelskich. Stręczył on właścicielom miejscowym, nabywców ze stron odległych przybywających, nabywcom właścicieli chętnych do pozbycia się swej własności. Brał na siebie przedwstępne kroki, ułatwiał zawieranie umów, usuwał trudności. Zarazem był on faktorem w innych jeszcze pomniejszych dziedzinach handlu, odwiecznym i domowym prawie tutunfackim jenerałowej, z ciałem i duszą usługom jej oddanym.
W długim chałacie, z czapką wyszarzaną w ręku, Icko Zelmanowicz głaszcząc długie rude pejsy, zwolna przeszedł salon a zatrzymując się w pobliżu drzwi sypialni jenerałowej, zapytał:
— Czy pani jenerałowa tam?
— Tam, odpowiedziała Leokadya głowy nie podnosząc.
— Czy mogę wejść?
— Możesz.
Izraelita bez najmniejszego szelestu, drzwi otworzył i również cicho zamknął je za sobą.
Wśród ciszy zupełnej, która wielki salon zaległa dochodził z przyległego pokoju piskliwy głosik jenerałowej wykrzykującej bardzo żywo i chichocącej tak jak chichotała ona zwykle wpółspazmatycznie, wpółzjadliwie. Od czasu do czasu basowym głosem odezwał się i Zelmanowicz zapytując lub odpowiadając. Rozprawa ta trwała dobrą godzinę, poczem otworzyły się znowu drzwi cichutko i Zelmanowicz ukazał się w progu sypialni.
— Icek! z głębi pokoju piskliwie a donośnie dźwięczał za odchodzącym głos jenerałowej; pamiętaj Icek! jeżeli mi ten interes urządzisz, będziesz notowany w moim testamencie!
Izraelita zgiął się w nizkim ukłonie i odszedł. W sypialni ozwał się silnie poruszony dzwonek. Leokadya wstała od krosien i niepospiesznym bynajmniej lecz powolnym i równym, jak zwykle krokiem, zmierzyła ku sypialni.
Sypialnia pani jenerałowej była bardzo do salonu podobną: wielką, wysoką, rażąco światłą i posępnie pustą komnatą. W głębi jej tylko istniał kącik bardziej nieco przytulny. Stała w nim kozetka wygodna przed nią czworokątny, duży stolik, obok kozetki staroświeckie, ozdobne mnóstwem szuflad hermetycznie zamykanych opatrzone biuro. Przedmiotami jednak, które w mieszkaniu tem pustem, oschłem, zimnem najbardziej uderzać i nawet zadziwiać mogły, były obrazy i obrazki okrywające naprzeciw kozetki część ściany, z której tu i owdzie opadał tynk sinawą farbą powleczony. Były to obrazy różnych rozmiarów i różnej wartości: pastelami i olejnemi farbami malowane, sztychy, a nawet małe z illustracyj jakichś powycinane drzewo i staloryty. Cały ten zbiór różnorodny, łączył się przecież w jedną harmonijną całość, myślą, która mu przewodniczyła. Akwarelle, sztychy i drzeworyty, przedstawiały tam nieodmiennie ciepłe jakieś serdeczne sceny rodzinnego życia, rodzinnych miłości i radości, albo też wizerunki wielkich, bohaterskich czynów odwagi i poświęcenia. Tak na największym z pomiędzy wszystkich i najpiękniej wykonanym, widać było dwoje starych małżonków, w staroświeckiej komnacie siedzących przy kominkowym ogniu, z błogiem zadowoleniem i z przedświtem jakby spokojnej, uśmiechnionej śmierci na twarzach. U nóg ich bawiło się dwoje rumianych, złotowłosych wnucząt, w pobliżu, dokoła stołu oświetlonego lampą, siedziało z książkami i robotami kilka osób średniego wieku, w głębi młode dziewczę grało na fortepianie, a przy domowej tej muzyce, dokoła stołu z lampą, pląsało w wesołych poskokach troje podlotków. Scena to była tłumna i gwarna, lecz zarazem dziwnym spokojem, szczególnem ciepłem serdecznem, szczególną jakąś ciszą domową owiana. Para starych małżonków, wysunięta na plan pierwszy stanowiła w niej punkt, około którego wszystko tam obracać się zdawało. Obraz ten, ujęty był w złocone ramy, bardzo kosztowne i wisiał po samym środku osobliwej tej galeryi. Nieco dalej wyborny sztych angielski, przedstawiał parę młodych oblubieńców, ręka w rękę idących do ślubnego ołtarza. Z twarzy ich biła świetlista łuna miłości i szczęścia. Tuż obok znowu młoda matka, własną piersią zasłaniała swe dziecię przed napaścią rozjuszonego tygrysa, owdzie młode dziewczę, świeże jak wiosna, zbierało kwiaty na łące, a tam osiwiały przedwcześnie uczony, siedział nad księgą z czołem oblanem białem światłem świtu. Zbiór ten obrazów, dokonany w najrozmaitszych widać porach i okolicznościach, bezwzględnie na artystyczną wartość swą, przedstawiał świat jakiś idealny, z wizerunków samych tylko wdzięków i świętości życia ludzkiego złożony. A rozwiesiła go pani jenerałowa w ten sposób, że czy to siedząc na kozetce, czy leżąc na staroświeckiem, twardo usłanem łożu swem, wygodnie patrzeć nań mogła i najdrobniejsze jego szczegóły wyraźnie dostrzegać przy świetle alabastrowej lampy, która na srebrnych łańcuchach, zwieszając się od sufitu dzień i noc przed tym szczególnym ołtarzem płonęła smukłym, złotawym ognikiem.
W chwili jednak gdy Leokadya wchodziła do sypialni, pani jenerałowa nie patrzała na wiszące na przeciw niej obrazy i obrazki, ale z batystową chustką włożoną w usta z ruszającemi się szczękami a oczami nieruchomo utkwionemi w przestrzeni, siedziała na kozetce w głębokiem zamyśleniu pogrążona. Na żółtem, pomiętem czole jej zmarszczki poruszały się i falowały, od chwili do chwili przestawała żuć batyst i tryumfująco jakby uśmiechała się do swych myśli. Nagle wyprostowała się, rzuciła na środek pokoju pogryzioną i podziurawioną chustkę i zawołała.
— Sprzątnij panna tę chustkę a podaj mi inną!
Leokadya, która zatrzymała się była u drzwi, odsunęła szufladę komody i rozkaz spełniła. Jenerałowa nie zwracając na nią wzroku rzekła znowu.
— Podaj mi panna papier i kałamarz!
Po chwili pani jenerałowa, uśmiechając się wciąż do swych myśli i z oczami zielonkowato błyszczącemi, na kawałku prostego papieru i grubem gęsiem piórem pisała co następuje:
„Proszę kochaną waćpanią abyś była tu u mnie jutro jak nay Raniey. Interes warzny.

Cecylya Orczyńska“.

Zmięła raczej niż w formę listu złożyła szmatkę papieru, lakoniczne słowa te zawierającą i położywszy na niej adres; „Madam, Madam Juliette de Trzaska-Kniks“, rzuciła ją na stół przed Leokadyą.
— Niech panna powie Ambrożemu, aby odesłał to zaraz do Białowzgórz. Zaraz tylko! zaraz! zaraz!
A gdy Leokadya odeszła, jenerałowa wsunęła się z podkurczonemi nogami w głąb kozetki i zachichotała ostro, przeciągle.
— Dyplom! wołała, dyplom hrabiowski! dyplom! uciecha wielka! zaszczyty! tryumfy! Aha! posmaruję ja wam trochę octem i żółcią ten wasz dyplom! Głupcy!
Ostatniemu wyrazowi temu rzuconemu w powietrze wraz z ostrym przeciągłym śmiechem, niby echo odpowiedział u okna inny głos jakiś suchy, chrypliwy, staruszkowaty.
— Głupcy! głupcy! dwukrotnie rozległo się echo po wielkim, pustym prawie pokoju.
Była to wielka zielona papuga, która siedząc w obszernej, pozłacanej klatce, naśladowała głos swej pani. Jenerałowa z rodzajem zadowolenia, zwróciła twarz w stronę klatki.
— Dobrze mówisz, papuziu! zawołała, ludzie są głupi! prawda?
— Głupi! głupi! odpowiadała papuga.
— I podli! głośniej jeszcze zawołała jenerałowa.
— Podli! podli! chrypiał u okna ptak, rozwijając skrzydła i łopocąc niemi w powietrzu.
— Poeci kłamią! krzyczała już prawie jenerałowa, którą ta rozmowa z papugą szczególnie i nerwowo zdawała się podniecać.
— Poeci kłamią! powtórzył ptak.
— Malarze kłamią! krzyknęła kobieta.
— Kłamią! kłamią! kłamią! powtórzyło chrapliwe echo.
— Nędza na świecie! nędza! ciszej już nieco wymówiła jenerałowa.
— Nędza! basowym, ponurym głosem zakończyła papuga.
Kobieta i papuga umilkły. Cisza głęboka zaległa pokój. Zmrok wieczorny wpływał przez trzy wielkie okna okrywając sufit i ściany pokoju długiemi, szaremi smugami cieniów.
Leokadya która przy początku rozmowy jenerałowej z papugą wróciła do sypialni stała u drzwi w nieruchomej postawie. Pochylona twarz jej była bardzo bladą, ręce bezwładnie na czarnej sukni zwieszone.





ROZDZIAŁ III.

Tak to się zwykle na świecie zdarza, że gdy jeden jakiś człowiek, za pomocą sprytu swego i zręczności, koło fortuny swej szybko i z powodzeniem wtacza na wysoką górę, czepia go się zaraz cały rój ludzi innych, aby przymocowawszy się do pół jego szaty, lub do osi jego koła, wkradać się tam, gdzieby się nigdy o siłach własnych wdrapać nie zdołali. Tymi niezbędnymi towarzyszami wszelkich górskich wojażów bywają najczęściej krewni zręcznego szczęśliwca. Jednym z towarzyszów takich, którzy uczepiwszy się szaty ojca, znanych nam już trzech hrabiów braci, zdołał wdrapać się jeśli nie zbyt wysoko to zawsze dość wysoko — był dziad Pawła i Leokadyi. Gdy szczęśliwszy krewny jego zgromadzał wielkie bogactwa i kładł z nich podwaliny prawdziwie magnackiej fortuny, jako satelita krążąc w koło niego i przyjmując w siebie drobniejsze tylko, ze słońca jego wymykające się promyki, uciułał sobie przecież wcale niezły mająteczek — coś niby 60 czy 80 chat, w których mieszkało 300 czy 400 kołtuniastych dusz poleskich. Mająteczek ten odziedziczył po nim syn jedynak, a Pawła i Leokadyi ojciec, a że wystąpił w świat jako rządny gospodarz, a wcale nie utracyusz żaden, śmiało tedy powiedzieć można, że żył sobie jak u Pana Boga za piecem; łąki, mąki, ryb i grzybów podostatkiem mając, a z bogatszej o wiele paranteli swej niepomierną dla siebie chlubę i pociechę czerpiąc. Ożenił się wcale pomyślnie, dwoje dzieci urodziło mu się szczęśliwie i wzrastało hożo, słowem był to przez pewną część żywota człowiek bardzo porządny, doskonale szczęśliwy i bardzo spokojnego temperamentu.
I jedną tylko słabość miał ów pomniejszy Pompaliński. Lubił pasyami konie i trzymał ich sporo, a wszystkie były bardzo piękne i cenne. Pysznił się niemi przynajmniej o tyle, co krewnymi swymi, Pompalińskiemi z Pompalina.
Owóż spadł nań pewnego razu piorun i ugodziwszy w najsłabszą stronę jego istoty, taką zrządził rewolucją, że odtąd wszystko już w nim i dla niego miało być inaczej.
Działo się to w mieście Pińsku, — w czasie dorocznych kontraktów, więc ogromnego zgromadzenia ludzi wszech stanów i stopni. Pomniejszy Pompaliński, siedział sobie u otwartego okna oberży, w której przez czas kontraktów zwykł był zamieszkiwać i z rozkoszą a dumą niewypowiedzianą przyglądał się karej szóstce swej, pod przewodnictwem stangreta i forysia ku poblizkiej studni zwolna przez ulicę defilującej. W tej samej chwili na ulicy, tuż pod oknem, przy którym siedział, zatrzymała się gromadka ludzi. Składali ją: dwaj sąsiedzi jego, zamożni i wielce porządni obywatele, trzeci męzczyzna jakiś nieznany mu, lecz również na wielce porządnego obywatela wyglądający, więc gość zapewne z innego powiatu, na sławne kontrakty pińskie przybyły i — żydek faktor gadatliwy jak sroka, a zwinny jak jaszczurka.
— Czyje to konie? zapytał obywatel nieznany, wzrokiem prowadząc za dzielną, śliczną szóstką karych.
— Leonarda Pompalińskiego, odparli jednogłośnie dwaj obywatele miejscowi.
— Dziwna rzecz! zaczął gość, nie słyszałem nigdy, aby Pompalińscy mieli jakie dobra w Pińszczyźnie i bywali w Pińsku...
— Bo też to nie z tych Pompalińskich...
— Ten pan Leonard, proszę jasnych panów, podchwycił żydek faktor, ten pan Leonard jest sobie z Pompalińskich podlejszych...
Obywatele rozśmieli się chórem, a gość z innego powiatu odwrócił wzrok od ślicznej szóstki, skinął ręką jakby chciał powiedzieć: a więc patrzeć nie warto! i odszedł wraz z towarzystwem swem w inną stronę.
Że pana Leonarda na miejscu, tuż zaraz apopleksya nie zabiła, przypisać to trzeba było wyjątkowej jakiejś dla niego łasce Bożej i wstawieniu się do Pana Zastępów tej Matki Boskiej Ostrobramskiej, której wizerunek wisiał w sypialni nad łożem jego. Chciał porwać się, wybiedz, współobywateli na pojedynki wyzwać, a żydka faktora za pejsy rude wytargać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Jęknął tylko, twarz szkarłatem okrytą w dłoniach ukrył i ciężko sapiąc oddał się cały ponurym rozmyślaniom. Po godzinie dopiero powstał, wąsa bujnego dumnie pokręcił i rzekł do siebie.
— No, pokażę ja im teraz czy ja z tych samych Pompalińskich jestem czy nie z tych samych! czy z podlejszych jestem, czy ze szlachetniejszych!
I pokazał. Poczciwy swój dom drewniany, obszerny, ciepły i zaciszny, zwaliwszy, wybudował natychmiast grubą i wysoką trąbę murowaną, u szczytu zaopatrzoną w krzywą wieżyczkę, a wewnątrz zawierającą ni mniej ni więcej jak 550 wschodów, bardzo krętych i nadzwyczaj wązkich. W tej to trąbie, nazwanej przez ogół sąsiadów pałacem, wydał kilkanaście z rzędu bardzo świetnych balów, takąż liczbę niezmiernie sutych i tłumnych polowań, przyjął dwa razy z nadzwyczajną pompą trzech hrabiów, jednego księcia i jednego gubernialnego marszałka, odłużył się naprzód po szyję, potem po uszy, a potem aż po włosy i gdy mu już ani najmniejszy nawet czubek siwiejącej czupryny nie wyglądał z nad stosu powydawanych weksli, dokumentów i innych tym podobnych skryptów, dostał ze zgryzoty ataku apoplektycznego i od czego był powinien przed kilku laty w onej oberży, smutnej pamięci zacząć, na tem wśród gruzów majątku i domowego szczęścia — skończył. Wkrótce po nim umarła i żona jego, której wspaniałe serce wszystkiemi siłami dzieląc wzniosłą ambicyą i chwały godne dążenia małżonka, ruiny ambicyi i dążeń tych przenieść nie mogło i — z żalu po minionej, a tak krótko trwałej wielkości pękło.
A za cały ślad przejścia przez ten padół ziemski dwojga tych ludzi, za całą pamiątkę traicznej ich doli i męczeńskiego końca — zostały: wielka trąba murowana, dumnie a poetycznie rysująca się na mglistem niebie pińszczyzny i — dwoje dzieci bez chleba ni dachu.
Trudno zaiste odgadnąć, coby się było stało z temi drobnemi sierotami, gdyby nieboszczyk Leonard — męczennik, nie miał w odległym dość od pińskiego powiecie, trzech sióstr rodzonych, które wszystkie w stanie panieństwa pięćdziesiątek i sześćdziesiątek doczekawszy, żyły sobie cichuteńko i wygodniuteńko w wiosczynie, kędyś pomiędzy wysokiemi wzgórzami zarzuconej, a zbiorowy ich posag przedstawiającej. Dziedziczki dziesięciu chat, w których żyło około 40-tu poddanych dusz kmiecych, trzy siostry owe: Brygida, Aniela i Marya, dowiedziawszy się o śmierci braterstwa i towarzyszących jej okolicznościach, posłały głąb pińszczyzny stary koczobryk parą koników zaprzężony i starego furmana Grzegorza, z poleceniem aby tenże Grzegorz wyszukawszy dwojga sierot do koczobryka je wsadził i jak najtroskliwiej do Bobrówki przywiózł.
Tak się i stało. Sieroty przybyły do Bobrówki, ale jakkolwiek rade im z całego serca, trzy siostry popadły wnet w kłopot niemały. Dziewczyna jak dziewczyna — łatwo z nią będzie. Wychowa się to jako tako, a potem za mąż wyjdzie, co więcej, gdy zamąż wyjdzie Pompalińską nazywać się przestanie. Ale chłopiec! zostanie on Pompalińskim na zawsze, nie sposób więc, aby tak sobie wzrósł w Bobrówce, na las i wzgórza patrząc. Trzebaby go wychować świetnie! karyerę mu jakąś zapewnić! ale jaką? z pomocą jakich środków? Nie; z chłopcem, który nazywa się i do śmierci nazywać się nie przestanie Pompalińskim, trzy takie niebogate i nieuczone kobiety jak siostry: Brygida, Aniela i Marya rady sobie dać nie będą mogły. Koszta to były nad możność, zadanie nad rozum, odpowiedzialność nad siły! Po takich rozmyślaniach i odpowiednich im naradach, siostra Brygida jako Minerwa domu, wystosowała do najbliżej z trzech hrabiów-braci mieszkającego hr. Jarosława list, w którym opisała mu godne litości położenie małego Pompalińskiego i zapytywała: czy też byłoby to rzeczą możebną, aby tenże mały Pompaliński wzrósł kiedyś na ekonoma, pisarza prowentowego lub kogokolwiek podobnego, co niezawodnie musiałoby nastąpić gdyby się przy swych niebogatych i nieuczonych ciotkach wychował.
Hrabia Jarosław uznał, że było to rzeczą zupełnie niemożebną i po małego Pompalińskiego, kamerdynera swego przysławszy, zabrał go do siebie, listownie ciotki jego zapewniając że da mu jaknajstaranniejsze wychowanie i odpowiednią przyszłość mu zapewni. Tak tedy Pawełek w 12-ym roku życia wyemigrował do domu bogatych krewnych swych. O rok młodsza od niego Leokadya, pozostała w Bobrówce. Jeżeli jakiekolwiek przymioty górowały w charakterach i wykształceniach trzech sióstr, Leokadyi ciotek, były nimi z pewnością: dobroć, miękkość, tkliwość serc i mistrzowska umiejętność wyrabiania niezrównanie doskonałych konfitur, konserw, pierników, wędlin i t. p. wiejskich przysmaków. Kochały się pomiędzy sobą prawdziwie idyllicznie, pokochały też serdecznie i biedną sierotę. Pochłaniały same codziennie olbrzymią ilość w rozmaite kombinacye ułożonych: cukru, maku, miodu i wieprzowiny, kombinacyami też temi żywiły sierotę ze szczodrością żadnym brakiem ni skąpstwem nigdy nie ograniczoną. Zresztą, pozostawiały jej jaknajzupełniejszą swobodę działania, to jest: biegania po ogródku, hasania po wzgórzach, a w dnie upalne spania lub marzenia w zielonym, chłodnym cieniu poblizkich gajów. I tylko w słotne dnie jesienne lub długie zimowe wieczory, ciotka Anielka uczyła ją haftować i na kanwie włóczkami wyszywać, ciotka Marynia przeróżne wyżej wspomniane kombinacye z cukru, maku, miodu i innych wiktuałów sporządzać, ciotka Brygisia zaś czytać, pisać i rachować. Ta ciotka Brygisia była sobie dość niepospolitą osobą. Przez całe życie swe wielki miała pociąg do literatury, umiała pisywać listy wcale ładnym stylem, nadzwyczajnie lubiła naturę i niewiadomo już jakim sposobem, ot tak nieznacznie jakoś, pomaleńku uciułała sobie niewielką lecz ładną biblioteczkę, złożoną z poezyj Mickiewicza, Odyńca i innych wieszczów rodzinnych, jako też i kilkudziesięciu tomików powieści tak oryginalnych polskich, jak tłómaczonych. Wyuczywszy tedy Leokadyą bardzo płynnego, wprawnego czytania, ciotka Brygisia dopuściła ją do sanktuaryum swojej biblioteczki i dzieliła się z nią nietylko już temi pisanemi skarbami ale i temi, które w kształcie wspomnień, tęsknot i zachwytów przerozmaitych, przechowywała starannie w głębi tkliwego swego serca. Wtedy to widywać można było bardzo często, młode 15-to, a potem 16-to letnie dziewczę, z czarnem ognistem okiem i wysmukłą, giętką kibicią, wybiegające o wschodzie słońca z dworku, pomiędzy wzgórzami w dolinie rzuconego i z książką w ręku, wbiegające na najeżony szczyt wzgórza. Tam dziewczę to siadało pomiędzy nizkiemi krzakami jałowców i szeroko otwartemi oczami przypatrywało się różowemu wschodowi słońca. Potem, zaledwie słońce uszło mały kawałek dziennej swej drogi, dziewczę trzymało już oczy utkwione w roztwartej książce i chciwie czytało, dość często też opierając czarnowłosą główkę o miękką kępkę liliowego czombru, patrzało w niebo, prosto w błękitne, wyiskrzone niebo i głośno, z przejęciem się nadzwyczajnem deklamowało na pamięć, długi ustęp jakiś z Wallenroda, Dziadów lub Dziewicy Jeziora. Ale kiedy słońce zbliżało się ku południowej swej mecie, dziewczęcia nie było już na wzgórzu. Wtedy można je było ujrzeć tam, kędy po zielonej dolinie, płynęła srebrzystym pasem rzeczka kręta i pienista, jak zdjąwszy z drobnych stóp obuwie i rozpuściwszy warkocz, wraz z gromadką wiejskich dziewcząt i chłopaków brodziła po płytkich brzegach rzeczki, rzeźwiąc sobie chłodną falą twarz rumianą i ogorzałe rączki, zbierając do fartuszka błyszczące kamyki lub zgarniając z powierzchni wody białą pianę, aby pełnemi dłońmi bryzgać nią na twarze i suknie towarzyszy. Po zielonej łączce rozlegały się wtedy śmiechy głośne, przeciągłe, chóralne, słychać było pluski poruszanych fal wodnych, migotały w błękitnem powietrzu żwawe postacie uganiającej się swawolnie wesołej gromadki, a wszystko to trwało póty, dopóki od dworku nie doleciał głos bardzo cienki i bardzo łagodny, wołający po kilkakroć.
— Leosiu! Leosiu! Leosiu!
Wtedy dziewczę ze dworka, opuszczało gwarliwych swych towarzyszy, odrzucało na plecy długie swe czarne, pianą wód rzecznych ubielone warkocze i biegło przed siebie z rozpostartemi jak skrzydła ramiony, aż przemknąwszy przez mały, okrągły dziedzińczyk, na którym liczną, sforną gromadą kwakały kury i gęgały gęsi, rzucała się w otwarte zawsze przed nią ramiona, stojącej na ganku i wołającej ją na obiad Anielki lub cioci Maryni.
Ciocia Brygisia nie wtrącała się nigdy do niczego, co tyczyło się obiadu lub wieczerzy. Pozostawiała to siostrom, trzymając w zamian w ręku swem ster, tak zwanej męzkiej gospodarki. Jakkolwiek bowiem była w duszy poetką i jak ją siostry z pobłażliwym uśmiechem nazywały literatką, ciocia Brygisia była też kobietą bardzo praktyczną, była prawdziwą głową tego — Edenu. Tak, Eden to był istotny ta mała Bobrówka w głębi dolinki, wzgórzami przed światem ukryta. Nikt się tam nigdy z nikim nie kłócił, nikt krzywem okiem na nikogo nie spoglądał, nikt za niczem nie tęsknił i nikogo nie nienawidził. A wszystkiego tam było podostatkiem: wędlin wybornych, warzyw, owoców, pierników, konserw i makagigów.
Ale — Eden, jakkolwiek był Edenem, istniał przecież w tej stronie świata, która na ogół biorąc, żadnego wcale z Edenem podobieństwa niema. Dola ogólna różową swą lub czarną barwą zaprawia zwykle dole pojedyncze, choćby najcichsze, choćby najskromniej kryjące się w dolinach między wzgórzami. Tak i tu było. Gdy pod ciosami wielkiej burzy, zadrżał aż do podstaw grunt całego kraju, zatrzęsła się wraz z nim i mała Bobrówka, a wichry które po szerokiem przestworzu przelatywały z szumem i gwałtownością huraganów o mało nierozwaliły drewnianych ścian starego dworku i mchem porosłego dachu jego nie rozniosły na wszystkie strony świata. Czterdzieści dusz poddanych wyemancypowało się, pracować nie chciało już inaczej jak za gotowe i znaczne pieniądze; podatki zwiększyły się niezmiernie, a nie można było uiszczać ich inaczej, jak gotowemi pieniędzmi. Znaczna część pól, z braku robotnika przeleżała nieuprawną rok jeden i drugi, na opłacenie podatków wyciął się jeden i drugi morg małego borku, aż nakoniec w starym, tak spokojnym i wesołym wprzódy dworku, zaczęło być bardzo niespokojnie i bardzo smutno. Przestały tam naprzód wyrabiać się konfitury, jako najdroższe ze wszystkich przez siostry dokonywanych kombinacyj, potem znikły po kolei pierniki, konserwy i makagigi, potem, z obiadowego stołu znikać poczęło mięso, białych bułeczek do kawy nie było, dla tej choćby przyczyny, że i kawy nie było, — dokoła ogródka i dziedzińca płot gnił i upadał nienaprawiany, w jednej z izdebek rozwalił się piecyk, ulubiony, wyborny do pieczenia ciast piecyk cioci Anielki i Maryni, a ponieważ nie było czem opłacić mularza, tak już i pozostał rozwalonym, smutną kupą gruzów przypominając nieustannie trzem siostrom gruzy te, które wkrótce pozostać miały w zielonej dolince po ukochanej ich a tak niedawno jeszcze kwitnącej Bobrówce. Były to już jak zdawać się mogło, czasy dla trzech sióstr — bardzo ciężkie. Nadeszły przecież niebawem jeszcze cięższe. W pewien piękny dzień wiosenny, w porze przednówkowej właśnie, ozwał się na dziedzińcu Bobrówki dzwonek, przed ganek dworku zajechała bryczka, a z niej wysiedli dwaj urzędnicy. Wysiedli z bryczki, weszli do dworku, opisawszy urzędowo dworek z ruchomościami oświadczyli, iż za pół roku Bobrówka, w skutek licznych długów, na publiczną sprzedaż wystawioną zostanie.
Myliłby się ten, ktoby sądził że po odjeździe urzędników w małym, starym dworku nastąpiły głośne płacze, lamenty i wyrzekania. Nie; zaległa tam przeciwnie cisza grobowa. Zdawałoby się, że pod ciosom, który w nie uderzył trzy siostry zmartwiały. Milczące jak grób, blade jakby z ciężkiej powstały choroby, z siwemi włosami, okrywającemi pochylone ku ziemi czoła, trzy siostry chodziły tu i owdzie po dworku, spotykając się ze sobą i rozmijając nieustannie, a nic do siebie nie mówiąc, biorąc się z kolei do robót rozmaitych, a nic wcale nie robiąc. Na twarzach ich, które przez ubiegłe dwa lata postarzały się o lat dziesięć, malowała się trwoga, tak silna, że aż usta lodowem milczeniem ściskała.
W dwa czy trzy tygodnie dopiero potem przy schyłku pewnego dnia majowego, gdy słońce różowo i złocisto zachodziło za wzgórza, a gromady gołębi białych, przez siostry hodowanych, z wesołym gruchaniem unosiły się w powietrzu i pozłocone od promieni słońca, rojami niby wielkich iskier złotych spadały na stary, omszony dach dworku, siostra Marynia przemówiła pierwsza.
— Już nam chyba teraz położyć się trzeba do grobu rzekła.
— Tak; potwierdziła siostra Anielka, lepszy by nam był grób niźli ten świat szeroki, w który nas ztąd wygnają...
Siostra Brygisia nic nie powiedziała, tylko w sąsiedniej izbie leżąc na łóżku zakaszlała chrapliwym, zanoszącym się kaszlem.
Nazajutrz o tej samej wieczornej porze, siostra Marynia ozwała się znowu.
— Już nam teraz chyba torbę żebraczą wsiąść na plecy i iść żebrać pod kościołem.
A siostra Anielka odpowiedziała:
— Wprzódy uwiążę sobie kamień do szyi i w rzekę się rzucę, niźli żebrać pójdę!
Siostra Brygisia i teraz jeszcze nic nie rzekła tylko w sąsiedniej izbie na łóżku leżąc, cicho załkała.
Łkaniu siostry Brygisi odpowiedziało niby echo, łkanie innej, do łoża na którem leżała ona, przytulonej piersi.
Była to 19-to letnia już wtedy Leosia, która przez całe dzieciństwo swe śniąc błogo na liliowych czombrach i marząc lub swawoląc przy wesołych pluskaniach swawolnej rzeczułki, lub przy łagodnych szumach zielonego gaju, teraz dopiero w obec ruiny domu, który ją był utulił, w obec łez i rozpaczy kobiet, które ją wypieściły, budzić się zaczynała do życia cierpień, walk i poważnych myśli. Klęcząc przy łożu najstarszej swej opiekunki, tej właśnie, która uczyła ją czytać poetów, zachwycać się naturą, marzyć i tęsknić, łkała ona pełną, wzdętą bólem piersią, a całując twarz i ręce najukochańszej z opiekunek swych, szeptała nieustannie: co tu robić? ciociu Brygisiu! co tu robić? co tu począć?
Ciocia Brygisia płakała po cichu, a płacząc rozmyślała nad tem, jakby dać odpowiedź gwałtownym zapytaniom dziewczęcia, Po godzinie rozmyślań i płaczu, szepnęła Leosi. Napisz do Pawełka!
— Napisz do Pawełka! chórem potwierdziły dwie młodsze siostry, które szept starszej dosłyszały. Przecież on męzczyzną już jest a bratem twoim i naszym synowcem i nam to nie komu innemu zawdzięcza teraźniejsze swe położenie! Napisz do niego niech co obmyśli, niech coś uczyni, niech nas i ciebie ratuje!
Leosia całą noc następną spędziła na pisaniu listu do brata, który podówczas właśnie przebywał gdzieś daleko, w dobrach hr. Jarosławowej, kędyś aż za Warszawą położonych. Mało znała brata, od czasu rozłączenia się z nim w dzieciństwie jeszcze, widziała go parę razy zaledwie i to przelotnie. Tembardziej więc dla żywej jak skra, marzącej i wyegzaltowanej dziewczyny, nazwa brat, posiadała w sobie coś dziwnie wzniosłego i słodkiego, coś przejmująco wzruszającego i z pojęciem odwagi, mocy męzkiej, męzkiego niemal bohaterstwa, ściśle się wiążącego.
Posłała mu list, w którym było ogromne mnóstwo czułych wyrazów, poetycznych porównań, próśb, zaklęć, wykrzykników, list kilkoarkuszowy, na który z oczu piszącej dziewczyny upadło łez kilkanaście i szare plamki pomiędzy wierszami wytworzyło.
Po wysłaniu listu, nastąpiło gorączkowe oczekiwanie, objawiające się gorączkowem ruszaniem się czterech kobiet po dworku i gorączkowem prawie ich wielomówstwem. Od świtu do późnej nocy gwarzyły nieustannie o jednym zawsze przedmiocie, o Pawełku, prawdopodobnych cnotach jego i zasobach, o tem że go tuż tuż ledwie nie widać, jak przyjeżdża do Bobrówki powozem, czterema końmi, z worem złota u stóp. Wygrzebano kędyś nawet, z dna zasobnej niegdyś szafy, garsteczkę mąki i odrobinę miodu i utworzono z nich na przyjęcie oczekiwanego bohatera kombinacyą mającą kształt i smak wybornych pierniczków. Leosia codziennie na łące i w gaju zrywała ogromną ilość kwiatów, wiła wieńce i bukiety i zdobiła niemi ściany i okna dworku, aby na przybycie brata jej, dworek wyglądał poetycznie.
Pawełek przecież nie przyjechał, tylko przysłał odpowiedź, pisaną wcale innym stylem niż list Leokadyi, a zawierającą pomiędzy innemi następne słowa: „Nie posiadam nic, coby do mnie wyłącznie należało, pisał, oprócz własnej mej duszy, która się wam, ukochane moje na nic przydać nie może. Daremnie łamię sobie głowę, nic na ratunek wasz wymyśleć ani wynaleźć nie mogę. Posyłałbym wam gdybym mógł codziennie, połowę moich obiadów, ale nie uratowałoby wam to Bobrówki. Sprzedałbym moje piękne ubrania i posłałbym wam otrzymane za nie pieniądze, ale rzeczy te nie należą też do mnie, lecz do hrabiowstwa, którzy mi je kupują. Mówiłbym o położeniu waszem hrabiemu i hrabinie, ale oni mają tak znaczne wydatki i zresztą, wziąwszy mię do siebie na wychowanie, sądzą iż dosyć dla rodziny naszej uczynili. Przyjechałbym choćby do was aby wspólnie z wami cierpieć, ale nie mam ani własnych koni ani pieniędzy na podróż. Palnąłbym sobie nakoniec w łeb z rozpaczy, ale przyznaję się, że brakuje mi potemu odwagi i zresztą na cóż by się wam śmierć moja przydała?“
Po przeczytaniu na głos ciotkom listu tego Leosia zaniosła się naprzód gwałtownym, nieutulonym płaczem, potem sposępniała strasznie, zchudła i pobladła widocznie przez dni kilka. Ideał brata, który wytworzyła była sobie w swej wyobraźni spadł z piedestału swego, najwyższe uczucie jakie żywiła w swem sercu, ścięło się lodem. Jakto! on! on męzczyzna dorosły już, brat jej, nic uczynić nie mógł? więc nie był bohaterem, nie był rycerzem ani mędrcem za jakiego go miała!
Raz jednak spłakawszy się ogromnie, porwała się nagle z miejsca, wyprostowała smukłą swą kibić, hardo podniosła głowę i rzekła: a więc ja będę mogła! ja muszę módz! ja muszę coś uczynić! Pobiegła do ciotki Brygidy, przyklękła przed nią, objęła jej szyję i gorącym szeptem pytała: ciociu Brygisiu! co ja uczynić mogę? powiedz, pomyśl co ja dla was uczynić mogę? Ale ciotka Brygisia całując ją i pieszcząc mówiła: cóż ty możesz moje dziecko? ty nic nie możesz dla nas uczynić! Niech cię Bóg błogosławi za twe dobre chęci ale nic nie możesz!
Pokazało się jednak że mogła. Icko Zelmanowicz wezwany przez trzyj siostry na ratunek przypatrzył się ze stron wszystkich ich położeniu i choć żadnej nie dał im rady (Icko Zelmanowicz nie lubił wdawać się w żadne handle ni geszefty z takimi małymi ludźmi) gawędką o położeniu trzech sióstr zabawiał dnia następnego przez godzin parę, główną pryncypałkę swą panią jenerałowę Orczyńską. Nie wiadomo z pewnością czy Icko gawędę te rozpoczął ot tak sobie dla zabawienia swej głównej pryncypałki, czy może litością tknięty małą choćby żywił nadzieję, że ponieważ pani jenerałowa była sama Pompalińską z domu, zechce więc może przyjść z pomocą Pompalińskim zagrożonym żebraczą torbą. Co pewna, to że opowiadanie Icka uczyniło na pani jenerałowej nadspodziewanie silne wrażenie. Z niezwyczajną szczególniej uwagą słuchała tego co żyd mówił jej o Leosi, piękności jej, miłości dla ciotek i chęci niezmiernej dopomożenia im w czemkolwiek. Gdy Icko odszedł, pani jenerałowa zwinięta na swej kozetce w kłębuszek jedwabiu natykanego perłami i brylantami, długo dumała nad czemś z bastystową chustką włożoną do ust i z oczami zielonkowato błyskającemi. Nagle wyprostowała się i zawołała ze zwykłym sobie śmiechem.
— Panna do towarzystwa!
Na ten okrzyk załopotała skrzydłami papuga u okna i powtórzyła z chrapliwym śmiechem. — Panna do towarzystwa!
— Pompalińska będzie panną do towarzystwa! zwrócona do papugi swej krzyknęła jenerałowa.
— Pompalińska... zaczął odpowiadać ptak.
— Płatną! płatną! panną do towarzystwa!
— Płatną! płatną! coraz głośniej wrzeszczała papuga.
— Płatną panną u biednej Cecylii-sieroty!
— U biednej Cecylii!
— Sługą jej! chi, chi, chi!
— Sługą, sługą, sługą jej, chi, chi, chi! krzyczało u okna chrapliwe echo. Jenerałowa milczała chwilę aż ciszej i nie do papugi, lecz do siebie samej wyrzekła.
— Pan Światosław będzie kontent! bardzo kontent!
— Światosław będzie kontent, kontent, kontent! przez długie parę minut skandował ptak.
W dwa dni potem stary sługa jenerałowej Ambroży, przywiózł do Bobrówki list do trzech sióstr Pompalińskich zaadresowany, a zawierający treść następującą: „Kochane waćpanny! dowiedziałam się że jesteście w wielkiej biedzie. Ale macie przy sobie synowicę, a Ja nie mam panny do Towarzystwa. Niech wasza siostrzenica zostanie u mnie panną do Towarzystwa, a Ja jej dam 400 rubli pensyi y dwie yedwabne suknie na rok. Dwieście rubli posyłam iako pułroczną pensyą waszej siostrzenicy. Jeżeli chcecie to nią sobie długi swoje popłaćcie, y ieżeli nie wystarczy to dam więcej z gury. A jeżeli nie chcecie to Mnie pieniądze proszę odesłać.“

Cecylya Orczyńska.

Leokadya jako zwykła lektorka ciotek, przeczytawszy im głośno list ten, zbladła śmiertelnie. Widziała ona parę razy w swem życiu panią jenerałowę i lękała się jej okropnie. Na myśl iż ma przebywać nieustannie w domu tej chudej, żółtej kobietki o bazyliszkowym wzroku, obwieszonej perłami, piórami i złotem, krew ścięła się w jej żyłach, a potem do oczu, wielką falą popłynęły łzy. Była to przecież krótka bardzo chwila, po której Leokadya powiódłszy dłonią po czole i podnosząc głowę rzekła pewnym głosem.
— Pojadę! będę służyć pani jenerałowej! niech ciocie biorą te pieniądze i płacą długi prędko! prędko! prędko!
Przy ostatnim wyrazie runęła na ziemię u stóp trzech przy sobie siedzących ciotek, a całując ich kolana i oblewając je łzami, urywanym głosem przypominała im wszystkie dobre, ciepłe chwile, które u boku ich spędziła, wszystkie dnie promienne i swobodne, które pod dachem ich lub wkoło ich ścian przeigrała, wszystkie pieszczoty słodkie i marzycielskie, które otrzymała od nich, wszystko co im była winna i czem one były dla niej i czem ona wzajemnie dla nich być powinna! Słuchając ją, trzy ciotki płakały i śmiały się na przemian, włosy jej pomarszczonemi dłońmi głaszcząc i rozpalone jej czoło pocałunkami okrywając. Potem uspokoiwszy się nieco, ciocia Anielka rzekła.
— Kto wie, zresztą czy tego wszystkiego Pan Bóg dla naszego dobra nie obmyślił? pani jenerałowa jest bogatą panią i daleką krewną naszą... będzie ci u niej i lepiej może niż u nas!
Ciocia Marynia ozwała się z kolei.
— Zapewne. Drogi Opatrzności niepojęte są dla nas. Być może iż Leosia w domu pani jenerałowej bawiąc, świetny los jaki zrobi.
Jedna tylko ciotka Brygida milczała. Będąc trochę poetką i trochę literatką, lepiej od sióstr pojąć ona mogła, co dziać się musiało w tej chwili w sercu młodej dziewczyny na ofiarę idącej, trafniej, bystrzej wnikała w posępne głębie gotującej się dla niej doli. Ale — i ona także nie sprzeciwiła się odjazdowi Leokadyi. Jeżeli kochała bardzo wychowanicę swą, kochała niemniej siostry swe i... siebie, a ofiara Leosi (ciotka Brygisia wiedziała dobrze, że była to ofiara) stanowiła jedyny ratunek od tułaczki, głodu i torby żebraczej dla sióstr jej i... dla niej!
Od owego czasu ośm lat upłynęło. Do Bobrówki wrócił spokój i dostatek, a mieszkanki jej, jak niegdyś, za dobrych, dawnych czasów, urządzały znowu wędliny, smażyły makagigi, piekły pierniki, a w zimie siadywały przy wesołym ogniu naprawionego już piecyka, w ciepłych tułubkach, z twarzami czerstwo wyglądającemi przy całkiem już białych włosach i okrywających je śnieżnych czepeczkach. Siostra Brygida pochyliła się tylko nieco i często zapadała na zdrowiu, a gdy młodsze siostry jej gwarzyły o Leokadyi wychwalając jej cnoty i chwaląc Boga za to, że jej miejsce zdarzył w takim dostatnim, pańskim domu, gdzie ptasiego mleka chyba niedostawać jej tylko mogło, jedna siostra Brygida smętnie jakoś kiwała głową, a niekiedy nawet to i gruba łza stoczyła się po więdniejących i coraz gęstszemi zmarszczkami okrywających się jej policzkach. Żadnej jednak z trzech tych kobiet na myśl nawet nie przyszło, aby Leokadyą przywołać znowu ku domowemu ognisku, a przez to pozbawić się głównego teraz źródła ich dochodu. Po odjeździe jej było w Bobrówce tak jak bywało wtedy, gdy jej jeszcze tam nie było. Piękne czarnookie dziecię przesunęło się tylko jak wiosenne błękitne widzenie przez żywot trzech starych panien, a na pamiątkę jakby zjawienia się swego, sypało teraz na nie dwa razy do roku, złotą rosę... To też gdy w wiadomem już terminie Leokadya przybywała do Bobrówki, ciotki witały ją płaczem radości, milionami pieszczot i czyniły jej prawdziwą owacyą z konfitur, powideł, pierników i t. p. arcydzieł złożoną. A gdy odjeżdżała żegnały ją również łzami, pieszczotami i spokojnie już potem wygrzewając się na słońcu letniem, lub przy piecykowym ogniu gwarząc, oczekiwały przez pół roku drugiego jej przybycia i drugiej raty...





ROZDZIAŁ IV.

I teraz także, Leokadya miała do odwiezienia ciotkom swym półroczną swą pensyą. O dość wczesnej przedpołudniowej godzinie, Pawełek przyjechał po nią i udali się razem do Bobrówki.
Pani jenerałowa zaś, ubrana prawie tak samo jak wczoraj, siedziała sama jedna w wielkim swoim salonie, na zwykłem swojem miejscu i oddawała się wcale osobliwemu zajęciu. Z mahoniowego stołu przed kanapą stojącego, zdjętą została lampa, a natomiast pokrytym on był od brzegu do brzegu najróżniejszemi, a bardzo cennemi klejnotami. Pani jenerałowa wyjmowała klejnoty z wielkiej, srebrem okutej szkatuły, przy niej na taburecie umieszczonej i układała je na stole jeden przy drugim, coraz jednak zmieniając szyk i symetryczność układu. Zrazu, ułożyła była rzędami regularnemi wszystkie bransolety, naszyjniki, kolce, brosze i fermoary, tak aby każde z nich, miało obok siebie podobnych tylko sobie przeznaczeniem i kształtem towarzyszy, potem w porządku tym wzorowym zaprowadziła wielki nieporządek, szmaragdy pomięszała z rubinami, brylanty z perłami, z brosz ułożyła gwiazdy, z bransolet łańcuchy, z kolców żyrandole i t. d. Potem jeszcze zgarniała je wszystkie i przesypywała w chudych, żółtych swych palcach i znowu je rozkładała i układała na stole najrozmaiciej. Zatrudnienie te zdawało się pochłaniać wszystkie władze czucia jej i myślenia, a jednak od chwili do chwili odrywała oczy od błyszczących przedmiotów swej zabawy i niecierpliwe spojrzenia rzucała na drzwi od sieni.
Niebawem też dał się słyszeć na dziedzińcu szelest sań pod dom zajeżdżających, drzwi otworzyły się i z wielkim szelestem jedwabiów wbiegła przez nie do salonu wysoka, bardzo zgrabnej kibici kobieta, w nadzwyczaj długiej i strojnej sukni, w malutkim kapelusiku zarzuconym na kunsztownie utrefione włosy. Była to wezwana przez jenerałową panna Żulieta Kniksowa.
Przybyła przebiegła salon bardzo szybko i bardzo wdzięcznym, elastycznym ruchem przypadła do kolan jenerałowej, pochwyciła jej rękę i poniosła ją do ust. W ręku jenerałowej znajdowała się właśnie wielka, przepiękna brosza brylantowa, której szpilka, w chwili właśnie dokonywającego się aktu całowania ręki, skierowała się tak jakoś niefortunnie, że przesunąwszy się po białym delikatnym policzku pani Kniksowej, zostawiła na nim lekko różowy ślad swego przejścia.
— Co to? zawołała jenerałowa, zadrasnęłam cię jakoś niechcący, Julietko! co?
— Nic to, nic najdroższa ciociu, harmonijnym niezmiernie, srebrnym głosikiem odparła przybyła, a jakby pragnąc dowieść że w istocie było to „nic“ raz jeszcze pocałowała z przejęciem się ciernistą rękę jenerałowej, poczem przysuwając fotel bardzo blizko do kanapy i w bardzo wdzięcznej pochylonej postawie siadając na nim, zaczęła:
— Wezwałaś mię, najdroższa ciociu! jestem na twe rozkazy!
Gdy wymawiała to, oczy jej czarne i iskrzące się pomimo że okalały je już roje owych niegrzecznych zmarszczek zwanych powszechnie motylkami, powiodły po stole nasłanym dyamentami i zaiskrzyły się jeszcze bardziej. Jenerałowa przekładała znowu brosze i bransolety milcząc.
— Nie uwierzysz najdroższa ciociu, zaczęła znowu przybyła, jaką radością napełnił mię list twój wczorajszy! j’étais folle de joie! Upewnił mię on naprzód o dobrym stanie drogiego zdrowia twego, najukochańsza ciociu, a potem każda literka ręką twą skreślona, jest dla mnie taką świętością! taką relikwią!
— Chi, chi, chi, zaśmiała się jenerałowa, nie spuszczając wzroku z kilku długich kolców, które układała na stole w kształt fantastycznego jakiegoś pająka; to bardzo pięknie! to bardzo czule! to dowodzi że masz wiele serca, Żulietto! wiele! wiele serca!
— O! najdroższa ciociu, westchnęła dama, gdybym go mniej mieć mogła, byłabym z pewnością daleko szczęśliwszą! ale to serce... to serce moje, które uderza zawsze tak silnie, tak gorąco do wszystkiego, co dobre i piękne!
Przy ostatnich wyrazach oczy pani Kniksowej tak uparcie już i tak ogniście wpatrywały się w ułożonego na stole brylantowego pająka, że w istocie wątpić nie można było ani na chwilę, że serce jej nadzwyczaj gwałtownie uderzało do wszystkiego — co piękne. Zarazem delikatny paluszek jej przesunął się zlekka po różowej szramce zakreślonej złośliwą broszką na białym jej policzku, która jakkolwiek była „niczem“, bolała znać trochę.
Jenerałowa, zwykłym sobie nagłym, nerwowym ruchem, odwróciła się od zabawiających ją dotąd klejnotów i wpijając wzrok swój w twarz przybyłej damy, najniespodzianiej w świecie zagadnęła:
— I cóż Żulietto, jakże tam twój towar kosztowny? czy i dotąd jeszcze nie masz na niego kupca?
Błysk rumieńca przemknął po zwiędłej trochę, ale pięknej jeszcze twarzy pani Żulietty. Niewiadomo tylko, czy zmięszało ją wspomnienie to o jakimś towarze, czy też przez jenerałowę na gorącym uczynku pochwycone zbyt trochę namiętne może przyglądanie się brylantowemu pająkowi.
— Towar? uśmiechnęła się jednak słodziutko i żartobliwie, nie rozumiem dobrze o czem mówisz, najdroższa ciociu!
— A przecież to bardzo zrozumiałe! chi, chi, chi! zachichotała pani domu; „trzy piękne córy... śmiała się dalej, trzy piękne córy było nas u matki!” Miałaś trzy piękne córy, Żulietto!
— Niestety! najdroższa ciociu! wtrąciła spuszczając oczy pani Żulietta, Sylwia i Romania nie były wcale pięknemi...
— A tak! tak! tamte były rozumne! miałaś tedy Żulietto dwie rozumne córki i jedną piękną... Rozumne wydałaś za mąż, ale piękna siedzi... co?.. chi, chi, chi! siedzi!
Oblicze pani Żulietty oblekło się wyrazem szczerego smutku.
— Niestety! szepnęła, przed tobą najdroższa ciociu, sekretów żadnych nie mam! Delicya kończy rok 23-ci, a dotąd jeszcze żadna się dla niej przyzwoita partya nie zjawiła. Po tych nieszczęsnych wypadkach... brak nam zupełnie młodzieży... odpowiedniej! przytem i smutny stan jej ojca i posag niewielki, zraża może niejednego... Drżę prawdziwie z trwogi, patrząc na tego anioła który...
— Otóż... otóż Żulietto ja dla twego anioła mam teraz partyą... chi, chi, chi! ale jaką partyą! Cała kula ziemska zazdrościć jej będzie, a panny Trzewikowskie i Kobyłkowiczówny żółtaczek podostają z zazdrości! chi, chi, chi!
Twarz pani Żulietty stała się jasną, bardzo jasną i radosną.
— O, najdroższa ciociu! zawołała giętką, wdzięczną kibić swą pochylając znowu do kolan jenerałowej, jakże wypowiem... jakże... comment pour-rai-je...
— Nie trzeba nic wypowiadać! nie trzeba nic wyrażać! a po francuzku... ja nie rozumiem! zapiszczała jenerałowa, potem zaś, przerywając nagle rozpoczętą rozmowę, zwróciła się znowu do swych klejnotów i przesypując je między palcami, zawołała:
— Czy bardzo dziś zimno? Żulietto.
Pani Kniksowa drgnęła cała na niespodziane pytanie to, z oczu jej strzeliła błyskawica niecierpliwości, najsłodszym jednak, najczulszym głosem swym, odrzekła:
— O, bardzo dziś zimno! najdroższa ciociu! ale tu... u cioci ciepło jak w niebie!
W ogromnym salonie jenerałowej, niezmiernie skąpo opalonym, zimno było w istocie jak w lodowni, a delikatne członki pani Żulietty, przebiegał od chwili do chwili, pod lekką jedwabną suknią, dreszcz febryczny.
— Jak w niebie? powtórzyła jenerałowa, ciepło jak w niebie! a zkądże ty wiesz Żulietto, czy w niebie ciepło czy zimno? chi, chi, chi!
Pod fałdami i falbankami jedwabnej sukni dreszcz febryczny wzmógł się na chwilę. Niewiasta ta jednak silną wolę mieć musiała, bo błyskawicznie prędko opanowała nieprzyjemne wzruszenie i całując znowu z wdziękiem nieopisanym rękę jenerałowej i srebrnie śmiejąc się, rzekła:
— Jakże szczęśliwą jestem, najdroższa ciociu, że cię widzę tak wesołą! Ale... dodała prostując się, chciałabym bardzo usłyszeć z ust twych ciociu, kto jest ten kogo...
— Czy lubisz papugi, Żulietto? zagadnęła jenerałowa, huśtając na pomarszczonym palcu cudownie piękną bransoletę, całą sadzoną wielkiemi rubinami.
— To jest... ciociu najdroższa... je ne sais... niewiem doprawdy.
— Ja bo lubię pasyami! pasyami! pasyami! czy widziałaś kiedy moją papuzię! śliczny ptak! mądry ptak! jedyny ptak! rozmawia ze mną jak człowiek! chi, chi! chi!
— O! kochane, drogie stworzonko, skoro umilić umie chwile twe, najdroższa ciociu! Ale, jakżebym rada była usłyszeć imię tego którego..
— A jakie imię męzkie najlepiej lubisz Żulietto, zagadnęła znowu kotka bawiąca się z myszką.
Dreszcz, dość gwałtowny już tym razem poruszył jedwabiami pani Żulietty. W tym salonie, ciepłym jak niebo, atmosfera stawać się zaczęła dla niej straszliwie kolącą. Pohamowała się jednak i tym razem ta mężna niewiasta i leciuchno wiodąc znowu paluszkiem po różowej szramce, z westchnieniem odrzekła:
— Niegdyś uwielbiałam imię: Adam! Ale odkąd najukochańszy Adam mój uległ tej strasznej chorobie dźwięk imienia tego przejmuje mię smutkiem...
— Chi, chi, chi! niewiadomo dla czego, ale ostro i przeciągle zaśmiała się jenerałowa. Adam! Adam! powtarzała, Adam, mąż twój! uwielbiałaś go Żulietto! uwielbiałaś!
— Był on dla mnie wszystkiem, choć niestety! jak pokazało się potem jasno, jam dla niego niczem nie była!.. Ale... najdroższa ciociu, jakżebym chętnie z ust twych usłyszała nazwisko tego którego przeznaczyć raczyłaś za męża dla mojej Delicyi.
Tym razem jenerałowa zwróciła się twarzą ku pytającej i odpowiedziała przeciągle:
— Nazywa się on: hr. Cezary Pompaliński.
Pani Żulietta zbladła i zarumieniła się naprzemian kilka razy.
— Hr. Cezary! powtórzyła bardzo cichutko, syn hr. Jarosława i hr. Wiktoryi!
Z oczów jej widać było, że cieszyłaby się ogromnie, namiętnie, gdyby.. mogła wierzyć. Ale nie wierzyła i zawołała:
— Najdroższa ciocia żartuje!..
— Nie! nie! nie! zapiszczała jenerałowa, ten osioł jest teraz w naszych stronach, sprowadzę go tu do siebie i poswatam z twoim aniołem! chi, chi, chi! z aniołem! wybornie sprzedasz towar twój, Żulietto, wybornie sprzedasz swój piękny towar! daleko lepiej niż sprzedałaś dwa rozumne towary!
Niebiańska nadzieja, przedświt nadniebiańskiej radości rozlała się po twarzy pani Żulietty. Tak uczuła się wzruszoną, że aż podniosła do ust drżących batystową chusteczkę.
— O, ciociu najukochańsza! jesteś opatrznością naszą! aniołem stróżem naszym!..
Jenerałowa mówiła, a raczej piszczała dalej.
— Jutro wydaję obiad... zaproszę dwadzieścia osób... napisz do swoich rozumnych córek, aby przyjechały... i jego zaproszę... przyjedzie najpewniej... Delicya niech ustroi się... niech ustroi się...
— Ciociu! aniele nasz! szeptała pani Żulietta z ustami przylepionemi do ręki jenerałowej, w której na szczęście nie było na ten raz żadnej broszy.
— On podobno bardzo głupi... piszczała dalej jenerałowa, bardzo głupi i romansowy! z miłości chce ożenić się! czy słyszysz Żulietto? chi, chi, chi! Pompaliński romansowy! złap go sobie dla Delicyi!
Po białem czole pani Żulietty mknęły chmury zamyślenia. Myśl jej i wyobraźnia snać już pracowały nad przyszłem zadaniem.
— A teraz, zawołała jenerałowa, jedź już sobie Żulietto, jedź! jedź! Uwielbiany twój Adam czeka na ciebie, a ja pójdę rozmawiać z moją papuzią!
Pani Żulietta szybko powstała z krzesła, tłumiąc w sobie spazmatyczny płacz i śmiech, który ją zwykł był ogarniać we wszystkich wielkich wydarzeniach jej życia, ucałowała raz jeszcze kolana i ręce „najdroższej cioci”, „Opatrzności swej”, „swego anioła stróża” i nie rzuciwszy już więcej przelotnego nawet spojrzenia na stół klejnotami okryty, wybiegła z salonu. W sieni, gdy owijała się sobolowem futrem usta jej drżały jak w febrze i mimowoli jakby szeptały: hrabina Pompalińska! hrabina Pompalińska!
Stawiając drobną stopę, na stopniu karety na saniach, wymówiła głośniej już nieco: hr. Delicya z Kniksów Pompalińska! A gdy drzwiczki powozu zamknęły się już za nią i konie ruszyły, upadła na poduszki karety, głośno już zawołała: hr. Pompalińska moja córka! i... zaniosła się serdecznym śmiechem!





ROZDZIAŁ V.

W tej samej prawie chwili, gdy pani Kniksowa po konferencyi z „najdroższą ciocią“ wracała do swych Białowzgórz, Pawełek po krótkich odwiedzinach oddanych ciotkom w Bobrówce, zbliżał się do Pompalina, tam to bowiem, jakkolwiek Pompalin hr. Mścisława był własnością, zamieszkał na czas pobytu swego na wsi, hr. Cezary. Było to już bowiem tradycyjnym niemal w hrabiowskiej rodzinie obyczajem, że każdy z członków jej na krótko do rodzinnego powiatu swego przyjeżdżający, obierał sobie rezydencyą w Pompalinie, niby w głównej stolicy królewskiego rodu. I nie dziw wcale, że tak było. Pompalin mógłby przynieść chlubę niepomierną niejednemu, choćby udzielnemu księciu. Zdala już, o wiorst kilka od miejsca tego, ukazywały się oczom przejeżdżających dumnie i szeroko na horyzoncie szarzejące mury, wznoszonego wciąż z mozołem a kosztem nadzwyczajnym małego Watykanu. Dziewięć ukończonych już wież i wieżyczek, strzelało ku niebu, a niżej nad ziemią wiły się pyszne, murowanemi słupami błyszczące sztachety, okrążające dokoła podwórza pałacowe, ogrody i parki, które to ostatnie jakkolwiek nie miały jeszcze czasu stać się starożytnemi, jakość swą wynagradzały sowicie ilością, albowiem posiadały, nie wiem z pewnością ile, ale bardzo coś wiele morgów kwadratowych obwodu.
Bryczka Pawełka podjeżdżając pod ściany pałacu onego, który zdala, wśród lekko tylko wzgórzystej okolicy miał pozór wyniosłej góry, wyglądała przy nim tak drobniuchną i zaledwie dostrzegalną, jak mała muszka przybiegająca pod stopy Himalai. Dostrzeżoną snać jednak została przez osoby znajdujące się we wnętrzu ceglanego olbrzyma, zaledwie bowiem Pawełek miał czas wyskoczyć z bryczki i wejść na wysoki, marmurem i złoceniami zdobny perystyl pałacu, wybiegł naprzeciw niego człek jakiś o twarzy wielce poważnej, a więcej jeszcze stroskanej i zniecierpliwionej. Był to pełnomocnik hrabiów; traktujący wtedy właśnie z izraelskimi faktorami i cudzoziemskimi nabywcami o sprzedaż Malewszczyzny.
— Na miłość Boga! zawołał człek ten poważny i stroskany, chwytając rękę Pawełka, gdzie pan byłeś tak długo? Szczęście to przynajmniej, że pan już przyjechałeś! Ja bo z hr. Cezarym sam już sobie dać rady nie mogę!
— O cóż chodzi? zapytał Pawełek.
— Ano o tę sprzedaż! Nabywca coś mi dziś zobojętniał dziwnie! zwleka umowę i widocznie wahać się zaczyna! Żydki szepcą między sobą ze szczególną jakąś tajemniczością, a jest między nimi i Icek Zelmanowicz, który przyjechał tu widocznie dla zepsucia nam interesu! Zdaje się, że stręczy nabywcy któryś z folwarków jenerałowej obiecując mu go za bajecznie nizką cenę! Stara sknera raz jeszcze widać chce hrabiemu podstawić stołeczek, o sknerstwie swem nawet zapominając! Wszystko to jednak byłoby niczem, gdyby hr. Cezary...
— Cóż hr. Cezary?
— A cóż? zrana bylibyśmy już dobili targu i podpisali umowę, ale... przecieć tu podpis główny hrabiego. On tymczasem, zaledwie pan nogą za próg stąpiłeś, wymknął się nam jak piskorz i kędyś przepadł. Rozsyłam za nim służbę po całym dworze... rozstąp się ziemio! niema hrabiego! W godzinę potem, znajdują go, zgadnij pan gdzie? oto w pasiece siedzi między ulami i słucha jak mu pasiecznik stary, oparty na kiju, bajdy jakieś opowiada. Idę sam do pasieki, przyprowadzam go do pałacu, i sadzam na fotelu pomiędzy sobą a kolegą moim, którego w pomoc tu sobie przywiozłem. Ale czasu upłynęło sporo kiedym ja puszczał się na wyszukanie hrabiego, Icko Zelmanowicz wkradł się do pałacu i poszeptał coś nabywcy, który znowu dawaj stroić kaprysy. Ja z nim w targi nowe, tu ustępuję mu coś, tu się z nim sprzeczam, tu kolega mój przemawia do jego punktu honoru, któryby mu zrywać nie pozwalał raz zawartej i nawet już spisanej umowy. Mój nabywca człek głowy nietęgiej, zgadza się znowu na wszystko. „Niech graf podpisze umowę“ mówi. Ja i kolega mój uradowani zwracamy się do fotelu, w którym usadowiliśmy byli hrabiego... fotel pusty! w ogniu sporów przestaliśmy na niego zwracać uwagę i wymknął się nam znowu...
— Gdzież jest teraz? zapytał Pawełek, który śmiał się słuchając opowiadania rozgniewanego prawnika.
W odpowiedź, prawnik wzgardliwym nawpół, nawpół gniewnym gestem wskazał w znacznej odległości od pałacu stojące murowane stajnie.
— Oto tam jest! rzekł. Słyszysz pan?
Od strony stajen dochodziły do uszu rozmawiających rozgłośne i raz po raz powtarzane klaskanie z furmańskich batów.
— Bawi się 23 letnie hrabiątko i ze stangretami na wyścigi idzie, kto głośniej z bata palnie! Idź pan po niego bo ja z pewnością już sam nie pójdę i póki życia nie zgodzę się nigdy więcej prowadzić jakikolwiek interes hrabstwa, w którym uczestniczyć będzie hr. Cezary. To dziecko! to idyota kompletny! Na ten raz jednak szkoda położonego już trudu. Zlituj się pan, przyprowadź go do pałacu, byleby prędko bo temperatura u nas tak ochładza się w oczach, że za lada chwilę interes może całkiem zamarznąć.
Rzekłszy to, prawnik bardzo pospiesznie cofnął się w głąb pałacu, a Pawełek skierował się ku stajniom, zkąd ciągle rozchodziły się odgłosy coraz zawziętszych klaskań z bata.
Ach! nie pierwszy to już raz „ce pauvre Cesar“ nabawiał otoczenie swe kłopotami podobnemi do tych których doświadczał teraz pełnomocnik hrabiowstwa, a niekiedy nawet i daleko większemi. Od samego dzieciństwa już spostrzegano nadzwyczajną, a wszechwzględną wyższość nad nim brata jego Mścisława i troskano się srodze o przyszły rozwój tak fizyczny jak umysłowy tej najmłodszej odrośli rodu. Był jeszcze w kolebce kiedy hrabina matka zdecydowała że Cezarek jej, dziwnem zrządzeniem Opatrzności, posiada członki ciała szczególnie jakoś grube i urodzeniu jego niestosowne, że głos którym przywoływał ku sobie swą karmicielkę, niepojęcie był niedystyngowanym, a oczy któremi patrzeć zaczynał na świat Boży, nie objawiały tego geniuszu, tej szlachetnej dumy, któremi odznaczały się oczy Mścisławka, gdy był w tej samej porze swego życia. Smutne słowa te powtórzył za panią hrabiną dom cały, tak że gdy mały Cezarek zaczynał pierwsze drżące kroki stawiać po powierzchni ziemskiej, ogólnie już przyjętą i zdecydowaną rzeczą zostało iż jest on dzieckiem upośledzonem nic wcale na przyszłość nie obiecującem, ciężkiem zmartwieniem dla swej dostojnej matki i srogą groźbą dla chwały i honoru całego swego dostojnego rodu. Mniemanie to potwierdzały z kolei wszystkie bony i guwernantki, którym powierzaną bywała piecza nad dwojgiem hrabiowskich paniąt, potwierdził je następnie i l’abbé Lamkowski, gdy tylko zajął się prowadzeniem dalszej ich edukacyi, hrabina — matka zaś wzdychała ciężko za każdem spojrzeniem na młodsze swe dziecię i niosąc chustkę do oczu, szeptała: o! jakże nieszczęśliwą jestem matką! zdaje mi się doprawdy... że... gdybym nie lękała się zgrzeszyć... nie lubiłabym jednego z synów moich!
Bardzo być może, iż pomimo obawy swej, pani hrabina dopuszczała się grzechu nielubienia małego, a potem już i podrastającego Cezarka. Dziwnem to jest na pozór, a jednak najzupełniej prawdziwem, że serca matek posiadają niekiedy bardzo energiczne preferencye swe i wstręty. Nie zdarza się to wprawdzie wśród zdrowego, pracującego plebsu, ale wśród nerwowego, trochę niby rozkapryszonego patrycyatu, zdarza się dość często. Było to w istocie dziecię niezgrabne, nieśmiałe, nadzwyczaj w sobie zamknięte, z pojęciem tak mało rozwiniętem, że nigdy, pomimo usiłowań wszelkich nauczyć się nie mogło ortograficznego pisania po francuzku, z krtanią tak barbarzyńsko urządzoną że nigdy francuzkiego dostatecznie po paryzku wymówić nie mogącą. Siadywało sobie bardzo często dziecię to w najciemniejszym kąciku pałacowej komnaty i w czasie gdy starszy brat jego świetniał już wszelkiemi wdziękami i słynąć poczynał miłemi swawolami dorastającego młodzieńca, pogrążało się na długie godziny w biernej i bezczynnej nieruchomości. Wtedy przechodząca przez komnatę hrabina-matka, zapytywała niecierpliwie.
— Cesar? à quoi donc penses-tu?
A młodziutki hr. Mścisław w zastępstwie brata odpowiadał.
— Mais maman, Cesar ne pense à rien du tout!
I zakorzeniło się to głęboko w przekonaniu hrabiny że: Cesar ne pensais jamais, à rien du tout! Cały dwór, cała rodzina powtórzyły pacierz za panią matką.
Ale im dalej w las, tem więcej drzew. Co to było, gdy Cezarek doszedł już do lat 17 i 18-stu i powinien był, na wzór brata swego i innych rowieśnych paniąt, zacząć uczęszczać w salonach, strzelać do celu, jeździć konno, oddawać się słowem różnym tym podobnym rozrywkom i egzercycyom tradycyjnie w obyczaj młodych paniąt weszłym! W salonach jakkolwiek kości jego rozrosły się potężnie, a wzrost o wiele przenosił skalę wzrostu braterskiego, hr. Cezary znikał, kompletnie znikał, był tak jakby go nie było, kurczył się jakoś, zwężał, za konsole i za fortepiany właził zupełnie tak jakby grał w chowanego, milczał jak ryba, a gdy zmuszonym już był do mówienia, wyrażał się nadzwyczaj ordynaryjnie i na domiar nieszczęścia wciąż mówiąc rękom swym się przyglądał, rękom które nad wyraz grubiańsko były duże, kościste i czerwone. Uczono go konnej jazdy! Biada! Pomimo najgorliwszych starań, najbieglejszych mistrzów ekwitacyjnej sztuki, młody hrabia dosiadał zawsze konia nie po łacinie już nawet, ale zupełnie, doskonale po hebrajsku. Podskakiwał na siodle i podskakiwało pod nim siodło, widzowie tłumili śmiech szalony, a patrząca przez okno hrabina dostawała spazmów.
Ale dwa już szczególniej wydarzenia zaryły się głęboko w bolejącą pierś tej nieszczęśliwej matki i do reszty już odwróciły serce jej od młodszego jej syna. Mając lat 19, hr. Cezary zakochał się w pannie służącej hrabiny, ślicznej szlachcianeczce zagrodowej, jasnowłosej, błękitnookiej, czułej, marzącej i co wieczora przy świetle księżycowym, u otwartego okna garderoby, bardzo smętnie grywającej na gitarze!.. Zakochał się w niej nie na żarty wcale, ale tout de bon, jakby w równej sobie... formalnie i z najgłębszem uszanowaniem, z najniepokalańszą skromnością konkurował o jej serce, całował ją w rękę, rumienił się na jej widok, wzdychał i spuszczał oczy, gdy była przy nim. Avec ce pauvre Cesar, żartów nie było jak nie było głupstwa, któregoby nie można po nim się spodziewać. Mścisław! to co innego! on umiał rzeczy podobne brać z góry sobie, po rycersku i obchodzić się z niemi jak należało! Odprawiono więc pannę służącą i wysłano ją bardzo daleko, a hr. Cezary dostał po jej odjeździe gwałtownego tyfusu i omało życiem nie przypłacił swej niepojętej głupoty.
Innym znów razem, pełnoletni już zupełnie bo 21 lat mający hrabia, przypatrywał się na Ujazdowskim placu odbywającej się tam corocznie ludowej zabawie. Widok pajaców, huśtawek i djabelskich młynów, zdawał mu się sprawiać rozkosz niewypowiedzianą, śmiał się i klaskał w ręce wraz z tłumem w sposób nadzwyczajnie głośny i zupełnie nieprzyzwoity, najbardziej jednak podobały mu się włażenia na słup mydłem posmarowany, przez kominiarzy i mularskich czeladników dokonywane. Patrzał na te mniej lub więcej powodzeniem uwieńczane akrobatyczne próby, zapał ogarniał go co raz większy, coraz pustsza porywała wesołość, aż nagle, w chwili właśnie gdy mularczyk jakiś dosięgłszy już połowy słupa, zsunął się po nim na ten padół płaczu, z szybkością nadzwyczajną i wśród śmiechów a gwizdań gawiedzi, hr. Cezary poskoczył do słupa, zawołał: i ja spróbuję! i już już zdejmował z siebie angielską bonżurkę, a nogi swe ogołocił z paryzkiego obuwia, aby ramionami słup omydlony objąwszy, puścić się w górne zawody z kominiarzami i mularczykami, gdy na szczęście obecny przy nim zwykle we wszystkich publicznych okazyach Pawełek, w porę go za ramiona uchwycił opierającego się i błagalnie o swobodę działania proszącego gwałtem prawie do ubrania się i ozucia napowrót przymusił i od nieszczęsnego słupa w dal odprowadził. W tłumie wydarzenie to narobiło wiele wrzawy. Palcami pokazywano sobie hrabiego, który chciał włazić na słup igrzyskowy po sladach jednego kominiarza i dwu mularczyków; jedni śmieli się do rozpuku, inni płakali z rozczulenia a majster jakiś szewiecki podobno, stary i nawpół pijany, wyszedłszy z tłumu dopędził umykającego już pod przemocą Pawełka hrabiego-demokratę i w znak że chęci jego pobratania się z ludem gorąco poważa i akceptuje, wziął go w ramiona swe i oba policzki jego kilku głośnemi pocałunkami zaopatrzył. Hrabina Wiktorya zaś w towarzystwie księżnej B. powozem i bardzo powoli plac objeżdżając, widziała przez lornetkę całą tę eskapadę syna, a przy wieńczącym ją akcie, to jest przy udzielonym synowi jej uścisku brata w Chrystusie, majstra szewieckiego — zemdlała.
Na wszystkich powyższych danych opierając się, wszyscy członkowie rodziny uznali jednozgodnie, iż hr. Cezary obejść się i rozrządzić stosownie wielkim, przypadającym nań majątkiem nie potrafi i że najwyższą nieopatrznością rodziny, byłoby pozostawienie steru majątku tego we własnem jego ręku. Jakkolwiek więc, wnet po dojściu do pełnoletności obu braci, dział poojcowskiej ogromnej fortuny, dokonanym pomiędzy nimi został zupełnie formalnie i oficyalnie, za sprawą jednak przezornych a troskliwych starań hrabiny-matki, stało się tak, że hr. Mścisław otrzymał z działu tego dwa razy więcej niż brat jego. Hr. Cezary nie protestował bynajmniej, owszem dowiedziawszy się od matki i pełnomocnika familijnego, że jemu przypadła w udziale Malewszczyzna z pięciu folwarkami innemi, a Mścisławowi Pompalin z małym Watykanem, dziesięć innych folwarków, jakoteż kapitały będące, lub być kiedy mogące własnością ś. p. ich ojca, nietylko że w dziale tym żadnej ujmy dla siebie nie dojrzał, ale matkę swą bardzo pokornie i czule w rękę pocałował — a pełnomocnikowi dłoń bardzo serdecznie uścisnął, dziękując im za trudy, które około załatwiania interesów jego ponieśli. Co więcej! Malewszczyzną i pięciu folwarkami hr. Cezary nie rządził bynajmniej osobiście. Rządziła niemi rodzina. Wydzierżawiano je, sprzedawano, dochody z nich pobierano na mocy pełnomocnictw, jak najobszerniejszych, które hr. Cezary wydawał bez chwili wahania każdemu, komu powiedziano aby je wydał; jemu zaś dawano pensyą miesięczną, ale której drobną zaledwie część powierzano własnym jego rękom, resztę oddając pieczy osób nierozłącznie do osoby hr. Cezarego przywiązywanych, od paru lat Pawełkowi najczęściej. Każda z osób tych do osoby jego przywiązanych, miała sobie za obowiązek dostarczać hrabiemu wszystkiego czegoby potrzebował, składając następnie innym członkom rodziny ścisły rachunek z sum wydanych. Było to tedy coś niezmiernie podobnego do kurateli nad młodym hrabią rozciągniętej. Ale młody hrabia nie protestował, a przynajmniej nic nie mówił nigdy i nic nie czynił takiego, coby na najlżejszy protest zakrawało. Być może zresztą, iż nie mówiąc i nie czyniąc nic myślał sobie to i owo, jakkolwiek przypuszczenie podobne wydawać się mogło więcej niż wątpliwem, w obec przyjętego raz na zawsze i przez całą rodzinę przekonania, że „ce pauvre César ne pense jamais à rien du tout“.
A przecież hr. Cezary, jakkolwiek skromny w swych gustach, miał także długi szereg ulubionych sobie rozrywek. Jedną z nich np. było zakupywanie na mieście całych koszów jabłek lub bułek i rozdawanie ich ubogim ulicznym dzieciom, które znały go wybornie i gdzie się tylko ukazał gromadami go otaczały. Drugi rodzaj rozrywki stanowiło przysłuchiwanie się różnym gminnym baśniom i legendom opowiadanym przez stare, na progach miejskich domostw wygrzewające się babulki, lub starych, siwobrodych, wiejskich dziadów. Lubił też bardzo hr. Cezary gdy był w mieście, przyglądać się zabawom ludowym i płatać wśród zbiorowisk tych różne takie figle, jak np. wkładanie ukradkiem do kieszeni obdartych, kulejących staruszków dziesięciorublowe asygnaty, albo chwytanie z tyłu za włosy biegnące do dobroczynnego zakładu dzieciaki w różowych lub niebieskich bluzach i całowanie w chude, bledziuchne ich twarzyczki. Na wsi nie było dla niego większej przyjemności, jak zarzucać snopy w stodole lub grabić siano na łące z młodymi wieśniakami i rozmawiając z nimi w ludowem ich narzeczu, śmiać się do rozpuku z konceptów ich i żartów.
Takie to były upodobania i taki sposób życia hr. Cezarego. Nie dziw więc, że hr. matka jego, tyle łez z jego przyczyny wylała, tyle wstydu przeniosła i całej jego tak fizycznej jak moralnej organizacyi inaczej sobie wytłómaczyć nie mogła, jak przez rodzaj wyrodzenia się jakiegoś, a raczej wrodzenia się w któregoś z antenatów, z linii męzkiej naturalnie, przez to słowem zjawisko, które w języku naturalistów od niedawna otrzymało nazwę atawizmu. W istocie; w tej chwili np. patrząc na hr. Cezarego jak stojąc u roztwartych na oścież drzwi stajni, z szerokiemi ramionami swemi, długą, kościstą twarzą, ręką swą dużą, kościstą, czerwoną, rozwijał w całej długości wielki bat furmański, aby zamaszyście przerżnąwszy nim powietrze, tryumfująco potem spojrzeć na idącego z nim w zawody młodego stangreta, nie można było powstrzymać się od myśli, że tak właśnie, a nie inaczej, wyglądać musiał poczciwy, barczysty i kościsty pradziad flisak, gdy stojąc na przodzie wiciny, rozbijał fale rzeczne ogromnym rudlem i śmiejąc się do towarzyszy swych, wołał z całego gardła: ho ha! hej, hoha!
— Wyżej paniczu! szerzej paniczu! silniej, silniej paniczu! śmiejąc się serdecznie, wołała do młodego hrabiego otaczająca go liczna drużyna stangretów i stajennych posługaczy.
— Paniczu! paniczu! mój mi się rozchorował, a ja na doktora i na lekarstwo dla niego nie mam! zapiszczała mu za plecami wiejska jakaś baba.
— Paniczu! mnie pan rządca konia zajął w szkodzie i nie oddaje! kłaniał mu się do stóp wieśniak w sukmanie, z dziedzicznej jego Malewszczyzny przybyły. Dwoje czy troje dworskich dzieciaków stało tuż przy nim i niecierpliwie zdawało się czekać zakończenia paniczowej zabawy z batem, aby go o coś poprosić czy też może bez proszenia od niego coś dostać. Jakoż na piskliwy głos baby i uniżoną prośbę wieśniaka, hr. Cezary nie wypuszczając z ręki bata przestał nim jednak w powietrzu wywijać. Zwrócił się naprzód ku babie ale tu, oko w oko spotkał się z przybyłym od strony pałacu Pawełkiem.
Zmięszał się widocznie.
— Co ty tu robisz, Cezary? zagadnął Pawełek, który młodszego z kuzynów swych nie tytułował tak jak starszego.
— Mój Pawełku, odparł młody hrabia, żebyś ty wiedział jak oni mię tam znudzili!
Stosowało się to zapewne do prawników i innych osób obradujących nad interesami majątkowemi hrabiego, w pałacu.
— Hrabio! uroczyście wyrzekł Pawełek, zapominasz ciągle o tem kim jesteś!
Młody hrabia smutnie wstrząsnął głową.
— Kimże ja jestem! no, kimże ja tam jestem, szepnął.
— Rzuć no ten bat, Cezary! zadysponował Pawełek.
Po krótkiej chwili wahania się ze strony hrabiego, bat leżał na ziemi.
— A teraz chodź do pałacu!
— Aj mój Pawełku! byle nie tam! no proszę cię pójdziem na spacer... tam wiesz do tego wzgórza z którego widok taki piękny!
— Pójdziemy tam potem. Teraz trzeba interesy ułatwić.
— Aj te interesy! żebyś wiedział Pawełku jak mi już one kością w gardle stanęły!
— Nieunikniona to odwrotna strona twej wielkości, mój drogi! Ale pomyśl tylko co powie pani hrabina i co powiedzą twoi stryjowie jeśli tak świetny interes z twojej przyczyny do skutku nie przyjdzie.
Uwaga ta zastanowiła snać mocno młodego hrabiego, bo stał chwilę ze spuszczoną głową, potem westchnąwszy zcicha, rzekł:
— No to już pójdę!
Na ganku pałacowym, dwóch nadchodzących mężczyzn, spotkał pełnomocnik z wielce posępną twarzą.
— Wszystko przepadło, panie hrabio! rzekł, daliśmy czas żydom do intrygowania, nabywca stanowczo usunął się od interesu i wnet odjeżdża... Gdyby pan hrabia był zrana podpisał umowę, klamka by zapadła, ale teraz... ja ręce od wszystkiego umywam i opiszę pani hrabinie i panu hrabiemu jak wszystko było.
Rzekłszy to pełnomocnik zstąpił z ganku i śpiesznie oddalił się ku oficynom, hr. Cezary zaś pozostał na miejscu jak skamieniały.
— Pawełku! ozwał się po chwili zcicha. Ja nie wiem co to będzie...
— Z czego? zapytał Paweł.
On to zrobi z pewnością... on napisze do mamy i do stryja, że ja siedziałem w pasiece i klaskałem z bata pod stajnią, kiedy trzeba było podpisywać umowę...
— No, naturalnie że napisze... ale i cóż ztąd?
— Stryj jak stryj... ale mama będzie znowu gniewała się bardzo na mnie.
— Będzie z pewnością! ale i cóż ztąd? powtórzył Pawełek.
— Jakto cóż ztąd? czyż ty nie wiesz mój Pawełku jak mi przykro kiedy mama gniewa się na mnie...
— Zdarza się to jednak dość często.
— Zawsze Pawełku. Od dzieciństwa mego nie pamiętam mamy inaczej jak rozgniewaną na mnie... Nie łaje mię wprawdzie, nie bije... ale wolałbym żeby wyłajała mię, a nawet wybiła, niż słyszeć wiecznie jak mówi do mnie: „mon pauvre Cesar, ta n’es bon à rien du tous!“
Rozmawiając tak weszli do jednego z pałacowych salonów.
— Mój Boże! ciągnął młody hrabia, czyż jabym chciał martwić kogo, a tembardziej mamę? Jestem bon à rien, sam to czuję, ale cóż zrobić, kiedy mię już takim stworzyła natura...
— Kto wie czy natura! szeptał do siebie Pawełek.
Hr. Cezary miał łzy w oczach.
— Ot i teraz np. ciągnął, z tą sprzedażą Malewszczyzny... będą na mnie gniewali się... Mścisław mię wyśmieje...
— Bo też dobrzebyś zrobił Cezary, żebyś raz już przestał tak bardzo zważać na te wszystkie gniewy i wyśmiewania i tak bardzo czuć nad niemi...
Hrabia pokiwał głową.
— Dobrze ci tak mówić Pawełku, ale gdybyś był na mojem miejscu...
— Czy myślisz doprawdy, panie hrabio Czółno-Don don Pompaliński, że jestem szczęśliwszym od ciebie? uśmiechnął się Pawełek.
— Sto razy, tysiąc razy szczęśliwszym! mój Pawełku i chciałbym bardzo być na twojem miejscu!
Pawełek rozśmiał się zrazu, potem jednak rzekł poważniej.
— Być może zresztą iż masz słuszność; ale dodał, pomimo wszystkiego co cię czeka w niedalekiej przyszłości, lepiej się stało żeście Malewszczyzny nie sprzedali...
— Dla czego? zagadnął Cezary.
— Dla tego, że byłby to z waszej strony zły uczynek, zagadkowo wytłómaczył Pawełek.
Hrabia otworzył nieco usta: zadumał się nad słowami towarzysza długo i głęboko. To i owo mignęło mu snać przez głowę, w niewyraźnych zapewne zarysach, bo z lekkiem wahaniem w głosie odpowiedział przecież.
— A prawda! Czoło jego rozjaśniło się nieco. — No dobrze przynajmniej i to! rzekł, tylko że... że widzisz mój kochany, mama i stryj znajdą sobie innego nabywcę i Malewszczyznę sprzedadzą...
— Dla czegóżby tak koniecznie?
— No, dla tego, że jak powiadają, nie mógłbym, nie umiałbym zarządzić majątkiem, a z pieniędzmi to jakoś łatwiej... złożą je dla mnie na banku i... i... będą mi dawać procenty... wytłómaczył Cezary.
— Ależ Malewszczyzna jest twoją własnością, Cezary, twoją najprawowitszą własnością...
— To i cóż ztąd, Pawełku?
Pawełek rozśmiał się.
— Mój drogi, rzekł, od dwóch lat już pracuję nad tem ile sił mi staje, ażeby z dziecka przerobić cię na męża a ty...
W tej chwili stary, zaufany kamerdyner hrabiny-matki, jedna też z nieodłącznych od osoby hr. Cezarego nianiek jego, wniósł na tacy list do młodego hrabiego zaadresowany, a szczególny pozór mający. Była to szmatka grubego, szarego papieru, w fantastyczny kształt jakiś złożona, którą Pawełek z ciekawością roztworzywszy przeczytał co następuje:
„JW. Panie hrabio państwa Rzymskiego, Cezary Pompaliński!
„Dowiedziawszy się że kochany Waćpan yesteś w tych stronach, zapraszam Waćpana do siebie na yutro na obiat. Kochany Waćpan mnie nie znasz ale Ja yestem Waćpana krewną y kobitą yestem y starą yestem. Jeżeli tedy mnie odmuwisz będziesz bardzo niegrzecznym kawalerem i hrabią.

„Cecylija z Pompalińskich
Jenerałowa Orczyńska“.

Cezary wysłuchawszy treści listu struchlał cały, Pawełek zaszedł się od śmiechu.
— A to szczególna fantazya tej starej czarownicy! czego ona chce od ciebie?
— Mój Pawełku! cóż ja teraz zrobię?
— Ja nie wiem. Pani jenerałowa jest w bardzo złych stosunkach z twoją rodziną i stawia jej stołki, gdzie i kiedy tylko może!
— Otóż to! mama gniewałaby się może...
— Z drugiej jednak strony, jest to kobieta i stara do tego i krewna, nie wypada więc może młodemu jak ty człowiekowi odmawiać...
— To prawda! ale jak tu zrobić?
Pogrążyli się obaj w zamyśleniu; nagle hr. Cezary poskoczył na krześle.
— Wiem już, wiem jak zrobić! zawołał, trzeba napisać do mamy, albo do stryja Światosława i zapytać się jak zrobić!
— Wstydź się Cezary, mówić tak bez zastanowienia żadnego, upomniał pupila swego Pawełek; odpowiedź z Warszawy przyjśćby mogła najprędzej za dni pięć, a jenerałowa zaprasza cię na jutro...
— A prawda! potwierdził zmartwiony niepowodzeniem pomysłu swego hrabia.
— Wiesz co? Cezary, zaczął Pawełek po chwili namysłu, nie wypada żadnym sposobem, abyś nie jechał... Dla kobiety, a do tego starej, trzeba mieć zawsze pewne uszanowanie. Hr. Światosław będzie z pewnością tego samego zdania!...
— A mama? wtrącił nieśmiało Cezary.
— Tego to już nie wiem.
— Widzisz, Pawełku! ja boję się...
Zniecierpliwiony Pawełek porwał się z miejsca.
— Przestań że choć raz być dzieckiem, Cezary, zawołał. Przecież pani hrabina głowy ci nie zetnie i nosa nie oderwie...
Na to potworne przypuszczenie, Cezary parsknął śmiechem.
— A prawda, rzekł, tylko że widzisz ja wolałbym może aby mi kto nos oderwał, niż żeby mama mi powiedziała znowu: „mon pauvre Cesar! tu n’es bon à rien du tous!”
— To nie wierz temu gdy ci tak mówić będą...
Cezary smutnie wstrząsnął głową.
— Koniec końców zakończył Pawełek, do Odrzenic pojedziemy, choćby przez samą ciekawość, czego ta baba może chcieć od ciebie. Przytem i zgromadzenie będzie tam pewno liczne... zjeżdżają się do jej miljonów ludzie jak na odpusty...
— Aj Pawełku, zawołał hrabia, to ja tam nie pojadę!
— Dla czego?
— Kiedy będzie liczne zebranie...
— Mój Cezary, czyż jesteś dzikim człowiekiem?
— Nie, ale tak jakoś... nie chce się... widzisz bo mój kochany, mnie te wszystkie wielkie zebrania okropnie nudzą... nie rozumiem co w nich zabawnego... zjadą się... kłaniają się jeden drugiemu... siadają rzędem i... rozmawiają o pogodzie... już też każdy sam wie dobrze, czy słońce świeci, czy deszcz pada... Nie pojmuję po co o tem mówić! Potem... mówią sobie jeden drugiemu różne komplementy i... czy wiesz Pawełku? na własne uszy słyszałem jak ci co mówili najpiękniejsze komplementa różnym osobom, na innem znowu zebraniu, tak się z tych osób wyśmiewali, że ja... no ja, aż słuchać tego nie mogłem... Mama nawet,... ty wiesz Pawełku, że to święta kobieta... a nawet mama mówiła raz przy mnie pani baronowej K. że suknia jej jest de la dérnière élegance, a jak baronowa wyszła, powiedziała do Mścisława: cette pauvre baronne! wyglądała w swojej sukni jak straszydło na wróble! To też jak mi tylko ktokolwiek na jakiem zebraniu cośkolwiek miłego powie, zdaje mi się zawsze, że potem śmiać się ze mnie będzie... i co to w tem zabawnego, mój Pawełku, sam powiedz! Zresztą panny na zebraniach wyglądają tak zawsze dziwnie że... że jestem zawsze prawie pewny, że żadna z nich nigdyby nikogo pokochać nie mogła... Wszak ty Pawełku, jesteś daleko przystojniejszy odemnie i daleko rozumniejszy i dowcipniejszy, a pomimo to jak jesteśmy razem z tobą na jakiem zebraniu, wszystkie panny mnie wciągają do rozmowy z sobą, a ciebie nigdy żadna nie zaczepiła. Cóż to pięknego sam powiedz!
Wysłuchawszy słów tych z wielkim zapałem przez hr. Cezarego wypowiedzianych, Pawełek powstał, zbliżył się do kuzyna swego, pocałował go w czoło i popatrzył mu chwilę w oczy z miękkim jakimś wyrazem litości i sympatyi.
— Mój Cezarku! rzekł poważniej niż zwykł był mówić, powiedziałbym ci wiele, bardzo wiele o tobie samym i o tym świecie, którego tak nie lubisz... gdybym mógł. Ale nie mogę... już i tak hr. Mścisław napomknął mi raz, że cię buntuję przeciw familii, a to widzisz kochanku, z mojej strony, pachnie trochę zdradą... kiedykolwiek może sam oczy otworzysz, albo i ja ci w tem dopomogę, gdy przyjdzie stosowniejsza chwila... a teraz... — Teraz, dodał weselej, trzeba się nam na jutro do Odrzenic wybierać... Jesteś tak młodym że odmowna odpowiedź na zaproszenie kobiety wiekowej, byłaby z twej strony naprawdę nieprzyzwoitością wielką...
Rozmowa pomiędzy dwuma kuzynami, o pojechaniu lub nie pojechaniu do Odrzenic, wahała się jeszcze dość długo pomiędzy tak i nie, aż nakoniec za sprawą głównie Pawełka, tak przeważyło stanowczo.





ROZDZIAŁ VI.

W Odrzenicach nie widać było najmniejszych przygotowań, najlżejszego choćby krzątania się, które poprzedza zazwyczaj w domach wiejskich wszelkie liczniejsze zgromadzenie gości. Było to tem dziwniejsze, że w domu pani jenerałowej służba była bardzo nieliczna i pod względem płci męzkiej ograniczała się na starym kucharzu i również starym, bieluteńkim jak gołąbek lokaju, Ambrożym. Ów Ambroży rozmawiał z panią swą o przyjęciu oczekiwanych gości, nie więcej jak dwie minuty, szepnął z kolei coś bardzo lakonicznego staremu kucharzowi, poczem już ranek cały przepędził zupełnie jak przepędzał wszystkie inne ranki, z tą jedynie różnicą, że w wielkim bawialnym salonie, jak też i większej jeszcze sali jadalnej, wcale już dnia tego w piecach nie palił. Było to skutkiem wyraźnego rozkazu jenerałowej, która kończąc krótką swą konferencyę ze starym sługą, zawołała.
— W piecach nie palić, Ambroży! w piecach mi nie palić ani odrobinkę, ani krztę! Będzie im i tak ciepło! chi, chi, chi! Będzie im i tak gorąco!
W parę godzin po południu, jenerałowa siedziała już na swem zwykłem miejscu, w zimnem jak lodownia salonie, a zdala już odedrzwi można było dojrzeć aksamitną jej, jaskrawej barwy suknię, połyskujący na żółtej szyi gruby złoty łańcuch, z kosztownym medalionem i pąsowe pióro strusie, zdobiące aksamitny toczek, nad wysoko utrefionemi białemi włosami.
Wkrótce pod ganek domu zajeżdżać poczęły sanie różnego kalibru, a salon napełnił się towarzystwem nadzwyczaj wyborowem, samą najgęstszą śmietanką i samym najdelikatniejszym kwiatem towarzystwa, powiatu N.
Najpierwsi przybyli tam trzej bracia Tynf-Tutunfowiczowie. Młodzieńcy ci byli pod wszelkiemi zewnętrznemi względami extrémement bien a tylko osoby bliżej ich znające, odejść nie mogły ze zdziwienia zapytując siebie: jakim sposobem trzymać się oni mogli dotąd na tak cienkich nogach i na tak zrujnowanych majątkach? Co do pierwszego zagadnienia, rzecz rozstrzygała się znanem już powszechnie na Litwie przysłowiem o pewnym gatunku ludzi, których Aniołowie na rękach noszą, drugie wyjaśniało się również przysłowiem czysto litewskiem, opiewającem, iż... mędrcami opiekuje się Bóg. W istocie, nad rujnującą się wciąż ojcowizną trzech młodzieńców, (jakie to rujnowanie się postępowało na linii zupełnie równoległej ze zwężaniem się ich przyrządów chodzenia), wyraźną pieczę swą rozciągała Opatrzność. Ile razy bowiem już, już ojcowizna ta rozpaść się miała w gruzy ostateczne, spadł na nią testamentem zapisany, lub ciepłą ręką ofiarowany dar bogatej cioci jakiejś, wuja, stryja, lub kogoś podobnego i rozpadające się kawałki gmachu jako tako sklejał na nowo. Rujnował się on potem znowu gmach ten i znowu przybiegała mu zkądcić cudowna jakaś pomoc i podpora. Trwało to tak już oddawna i bracia Tutunfowiczowie głęboko wierzyli, że trwać będzie zawsze, że jednak strzeżonego Pan Bóg strzeże i temu kto sam sobie pomaga, Pan Bóg pomocy swej udziela, trzej bracia nie spuszczając się bezczynnie i biernie, pomimo tylokrotnie doświadczonych cudów na łaskę Opatrzności, własnemi siłami gotowali sobie nowy na przyszłość ratunek, bardzo pilnie pielęgnując znajomość i bardzo gorliwie starając się o życzliwe względy pani jenerałowej, z którą zostawali w niejakich stosunkach powinowactwa przez matkę swą urodzoną z Orczyńskiej, stryjecznej siostry nieboszczyka jenerała. I teraz także po długiej peregrynacyi przez lodowaty salon, dosięgłszy miejsca na którem stała znana i słynna w powiecie szeroka staroświecka kanapa, trzej młodzieńcy (najstarszy z nich przeszedł już granice wieku nazywanego Chrystusowemi latami), złożyli koleją pełne głębokiej czci, pocałunki na suchej, żółtej ręce pani domu i zajęli rzędem, trzy bardziej od kanapy oddalone fotele, bliższe miejsca, zwyczajem dystyngowanych i światowych kawalerów, pozostawiając damom.
Jakoż weszła wkrótce do salonu pani Sylwia Woryłłowa, najstarsza, (jedna z owych dwóch brzydkich) córka Żulietty Kniksowej. Mąż Woryłło, który na usilne domagania się swej małżonki i przez wzgląd na świętą spokojność domową, do poczciwego, szlacheckiego nazwiska swego, dodał niedawno chlubny przyrostek Jastrząb, nie tyle prowadzony, ile z pozoru sądząc, przemocą ciągnięty przez ukochaną swą Sylwię, z marsem na czole i ręką markotnie jakoś bujny wąs pokręcającą, miał pozór starożytnego niewolnika, prowadzonego na plac publicznych widowisk przez zwycięzkiego wodza. Ciągnąc z jednej strony męża, z drugiej pani Sylwia prowadziła dziesięcioletniego synka swego, a w takiem otoczeniu stanąwszy przed jenerałową, podobnie jak matka jej, nie tak tylko zgrabnie i lekko, do kolan, „najdroższej babci“ przypadła, poczem ten sam akt niewypowiedzianej czci i pokory dokonać rozkazawszy synowi swemu, obejrzała się na męża, ze spojrzeniem i gestem w szczególny sposób przypominającym ową grę dziecinną, której przywódzca oglądając się na resztę towarzystwa woła: „jestem majster Wirgili! co czynię czyńcie wy!“ Poczem za przewodnictwem majstra Wirgilego, dzieci przewracają krzesła lub wdrapują się na piec. Ale, zamiłowanie spokoju domowego, posuwało się w wielkim Worylle, do pewnego tylko stopnia; akt przypadania do kolan jenerałowej, przenosił widocznie siły jego i w najwyższym stopniu wydawać mu się musiał niestosownym, czy to ze względu niepomiernej wysokości i szerokości ciała jego, czy również wielkiej hardości duszy. Wszystko co zdołał wymódz na sobie, było to pocałowanie ręki jenerałowej, czyli raczej muśnięcie ręki tej bujnemi, szostkiemi wąsami, poczem wyjątkowy mąż ten, z wyjątkowo wśród wszystkich tych promieniejących twarzy schmurzonem czołem, oddalił się od kanapy tak szerokiemi krokami, jakby pragnął w tej chwili posiadać na nogach swych owe bajeczne siedmiomilowe buty i usiadł na ostatnim z rzędu fotelu, odgraniczonym od jenerałowej dziesięcioma, a od ostatniego z brzegu Tutunfowicza, pięcioma fotelami.
Na szczęście, pani jenerałowa nie miała czasu dostrzedz, a pani Sylwia skarcić spojrzeniem buntowniczego znalezienia się tego samotnego jak dotąd, członka opozycyi, otworzyły się albowiem drzwi i do salonu weszła pani Romania Trzewikowska, córka również pani Żulietty (druga z owych brzydkich) w podobnem jak siostra jej otoczeniu, liczniejszem tylko, bo oprócz męża, który ją prowadził i pięcioletniego synka, którego prowadziła za rękę, miała ona ze sobą ośmioletnią córeczkę, w białej, leciuchnej, mocno wygorsowanej sukience, cudnie piękne dziecko, a portret żyjący „najdroższej Babci“ jak wyraziła się pani Romania przyklękając (na wzór matki i siostry) przed jenerałową, przedstawiając jej córkę swą, której „najdroższa Babcia“ od kilku miesięcy już nie widziała i prosząc „Babcię“ o błogosławieństwo dla dziecięcia tego, które Pan Bóg tak cudownie opatrzył wszystkiemi aż do najdrobniejszych szczegółów rysami twarzy, czcigodnej i anielskiej jej prababki.
— Podobna! Julisia podobna do mnie! doprawdy! a to muszę być bardzo piękną, chi, chi, chi! nadzwyczaj ostro i cienko zapiszczała jenerałowa.
— Podobną jak dwie krople wody! najdroższa babciu! niech państwo potwierdzą! czyż moja Julisia nie ma w istocie tych samych oczu, tych ust, tego uśmiechu...
— Ależ najpewniej...
— C’est une ressemblance frappante!
— Żyjący portret pani jenerałowej! potwierdzili jednogłośnie bracia Tutunfowiczowie, za co obdarowanymi zostali przez panią Romanią bardzo wdzięcznem, przez panią Sylwią zaś, trochę jakby zjadliwem spojrzeniem.
— Niech mię piorun zabije, jeżeli widzę tu najmniejszy cień podobieństwa, mruknął na pustyni swej wielki Woryłło.
Niegrzeczne to à parte było szczęściem zbyt cichem, aby usłyszeć go mogła pani Sylwia. Pani jenerałowa usłyszała je może, bo dziwnie dnia tego błyszczącem i zielonkowatem okiem swem strzeliła ku odgrodzonemu od niej dziesięcią fotelami szlachcicowi. Ale Perła-Trzewikowski, mąż pani Romanii, ojciec ślicznej w istocie jak anioł Julisi, niepodzielający bynajmniej hypohondrycznych usposobień swego szwagra, ale odznaczający się przeciwnie nadzwyczajną łatwością humoru i giętkością charakteru, odkąd szczególniej został Perłą i posiadał swą ukochaną Romanię, odezwał się z żartobliwo-pieszczotliwym uśmiechem.
— I ktoby to pomyślał doprawdy, że pani jenerałowa jest już prababką!
— Dziesiąta woda po kisielu! zachichotała jenerałowa, dwudziesta woda po kisielu; chi! chi! chi! chi! Żulietta Kniksowa rodzi się ze Skórkowskiej, cioteczno-wujecznej siostrzenicy, mojej stryjecznej babki...
Odezwanie się to pani jenerałowej, czy to w skutek zawartego w niem, a trochę jakoś w złym guście brzmiącego nazwiska Skórkowskich, czy też dla onej przypomnianej dwudziestej wody po kisielu, rozluźniającej znacznie węzły pokrewieństwa z „najdroższą babcią“ zasępiło oblicza pań Sylwii i Romanii, mgłą lekkiej melancholii. Pomimo jednak lekkiego draśnięcia tego, które niemniejszą zapewne na sercach ich wyryło szramkę, jak na twarzy ich matki wczorajsze draśnięcie złośliwej broszy, — tkliwe te wnuki niewdzięcznej niekiedy babki, usadowiły dzieciny swe u jej kolan, w tak artystyczny i mistrzowsko wystudyowany sposób, że ze złożonemi rączętami, z twarzyczkami wzniesionemi ku żółtszej dziś, niż kiedykolwiek twarzy jenerałowej, wyglądały one jak grupa cherubinów z nadprzyrodzonem zachwyceniem wpatrujących się w oblicze Pana nad Pany.
Po wzroku Woryłły widać było, że radby on był wielce syna swego z grupy tej wyłączyć i ku sobie przywołać, ale wzrok ten spotykał się wciąż z oczami rozumnej Sylwii i w zniechęceniu smutnem ku ziemi opadał. Wkrótce zresztą, dla naprężonej tej nieco sytuacyi i urywającej się co chwilę rozmowy, nadeszła dywersya i pomoc w postaci nowo przybywających gości. Byli nimi dwaj młodzi Kniksowie, synowie pani Żulietty, a bracia trzech sióstr: Sylwii, Romanii i Delicyi, młodzieńcy będący także extrémement bien, epuzerowie jakich na te ciężkie czasy znajdzie się niewielu, stosownie też do wartości swej wysoko się więc ceniący od czasu szczególniej, gdy do nazwiska swego, trochę za krótko może i za ostro dźwięczącego, dodali przedłużający je i uszlachetniający przydomek Trzaska. Ojciec rodziny tej, Adam Kniks, ów uwielbiany Adam pani Żulietty, nic wcale o przydomku tym nie wiedział, albowiem przed urodzeniem się jeszcze jego, uległ jak wyrażała się pani Żulietta: „tej strasznej chorobie,“ czyli poprostu mówiąc, — zwaryował. Młodzi Kniksowie, po czołobitnościach złożonych ze swej strony „najczcigodniejszej babce“, połączyli się w jedno grono z Tutunfowiczami i Trzewikowskim, które to grono zwiększyło się niebawem, przybywającymi do kompanii, dwoma, czy trzema jeszcze mężczyznami.
Była to już tedy, z wyjątkiem pani Żulietty i Delicyi, które dotąd nie przybywały, cała jak wyrażano się najbliższa familia jenerałowej, zebrana w komplecie. Dalszej familii było jeszcze niezmiernie wiele, ale nie sprosiła ją do siebie na dzień ten pani jenerałowa, zkąd znowu członkowie familii sproszeni wyprowadzali sobie w myśli różne wnioski i pieścili się, powstającemi z wniosków, słodkiemi nad wyraz nadziejami. Całe towarzystwo to zresztą, ze strony kobiet naturalnie, odznaczało się tem mianowicie, że miało na sobie suknie niezmiernie strojne i bardzo nisko u szyi wycięte, znaczną obfitość klejnotów w rozmaitych miejscach tualety, z wyjątkiem rąk, z których na żadnej nie było więcej pierścieni nad jeden. Niech nikt przeto nie mniema, aby damy należące do śmietanki towarzystwa powiatu N. nie wiedziały o tem, iż suknie, nizko wycięte i znaczna obfitość klejnotów, nie wchodzą bynajmniej na wielkim świecie, w skład obiadowych tualet. Wiedziały one o tem doskonale jak o wszystkich zresztą innych prawidłach obowiązujących wielki świat, do którego przecież i same należały. Ale — wycięte suknie, klejnoty i samotne na palcach pierścienie, były to wszystko czułe i delikatnie wyrażane komplimenty dla jenerałowej, która widząc na otaczających ją osobach podobnie wierne odzwierciedlenie najdrobniejszych szczegółów swego stroju, jasno ztąd wnieść mogła, jak była kochaną, poważaną, i poczytywać się słusznie za królową nietylko już rządzącą sercami powiatu, ale i dyktującą jego — mody.
Pani Żulietta tymczasem i najmłodsza jej córka spóźniały się z przybyciem w sposób prawdziwie niepojęty. One! które tak pospiesznie przybywały zwykle na każde wezwanie najdroższej cioci i babci, teraz pozwoliły ubiedz się wszystkim, ale to wszystkim, całej najbliższej jej familii! Panie Sylwia i Romania, odejść nie mogły od zdziwienia i zaczęły przypuszczać, że cette chère maman, tak tkliwa zawsze, tak czuła, zachorowała może z nadmiaru serca, pierś jej przepełniającego, sama nawet jenerałowa, wydawała się niespokojną a nawet, prawdę mówiąc, formalnie złościć się zaczynała, czego dowodem było coraz żywsze trzepanie się jej po starej kanapie i coraz piskliwszym, a ostrzejszym głosem wydawane okrzyki.
— Gdzież jest Żulietta! cóż się stało z Żuliettą? czy nie wywróciła się czasem ze swoim aniołem do jakiego rowu, chi, chi, chi!
Otworzyły się w końcu drzwi ale zamiast oczekiwanych pań do najbliższej familii należących, wszedł przez nie stary Ambroży, a stanąwszy na środku olbrzymiego salonu, w kształcie anonsowania wykrzyknął tubalnym głosem.
— JW. Pan hrabia Cezary Pompaliński.
Gdyby od sufitu salonu spuścił się był sam Archanioł Michał i w znaną trąbę swą na sąd ostateczny uderzył, nie sprawiłoby to na zebraniu całem więcej piorunującego wrażenia jak owe nazwisko, przez starego Ambrożego, grobowym głosem ogłoszone. Wrażenie to posiadało kilka na raz przyczyn bytu. 1° Nikt nigdy nikogo w salonie jenerałowej nie anonsował, brzydziła się ona bowiem o tyle przynajmniej wszelkiemi ceremonijami światowemi co barwami żywych kwiatów i świeżą zielenią drzew rozłożystych. Zdarzyło się to więc po raz pierwszy, odkąd najbliższa familia, najbliższą krewną swą zapamiętać mogła, a zdarzyło się dla kogo mianowicie? Oto dla krewnego także i daleko bliższego, niż obecna tu najbliższa familija; wiedziano bowiem doskonale o tem, że Pompalińscy z Pompalina przypadali jenerałowej stryjeczno jakoś stryjecznemi, coś w drugim czy trzecim stopniu. 2° nigdy przenigdy żaden Pompaliński z Pompalina, stopy swej nie postawił na progu domu jenerałowej, odkąd została jenerałową i w Odrzenicach zamieszkała, zkąd pytanie: czego teraz ten przyjechał? czy w zamiarze starania się o względy swej krewnej? a więc nowy kandydat do konkursu i ogólne niebezpieczeństwo! czy może w zamiarach jakichś nieprzyjacielskich, impertynenckich, napastniczych? a więc wypadnie potrzeba niezbędna bronienia przed najezdnikiem najbliższą i najdroższą krewną — kłótnie, pojedynki może — w każdym razie, dla ludzi spokojność lubiących, nieprzyjemność wielka. 3° Pompaliński czemkolwiekby groził i w jakkolwiek niepojętych przybywałby zamiarach, był zawsze Pompalińskim, to jest kimś używającym (prawnie czy nieprawnie, ktoby tam w rzeczy podobne tak dalece chciał wchodzić,) używającym tytułu hrabiowskiego, dziedzicem majątku miljonowego, co najwięcej zaś mieszkańcem stałym stolicy i zagranicy, prawowitym członkiem wielkiego świata. Nie idzie za tem, aby zgromadzona tu najbliższa familja jenerałowej, nie uważała siebie samej za świat bardzo nawet wielki, ale każdy przecie ideał ma swe odcienia i stopnie... i tak gdy ideałem Pompalińskich i im podobnych było towarzystwo jaśniejące imionami Zamojskich, Lubomirskich, Sapiehów i t. p. szczęśliwców o których nie zapominali dawni bardzo kronikarze i historycy, ideałem Kniksów, Trzewikowskich, Tutunfowiczów, i im podobnych była sfera, w której bezsporne już i bardzo nawet szerokie miejsce zajmowali Pompalińscy. Wyżej nie śmieli oni sięgać, ale ku Pompalińskim — czemużby nie? I ten ideał jaśniał wprawdzie dość wysoko, ale nie tyle już wysoko, aby doń tęsknić, aby o nim marzyć, aby podług niego wzorować się nie było można. I tej to właśnie tęsknocie żywej do ideału, temu silnemu ku niemu pięciu się, przypisać należało doskonale żurnalowe ubrania zebranych tu członków najbliższej familji, dystynkcyą ich ruchów, makaronizmy ich mowy, wszystko słowem co czyniło ich tak bardzo, tak zupełnie, tak extrèmement bien. Ideał, panowie i panie, jest wielką, świętą rzeczą! I czegoż panowie i panie, wart jest człowiek, czegoż jest wartą społeczność nie posiadająca ideału swego? Owóż, nagle, niespodzianie, w pośród zgromadzoną śmietankę towarzystwa powiatu N. spadł pod postacią Pompalińskiego areolit, niby ze świecącego po nad nią słońca oderwany, spadł słowem — kawałek jej ideału! Było nad czem zamyślić się, i czego zblednąć i zarumienić się i dla czego fałdy sukni szerzej rozsunąć, lub wąsika sklejonego fiksatoarem w formę zaledwie już dostrzegalnych rożków ukształtować!
Jenerałowa także okazała się mocno zaniepokojoną. Nigdy przedtem nie spostrzegany u niej, ceglastej barwy rumieniec wybił się na jej żółte, zapadłe policzki, wyprostowała chudą drobniuchną postać swą jak strunę i — czekała.
Czekali wszyscy. Milczenie głuche zapanowało w salonie, który pomimo zgromadzonego w nim dość licznego towarzystwa wyglądał zawsze, jak step nagi i rozległy. Drzwi od sieni zamknięte po odejściu Ambrożego nie otwierały się jednak, za niemi niedosłyszalny dla osób w salonie będących toczył się mały dyalog następującej treści.
— Pawełku! wejdź ty pierwszy!
— Ale cóż znowu Cezarze! to nie wypada!
— Mój drogi Pawełku! tam tak dużo ludzi...
— Cóż ztąd? pomyśl że sam Cezary, kim ty jesteś a kim ja jestem...
— No kimże ja jestem? kim że ja tam jestem? Mój najdroższy Pawełku! jeżeli mię choć trochę lubisz wchodź pierwszy... ja za tobą...
— Zastanówże się! gdyby pani hrabina dowiedziała się o tem, że ja gdziekolwiek na świecie byłem pierwszym a ty drugim...
— Ale nie dowie się! z pewnością nie dowie się! mój Pawełku! jeżeli nie wejdziesz pierwszy, ja wrócę się do domu...
— Panie hrabio! chciej pan wejść do salonu! głośno i uroczyście zakończył dyalog ten Pawełek, zarazem otworzył drzwi na oścież i procederem bardzo podobnym do tego jakiego był użył niegdyś, w celu odprowadzenia kuzyna swego od igrzyskowego słupa, tylko najbardziej o ile być mogło ukrytym, wprowadził go, ściślej mówiąc, wepchnął do salonu.
Na widok wchodzących, a raczej wchodzącego, jenerałowa podniosła się z kanapy i ręką o stół wspierając się wpatrzyła się w zbliżającego się gościa jak w tęczę. Podniosła się z kanapy! myśleli sobie świadkowie sceny tej, dla nikogo przenigdy nie uczyniła tego! Wzruszoną jest widocznie, zdaje się nawet jakby nie wiedziała sama co czyni! czyliżby przywiązanie do tych stryjeczno-stryjecznych ozwało się w niej tak nagle i tak silnie! Biada nam!
Pawełek tymczasem, w pobliżu drzwi jeszcze szepnął kuzynowi swemu.
— Idź prosto ku wielkiej kanapie co pomiędzy oknami stoi! Maleńka dama z pąsowem piórkiem na głowie, to gospodyni domu!
Cezary kroczył tedy ku wskazanemu punktowi. Ręce jego, te wielkie, kościste ręce których widok do rozpaczy doprowadzał zwykle hrabinę Wiktoryą, nakształt dwóch, wątło przytwierdzonych wahadeł kołysały się po obu stronach czarnego jego fraka i czarnych również ineksprymablów według ostatniej mody uszytych, a siłę i bujny rozrost kształtów młodego hrabiego doskonale uwydatniających. Szapoklak pod ramieniem trzymany zsuwał mu się wciąż na żebra, a w celu przytrzymania go na właściwem stanowisku hr. Cezary czynił co chwila ramionami i całą górną połową korpusu swego rozpaczliwe wysilenia. Kiedy nakoniec stanął już u kresu wędrówki swej ciernistej, bo utkwionemi weń oczami ludzkiemi najeżonej, usta jego lekko były otwarte, a we wzroku malowała się bezdnia zmięszania. Głos jenerałowej przerwał nakoniec ogólną ciszę.
— Dziękuję, zaczęła, bardzo dziękuję kochanemu Waćpanowi za to, że zaproszenie moje przyjąłeś i dom krewnej swej nawiedzić chciałeś! Jesteś kochany Waćpan podobno faworytem swego stryja... prawem okiem, prawą ręką, przybranym synem pana Światosława! Bardzo pięknie! bardzo miło! bardzo chciałam kochanego Waćpana poznać! Zabawżeż się kochany Waćpan w domu moim wesoło! Oto rówiennicy Waćpana, młodzi kawalerowie jak i on: panowie Tutunfowiczowie, panowie Kniksowie, pan Trzewikowski, pan Korbyłkiewicz... bardzo proszę! bardzo proszę! bawcie się kochani Waćpaństwo! bawcie się!
Jednym tchem prawie wszystko to wypowiedziawszy, jenerałowa usiadła znowu na kanapie swej zdyszana, dziwnie zmieniona, rzekłby kto nawet, że trochę drżąca. Milczenie ogólne trwało po przemówieniu jej dość długą jeszcze chwilę. Jak po górach i wypukłościach falistego gruntu echo rozgłośne a ponure toczy się, leci i tysiąckrotnie powtarza dźwięk, który zabrzmiał w powietrzu, tak wśród obecnego tu zebrania od głowy do głowy toczył się, leciał i tysiąckrotnie, a ponuro w mózgach się odzywał, wyraz: Biada! biada! biada! Nikt przenigdy nie słyszał jenerałową przemawiającą takim stylem jak ten którym teraz do stryjeczno-stryjecznego bratanka swego przemówiła! a mówiąc nie zachichotała ni razu, ni razu głos jej nie zabrzmiał zwykłym sobie piskliwym tonem... i wzruszoną była — to widoczne — i gdy na kanapie swej już usiadła, ceglaste rumieńce wybiły się znowu na żółte jej policzki, a batystowa chustka do połowy-prawie ukryła się w drżących widocznie ustach... Tak; biada! ale także i... ideał, a raczej kawałek ideału spadły ze słońca wielkiego, stolicznego świata! I niech nikt nie ośmiela się twierdzić, że w naturze ludzkiej pierwiastki nieszlachetne biorą przewagę nad szlachetnemi, realizm nad idealizmem, interes materyalny nad wzniosłym, eterycznym popędem ducha! Zebrani goście widzieli w hr. Cezarym z jednej strony niebezpiecznego kandydata do konkursu, z drugiej odłam, odbłysk idealnego swego świata. I miłość dla ideału przeważyła nad instynktem złotochowawczym i powstali z miejsc swych pp. Tutunfowiczowie i pp.Kniksowie i etc., i otoczyli młodego hrabiego kołem na pozór poważnem i uprzejmem, w gruncie zaś nadzwyczaj ciekawem osoby jego i do zbratania się z nią nadzwyczaj skłonnem.
— Pan hrabia dawno w naszych stronach bawi?
— Pan hrabia tak rzadkim jest w naszych stronach gościem!
— Stolica zabiera nam większą część kwiatu naszego towarzystwa!
— Słyszeliśmy, że pp. hrabiowie nie myślą już nigdy osiedlić się w naszych stronach! i t. d. it. d.
O! gdyby tu, na miejscu brata swego był hr. Mścisław! Jakże jasno, jak świetnie przedstawićby zdołał ów świat idealny, którego barw i blasków nadaremnie w hr. Cezarym upatrywała zebrana do koła niego wykwintna młodzież powiatu N.! Hr. Mścisław dopiero mógłby ukazać im to lekkie zaniedbanie układu, połączone przecież z najstaranniejszą przyzwoitością, tę pyszną obojętność na wielkie rzeczy do świata ziemskiego należące, to głębokie znużenie życiem, tem cenniejsze im w młodszym doświadczone wieku, tę nakoniec postawę, ten wzrok, ten uśmiech, w których malowało się jasno wysokie poczucie własnej godności i doskonałą wiadomość o tem kim był i co się mu od reszty bliźnich jego z prawa i słuszności należało! Byłby to dopiero wzór, model, żurnal według którego mówiłoby, chodziło, uśmiechało się i patrzało wszystko co tylko w powiecie N. widzieć go miało szczęście! Ale hr. Cezary... Przemawiając do niego a zarazem w sposób jak najmniej dostrzegalny opatrując go od stóp do głowy, młodzież powiatu N. jednomyślnie myślała: „Czy podobna! est il possible! Zmięszany był nieborak najwidoczniej, szapoklak swój trzymał nie na żebrach już, jak wprzódy, ale w obu rękach spuszczonych w całej długości, a wyraźnie nie wiedzących co z sobą czynić mają, na liczne zwrócone ku niemu odezwy, odpowiadał półsłówkami i, z pozoru przynajmniej sądząc, zdawał się niczego więcej nie pragnąć, jak możności wycofania się z otaczającego go grona i schowania się, albo za staroświecki komin, zapełniający jeden z odległych kątów salonu, albo za równie staroświecki fortepian, stojący w kącie innym. Młodzież powiatu N. myślała dalej: „Drwi z nas sobie wyraźnie! posponuje nami! gra komedyą, aby nas w pole wywieść!“
Na myśl tę bracia Tutunfowiczowie wyprostowali się w całej swej wysokości, a że w tej chwili właśnie jeden z Kniksów zapytywał hrabiego czy Malewszczyzna jest już sprzedaną i otrzymywał krótką odpowiedź przeczącą, najstarszy z Tutunfowiczów biorąc to za assumpt do wypowiedzenia przekonań swych, zaczął w ten sposób.
— Wcale się nie dziwiłem panu hrabiemu słysząc, iż ma zamiar wyprzedać dobra swe, tu posiadane. Pan hrabia myśli zapewne o ekspatryowaniu się. Najzupełniej to pojmuję. Ja sam gdybym tylko znalazł dobrą sposobność wyprzedania się, uczyniłbym to i ekspatryowałbym się. Życie w tych stronach stało się niepodobnem. La vie est dévenue ici tout à fait imposible!
— Dla czego? zcicha i z wyraźnem zdziwieniem zagadnął hr. Cezary.
— O! pan hrabia nie znasz widać tych stron, jeżeli się o to zapytywać możesz, ciągnął najstarszy z Tutunfowiczów. C’est un desert! to pustynia! Towarzystwa wcale nie mamy i gdyby nie dom pani Jenerałowej, w którem zbieramy się od czasu do czasu, tak... nielicznie.. w małem familijnem kółku... moglibyśmy doprawdy zapomnieć jak wygląda dziesięciu przyzwoitych ludzi razem zebranych...
— Doprawdy! czy w powiecie N. wszyscy obywatele są... są tak... nieprzyzwoitymi? z doskonałą naiwnością zagadnął hr. Cezary.
— Obywatele! uśmiechnął się gorzko najstarszy Tutunfowicz i któż tu z obywateli pozostał? C’est sont des rustres, des gens de rien! Są to gbury, ludzie... no ludzie... zupełnie nic! a z pretensyami to! z fumami takimi, że niewiadomo doprawdy jak się od nich opędzić! Przedstawi sobie pan hrabia jakie się tu dzieją awantury! Ci ludzie przywłaszczają nawet sobie cudze nazwiska... tak np. wiadomo wszystkim, że w gubernji N. nie było nigdy innej familji Tutunfowiczów prócz naszej, to jest tej z której ja i bracia moi pochodzimy... Pieczętujemy się herbem Podkowa na złotem polu i jesteśmy jedynymi prawdziwymi Tutunfowiczami. Tymczasem, figurez-vous, comte, — po tych tam zamięszaniach, które cały kraj nasz przemieniły w jakiś bigos... demokratyczny... wcale nie smaczny... zjawiają się tu i tam jacyś Tutunfowiczowie, ani wiem jacy... wcale inaczej niż my pieczętujący się... jacyś szlachcice okoliczni... dorobkowicze... mówię panu hrabiemu des gens de rien... Przyjeżdżam raz do miasta... byłem trochę słaby... pytam się: jaki tu jest najlepszy doktor? Powiadają mi: Tutunfowicz! Jadę koleją, jedzie za mną dwóch facetów... bez maniery żadnej... bez żadnego widocznie pojęcia o dobrem towarzystwie... przy końcu podróży prezentują się mnie: Tutunfowiczowie, inżynierowie przy drodze żelaznej! I tak dalej i tak dalej! Nudziło mię to zrazu, potem zniecierpliwiło! Imię pozostawione nam po przodkach jest rzeczą ważną i świętą, nie można spokojnie patrzeć na to quand on la traine dans la bone... gdy je tarzają w błocie... Postanowiliśmy ja i bracia moi wyłączyć się stanowczo z tej gromady nowonarodzonych Tutunfowiczów, zaczęliśmy rozglądać się w naszych familijnych papierach i cóż pan hrabia powie? znaleźliśmy że istotnie Tutunfowiczów było zawsze wielu, ale my... to jest familija z której pochodzimy, nosiła niegdyś nazwisko Tynf, do którego potem dopiero, w skutek małżeństwa jakiegoś dodanem zostało Tutunfowicz... Jesteśmy więc w rzeczywistości nie Tutunfowiczami, ale Tynfami, że jednak urzędowo znani jesteśmy pod pierwszem nazwiskiem, podpisujemy się tedy od lat kilku: Tynf — Tutunfowiczami... Cała ta historya warta wydrukowania... tak jest doprawdy charakterystyczną... tak dobrze maluje naszą biedną prowincyę i wszystko co się tu od pewnego czasu dzieje... Zawsze to jednak przykro... bardzo przykro...
— Bardzo przykro! niby bierne echo szepnął hr. Cezary, który całego opowiadania nowego znajomego swego słuchał z szeroko otwartemi oczami, w których malowało się nieudane bynajmniej zdziwienie. O wielu, wielu bardzo imionach arystokratycznych słyszał on był od matki swej, od obu stryjów swych i od brata, ale o imieniu Tutunfowiczów, ani Tynfów nie słyszał nigdy. Namyśliwszy się tedy dobrze nad tem co mu powiedzieć wypadało, z pewnem jednak wahaniem w głosie, zapytał:
— Więc familija Panów jest zapewne... zapewne tak wielka jak i familija Pompalińskich?
To niesłychane a publiczne i tak wyraźne przyznanie się do wielkości własnej familiji, najwyższem zdumieniem napełniło słuchaczy. „Żartuje z nas sobie wyraźnie“ pomyśleli i już mieli obrazić się, gdy najmłodszy z Tutunfowiczów, znany powszechnie z pantaliku swego, z którego niczem zbić go nie było można, odezwał się wpół żartobliwie, wpół dumnie.
— Wychodząc z naszej staropolskiej zasady, iż „szlachcic na zagrodzie równy Wojewodzie!“ śmiało utrzymywać możemy iż ród nasz nie ustępuje żadnemu z największych rodów krajowych!
— To szkoda! najniespodzianiej w świecie szepnął hr. Cezary.
— Dla czego? chórem zapytali słuchacze, do najwyższego już stopnia zdumieni.
— Bo... zaczął młody hrabia,... bo ja myślę że... że daleko wygodniej jest nie pochodzić z wielkiego rodu...
Aha! pomyślała młodzież powiatu N., jesteśmy w domu! marzyciel! filozof! nowomodny hrabia — demokrata!
— Zapewne! zapewne! zgodził się pośpiesznie jeden z Kniksów, odpowiedzialność mniejsza... większa swoboda... noblesse oblige!...
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale spojrzał przelotnie w okno i przerywając sobie zawołał. — Voiçi Maman!
— Voiçi Maman! jak zbiorowe echo powtórzyły za nim okrzyk ten panie Sylwia i Romanija.
Za oknami przesunęła się w istocie kareta na saniach, ciągnięta czterema w lice założonemi końmi, a po chwili otworzyły się drzwi od sieni i do salonu weszła pani Żulietta, prowadząca pod rękę najmłodszą córkę swą, piękną Delicyą.
O! jaka to była mądra i przebiegła matka ta pani Żulietta! Wiedziała ona bardzo dobrze dla czego przyjeżdżała tak późno, wtedy mianowicie gdy była pewną, że wszystkich co do jednego zaproszonych gości jenerałowej znajdzie zgromadzonych już w salonie! Wiedziała ona doskonale że niema na świecie nic efektowniejszego, jak młoda i piękna panna, która wdzięcznie na ramieniu dość młodej i dość pięknej jeszcze matki swej zwieszona przebywa zwolna ogromny salon, wyosobniona z pośród reszty towarzystwa, a więc wyraźnie i w pełni wszystkie dobre strony swej powierzchowności oczom widzów przedstawiająca! Co innego bywa zupełnie gdy przybywając gość ujrzy tę samą pannę siedzącą pośród licznego towarzystwa. Wtedy zamigocą mu w oczach różne twarze i różne barwy, wtedy może ją nawet nie zauważyć wcale, nie odróżnić z pomiędzy innych z bliska otaczających ją kobiet. Było to wyrachowanie pani Żulietty jedno. Wyrachowanie jej drugie ujawniało się w stroju którym przyoblekła dnia tego piękną swą córkę. Delicya, wbrew wszystkim przyjętym w Odrzenicach zwyczajom, ubraną była w suknią z białego kaszmiru nie wygorsowaną wcale, owszem bardzo skromnie aż po samą łabędzią szyję zapiętą, a powłóczystą, malowniczo opływającą ją bogatemi lecz dziwnie dziewiczo i anielsko jakoś wyglądającemi draperyami miękkiej materyi. I tylko rękawy u sukni pozwoliły sobie być krótkiemi, w zamian, gazowe, przezroczyste rękawki nakształt skrzydeł zwiniętych, osłaniały ramiona młodej panny o tyle tylko, aby doskonałe kształty ich i prawdziwa białość nie pozostawały w zupełnem przed oczyma świata ukryciu. Skromnie uczesane, ogromne, tak jasno płowe, popielate prawie włosy Delicyi, stroiła jedna tylko, świeżo z wazonu wyjęta blado różowa rosa-thee. Strój ten dziewiczy i poetyczny, a zarazem wszystkie wdzięki postaci doskonale uwydatniający, skomponowanym był na zasadzie może słów jenerałowej, uwiadamiających troskliwą matkę o tem, że hr. Cezary miał w sobie wybitne romantyczne usposobienia, a może też i pod dyktandem tego przedziwnego instynktu, który dla macierzyńskiego serca bywa tem, czem intuicya dla poety... trafnem niezmiernie domyślaniem się, odgadywaniem, jasnowidzeniem, układaniem słowem całego skieletu mamuta na mocy jednego posiadanego żeberka. Przyznać też trzeba, że nie nadaremnie p. Żulietta najmłodszą córkę swą nazywała Aniołem, posiadała ona bowiem ten właśnie rodzaj powierzchowności, w jakim kochają się malarze, przedstawiający na płótnach swych Aniołów.
Drobniuchna, niezmiernie kształtna, miała ona twarzyczkę okrągłą z niezmiernie białą i delikatnemi rumieńcami okraszoną cerą, usteczka małe, purpurowe i trochę zawsze w uśmiechu otwarte, jakby dla pokazania dwóch rzędów pięknych jak perły ząbków, oczy duże, błękitne, z brwią cienką i ciemną, charakterystycznie odbijającą przy popielatym warkoczu okrążającym czoło.
Nigdy jeszcze Delicya nie wyglądała tak pięknie jak dnia tego, a szczególniej tak niewinną, poetyczną, dziewiczą, anielską. Nigdy też hr. Cezary nie patrzał na kobietę żadną (z wyjątkiem może owej jasnowłosej panny służącej, z miłości dla której dostał był tyfusu), tak długo i z takiem zajęciem, jak na tę prześliczną istotę zwolna przebywającą ogromny salon jenerałowej.
— Kto to? zapytał z cicha jednego z młodych Kniksów, którzy stali po obu stronach.
— To nasza siostra, panie hrabio, odpowiedzieli młodzieńcy.
— A ta druga pani... starsza?...
— To nasza matka! panie hrabio!
Pani Żulietta w tej właśnie chwili skończyła całowanie rąk jenerałowej i zasiadając na fotelu, wdzięcznemi skinieniami głowy witała opodal stojących synów. Być może iż synowie zaczynali się domyślać czegoś ukartowanego. Spóźniony przyjazd matki, niezwykła jak na to miejsce tualeta Delicyi, żywsze niż zwykle rumieńce, które wybiły się na białą twarz p. Żulietty, w chwili gdy wzrok jej szybko i przelotnie przesunął się po skromnie na uboczu stojącej postaci hrabiego, wszystko to nasunęło może młodym Kniksom pewne myśli... przypuszczenia... dość że starszy z Kniksów z bardzo eleganckim kołysaniem się na obie strony i niezmiernie wdzięcznym uśmiechem ująwszy pod ramię hrabiego, wyrzekł: vous permettrez comte? i najzupełniej nie wiedzącego co z nim czynić zamierzają, pociągnął w stronę kanapy i fotelów.
— Maman! rzekł stając przed matką, pan hrabia Pompaliński!
Tu obrócił się wraz z hrabią ku innemu fotelowi i z małą odmianą powtórzył.
— Delicyo! pan hrabia Cezary Pompaliński!
Pan hrabia ukłonił się dwa razy i w straszliwy popadł kłopot z rękami swemi, dla których żadnym sposobem nie mógł obmyśleć naprędce właściwej sytuacyi, zwłaszcza że tkwił w nich ciągle okrągły i płaski jak półmisek, szapoklak. W najdrażliwszych jednak położeniach takt kobiety umie zarzucić od brzegu do brzegu leciuchny mościk i pierwsze lody zręcznie przełamać. Pani Żulietta rozkosznym gestem wskazała hrabiemu sąsiedni fotel, a gdy on domyśliwszy się iż oznaczało to zaproszenie do konwersacyi usiadł na nim, zaczęła:
— Miałam kiedyś przyjemność widywać panią hrabinę matkę pana hrabiego w porze, kiedy hrabiostwo mieszkali jeszcze w naszych stronach. Cieszę się bardzo że poznać mogę bliżej jednego z członków rodziny, związanej przecież z nami niejakim węzłem powinowactwa.
— Doprawdy? zapytał hr. Cezary zdziwionemi oczami patrząc na mówiącą, nigdy bowiem nie słyszał od matki swej ani od stryjów, aby Kniksowie byli w jakimkolwiek stopniu krewnymi Pompalińskich.
— Tak, potwierdziła p. Żulietta, przez panią jenerałowę, naszą najdroższą, najlepszą ciocię... Ciocia przecież jest Pompalińską z domu, a ja rodzę się...
— Ze Skórkowskiej, cioteczno-wujecznej siostrzenicy mojej stryjecznej babki! zapiszczał obok rozmawiających ostry głosik jenerałowej.
Pani Żulietta zarumieniła się do szkarłatu. Tracenie kontenansu nie leżało jednak ani w naturze jej ani w interesie. Uśmiechnęła się słodko do najdroższej cioci, poczem zwracając się do hrabiego i bystro nań popatrzywszy, a ze spojrzenia tego wywnioskowawszy, że genealogiczne wywody nie stanowiły dlań najbardziej zajmującego przedmiotu do rozmowy, zaczęła z innego tonu.
— Pan hrabia lubi wieś? zapytała.
Cezary ożywił się trochę.
— Bardzo lubię, odpowiedział przestając oglądać paliowe rękawiczki i podnosząc głowę, chciałbym bardzo mieszkać na wsi...
— O to zupełnie jak my! ja i Delicya przepadamy za wsią i nigdybyśmy się nie zgodziły zamieszkać w mieście. Ta cisza wiejska... ta zieloność drzew... ten śpiew słowika w Maju... a w jesieni te żółte liście na drzewach.
— To bardzo ładne! wtrącił hrabia ożywiający się w miarę jak p. Żulietta malowała przed nim z uniesieniem wszystkie piękności i uroki wiejskiej przyrody.
— N’est-ce pas? prześliczne! Całą wiosnę nic nigdy nie robimy z Delicyą tylko sadzimy i podlewamy kwiaty... Delicyo! pamiętasz, mon enfant, tę różę która w tym roku pod oknami naszemi zakwitła... tak była wielka, że gdy zwiędła przeliczyłyśmy jej listki... ile to ona listków miała... nie pamiętasz, Delice?
Zainterpelowana w ten sposób, na pobliskiem fotelu siedząca panna, zmieszała się widocznie. Nie posiadała znać ona w tej mierze daru improwizowania naprędce sielankowych ustępów, bo zmięszała się widocznie, spłonęła rumieńcami i za całą odpowiedź coś bardzo cichego i niewyraźnego wymówiła. Interpelacya jednak p. Żulietty, jakkolwiek nie oświeciła towarzystwa pod względem ilości listków zawierających się w cudownej róży, osiągnęła przecież skutek pożądany. Hr. Cezary patrzał na Delicyą.
Patrzał i miał widoczną, wielką ochotę przemówienia do niej. Bieda była w tem tylko, że i nie wiedział co mówić i nie śmiał odezwać się. Spojrzał parę razy na swoje rękawiczki i zaczerpnąwszy z nich jakby natchnienia, bardzo cicho zagadnął:
— Czy pani była w Warszawie?
Delicya podniosła śliczną swą główkę i odparła.
— O! byłam tam nieraz!
Słowa na pozór mało znaczące, lecz jakie towarzyszyło im spojrzenie miękkie i powłóczyste, co za uśmiech wtórował im łagodny, mętny jakby nieco, a tak awantażownie dwa rzędy białych ząbków prezentujący! tego już żaden język nie opowie i żadne pióro opisać nie potrafi.
— Jakże pani podobała się Warszawa? z większą jeszcze nieśmiałością niż przedtem zapytał młody hrabia.
Pani Żulietta usłyszawszy pytanie hrabiego struchlała w duchu. Nuż Delicya wyrwie się z czemś niestosownem i powie np. że uwielbia Warszawę, gwar jej, blask i rozmaitość, tak jak było w rzeczywistości! Cóż to będzie za rozdźwięk fatalny z sielankowemi pełnemi czułej niewinności gustami, objawionemi tylko co przez matkę jej i — młodego hrabiego! Ale napróżno trwożyła się p. Żulietta. Córka niewiasty tak biegłej w kombinacyach dyplomatycznych, musiała posiadać także wykształcenie dyplomatyczne, do dość wysokiego przynajmniej stopnia posunięte. Jakoż Delicya odpowiedziała z pełną wdzięku szczerotą i prostotą.
— O! ja tak tęskniłam zawsze w Warszawie do naszej kochanej wioski! Turkot, wrzawa i zabawy wielkiego miasta nudzą mnie bardzo i męczą!
— To zupełnie jak mnie! dość już głośno wymówił Cezary, który widocznie ożywiał i ośmielał się coraz bardziej.
— Jakież jednostajne gusta mają ci młodzi państwo! piskliwiej jeszcze jak zwykle zawołała jenerałowa. Hr. Cezary lubi wieś i moja wnuczka lubi wieś! moją wnuczkę męczy ruch wielkiego miasta i hrabiego także męczy! Co za podobieństwo inklinacyi! jaka zgoda bezprzykładna! chi, chi, chi! bezprzykładna!
Hr. Cezary zwrócił się do mówiącej tak pani domu ruchem pośpieszniejszym niż bywały zwykle jego ruchy i — ukłonił się. Dla czego to uczynił? Określić trudno. Co pewna, to że w fizyognomii jego zaszła od chwili zamienienia z Delicyą paru zdań powyższych, zmiana widoczna. Ożywiła się ona znacznie, a w oczach hrabiego mglistych wprzódy i zalęknionych, błyskała teraz iskra żywo uczuwanego zadowolenia. Le pauvre Cesar, posiadał widać w charakterze swym skłonność do cieszenia się małemi rzeczami...
Jenerałowa podniosła się z kanapy i rzekłszy prędko: proszę państwa na obiad! proszę! proszę! drobniutkim kroczkiem pobiegła ku drzwiom sąsiedniej sali, ugrupowanie się i porządek pochodu reszty towarzystwa, pozostawiając chęciom i upodobaniom składających je osób. To też wśród towarzystwa tego dążącego ku drzwiom w których zniknęła jenerałowa, utworzyły się liczne grupy i zawiązały się krótkie, ciche dyalogi.
— Kochana Sylwio! co ci się dziś stało? dla czego jesteś tak bladą? zapytała p. Żulietta najstarszą swą córkę.
— Czyż mama nie czuje że zimno tu jak w lodowni; skostniałam cała...
— Romanio! mówił do żony swej Perła Trzewikowski, czy ta przeklęta baba postanowiła nas tu zamrozić?
— W istocie, musi ci być bardzo zimno bo masz nos czerwony jak u gila! odparła małżonka.
— I twój nosek Romciu, wcale nie lepiej od mego wygląda!
— Czy wiesz Konradzie, szepnął swemu bratu najstarszy Tutunfowicz, że ta stara czarownica ma wyborne sposoby torturowania ludzi. Drżę cały od chłodu i obawiam się, abym nie dostał znowu zapalenia gardła jak po ostatniej tu bytności...
— Ba! pochwycił zbliżający się do dwóch braci Kniks, zaśpiewasz dopiero cienko gdy dobrze wygłodniejesz... co to będzie za obiad!
— Maman! mówił drugi Kniks do matki, odbywa się tu dziś jak widzę gra w łapanego...
— Chut Ladislas! wytłómaczę ci wszystko w domu...
— Nie płacz Julisiu! babcia będzie się gniewać! szeptała do ucha córeczce swej p. Romania,
— Kiedy zimno, mamo! hu, hu, hu! jak zimno!
— Brrrr! jak zimno! zatrzęsła się p. Sylwia...
— Oj, oj, oj! jak zimno! zajęczeli jednogłośnie państwo Trzewikowscy.
— Hu, hu, hu, hu! zabrzmiało nakształt roju pszczół całe towarzystwo z wyjątkiem jednego Woryłły, który bez najmniejszej ceremonii, z całej siły płuc swych potężnych w palce swoje chuchał, a do Pawełka bez najmniejszego cienia tajemniczości mówił.
— Panie odpuść mi ciężkie grzechy za te wizyty moje tutaj i za to marznięcie wszystkich członków moich! Niech mię dyabli wezmą jeśli ja się tu w słup lodu nie zamienię! Ha! cóż robić? mówią że dla dobra dzieci jeździć tu trzeba, to i jeżdżę, ale jak Pana Boga mego kocham, zbuntuję się kiedykolwiek i nie pojadę... niech tam sobie co chcą gadają — nie pojadę!
Tu był kres wszystkich szeptów, trzęsień się i wyrzekań, albowiem towarzystwo wchodziło do sali jadalnej, gdzie na jednem z krzeseł stół okrążających siedziała już jenerałowa.
— Zdaje się że tu zimno dziś trochę! zawołała, ujrzawszy wchodzących. Czy kochanym Waćpaństwu nie zimno? co? mnie bo nigdy nie zimno ale kochanym Waćpaństwu...
— Ale bynajmniej, najdroższa Ciociu...
— Gdzieżby tam babunieczko...
— Wcale nie...
— Mnie przynajmniej zupełnie jest ciepło...
— Rzecz nawet szczególna w jak doskonały sposób zbudowane tu są piece, że pomimo obszerności salonów jest zawsze tak ciepło...
— A prawda! kilka razy już obiecywałam sobie piece te rozpatrzyć i podobne kazać u siebie urządzić...
Jenerałowa słuchała wszystkich tych odezwań się z niepospolicie u niej nawet ostremi, a na wszystkie strony latającemi błyskami oczów. Zarazem chichotała zcicha, przeciągle i chustkę swą coraz głębiej do ust wkładała. Ostatni ze wszystkich odezwał się Woryłło.
— Już to co do mnie, rzekł, jeżeli mam otwarcie przyznać się pani dobrodziejce, jestem bardzo drażliwy na chłód i znajduję że tu porządnie jest zimno... Rąk nie czuję prawie tak mi skostniały od chłodu...
Liliowo blada od zimna twarz p. Sylwii zsiniała od gniewu, na ten buntowniczy wyskok małżonka, ale jenerałowa wyjęła z ust chustkę, wlepiła w Woryłłę błyskające oczy i zawołała.
— Ręce zimne, serce gorące! gorące! kochany Waćpan masz serce...
Umyślnie czy przypadkiem nie dokończyła i zwracając się ku drzwiom do salonu zawołała:
— Ale gdzież jest p. hrabia i gdzież jest Delicya? nie widzę ich tu! nie widzę! dla czego nie przychodzą?
Ba! dla czego nie przychodzili! powód tego był bardzo prosty ale zarazem i wielce niepospolity. Oto gdy całe towarzystwo ruszyło już było do stołu, p. Żulietta, par mégard zapewne pozostawiła córkę swą siedzącą jak siedziała. Delicya też nie ruszała się z miejsca przez chwilę. Nie ruszał się też ze swego i hr. Cezary. Wiódł wzrokiem za odchodzącymi, to patrzył znowu na piękne swoje vis-à-vis zajęte w tej chwili właśnie przyglądaniem się rzeźbionemu z bronzu postumentowi lampy. Ciężko mu było odejść — pozostać — niepodobna — czuł to sam dobrze. Gdyby tak pójść z nią razem, pomyślał. Ale jak? ona ani myśli wstawać z krzesła! Przypomniał sobie jak to na wielkich obiadach, w których brał udział, mężczyźni podają ramię damom aby je do stołu prowadzić. Podać więc jej ramię i poprowadzić? Łatwo to pomyśleć, ale niełatwo wykonać. Nie śmiał. Po chwilowem wahaniu się powstał jednak. Powstała także i Delicya. Jakie to piękne rzeźby, rzekła wskazując postument lampy.
— A prawda bardzo piękne! odpowiedział hrabia i stali tak znowu chwilę naprzeciw siebie, nieruchomi jak posągi: ona wpatrzona w postument, on w nią. Tymczasem ostatnia już z towarzystwa osoba zniknęła w drzwiach jadalni. Delicya oderwała wzrok od postumentu i ze zwieszonemi na suknią rączkami oddaliła się od stołu. Oddalała się tak powoli, że hr. Cezary miał czas do namysłu, jakoż namyślił się i z nagłą determinacyą wsuwając szapoklak swój pod jedno ramię, drugie podał odpływającej ku środkowi salonu dziewicy. Serce jego biło mocno, bardzo mocno, w chwili szczególniej gdy Delicya składając, przykryte zwiniętem gazowem skrzydłem, białe swe ramię na jego ramieniu, zapytała przyciszonym, melodyjnym głosem.
— Pan hrabia długo zabawi w naszych stronach...
— To jest... niewiem doprawdy...
— Bo, podchwyciła Delicya spuszczając oczy i uśmiechając się uroczo, jeżeli pan hrabia nie uleci ztąd prędko na ten wielki szeroki świat, o którym wiem z opowiadań tylko...
Tu zatrzymała się na chwilę.
— Chciałbym jak najpóźniej w ten świat ulecieć! odparł młody hrabia.
— Więc może pan hrabia zechce odwiedzić sąsiadów swych, dokończyła Delicya. Mama nadzwyczaj lubi gości i pan hrabia zrobi nam wielką przyjemność!...
— Będzie mi bardzo przyjemnie... zaczął hrabia, ale przerwała mu Delicya z figlarnym uśmiechem.
— O! nie, nie wierzę aby panu hrabiemu było przyjemnie...
— O! niech pani wierzy! z zapałem już prawie przerwał hrabia i z temi słowami weszli do jadalnego salonu.
Przy stole, dwa już tylko krzesła niezajętemi były, zasiadła na nich młoda para, — obok siebie. Po drugiej stronie hrabiego siedział Woryłło, za nim zaś umieszczony Pawełek przechylił się na swem krześle i bardzo cicho szepnął do Cezarego.
— Cezary! dla czego nie zostawiłeś w salonie swego kapelusza?
Zagadnięty zmięszał się niezmiernie i już, już chciał wstawać od stołu aby przedmiot nieustannego frasunku swego odnieść na stosowniejsze miejsce, kiedy w tej samej chwili zwrócił się do niego Woryłło i obcesowo nieco wymówił.
— Szczerze winszuję panu hrabiemu, szczerze cieszę się z tego że pan hrabia nie pozbyłeś się swej Malewszczyzny.
Odezwaniem się tem powstrzymany w zapędzie i na nowo z pantaliku zbity młody hrabia, złożył szapoklak swój na kolanach i po niejakim wahaniu się odpowiedział.
— Rzeczywiście ja sam rad jestem z tego.. lubię bardzo wieś... i Malewszczyznę lubię...
— Co bo też to za majątek... zaczął Woryłło.
Tymczasem przy bocznym stoliku Leokadya rozlewała zupę z ogromnej srebrnej wazy na prześliczne talerze z porcelany saskiej. Ambroży roznosił dokoła stołu talerze te w których pływała zawartość nieokreślonego rodzaju, coś nakształt wody ciepłej, różowo zafarbowanej i na mętnych swych toniach kołyszącej po kilka smętnych, samotnych krupek. Goście ujęli łyżki i z wielkim jednak na pozór przynajmniej apetytem, zajadać poczęli ciepłą wodę. Jeden tylko Woryłło zakosztowawszy onej niepojętego smaku i wyglądu potrawy, złożył spokojnie łyżkę swą na talerzu i mówił dalej do hrabiego.
— Malewszczyznę nabył był dziad pana hrabiego od podkomorowstwa W. zacnych nadzwyczaj, świętych ludzi... Majątek ten od niepamiętnych czasów zostawał w ręku rodziny W. Stanowił on punkt główny, do którego zjeżdżało się co tylko w Województwie całem było najzacniejszego i najrozumniejszego. Odbywały się tam narady sejmikowe, zbierały oddziały konfederacyi...
Cezary słuchał mowy tej sąsiada swego z wielką uwagą.
— Prawdziwie, odrzekł, nie wiedziałem wcale o tych historyach... które mi pan opowiedział... ale to piękne historye...
— Bardzo piękne... ze smutnem jakoś na hrabię spojrzeniem ciągnął Woryłło, to też nie godzi się, nie godzi się doprawdy wypuszczać z rąk swych pamiątek i szczerze panu hrabiemu winszuję iż namyśliłeś się pan i Malewszczyznę przy sobie pozostawiłeś.
— Ja także cieszę się z tego powtórzył hrabia, i jak tylko przyjadę do Malewszczyzny muszę zaraz obejrzeć stary zameczek i tej... sali przypatrzyć się lepiej...
— Warto! warto! markotnie jakoś dokończył Woryłło.
Cezary zaś zamyślił się tak, że łyżka którą trzymał w ręku, zawisła bezczynnie nad talerzem, a oczy jego machinalnie ścigały wędrówkę krupek samotnie żeglujących po różowawej powierzchni ciepłej wody. Opowiadanie Woryłły wbiło mu widoczne, jak to mówią, klina w głowę. Z zamyślenia tego wyrwał go przecież wkrótce melodyjny, przyciszony głosik Delicyi.
— I my także, z rozkosznym uśmiechem przemówiła dziewica, i my także jesteśmy bardzo radzi z tego, że Malewszczyzna sprzedaną nie została... Pan hrabia, bongré malgré, będzie musiał zostać naszym sąsiadem...
Słowa te, a bardziej może głos jakim wymówionemi były uczyniły na hrabim pewne wrażenie. Zwrócił się ku pięknej sąsiadce swej i z błogim na ustach uśmiechem zapytał:
— Czy doprawdy? panią obchodzi to choć troszeczkę czy ja zostanę sąsiadem państwa czy nie?
— Ależ bardzo, bardzo obchodzi to nas wszystkich! figlarnie śmiejąc się odparła Delicya. Tak mało mamy tu towarzystwa... tak mało osób takich... takich... z któremi...
— Ależ pani mię zna tak mało! nieśmiało zarzucił hrabia.
— Alboż trzeba znać długo aby ocenić... alboż pan hrabia nie wierzy w przeczucie serca, które uwiadamia nas o kimś czy będzie nam z nim przyjemnie czy nie!
Twarz hrabiego rozpromieniała się coraz bardziej.
— Więc pani... pani wierzy w serce? zagadnął z cicha, poczem jakby mu coś bardzo przykrego nasunęło się na pamięć, mówił dalej z odcieniem wyraźnego smutku w głosie:
— Ja bo widzi pani... nieraz słyszałem... że serce zwyciężać trzeba... dla wyższych familijnych interesów... i że kto tego nie robi... ten jest bon à rien!
Delicya podniosła nagle do ust chusteczkę, co mogło oznaczać zarówno doświadczone żywe wzruszenie, jako też gwałtowną potrzebę ukrycia napastującego ją śmiechu. Bardzo prędko jednak odzyskała równowagę władz swych i z przeciągłem na hrabiego spojrzeniem zapytała:
— A pan hrabia jakiego jest zdania pod tym względem?...
— Mnie bardzo trudno jest zwyciężać serce... to też mama zawsze mówi: mon pauvre...
Już, już miał zwierzyć się Delicyi ze swych domowych zmartwień, gdy uczuł lekkie trącenie w ramię, w skutek którego uczynił na krześle skok nieco zbyt gwałtowny i twarz od towarzyszki swej odwrócił. Trącenie było dziełem niezgrabnego już nieco w skutek starości Ambrożego, roznoszącego do koła stołu srebrny półmisek, na którym w niezupełnie malowniczym nieładzie spoczywały straszliwie chude i straszliwiej przypieczone członki dwóch, na rzecz uroczystości dzisiejszej zamordowanych kogutów. Goście z gorliwością godną, lepszego powodzenia, zabrali się do dyssekowania kogucich szkieletów. Końcem końców, głodnymi byli, a niezmiernie nizka temperatura mieszkania, nadwerężając giętkość i siłę ich palców, utrudniała robotę. Skrzypiały noże, uginały się widelce, kości kogucie, przykryte cieniutką zaledwie, a od przepalenia rudawej barwy skórą, wyskakiwały z pod uciskających je narzędzi ze swawolą nieposkromioną i wyprawiały na talerzach godne podziwu skoki i harce. Woryłło pierwszy porzucił niewdzięczne zadanie, po nim złożył swój nóż i widelec hr. Cezary.
— Pan hr. nie je? z szyderskim nieco uśmiechem na dobrodusznych wargach, zagadnął sąsiada swego Woryłło.
— Kiedy pieczyste to bardzo... twarde! najzupełniej dobrodusznie odparł hrabia... wszystko mi jedno zresztą.. nie jestem głodny...
— A to szczęśliwie! obracając się do Pawełka sarknął szlachcic, bo co ja to powiem otwarcie, że zdycham z głodu...
Cezary jednak mówił prawdę. Nie myślał on w tej chwili bynajmniej o jedzeniu. Delicya która półmisek z pieczystem usunęła od siebie lekkiem skinieniem ręki i nie jadła wcale, wyciągnęła teraz rękę po karafkę z wodą i nalewała ją sobie do szklanki. Gdy to czyniła, przed oczami młodego hrabiego mignęło parę razy, raz po raz, przysłonione gazowem skrzydłem białe jak alabaster jej ramię. Młody hrabia wpatrzył się w to arcydzieło natury tak uporczywie, że nie zauważył znowu starego Ambrożego, który po odebraniu od gości talerzy z koguciemi kośćmi i obdzieleniu ich innemi, roznosił do koła stołu inny znowu półmisek. Na półmisku tym piętrzyła się legumina bardzo smaczna, jakkolwiek niewybredna bo nosząca nazwę: kartofli w mundurach. Tu nastąpiła inna znowu, jakkolwiek dziwniejsza jeszcze może niż z koguciemi szkieletami awantura. Kartofle były bardzo gorące a goście okrótnie głodni. Głodne usta gości stykając się z gorącemi kartoflami, poczęły parzyć się niemiłosiernie i pomimo wszelkich usilności woli, sykać i dmuchać. W dodatku, aby spożyć leguminę tę, trzeba było wprzódy ogołocić ją z munduru. Dokonać tego nie podobna było inaczej, jak za pomocą białych paluszków dam i również prawie białych, bardzo wypieszczonych palców panów. Parzyły się tedy usta, piekły się, a co gorsza, brudziły się kartoflowemi łupinami palce, talerze okryte szczątkami mundurów wyglądały nadzwyczaj nieestetycznie, do tego stopnia nieestetycznie, że aby nie przedłużać widoku tego, panie bardzo prędko zakończyły jedzenie, a panowie, energiczniejszym apetytem obdarzeni, pożerali i gorące kartofle i okrywające je przypalone, więc gorzki smak posiadające mundury.
Jenerałowa przecież dawała ze swej strony towarzystwu całemu przykład, spartańskiego iście poprzestawania na małem. Ze smakiem widocznym, jakkolwiek powoli bardzo, zajadała kartofle, a w przestankach jedzenia, bardzo głośno i bardzo piskliwie mówiła.
— Nie osobliwym, wcale nie osobliwym obiadkiem poczęstowałam dziś kochanych Waćpaństwa (szmer grzecznej bardzo protestacyi, połączony z parą syknięć, mimowoli wydanych przez jakieś mocniej sparzone usta) ale cóż robić? cóż robić? Stary Ignacy mój zachorował i sklecił już co mógł i potrafił! Wcale inny obiad, wcale inny dysponowałam mu wczoraj...
Szmer wśród publiczności: ależ niepotrzebnie! doprawdy niepotrzebnie!
Jenerałowa dalej:
— Mieliście kochani Waćpaństwo mieć dziś u mnie barszczyk z pulpetami...
Publiczność szemrze: ależ i bulion był bardzo dobry! doskonały!
Woryłło do Pawełka: czy to był bulion? ja myślałem że zupa z muchomorów!
Jenerałowa dalej:
— Po barszczyku dysponowałam sztukę mięsa z truflami...
Szmer wśród publiczności: ależ i pieczyste było dobre, bardzo dobre!
Tutunfowiczowie przesuwają języki po oparzonych kartoflami wargach i wzdychają bardzo cicho: o trufle! trufle! trufle!
Jenerałowa dalej:
— Po sztuce mięsa miał być pasztet z jarząbków... z farszem... we francuskiem cieście...
Publiczność milczy głucho. Widok pasztetu przedstawiony jej wyobraźni, wprawia zmysły smaku i powonienia w drażliwość gorączkową prawie, mówić nie dozwalającą.
Młodszy Kniks nachyla się ku najstarszemu z Tutunfowiczów i szepce bardzo cicho: czy ta baba postanowiła nas zamęczyć?
Jenerałowa dalej:
— Zamiast kartofli dysponowałam krem jabłeczny z biszkoptami...
Publiczność szemrze: nie lubię słodyczy... słodycze są niezdrowe...
Pani Romanija do siostry swej bardzo cicho:
— Przepadam za kremem jabłecznym...
Pani Sylwija głośno z pieszczotliwym uśmiechem:
— Przepadam za kartoflami w mundurach, babciunieczko!
Woryłło do Pawełka:
— Drwi z nas sobie baba jak sama chce! noga moja tu więcej nigdy nie postanie!
Pawełek do Woryłły:
— Pani jenerałowa mówi zapewne prawdę. Dysponowała co innego, a co innego stary kucharz sporządził.
Woryłło do Pawełka:
— Djabła tam! zawsze nas tak częstuje.
Delicya niesie szklankę z wodą do purpurowych usteczek. Białe ramię z za gazowego skrzydła przesuwa się raz jeszcze przed oczami hr. Cezarego. Hr. Cezary wzdycha bardzo cicho.
Jenerałowa mówi znowu:
— Pan hrabia Pompaliński przebaczyć raczy, że go tak źle uczęstowałam... chi, chi, chi!
Hr. Cezary Pompaliński podnosi się nawpół z krzesła, kłania się i mówi z nadzwyczajnem zmięszaniem.
— I owszem... nic nie szkodzi... wszystko mi jedno... bardzo mi przyjemnie...
Przy ostatnim wyrazie wzrok jego oszklony już lekką mgłą rozmarzenia, spływa znowu na zwinięte skrzydło sąsiadującego z nim anioła i na białą jak alabaster jego (skrzydła) zawartość.
Jenerałowa szybko bardzo zrywa się ze swego krzesła i wołając: proszę państwa do salonu! proszę! proszę! drobniutkim kroczkiem opuszcza jadalną salę.
Wielkie suwanie krzesłami, szelesty jedwabiów, ciche jęki zgłodniałych piersi, cichsze jeszcze szepty i ponowne trzęsienia się od chłodu, poczem panowie podają ramiona swe paniom, (hr. Cezary bez najlżejszego już namysłu podaje ramię Delicyi) i parami wszedłszy do bawialnego salonu zatrzymują się na samym jego środku, rozłączają się, oddają sobie wzajemne ukłony i rozsypują się w różne strony pustego, zimnego stepu.
Dla tak szczupłego pożywienia były to może zbyt obszerne trochę ceremonije. Stało się jednak! Obiad był — przesiedzianym — ceremonije poobiednie odbyte — uroczystość cała zbliżała się ku końcowi. Wiedziano powszechnie, że jenerałowa nie lubiła jeśli zbyt długo u niej przesiadywano, a że wola jej była dla całej najbliższej a zebranej tu jej familji świętą i nienaruszalną, zamyślano tedy tu i owdzie o odwrocie. Delicya tylko bynajmniej nie wdając się w to, o czem inni myśleć mogli, z twarzą okrytą lekkim rumieńcem, opowiadała o czemś z wielkiem ożywieniem młodemu hrabiemu obok niej siedzącemu. Jenerałowa rzucała w stronę młodej pary błyskające, szybkie wejrzenia.
— Złapał się! szepnęła do siedzącej tuż przy niej p. Żulietty, złapał się już gagatek swego stryjaszka, w sidełka twego anioła! Bierz go teraz sobie Żulietto! bierz! bierz! już ty to wiesz jak zrobić... Pani Żulietta pochyliła się i rękę najdroższej cioci do ust swych przycisnęła.
— O! ciociu najdroższa! wdzięczność moja... szeptała... dozgonna...
Zachichotała jenerałowa.
— Nie trzeba wdzięczności, nie trzeba! nie trzeba! tylko pamiętaj sobie Żulietto! pamiętaj! jeżeli ten maryaż do skutku przyjdzie, Delicya będzie notowana w moim testamencie... zobaczysz jak będzie notowana...
Pani Żulieta obie już ręce jenerałowej w miękkie dłonie swe pochwyciła.
— Tyle łask, najdroższa ciociu! tyle łask! jakże wypowiem...
Nie miała czasu wypowiedzieć, bo w tej samej chwili pp. Tutunfowiczowie zbliżali się ku kanapie, naciągając na zaczerwienione od zimna ręce lilijowe rękawiczki, z szapoklakami mocno do żeber przyciśniętemi.
Nastąpiły pożegnania przed jenerałową składane i żegnania się wzajemne gości. W godzinę niespełna po obiedzie step jenerałowej pusty już był zupełnie i głuche zalegało go milczenie, od chwili do chwili tylko przerywane ostremi lub chrapliwemi wykrzykami z sypialni jenerałowej do bawialnego pokoju dolatującemi.
W niewielkiej sypialnej komnacie panował już zmrok głęboki, rozświecony tylko smukłym i migotliwym płomykiem lampy przed obrazami zawieszonej. Był to jedyny oświetlony kąt pokoju; dalsza głębia jego nurzała się w ciemniach wśród których widać było ciemny, nieruchomy profil Leokadyi, siedzącej u jednego z okien, u drugiego zaś wielką klatkę, kołyszącą się pod uderzeniami skrzydeł rozbudzonej ze snu papugi.
Twarz za to i postać jenerałowej, zwiniętej nakształt kłębka w kącie kozetki, złotawo oświetloną była blaskiem palącej się u obrazów lampy. Na czole jej i w koło ust wiło się i falowało mnóstwo zmarszczek, żółte powieki drżały nad palącemi się źrenicami; lśnił i połyskiwał na szyi jej złoty łańcuch, a bransolety okrywające ramiona dzwoniły jak łańcuchy.
Wiodła ona jedną ze zwykłych swych rozmów z papugą. Obelgi rzucane na ludzi sypały się z ust jej z ostrym, przeciągłym chichotem, podchwytywał je ptak, powtarzał i piskliwemu śmiechowi swej pani wtorował długim, zanoszącym się śmiechem. Przez dobry kwadrans wielka, wysoka komnata pełną była tej dzikiej, ponurej wrzawy i nic w niej innego słychać nie było, jak lecące od kozetki do okna i od okna do kozetki wyrazy: ludzie są głupi, głupi! obłudni! chciwi! podli!... Nakoniec, niby ostatni akord piekielnej jakiejś muzyki, zabrzmiały ciszej już przez jenerałową wymówione wyrazy: nędza na świecie, nędza! i cichsza jeszcze odpowiedź papugi, która głośnym, przenikliwym szeptem powtórzyła: nędza! i zwinąwszy skrzydła opadła ze stukiem na zielone pręty swej klatki.
Na chwilę umilkło wszystko. Jenerałowa oddychała z razu bardzo prędko i dzwoniła wciąż bransoletami jak łańcuchami, potem pierś jej opadać zaczęła w oddechu coraz powolniejszym, głębszym i ramiona nieruchomo na kolanach spoczęły. Wtedy złotawe błyski zwisającej od sufitu lampy przeglądały się w źrenicy jej bladobłękitnej, nieruchomo utkwionej w wiszące naprzeciw obrazy. Długo milczała zanurzona jakby w głębokiej jakiejś tajemnej kontemplacyi, poczem nie zmieniając kierunku wejrzenia, zawołała dość głośno i ostro:
— Czy panna tu jesteś?
— Jestem, odparł z głębi pokoju głos przyciszony nieco, z ciężko uciśniętej zda się piersi wychodzący i ciemna postać pod oknem siedząca podniosła się z miejsca swego.
— Pójdź tu panna... bliżej... chcę z panną porozmawiać...
Leokadya, przeszła zwolna przez pokój i ze złożonemi na kolanach rękami usiadła na taborecie w pobliżu kozetki stojącym. Teraz, blask lampy ukazał i jej twarz bardzo bladą, z pochylonem czołem i spuszczonemi powiekami i srebrzył zmięszane z kruczemi siwe jej włosy.
— Niech panna podniesie oczy i spojrzy na te obrazy... zaczęła jenerałowa, a głos jej daleko był mniej ostry i przenikliwy niż ten jakim przemawiała zazwyczaj.
Leokadya, nakształt niewolnicy przyzwyczajonej do machinalnego prawie spełniania udzielanych jej rozkazów, podniosła powieki i suchy, szklisty wzrok zwróciła we wskazanym jej kierunku.
Jenerałowa milczała. Po wązkich i drżących trochę jej ustach wił się dziwny jakiś uśmiech, jadowity i zarazem bolesny. Wyciągnęła nakoniec chudy, żółty swój palec w stronę obrazów i mówić zaczęła:
— Niech panna dobrze tylko przypatrzy się temu obrazowi co wisi po samym środku! jak tam wesoło być musi i ciepło w tym pokoiku takim pełnym ludzi! pełnym! pełnym! prawda? co? czy panna tego nie czujesz jak tam wesoło! czy panna nie słyszysz jak tam ludzie rozmawiają i śmieją się, a na tym kominie ogień trzaska a tam panienka pięknie na fortepianie przygrywa i dzieciaki tańczą, krzyczą, hałasują! Och! co to za gwar, co to za hałas i... tak tam cicho, cichuteńko, za oknami wiatr wyje.... śnieg wali a oni sobie ani dbają... dobrze im! dobrze! czy panna patrzysz na ten obraz?
— Patrzę, pani! szepnęła Leokadya. Patrzała w istocie na obraz jej wskazywany. Przypatrywała mu się tak po raz setny może, wzrok jej przecież, pod wpływem słów jenerałowej tkwił w nim zawsze jednostajnie nieprzepartą siłą.
Jenerałowa mówiła dalej.
— A czy panna wiesz kto są ci ludzie co tu na tym obrazku siedzą sobie przy kominie.... i uśmiechają się do siebie... wiesz panna?
Tu podniosła w górę palec, ten właśnie na którym połyskiwał samotny ów pierścień ze łzą brylantową i wymówiła zniżonym głosem:
— To mąż i żona! słyszy panna! mąż i żona!
Głos jej nie był już ani trochę piskliwym ni ostrym, możnaby go było prędzej nazwać uroczystym.
— A czy panna wiesz jak dawno ludzie ci żyją już z sobą... w tym pokoiku... O! dawno, dawno! dawno! on przyprowadził ją tu kiedy był młodym i ona była jeszcze młodą... i płynęły potem dnie... płynęły... płynęły... razem... teraz śmierć do nich biegnie... ale niech panna przypatrzy się tylko jak oni śmieją się sobie ze śmierci... cóż ona im zrobi? nie odbierze im już tego co było... co było... co było...
Mowa jenerałowej coraz cichsza, skończyła się w szepcie zaledwie dosłyszalnym. Oczy jej były szeroko otwarte i miały znowu barwę prawie tak szafirową jak niegdyś, brwi podniesione nadawały twarzy całej wyraz zdumienia i głębokiej, przepaścistej zda się zadumy. Leokadya nie odrywała też oczu od obrazu i zdawała się zapadać stopniowo w coraz rzewniejsze, miększe zamyślenie.
Jenerałowa przeniosła wzrok swój na inny obrazek.
— Niech panna teraz tam spojrzy... na prawo... w srebrnych ramkach ta dziewczyna chodząca po łące... widzisz panna jak tam słońce pięknie świeci.... jasno! jasno! tam dalej gaj szumi.... dziewczyna trzyma kwiaty w ręku i na gaj patrzy... czy ona czeka kogoś ztamtąd?... jakie u niej włosy ogromne, czarne... jakie oczy niewinne... wesołe... jaka twarz świeża... jak róża... czy panna słyszysz jak pod białym staniczkiem serce bije mocno... głośno... dobrze jej... jasno... ciepło... wesoło... Przypatrz się panna dobrze tej dziewczynie... i panna kiedyś taka byłaś i...
Tu głos jej zniżył się znowu do szeptu zaledwie dosłyszalnego.
— I..., dodała, i ja kiedyś taką byłam...
Patrzała wciąż na wdzięczny obrazek migocącemi szeroko otwartemi oczami. Patrzała nań także i Leokadya, a czarne źrenice jej tak suche zwykle i obojętne zaperliły się i błysnęły wielką łzą...
Pozostały tak obie w nieruchomych postawach — długo.
I był to dziwny duet, śpiewany przez dwa te serca kobiece, zbolałe, zgorzkniałe, przez dwie te dole złamane i sterane, duet żalów nieprzepłakanych, tęsknot na najgłębszem dnie serca chowanych, podnoszący się ku wizerunkom tego, co w świecie i ludzkości pięknością jest, świętością, miłością i szczęściem!
Nagle zwróciły się twarzami jedna ku drugiej i i zatonęły w sobie oczami. Ośm lat, ośm lat długich jak wieki przesiedziały tak razem w wielkim, pustym, zimnym domu, a za każdym razem gdy dom ten napełniał się obcymi ludźmi przegwarzyły tak długie, zimowe wieczory przed obrazami niby ołtarz lampą oświetlonemi i przemodliły się do nich tęsknotą i żalem. Leokadya młodszą była... serce jej więc uderzyło teraz żywiej, pierś wzdęła się, jak do modlitwy splotły się ręce i nagłym, instynktowym niemal ruchem porwawszy się z siedzenia osunęła się ona na ziemię do stóp jenerałowej i zawołała:
— O pani! pani! gdybyś chciała! gdybyś tylko wyciągnęła ramiona swe do mnie czy do kogo innego!... Tylu jest biednych, cierpiących na świecie, a tyś taka można... i jam taka smutna... a tyś tak samotna...
Jenerałowa ocknęła się z zamyślenia swego i drgnęła niby pod palącem, raniącem dotknięciem.
— I ty także... i panna także!... zawołała zwykłym już sobie piskliwym głosem... Przypadasz mi do kolan... chcesz mię całować w ręce... jak wszyscy... nigdyś dotąd nie robiła tego... miałam cię za lepszą... aleś taka sama jak wszyscy... wszyscy ludzie tacy sami... precz!... precz!
Leokadya powstała wyprostowana, blada bardzo. Dłonią przyciskała serce, a usta jej ułożone w wyraz dumnej obrazy drżały ostatniem niestłumionem jeszcze łkaniem. Nic jednak nie odpowiedziała. Nie broniła się. A tylko z głębi piersi odetchnąwszy stanęła przed jenerałową i zapytała:
— Czy pani potrzebuje mię jeszcze!
— Niech panna idzie i siedzi tam pod oknem dopóki ją nie zawołam. Proszę tylko z pokoju nie wychodzić, proszę! proszę!
Leokadya usiadła znowu na tem samem miejscu gdzie siedziała wprzódy. Wsparła czoło na dłoni, przymknęła oczy, bezmierne znużenie legło na bladej, nieruchomej jej twarzy — po chwili wydawać się mogło że usnęła. Przy drugiem oknie spała też nieruchoma w swej klatce papuga i tylko w głębokim kącie pokoju, oświetlonym złotym promieniem lampy, szeleściły od chwili do chwili jedwabie lub na gwałtownie poruszających się ramionach jenerałowej bransolety wydawały ciche lecz ostre dźwięki. Płynęły tak godziny, w sąsiednim wielkim salonie staroświecki zegar z kukawką wygłosił północ, a głos jego doskonale naśladujący wesołe wołania wiosennego ptaka dwanaście razy rozległ się w wielkim, pustym, milczącym jak grób domu i napełnił go przypomnieniem lata, słońca, zielonych gajów...
Wkrótce potem, w odpowiedź jakby, jenerałowa przeciągle krzyknęła: panno! panno! Leokadya zbudzona z lekkiego i nieustannie przerywającego się snu, powstała z miejsca i spiesznie zbliżywszy się do kozetki ujrzała jenerałową bez czucia i przytomności, bladą śmiertelnie, targającą się w przystępie okropnych spazmów.
Po chwili, konni posłańcy wyjeżdżali śpiesznie ze dworu, do poblizkich miast i miasteczek dążąc po lekarzy. Wiedziano powszechnie, że jenerałowa ulegała od czasu do czasu gwałtownym napadom tajemniczej jakiejś nerwowej choroby, w czasie których życie jej zawsze bywało w niebezpieczeństwie. Przytrafiało się to jej zwykle w pewne dni roku, — pamiątkowe dla niej może, i za każdym prawie razem, gdy przyjmowała u siebie liczniejsze cokolwiek zebranie gości. Lekarze, w wypadkach tych wezwani, zamyślali się nad chorą, wstrząsali głowami, a zebrawszy się w sąsiednim pokoju na naradę, chorobę jenerałowej nazywali każdy innem imieniem. Na jedno tylko zgadzali się jednogłośnie: „Organizacya to przeważnie nerwowa, mawiali.... umysł w najwyższym stopniu niespokojny, a może nawet pewnym patologicznym zboczeniom ulegający... parę jeszcze podobnych ataków a... wielka będzie radość pomiędzy — sukcesorami!“





ROZDZIAŁ VII.

Po powrocie z Odrzenic, p. Żulietta wbiegła do ładnego, z doskonałym w istocie smakiem urządzonego salonu swego, drżącemi trochę rękami zaczęła zdejmować z siebie futro i kapelusz i zwrócona ku drzwiom przyległej sali jadalnej, wołała: — Delicyo! Delisiu! Delciu!
A gdy na wołanie to Delicya kończąc jeszcze rozwiązywanie wstążek do kapelusza, śpiesznie weszła do salonu, p. Żulietta z gorączkową porywczością ruchów, chwyciła ją w swe ramiona, posadziła obok siebie na kozetce i głowę jej z której kapelusz spadł na ziemię do piersi swych przyciskając, a czoło, włosy i policzki młodej dziewczyny namiętnemi pocałunkami okrywając, przerywanym mówiła głosem:
— Moje ty dziecko drogie, kochane! moja ty perło — najpiękniejsza! mój ty klejnocie! bracia twoi jechali z nami, nie miałam czasu popieścić cię, ani rozmówić się z tobą! jakaś ty była dziś śliczna i rozumna! jakaś ty posłuszna swej matce! O! bo ty wiesz, ze ja cię kocham więcej nad wszystko na świecie! że ja ci życzę lepiej jak ktokolwiek pod słońcem życzyć ci może! że cała myśl moja, wszystkie moje pragnienia, zwrócone są tylko ku temu, abyś ty perełko moja, szczęśliwą była! Cóż, czy rada jesteś z dzisiejszego zwycięztwa swego? pokaż mi swoje oczka, czy błyszczą one do tego pięknego świata, który dziś, zdaje się, że otworzył się przed tobą? No, podnieś główkę, Delciu, spójrz na mnie! czemuż tak pochylasz się nizko? nie wstydź się! Matka, to przyjaciółka twoja najlepsza, najbliższa! przed nią można i trzeba powiedzieć wszystko!...
Mówiąc to, p. Żulietta z łagodną i pełną czułości pieszczotą, usiłowała podnieść ku sobie głowę i spojrzeć w twarz swej córki, która nizko w istocie pochylona, całowała jej ręce i tuliła się do jej piersi.
— Co to? zawołała po chwili z nieudanym wcale żalem i przestrachem, ty płaczesz, Delicyo?
W istocie, błękitne oczy pięknej dziewczyny perliły się łzami, a na twarzy jej zamiast radośnego uśmiechu, o którym mówiła jej matka, rozlewał się wyraz smutku.
Co ci jest? powtarzała Żulietta, wyglądasz mi tak smutnie jakoś! czy może cóś się stało, o czem ja nie wiem? czy przed pożegnaniem może powiedziałaś cóś hrabiemu, co mu się niepodobać mogło i lękasz się teraz, aby się tem nie zraził? powiedz! powiedz! wszystko jeszcze da się naprawić! od tego ja jestem! może on pomagając ci wsiadać do karety, powiedział cóś, z czego złe wnioski snujesz?...
Delicya mocniej przytuliła się do piersi swej matki i z za łez patrząc na nią, więcej jeszcze zmięszanym niż smutnym wzrokiem, szepnęła:
— Nie mameczko najdroższa, nie! tylko... on,.. taki brzydki i taki jakiś... śmieszny!...
Pani Żulietta uśmiechnęła się z widocznem uczuciem ulgi i końcami białych swych palców, bledszy jak wprzódy policzek córki swój popieściła.
Nastraszyłaś mię, Delciu! myślałam że zaszło cóś ważnego! Czyż doprawdy znalazłaś hrabiego tak brzydkim!
— Ach tak, moja mamo, tak! szeptem potwierdziła Delicya.
— Mnie bo on się wcale takim nie wydał... wzrost ma ładny... uśmiech przyjemny, a gdy ożywił się rozmawiając z tobą, oczy jego nabrały blasku i wyrazu i stały się nawet wcale pięknemi.... Zresztą, Aniele mój kochany, alboż tu o to idzie, czy hrabia jest wzorem piękności czy nie?
Wyprostowała się p. Żulietta i zatrzymując w dłoniach swych ręce swej córki, nie z uniesieniem już jak wprzódy, ale z namysłem i powagą prawdziwie macierzyńską mówić zaczęła:
— Droga moja Delicyo! młode osoby jak ty bywają zwykle skłonnemi do zapatrywania się na małżeństwo ze strony zbyt lekkiej... wybacz mi moje dziecko, ale powiem... płochej nawet i nierozsądnej. Wyobrażają one sobie, że wszystko tu zależy tylko na wzajemnem podobaniu się, lub niepodobaniu, na więcej lub mniej miłem wrażeniu, jakie sprawia im widok człowieka mającego rozstrzygać o szczęściu lub nieszczęściu całego ich życia... Tymczasem dziecko moje, jest to kwestya bardzo ważna i opierająca się na wcale innych, daleko trwalszych, daleko realniejszych warunkach...
Tu p. Żulietta milczała chwilę, zbierając jakby myśli swe dla jaśniejszego ich wypowiedzenia, potem zaczęła znowu:
— Nie pierwszy to już raz mówimy o tem z tobą, jedyne dziecko moje, ale teraz... teraz, jeśli nie mylę się, nadchodzi dla ciebie chwila, w której przejąć się cała powinnaś wszystkiem, coś kiedykolwiek odemnie słyszała, a także przypomnieć sobie wszystkie smutne widoki, która miałaś przed oczami swemi, a które powinny były nauczyć cię wiele... wiele... Mówię to o sobie... drogie dziecię! Jam, wychodząc za ojca twego, kochała go... był to w istocie piękny bardzo mężczyzna, twój ojciec, o!... mógł się bardzo podobać każdej młodej pannie... Posiadał on do tego najlepszą opiniją — nikt powiedzieć o nim nie mógł inaczej, jak że był człowiekiem nadzwyczaj rozumnym i nadzwyczaj prawym... Mogłam więc, zdaje się, posiadać pewność że będę z nim szczęśliwą... nieprawdaż? I w istocie, szczęśliwą byłam przez pierwsze lat parę, to jest póty dopóki nie rozwiał się czar pierwszych złudzeń i wzruszeń... dopóki miłość nasza trwała w całej świeżości swej i powiem prawdę, w całej swej ślepocie... Taki jednak czar, taka ślepota nigdy dziecię moje, długo trwać nie może na biednym świecie naszym, a gdy rozwieje ją czas nieubłagany, trzeba nam wtedy do szczęścia codziennego życia czegoś innego już... czego ojciec twój dać mi i nie mógł i nie chciał...
Delicya która dotąd słuchała mowy matki swej z wielkiem natężeniem uwagi, uczyniła lekkie poruszenie i zcicha przerwała:
— Ojciec był jednak tak czułym... tak dobrym dla nas wszystkich... Wszak miałam już lat trzynaście, kiedy... stało się z nim to... nieszczęście i pamiętam dobrze jak nas sam uczył... jak nas pieścił...
Na czole p. Żulietty legła przy tych słowach córki chmurka niezadowolenia. Smutne wstrząsając głową, łagodnie jednak odpowiedziała:
— Prawda, prawda! Delicyo! ojciec twój był bardzo... dobrym... kochałaś go zawsze i teraz jeszcze kochasz... niemam ci tego za złe wcale, jakkolwiek posiadam wszelkie prawo żądać w twem sercu pierwszeństwa dla siebie... jam matka... jam to nie kto inny, noce bezsenne nad twem łóżeczkiem spędzała, kiedyś malutką jeszcze będąc chorowała nieraz ciężko... jam to nie kto inny, pielęgnowała piękność twą i uczyła cię stawiać pierwsze kroki w świecie gdy dorosłaś... od iluż to już lat gdy nieszczęście to zaszło z twoim ojcem... ja sama... słaba kobieta, myślę o losie moich dzieci, troszczę się szczególniej o twoją przyszłość, Delicyo!
Delicya wzruszona widocznie słowami matki, całowała znowu jej ręce i tuliła się do jej piersi.
— Widzisz więc, ciągnęła p. Żulietta, że pomimo nawet dobroci twego ojca, o której mówisz i która cię tak do niego przywiązała... pomimo że pięknym on był i jak powiadano rozumnym człowiekiem, ja nie byłam wcale szczęśliwą... Wychowana w domu rodziców moich w zbytkach i pieszczotach, nie posiadłam bynajmniej po zamężciu tego wszystkiego do czego byłam przyzwyczajoną... o czem marzyłam i czego spodziewać się miałam prawo... Aby mi dać te wszystkie przyjemności i osłody życia, charakter twego ojca był zbyt surowym, majątek niewystarczającym... Nie był on wcale ubogim, o! nie! gdyby bowiem tak było, nie wydali by mię z pewnością za niego, najlepsi moi rodzice... Białowzgórze dawało sporą intratę i zdawało się być majątkiem nieledwie pańskim... Ale ojciec twój, dziecko moje, nie posiadał upodobań odznaczających ludzi, którzy ze krwią swą wyssali umiejętność i zamiłowanie do szerokiego, prawdziwie przyjemnego życia... Znasz dobrze pochodzenie ojca twego... był on synem niezamożnego bardzo szlachcica, który w późnym dopiero wieku, ciężką pracą, szczęśliwemi spekulacyami, dobił się znaczniejszej nieco fortuny. Ojciec twój tedy miał przyzwyczajenia, mało szlacheckie, kierunek myśli i gustów nadzwyczaj... poważny... że nie powiem... pedantyczny... Zakopał się więc na wsi i mnie tu młodą... spragnioną świata... zakopał. Zaledwie raz jeden powiózł mię za granicę... a i to dla tego, że jak powiadał, potrzeba mu było przypatrzyć się gospodarstwom wiejskim w innych krajach... to też podróż ta była bardzo nudną i nie pozostawiła mi po sobie żadnych prawie miłych wspomnień... Czy ty wiesz o tem, dziecię moje kochane, że przez 28 lat, odkąd mężatką jestem, raz jeden tylko miesiąc cały przepędziłam w Warszawie, a i tam ojciec twój oddawać nie chciał żadnych wizyt, ani bywać na żadnych większych zebraniach, mówiąc, że ponieważ nie jesteśmy ani bardzo bogaci, ani wysoko urodzeni, nie mamy żadnej potrzeby piąć się do wielkiego świata stolicznego... Czy ty wiesz, moje dziecię o tem, żem ja przez całe życie ani jednej sukni aksamitnej nie miała, bo ojciec twój utrzymywał, że aksamit niestosownym jest dla kobiety żyjącej na wsi i nie bardzo majętnej... że te biedne mebelki w dwóch salonach naszych ja wywalczyć i wypłakać musiałam zanim ojciec twój zgodził się sprowadzić je z Warszawy na miejsce tych obrzydliwych starych gratów, które przecie pamiętać musisz, boś miała zaledwie lat 10, gdy utrzymywałaś już że są fatalnie brzydkie i niewygodne?... czy ty wiesz o tem mój Aniele, że kiedy parę razy do roku przyjmowaliśmy u siebie sąsiedztwo, przyjęcie nie kosztowało nas nigdy więcej nad wielce skromną sumkę, którą ojciec twój z góry na cel ten przeznaczał i od niej nigdy odstąpić nie chciał ani na jotę? Czy ty wiesz, złota ty moja pieszczoszko, że twoja mama przez długie lat kilkanaście nie jeździła inaczej jak staroświeckim, wysokim koczem, a dopiero to od czasu... nieszczęścia tego... zdobyła się już sama, o własnych siłach na jaką taką karetę — gorszą wiele od tych, któremi jeżdżą oddawna sąsiadki jej i starego kocza nie warte? Każda żywsza przyjemność, której w życiu użyłam, wszystko co tylko kiedy miałam piękniejszego, stosowniejszego dla siebie, wypłakanem było, wywalczonem od ojca twego... który... pomimo całej dobroci swej, miał w sobie wiele uporu i nie dających się przełamać uprzedzeń. Cierpiało na tem i pożycie nasze domowe, inaczej być nie mogło. Jego przywiązanie dla mnie stygło coraz bardziej z latami, ja także uniosłam się może nieraz zbytecznie i zawiniłam przeciw niemu przykrem jakiem słowem lub gwałtowną sceną, a wszystko to razem, przyznaj sama dziecko moje, nie stanowiło bynajmniej jasnej i wesołej doli, nie stanowiło szczęścia.
Wymawiając ostatnie słowa, p. Żulietta miała łzy w oczach. Chyliła głowę córki swej do swych piersi, jakby chciała ukryć przed nią ogarniające ją boleśne wzruszenie. Delicya obu ramionami objęła kibić matki.
— Biedna, biedna mamo! szepnęła. Wiem ja o tem wszystkiem, widziałam nieraz sama... słyszałam... pamiętam... Ależ, biedny ojciec pewno myślał, że to co czynił było dobrem...
— Z pewnością, potwierdziła p. Żulietta, mniemam nawet że myśląc tak nie mylił się wcale... Być może, iż gdyby nie ta jego przezorność, nie te jego surowe przyzwyczajenia i upodobania, bylibyśmy teraz zrujnowanymi majątkowo, jak tylu innych sąsiadów naszych... Oddaję ojcu twemu wszelką sprawiedliwość... przyznaję nawet że ze względu na majątkowe położenie nasze, w sporach, które pomiędzy mną a nim zachodziły, on miewał najczęściej słuszność... ale... nie przeszkadza to temu, dziecko moje, że ja całą mą młodość spędziłam smutnie i monotonnie, że mi w życiu brakowało mnóstwa przyjemnych, powiem nawet, niezbędnych rzeczy i że podobnej przyszłości dla ciebie nie chciałabym za nic... za nic!
Milczała chwilę, potem zaczęła znowu.
— Wśród smętnego, monotonnego, ze wszelkiego blasku, ze wszelkich żywszych uroków odartego życia, które wiodłam, wy tylko, dzieci moje, byliście mi pociechą i... nadzieją dni jaśniejszych. Nikt na ziemi uczynić mi nie może zarzutu tego, abym była złą matką...
— O nie! nie! ze szczerym wybuchem zawołała Delicya, byłaś mamo zawsze dla nas wszystkich najlepszą, najczulszą, najukochańszą mamusią!
— Tak; potwierdziła z dumą p. Żulietta, z podniesionem czołem zdać mogę światu rachunek ze spełnionych przezemnie obowiązków żony i matki. Jak przyjęte na siebie imię żony przechowałam nieposzlakowanem żadnym nawet cieniem płochości i przeniewierstwa — tak godnie i mężnie nosiłam imię i pełniłam obowiązki matki. Pielęgnowałam was w dzieciństwie i chorobach, otaczałam pieszczotą najczulszą gdyście dorastali. Nie umiałam nic wam odmówić i gdyby którekolwiek z was zażądało odemnie gwiazdy z nieba wysokiego, poszłabym była po nią gdybym tylko mogła! Potem ileż to ja walk stoczyłam z powodu wychowania i wykształcenia waszego! Ile łez, ile nocy bezsennych, spędzanych na obmyślaniu pretekstów i wybiegów różnych; kosztowały mię te bony i nauczycielki francuzkie, któreście miały przy sobie tylko przezemnie... tylko kosztem zdrowia i sił moich... ojciec wasz bowiem był im strasznie przeciwny. Ale gdy szło o was, jam już lwicą stawała, nie ustępowałam i zwyciężałam... Potem... gdy stało się to nieszczęście... miałam ręce rozwiązane, sama już, według własnego planu mego, dokończyłam waszego wychowania... Wyrzekłam się podróży, która jednak tak bardzo potrzebną mi była dla zrujnowanego śród tylu nieprzyjemności zdrowia, aby bracia twoi mogli tak jak i wszyscy porządni młodzi ludzie, parę lat przepędzić zagranicą... Dla was sprowadziłam metrów muzyki, angielskiego i tańców, słowem czyniłam niepodobieństwa, wyrzekałam się sama wszystkiego, żeby tylko wykształcić was dla świata, a tym sposobem położyć podstawy przyszłego waszego szczęścia... Ale... droga Delicyo moja i tu jak wszędzie ciążyły na mnie i ciążą konsekwencye nieuniknione pierwszego kroku uczynionego w życiu... zamąż pójścia mego... Na cóż się zdały wszystkie ofiary i starania moje, dla was dokonywane? Na cóż się zdało Sylwii i Romanii to wysokie wykształcenie, które im dałam? ten polor, ten wdzięk którym pomimo niezbyt awantażownej powierzchowności swej, odznaczały się one dzięki naukom moim. Znasz swoich szwagrów. Woryłło jest dość majętnym człowiekiem, ale parafianin to, gbur trochę, trochę skąpiec i jedyne to tylko szczęście, że Sylwija umie dotąd panować nad nim... ale czy długo to potrwa? Trzewikowski znowu... trèx comme il faut... ale zrujnowany, ostatkami goni tak że... drżę co chwilę myśląc o przyszłości, która czeka Romaniją... Ty także, perełko moja... skończyłaś już, entre nous, 23 lata... Dla czegóż jednak jesteście wszystkie tak nieszczęśliwemi? oto zawsze dla jednej i tej samej przyczyny, która mi przez życie całe, we wszystkiem bruździła. Czy mogłam wywieźć was gdzieś na świat szerszy? pokazać ludziom takim, którzyby dla was odpowiednimi byli? Nie; gdybyście miały wielkie posagi, zjeżdżałby się świat do was i tutaj, ale... cóż macie? cóż mamy wszyscy? bracia twoi podzieliwszy się Białowzgórzami, posiadać będą nie więcej jak po 40,000 rubli funduszu, a cała ich na przyszłość nadzieja w pomyślnym maryażu... Posag każdej z was wynosi 15,000. Cóż to znaczy? szlachecki posążek wynoszący tyle ile powinnaby kosztować sama tylko wyprawa takich panien jak wy... moich córek... Doprawdy, winszować sobie jeszcze zmuszoną byłam, wydając w ten sposób uposażone, a w kącie chowane córki moje za takiego Woryłłę i takiego Trzewikowskiego...
Ostatnie słowa p. Żulietta wymówiła z goryczą nieopisaną w głosie i wyrazie twarzy. Delicya westchnęła także.
— Prawda, mamciu, rzekła, gdybyśmy były mogły choć jedną zimę w Warszawie spędzić.... choć raz zagranicę wyjechać...
Smutnie i szydersko zarazem uśmiechnęła się p. Żulietta...
— Nie dla nas to podobne szczęście i przyjemności, rzekła, nie dla nas! I cóż więcej wynika jeszcze z tej ciasnoty, z tej nędzy materyalnych środków? oto poniewierka moralna i grzech nie jeden. Czy myślisz Delicyo, że duma moja, że powiem nawet sumienie moje i mój zmysł estetyczny nie oburzają się na te nieznośne, upokarzające konkury, które stroić muszę do tej okropnej baby z Odrzenic... do jenerałowej? czyż nie widzę, że ona mną i mojemi dziećmi poniewiera? czyż nie wiem, że źle jest ze wstrętem w duszy całować kogoś i przed kimś się uniżać? Ale — cóż mam czynić? czegóż nie uczyniłabym dla dzieci moich? Ona bogata! bogata! bogata! w niej więc jedyna nadzieja nasza! Ona może braciom twoim udzielić środków do zawarcia pomyślnych maryaży, ona zapisem swym ułatwi, uprzyjemni pożycie z nieznośnym Woryłłą biednej mojej Sylwii i zapobieży ruinie majątkowej męża Romanii... O tobie niema co mówić... cały twój los prawie w jej ręku... Jeżdżę więc, całuję po rękach i kolanach starą tę sknerę... marznę w jej domu, zjadam obrzydliwe kartofle z łupinami, widzę jak nieraz uśmiechają się ze mnie szydersko ludzie... znoszę od niej samej kpiny, docinki i te jej djabelskie chichoty.... cóż robić? cóż robić? nędzarką jestem!.. żebraczką jestem!.. muszę o kawałek lepszej doli, o odrobinę słońca i radości życia żebrać... dla dzieci moich....
Tu p. Żulieta poniosła chustkę do oczu i zapłakała cicho lecz rzewnie. Oczy Delicyi zrosiły się także łzami. Objęła ona matkę silnym, gorącym uściskiem i całując ręce jej, twarz i oczy szeptała:
— Biedna, biedna, najlepsza, najdroższa mamusiu!..
— Widzisz więc droga moja, mówiła dalej p. Żulieta, co znaczą bogactwo i ubóstwo i jaką rolę gra w życiu kobiety — zamąż pójście. Od tego cała przyszłość nasza zawisła... nie o większej więc lub mniejszej przyjemności przemijających wrażeń myśleć powinnyśmy gdy krok ten czynimy...
Tu p. Żulieta w przystępie gorączkowej prawie czułości, znowu córkę swą w ramiona ujęła.
— O! zawołała, ja dla ciebie zawsze, zawsze spodziewałam się czegoś lepszego, świetniejszego jak to czego dostarczyć mogła nieznośna parafia nasza! Nie chciałam cię dać żadnym Tutunfowiczom ani Kobyłkowskim... nie dla nich bowiem stworzoną jesteś, ani dla takiego losu, któryby oni zapewnić ci mogli... Ty byłaś zawsze najmilszą pieszczoszką, najkosztowniejszą perełką moją... byłaś... daj uszko... powiem ci pod sekretem... najukochańszem z pomiędzy wszystkich dzieci moich dziecięciem...
Delicya podniosła twarz rozkosznie uśmiechnioną i z minką, z poruszeniem swawolnej pieszczochy zawiesiła się ustami na ustach swej matki.
— Tak, rzekła uśmiechając się już swobodnie p. Żulieta, Pan Bóg wysłuchał próśb moich gorących i zmiękczył dla nas serce tej starej wiedźmy Odrzynieckiej... Nie wiem zkąd się to u niej wzięło... ale zaczęła widocznie zajmować się twoim losem... sprowadziła do siebie hrabiego umyślnie, aby cię zobaczył i poznał... reszta będzie już naszem dziełem. Delciu moja! jakże w twem uszku brzmią następujące wyrazy: hrabina Delicya Pompalińska! prawda, że to brzmi wcale pięknie... do tego milionowa pani... i synowa hrabiny Wiktoryi, z domu księżniczki X. O! znam ja tę hrabinę Jarosławową. Spotkałam ją parę razy w życiu na zebraniach. Dumna kobieta jak szatan... w jej oczach, tacy jak my to robaki, na których spojrzeć nie warto... Otóż pokażemy jej co znaczymy. Przez małżeństwo twoje z jej synem, staniesz z nią na równi, wejdziesz do tych wszystkich domów, które stanowią jej towarzystwo... bo drzwi najpierwszych salonów w kraju, otworzą się przed moją Delicyą... przed milionową panią, hrabiną Pompalińską...
Delicya podniosła głowę, wyprostowała się i wyciągając przed siebie obie swe splecione ręce, zawołała z uśmiechem:
— O, prawda, prawda mamusiu! że to będzie miło! bardzo wesoło...
— A widzisz! widzisz! potwierdzała uradowana matka.
— Pojadę zaraz... gdzie? do Włoch... do Paryża... do Wiednia... wszędzie... takam ciekawa... ciekawa świata... I mamusia pojedzie z nami...
— Zbiorę ostatki, a pojadę aby być świadkiem pierwszych tryumfów twoich i pierwszych chwil twego szczęścia...
— Na zimę zamieszkamy w Warszawie.... otworzę salony i pokażę p. hrabinie Jarosławowej, że potrafię tak dobrze przyjmować wielki świat u siebie jak i ona...
— Jeszcze lepiej, mój ty klejnocie, jestem pewna, że jeszcze lepiej...
Delicya przestała nagle uśmiechać się. Chmurka smutku przyćmiła rozpromienione jej czoło.
— Ach, mamusiu! westchnęła, żeby tylko on był choć trochę mniej brzydki... Żeby to był nie on... ale brat jego stryjeczny; hr. Wilhelm?
— Skądże ci znowu przyszedł do głowy hrabia Wilhelm?
— Najpiękniejszy to człowiek, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałam...
— Zkądże wiesz? nie widziałaś go nigdy!
— A fotografija jego?
Tu Delicya poskoczyła ku stołowi, wzięła jeden z leżących na nim albumów i roztworzywszy go pokazała matce fotografiją bardzo w istocie przystojnego i czupurną miną odznaczającego się mężczyzny.
— A prawda! zaśmiała się p. Żulietta, przypominam sobie... zainteresowała cię ta fotografija i kupiłaś ją sobie w zakładzie fotograficznym w Warszawie.
— O moje śliczności! uśmiechając się wpółfiglarnie, wpółsmutnie mówiła do fotografji Delicya, co to za włosy! co za oczy! jakie usta! Ach mamusiu! mamusiu!
Przypadła do kolan matki i kryjąc w suknią jej twarz spłonioną zawołała.
— Gdyby to na miejscu hr. Cezarego był... hr. Wilhelm... doprawdy, chybabym, mamusiu, oszalała z radości!
— Przestań dziecinić się Delicyo, wyrzekła z powagą matka, hr. Wilhelma nie znasz i poznasz go wtedy chyba, gdy będziesz już hrabiną Cezarową... Na świecie nie można posiadać wszystkiego razem, a gdy szczęście przychodzi do nas, chwytać je trzeba choć jest niezupełnem.
Delicya westchnęła zcicha i położyła album na stole. Do salonu weszli dwaj młodzi synowie p. Żuliety. Jeden z nich wchodząc zawołał:
— Panie tu gawędzą sobie, a myśmy po sławnej uczcie u jenerałowej, spragnieni i zgłodniali. Mamciu! kolacya na stole!
— Pójdźmy! rzekła wesoło Żulieta, przy stole pogawędzimy wspólnie o interesach naszych.
Wsparła się na ramieniu starszego syna, Delicya pochwyciła swawolnie ramię młodszego i przeszli tak do sali jadalnej, również jak salon białemi rączkami p. Żulietty bardzo smakownie urządzonej, ze stołem pośrodku, politurowana tafla którego zastawioną teraz była przyborami do herbaty i półmiskami zawierającemi dość wykwintną i obfitą kolacyą. Pani Żulieta odprawiła służbę składającą się z dwóch lokajów. — Niech nikt tu nie wchodzi, dopóki nie zadzwonię! rzekła.
Po odejściu służby, przez kilka minut panowało w sali jadalnej zupełne milczenie, przerywane tylko dzwonieniem nożów i talerzy. Zgłodniali goście Odrzynieccy zapomnieli na chwilę o ważnych rodzinnych sprawach, a nawet p. Żulieta i Delicya pomimo wzruszeń doznanych, zajęły się gorliwie woniejącemi na półmiskach potrawami. Oprócz dźwięku stołowych naczyń, milczenie panujące w sali jadalnej przerywanem jeszcze było dochodzącymi z sąsiedniego pokoju odgłosami kroków męzkich, równych, powolnych, miarowych, ani na chwilę nie ustających. Było cóś dziwnie posępnego, rzec nawet można, tajemniczego w tych krokach samotnie, a niezmordowanie stąpających po pokoju oddzielonym od reszty mieszkania ściśle zamkniętemi drzwiami. Znajdujące się przecież w sali jadalnej osoby nie zdawały się zwracać na nie najlżejszej uwagi, przywykły znać tak bardzo do tych posępnych odgłosów domu swego, że nie słyszały już ich prawie. Jedna Delicya tylko spoglądała od chwili do chwili ku drzwiom zamkniętym i zdawała się niekiedy przysłuchiwać stąpaniom samotnego za drzwiami wędrowca. Stała ona przy samowarze nalewając herbatę matce i braciom, a gdy jednemu z tych ostatnich podała filiżankę ze starannie przyrządzonym napojem, pochwycił on ją za drobną, białą rączkę i patrząc w spuszczone jej oczy, zapytał z uśmiechem:
— Cóż, siostrzyczko? czy mam ci powinszować? czy pewną już jesteś swego zwycięztwa!
Delicya uderzyła lekko brata po ręku i poskoczywszy, schowała się znowu za samowar, p. Żulieta zaś rzekła z żartobliwym uśmiechem:
— Sessya zagajona przez Władysława... możemy teraz mówić wszyscy o tem co nas wszystkich tak bardzo obchodzi. Władysławie! Henryku! wszak domyślacie się o czem mówić ze sobą mamy?
— Naturalnie! jednogłośnie ozwali się dwaj bracia.
— Jakże się wam wydał młody hrabia?
— Trochę... dziwny! ale oryginalność bywa często przybraną manjerą wielkich panów. Zawsze to dla Delicyi świetna, niespodziewanie świetna partya.
— Nieprawdaż, moi drodzy? Ale ja powiem wam cóś więcej jeszcze. Jeżeli ta prawdziwa łaska Boska spłynie na nas i maryaż ten dojdzie do skutku, Delicya moja stanie się prawdziwym aniołem pomocy dla nas wszystkich, dla braci swych szczególniej... Czy rozumiecie mię? Wszak przez nią, przez jej dom, otworzą się salony wielkiego świata i dla was, moi synowie a wtedy z waszą powierzchownością, z waszem wychowaniem znajdziecie tam pewnie niejedną sposobność stosownego ożenienia się...
— Prawda! potwierdził brat starszy, a młodszy dodał:
— Już bo też mnie te nasze gąski parafialne obrzydły doprawdy.
— Gąski te nie dla was i wy nie dla nich stworzeni jesteście, mówiła p. Żulieta patrząc na synów swych z dumą i miłością. Władysław powinien znaleźć sobie żonę z dużym posagiem, aby módz spłacić bratu połowę Białowzgórz, a Henryk ożeni się z jaką herytierą i mając kapitał własny, osiądzie w dobrach swej żony.
— Śliczne projekty naszej mamusi! zawołał śmiejąc się Władysław.
— Oby się spełniły! dodał również wesoło Henryk.
— Spełnią się niezawodnie, jeśli nam, mnie i Delicyi, dopomódz zechcecie...
— Ależ z całego serca! choćby nawet nie było w tem interessu naszego... dla siostry przecież...
— Już dopomagamy, przerwał bratu Henryk, poznajomiliśmy się z hrabią należycie i zaprosiliśmy się do niego na jutro na polowanie...
— Już to, z lekkiem zamyśleniem zauważyła matka, stosowniejby było, aby hrabia jako nie mieszkający stale w tych stronach, pierwszy wam oddał wizytę... ale pomiędzy młodymi ludźmi zachowywanie ścisłe etykiety światowej może i niekonieczne.
— Naturalnie; szczególniej że jak mi się zdaje hrabia Cezary nie jest ani zwolennikiem, ani wielkim znawcą etykietalnych ceregieli...
— Tem lepiej. Tem łatwiej pójdzie wszystko. Po odbytem polowaniu, przywieziecie nam tu naturalnie hrabiego na herbatę.
— Postaramy się o to mamusiu!
— Pójdźcie teraz wszyscy do mnie, kochane dzieci moje, niech was uścisnę!
Władysław i Henryk chętnie i wesoło powstawali ze swych krzeseł i pochyliwszy się przed matką, ponieśli do ust jej ręce.
— Już to mamusia nasza umie doskonale wszystko obmyśleć! rzekł jeden z braci.
— Niema, comme j’aime Dieu, lepszej i mędrszej pod słońcem kobiety, jak nasza mamusia! dodał brat drugi.
— A ty Delicyo? rzekła Żulieta rozpromienionym od pieszczot synowskich wzrokiem spoglądając ku córce.
Delicya lekko i szybko podbiegła, stanęła pomiędzy braćmi za krzesłem matki i objąwszy ramionami jej szyję, a twarz swą do twarzy jej przyłożywszy, szepnęła jej na ucho: — Mamusiu! duszko! Aniele!
Gruppa ta złożona z matki pięknie jeszcze i młodo wyglądającej, z dwóch młodych, urodziwych synów i pięknej jak róża majowa dziewicy, malowniczo oświecona spuszczającą się od sufitu lampą, przedstawiała godny podziwu obraz miłości i zgody rodzinnej. I błogo, radośnie, rozkosznie byłoby patrzyć na nią... gdyby...
W przyległym pokoju odzywały się wciąż, wciąż za zamkniętemi drzwiami, jednostajne, nieustanne stąpania męzkie. Rzekłbyś niespokojny duch jakiś pokutujący tam wśród ciszy i zamknięcia, lub więzień smutny, z niedającym mu spokoju robakiem w piersi.
— Ach! zawołała Delicya uwalniając z uścisku szyję matki, trzeba ojcu zanieść herbatę...
— Zawołaj Jakóba, niech zaniésie... markotnie jakoś ozwała się p. Żulieta.
— Nie mamciu, ja sama pójdę... jak zwykle, rzekła Delicya z miną i poruszeniem pieszczonego dziecka, któremu niczego wzbronić nie można.
Nalała filiżankę herbaty, postawiła ją na małej srebrnej tacce na której ułożyła też kilka najlepszych ciastek z pomiędzy znajdujących się na stole i wziąwszy tackę w obie ręce, zgrabna, lekka jak Sylfida, ale z twarzą zamyśloną trochę i poważniejszą niż zwykle, skierowała się ku drzwiom zamkniętego pokoju. Władysław wyprzedził siestrę o parę kroków, aby przed nią drzwi otworzyć, a gdy to czynił, usuwając się jednak na stronę, aby dla osoby znajdującej się w przyległym pokoju niewidzialnym pozostać i jej wzajem nie ujrzeć, przez drzwi na wpół roztwierające się i przepuszczające śliczną postać Delicyi, ukazała się obszerna komnata, słabo oświetlona przyćmionym płomieniem lampy, z wielkim, książkami zarzuconym stołem pośrodku, a w koło którego ze schyloną głową i rękami w tył założonemi, równym, miarowym krokiem, chodził mężczyzna wysoki, chudy, z długą siwiejącą brodą i oczami głęboko zapadłemi pod wielkiem, zbrużdżonem czołem...





ROZDZIAŁ VIII.

A hr. Cezary wracając z Odrzenic leciuchnemi sankami, mknącemi chyżo po osrebrzonej księżycem powierzchni śniegu, milczał do połowy drogi, potem rozmarzonym wzrokiem spojrzał na towarzysza podróży swej, Pawełka i zawołał:
— Pawełku! jaka ona śliczna! prawda?
Pawełek uśmiechnął się.
— Mógłbym udawać że nie domyślam się o kim mówisz, rzekł, ale nie mam w tej chwili ochoty do żartów. Zebranie to w Odrzenicach nastroiło mię dziwnie piołunowo, a przytem uważam że zanosi się na cóś bardzo ważnego dla ciebie, Cezary. Nie widziałem cię nigdy tak zachwyconym kobietą żadną, jak dziś panną Delicyą Kniksówną.
Cezary milczał chwilę zamyślony.
— Owszem, Pawełku, rzekł po chwili zcicha i nieśmiało, kochałem już dawniej raz w życiu... raz jeden...
— Wiem, wiem, pamiętam! ową Dorotkę...
— Tak, ciszej jeszcze potwierdził Cezary, mama i stryjowie gniewali się wtedy bardzo na mnie, Mścisław mię wyśmiewał... ale niech sobie co chcą mówią ludzie, ja i teraz powiem, że była to śliczna i dobra dziewczyna... Westchnął zcicha, potem dodał:
— Wiesz co, Pawełku? ja i teraz jeszcze nie mogę o niej wspomnieć obojętnie... była to sobie prosta dziewczyna, nizkiego pochodzenia i nieuczona wcale, ale... mnie się zdaje, że ona mię prawdziwie kochała...
Pawełek nie odpowiadał. Cezary po dość długiem milczeniu mówił dalej:
— I czy wiesz Pawełku, dla czego mi panna Delicya podobała się tak od razu... od pierwszego spojrzenia?.. pamiętasz Dorotkę? jak panna Delicya podobna do niej, nieprawdaż?
— A prawda, potwierdził Pawełek, ten sam wzrost ma co Dorotka, takie same włosy i tak samo uśmiecha się prawie ciągle... dla tego zapewne, że również ładne ma ząbki jak miała Dorotka...
— Widzisz sam! zawołał żywo Cezary, widzisz jakie to podobieństwo... jak tylko spojrzałem na nią, zaraz mi się tak smutno jakoś zrobiło koło serca... i tak mię jakoś ciągnęło do niej...
O! gdyby p. Żulieta słyszeć mogła to porównanie, czynione przez dwóch Pompalińskich pomiędzy najulubieńszą, tak świetnie i salonowo wykształconą jej córką, a byłą garderobianą hrabiny Wiktoryi, która to tak czułe pieśni na gitarze wygrywać lubiła przy otwartem oknie... garderoby siadając!...
Dojeżdżali już do Pompalina, gdy Cezary znowu mówić zaczął do Pawełka:
— Prawda Pawełku, jaka ona śliczna? Taka skromna, taka dobra! jestem pewny... jestem pewny Pawełku że... że umiałaby ona... kochać prawdziwie...
— Nie znam wcale panny Delicyi Kniksówny, odparł uśmiechając się Pawełek, nie mogę więc żadnym sposobem decydować o sile i doniosłości sercowych jej uzdolnień. Widzę tylko mój Cezary, że jesteś niepospolicie wzruszonym i zajętym, zatem ostrzegam cię... Będą cię tam łapać... łapać... na męża dla tego konterfektu twojej Dorotki...
Cezary zwrócił się ku mówiącemu z niezwykle żywem poruszeniem.
— Pawełku! zawołał, jakiś ty niedobry!
— Dla czego? zapytał Pawełek.
— Ty myślisz że wszyscy ludzie na świecie są źli... zepsuci... bez serca...
— Nie, odparł Pawełek, myślę tylko że jesteś świetną partyą, mój ty hrabio Pompaliński i dziedzicu Malewszczyzny z pięcią innemi folwarkami i że w naszych biednych czasach, Mamy podobne do p. Kniksowej i córunie takie jak panna Delicya, bywają na świetne partye nadzwyczaj łakome...
— Proszę cię Pawełku, nie mów źle o niej przy mnie!
Wyrazy te Cezary wymówił głosem tak pewnym i nieledwie rozkazującym, że Pawełek ze zdziwieniem na niego spójrzał.
— A! wyrzekł z uśmiechem, pierwsze strzały kupidynowe przenikając w serce twe, Cezary, wlały w nie jak widzę trochę już siły i męztwa... Winszuję ci... i cieszyłbym się bardzo szczerze, gdyby cokolwiek... ktokolwiek... niechby już sobie i panna Delicya, dokonała na tobie zbawienną metamorfozę i przekształciła cię z Cezarka-dziecka, na Cezarego mężczyznę.
Cezary wyciągnął rękę ku towarzyszowi swemu.
— Pawełku! rzekł z rozrzewnieniem, ty mię lubisz trochę? prawda?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, odparł śmiejąc się Pawełek, lubię cię nawet bardzo, Cezarku!
— Ty jeden tylko... ty jeden... szepnął Cezary ściskając z całej siły rękę towarzysza...
— Dla tego też, kończył Pawełek, choćbyś się miał rozgniewać, co zresztą uważam za rzecz nieprawdopodobną, powiem ci raz jeszcze że w twojem położeniu zostając, z ludźmi takimi jak Kniksowie, trzeba być bardzo ostrożnym... Affekty ich dla takich utytułowanych i milionowych paniczów jak ty, bywają zwykle bardzo podejrzanego gatunku.
— Mnie o nikogo więcej nie idzie tylko o jedną pannę Delicyę, szepnął Cezary.
— Ha! westchnął Pawełek, o pannie Delicyi osobiście nic a nic nie wiem ani dobrego ani złego... mówiłem to tylko tak... z wniosków ogólnych...
Cezary zwrócił się do Pawełka i rzekł z szczególną stanowczością w głosie i żywym błyskiem w oczach.
— Mój Pawełku! ona wierzy w serce... powiedziała mi to sama... lubi wieś, ciszę... kwiaty... poezyą... jestem pewny że to istota któraby prawdziwie kochać umiała... nie wiem tylko... niewiem, czy ja jej się podobam... i...
Tu umilkł na chwilę, potem bardzo cicho dokończył:
— I czy mię ktokolwiek na świecie kochać może....
Na tem skończyła się dnia tego rozmowa Cezarego z Pawełkiem.
Przybywszy do Pompalina, młody hrabia zasiadł w najgłębszym kącie jednego z wielkich salonów małego Watykanu, postawił przed sobą jedną tylko świecę i pogrążył się cały w czytaniu jakiejś książki. Tak, nie myślcie bowiem czytelnicy, aby „ce pauvre Cesar“ zupełnie już żadnych nie posiadał stosunków z wielkim wynalazkiem Guttenberga i wszystkiemi jego następstwami! Owszem, lubił on czytać i czytał wiele, po całych dniach i nocach niekiedy. Wprawdzie, nie były to bynajmniej żadne uczone ani zbyt poważnie kształcące dzieła książki te, które czytywał i wszędzie ze sobą woził, ten biedny Cezary, zgryzota i wstyd swej rodziny. Powieści — rozmaitej treści i wartości, poezye przeważnie polskie, kiedy niekiedy zbłąkane tu wypadkiem dziełko jakieś historyczne, wielce popularnie pisane — oto wszystko. W dodatku, Cezary nigdy nie rozprawiał, nie wspominał nawet o tem co czytywał, nieledwie krył się z tem zamiłowaniem swojem przed najbliższem swem otoczeniem. Kiedyś dawniej, odzywał się on niekiedy o tych lub owych autorach, o tych lub tamtych książkach, ale zdarzało mu się to zawsze w tak niefortunny i nietrafny sposób, wyrywał się wśród towarzystwa z temi literackiemi zdaniami i wiadomościami tak bardzo nakształt sławnego Filipa z Konopi, że hr. Wiktorya powiedziała mu kilka razy: Mon pauvres Cesar! daj już pokój tym rozmowom o literaturze! Mówisz o dzikich jakichś, nikomu nieznanych książkach, a mówiąc o nich wypowiadasz prawdziwie też dzikie zdania! Mścisław także udzielił przy tej okoliczności bratu małą nauczkę. „Daj pokój, Cezary, mówieniu o książkach. Aby rozmawiać o literaturze w salonach, trzeba mieć wiele dowcipu, werwy i przytomności umysłu, et tu sais bien jak skąpo wszystkich przymiotów tych udzielił ci nasz wspólny Stworzyciel.
Cezary tedy dał pokój mówieniu o książkach, które jednak nie przestał czytywać, pochłaniać nieledwie całemi tuzinami najróżnorodniejszych tomów. I tej nocy także, po dniu tak dla niego pełnym wzruszeń następującej, zasiadł nad książką i czytał wtedy jeszcze, gdy Pawełek usnął już snem głębokim, gdy wielki zegar umieszczony na jednej z wież małego Watykanu, ogłosił już późną północną godzinę. Wprawdzie, stary, zaufany kamerdyner br. Wiktoryi (jedna z nieodstępnych nianiek młodego hrabiego), zbliżał się parę razy do pupilla swego i głosem w którym uszanowanie łączyło się z wielką powagą, przypominał mu iż jest już bardzo późno i że pani hrabina byłaby bardzo niezadowolona, gdyby wiedziała że p. hrabia tak długo czuwa i oczy swe nad książkami psuje. Ale w panu hrabi zaszła dnia tego widocznie mała jakaś rewolucya moralna. Na pierwsze wezwanie odpowiedział on łagodnie i trochę prosząco. — Nie chce mi się jeszcze spać, mój Fryderyku! Ale na drugie odrzekł:
— Mój Fryderyku, pójdę spać kiedy zechcę teraz jeszcze nie chcę.
A wymówił to tonem, tak zadziwiająco, jak na niego stanowczym, że stary Fryderyk nie posiadający w udzielonym mu przez p. hrabinę programie, zezwolenia na przymus cielesny, odszedł szemrząc i spać się położył.
Nazajutrz o dość wczesnej południowej godzinie, dwaj bracia Kniksowie zajechali niezmiernie eleganckiemi sankami i bardzo pięknemi końmi przed wyniosły i ozdobny ganek pałacowy. Gdy przebywali wschody gankowe, na twarzach ich malowała się błogość niewypowiedziana. Otworzyły się nakoniec przed nimi wysokie progi budowy tej, która niby pałac zaczarowany i im niedostępny, przesuwała się tylko dotąd przed ich oczami, ilekroć mijali ją sąsiedniemi drogami do równych sobie przyjaciół swych i rówieśników, Tutanfowiczów, Kobyłkowskich lub Trzewikowskich, dążąc.
Cezary przyjmował gości swych, zwyczajem zresztą u wielkich potentatów bardzo przyjętym, przez pełnomocnika swego, którym na ten raz, jak w mnóstwie innych razów, był Pawełek. Nie znaczy to wcale, aby młody hrabia nie wyszedł na spotkanie braci Delicyi, serdecznie rąk ich nie uścisnął i do salonów ich nie zaprosił — bardzo niezręcznym wprawdzie, nie hrabiowskim giestem. Owszem, uczynił on to wszystko; ale później Pawełek już zabawiał młodych Kniksów rozmową i częstował ich myśliwskiem śniadaniem, hr. Cezary zaś oddawał się po większej części bardzo starannemu oglądaniu rąk własnych, a przemawiał w koniecznej chyba potrzebie i to z namysłem wielkim, a większą jeszcze pewno nieśmiałością. Widocznie, młodzi Kniksowie, młodzieńcy będący extrémement bien, żywością swą, dowcipem i doskonałą pewnością siebie, a może też i tem, że byli braćmi Delicyi, imponowali niezmiernie młodemu hrabiemu i onieśmielali go więcej jeszcze, niż wszyscy inni śmiertelnicy, z pomiędzy których jednak, Bóg sam widział, jak drobna cząstka znajdowała się takich, którzy by na młodego hrabiego nie wywierali onieśmielającego wpływu.
Po śniadaniu pomyślano o wyprawie myśliwskiej. Była to pora polowania z chartami, uganiania się więc po polach na koniach. Cezary pamiętał dobrze o swej hebrajskiej konnej jeździe, zbladł trochę i wymówił się od udziału w wyprawie, a raczej wymówił go Pawełek. Kniksowie nie nalegali bynajmniej, ale zapowiedziawszy tylko, że hrabia musi wynagrodzić im zawód przez się zrządzony i tego samego dnia jeszcze z nimi razem do Białowzgórz pojechać, w towarzystwie Pawełka powsiadali na konie, puścili przed się charty i zwinni, weseli, piękni w swych myśliwskich ubiorach, pomknęli w szerokie pola... ku lasom... Młody hrabia stał na ganku i patrzał za odjeżdżającymi rozpromienionym wzrokiem. Radość widoczna malowała się na twarzy jego, a powodów do niej było trzy: 1° wykręcił się od polowania, którego perspektywa świdrowała mu w sercu od wczoraj. 2° bracia Delicyi przypadli mu bardzo do serca. Tacy weseli byli i piękni chłopcy, a Cezary nie posiadając w upośledzonej naturze swej najdrobniejszych zarodów zazdrości, uczuwał zwykle pociąg szczególny ku ludziom wesołym i pięknym. 3° powód i najważniejszy: panowie Władysław i Henryk zaprosili go na dziś do Białowzgórz. Zobaczy więc dnia tego jeszcze Delicyą... a może... może to ona sama chciała, aby on był dziś w Białowzgórzach... może myślała o nim choćby chwilkę tak, jak on myślał o niej przez noc całą... może też on nie bardzo się jej niepodobał! Myśli te wprawiały młodego hrabiego w niezwykły mu stan nerwowy. — Taka śliczna, myślał chodząc nieustannie po wielkich salonach swych, taka niewinna, skromna... i tak do mojej biednej, tak kochanej niegdyś Dorotki podobna!
Bracia Kniksowie jak zapowiedzieli tak uczynili. Wróciwszy z polowania i zjadłszy obiad przy którym Cezary pod wpływem wesołych, a serdecznych towarzyszy swych ośmielił się trochę i rozweselił znacznie, wzięli na eleganckie, a obszerne sanie swe młodego hrabiego i pędem wiatru uwieźli go do Białowzgórz.
Pawełek pozostawszy sam jeden, wysłał za hrabią sanie, któremiby mógł do domu... a! przepraszam! do pałacu powrócić, sam zaś zamyślił się nad przyszłością i uczuciami pupila swego długo i trochę smutnie. — Biedny Cezary! rzekł do siebie, gdybyż przynajmniej nie spotkał go tam zawód! gdybyż miłość kobiety tej dla niego była prawdziwą i podnieść go i zmężnić i człowieka zeń zrobić potrafiła!
Cezary wrócił z odwiedzin swych późno po północy. Przy pierwszem zaraz na niego spojrzeniu, Pawełek odgadł że... było już po wszystkiem, to jest, że serce młodego hrabiego było już nader żywo zajęte, bezpowrotnie może przez Anioła z Białowzgórz na własność zabrane. Postawa jego wyglądała prostszą jakąś, żywszą, śmielszą jak zwykle, oczy mu błyszczały i promieniały. Gdy tylko pilnujący go wiernie stary Fryderyk oddalił się, rzucił się na szyję Pawełkowi i zawołał:
— Jaka ona śliczna! mój Pawełku, żebyś ty wiedział, jaka ona śliczna była! Piękniejsza jeszcze, milsza... niewinniejsza jak wczoraj, w Odrzenicach.
Następnie, po tym pierwszym wybuchu radości i zachwycenia, usiadłszy naprzeciw Pawełka, mówił już ciszej daleko i powolniej, z rozmarzeniem na twarzy i łzawem okiem:
— Gdybyś wiedział jacy oni tam wszyscy mili, serdeczni, poczciwi... jak u nich tam dobrze... ciepło... Doprawdy, ani poczułem że jestem pomiędzy obcymi ludźmi, których wczoraj dopiero poznałem... Władysław i Henryk polubili mię... tak czuję to dobrze że polubili mię szczerze... p. Kniksowa była także dla mnie bardzo dobrą... czy wiesz że kilka razy omyliła się mówiąc do mnie i zamiast: panie hrabio! powiedziała: panie Cezary! Tak mi to było przyjemnie — że nieuwierzysz. Nigdy bo doprawdy pojąć tego nie mogłem, poco to ciągle powtarzać: hrabio! hrabio! jakby to było cóś szczególnie miłego. Ale mój drogi, mnie się też zdaje... nie śmiej się tylko ze mnie Pawełku... może ja się mylę... może jestem zbyt zarozumiały, ale zdaje mi się że ja i jej... jej... podobałem się trochę... troszeczkę...
Pawełek słuchał tych zwierzeń się z miną niezupełnie wesołą.
— Ależ spodziewam się, że nie oświadczyłeś się jeszcze o rękę panny Delicyi? zapytał.
Młody hrabia spojrzał na niego szeroko roztwartemi oczami.
— Nie, odpowiedział, nie pomyślałem o tem...
— To szczęście prawdziwie żeś nie pomyślał, bo gdybyś był pomyślał, możebyś to już był i uczynił...
— Nie! nie! za nic! zawołał Cezary z prawdziwem przerażeniem w głosie.
— Dla czegóż tak bardzo nie!
— Lękałbym się, mój drogi, lękałbym się bardzo, a nużby mi panna Delicya odmówiła...
— Tobyś coprędzej z harbuzem otrzymanym do Warszawy uciekał!
Cezary pobladł widocznie i na towarzysza swego spojrzał ze smutnym, łagodnym wyrzutem:
— Nie mów tak Pawełku, wymówił zcicha, nie żartuj z tego... Ja nie Mścisław... nikogo nigdy nie bałamuciłem i metres żadnych nigdy nie miałem... Jeżelibym pokochał... a nie miał wzajemności... ja nie wiem... ja nie wiem, coby się ze mną stało...
Mówiąc to, był tak blady i oczy mu tak gorączkowo błysnęły, że Pawełek przeląkł się prawie.
— Jeżeli tak, Cezary, zaczął bez cienia żartu w głosie, pakujmy się natychmiast i tejże nocy wyjeżdżajmy do Warszawy... Masz, widzę, ogromną skłonność do pokochania panny Delicyi, a... nużby ona cię nie pokochała? Uciekaj tedy póki czas...
Cezary uśmiechnął się dziwnie jakoś, powstał z krzesła i stając przed towarzyszem, rzekł głosem tłumionym i od wzruszenia i od zmięszania.
— Mój Pawełku! ja za nic nie pojadę... nie mógłbym... wiesz? ja ją kocham! ona taka śliczna i taka dobra i taka miła... i wszystkich ich tam ja, mój Pawełku, pokochałem... W jej matce znajdę matkę, w jej braciach... braci... bo mój Pawełku, sam powiedz... Tu zniżył głos i dodał raptem prawie:
— Powiedz! czy ja miałem matkę? czy ja miałem brata?... czy kiedykolwiek... ktokolwiek... był dla mnie...
Urwał i pochylił głowę, jakby sam zląkł się tego co powiedział. Była to pierwsza w życiu skarga, pierwszy jęk głośny, który mu wyszedł z piersi — przeciw temu co oddawna może a tajemnie, może nawet bezwiednie pierś mu uciskało. Pawełek też patrzał na niego z najwyższem zdumieniem, gdy prostując się i do bladego czoła dłoń przyciskając, namiętnie niemal zawołał:
— Czyż tak już zawsze ma być, Pawełku! powiedz sam czyż już inaczej być nie może? Nie, Pawełku, tak żyć nie można i nie warto! ja chcę rodziny! chcę być dla kogośkolwiek czem innem jak panem hrabią albo biednym Cezarym! ci ludzie polubili mię... ja ich za to kocham, z całego serca kocham!
Po tym wybuchu uczuć hrabiego, obaj towarzysze milczeli dość długo. Pawełek ozwał się pierwszy:
— Wszystko to bardzo dobre, rzekł, żądania twoje Cezary są bardzo słuszne, ale pomyśl tylko, jakaby to, na wypadek oświadczenia się twego pannie Delicyi... powstała burza tam... w Warszawie...
Cezary zmięszał się bardzo nagle.
— Dla czego? zapytał, niewiedząc jakby sam, co mówi.
— A no, rzekł Pawełek, jakżeby mogło być inaczej? Ojciec starego Kniksa, więc dziad panny Delicyi, był sobie podobno szaraczkowym szlachcicem, zanim dochrapał się Białowzgórz... pani Kniksowa znowu jest córką rządzcy... najwyraźniej rządzcy majątków u książąt S., matka jej z domu Skórkowska... córka już niewiem czyja... garbarza może jakiego albo rymarza... wszystko to mój drogi trąci szalenie demokracyą, parwenijuszostwem... a pani hrabina...
— Mój Pawełku, z błagającem na towarzysza wejrzeniem przerwał Cezary, dość już tego... dość... nie mów mi dziś o tem wszystkiem... nie truj mi tego dnia przyjemnego... ja nie wiem co będzie... pewno, pewno okropna burza... ale dziś... ja nie chcę o tem myśleć... oto lepiej pomyślę co jutro będzie... wyobraź sobie mój drogi, jacy oni tam wszyscy dobrzy! zaprosili mię znowu do siebie na jutro... na obiad.
— Prawda że to dowód wielkiej dobroci, mój Cezary, z uśmiechem zauważył Pawełek. Ale... dodał, poco ja mam względem ciebie grać rolę puszczyka czy dozorcy więzienia... czyń co ci się podoba, byleby ci to wyszło na szczęście, którego, wierz mi, szczerze ci życzę.
Ucałowali się i młody hrabia zasiadł znowu nad książką, której jednak tej nocy nie czytał, myśląc i marząc o czem innem.
Nazajutrz o dość wczesnej przedobiedniej godzinie, toczył się w salonie Białowzgórskim lekki spór pomiędzy p. Żulietą, a najulubieńszą jej córką.
Naprzeciw matki swej siedzącej na kanapie i widocznie gotowej już do przyjęcia oczekiwanego gościa, Delicya siedziała na fotelu z postawą i minką rozkapryszonego dziecka, którego woli któś się sprzeciwia, a które sprzeciwiania się tego znieść nie może.
— Moja mamciu, mówiła, jeżeli mamcia nie pozwoli mi tego uczynić, to ja mamci stanowczo zapowiadam, że jak hrabia oświadczy się o mnie, zrekuzuję mu formalnie i będzie po wszystkiem.
Pani Żulieta zbladła prawie z przestrachu, którym napełniło ją to oświadczenie córki bardzo stanowczym tonem wymówione:
— Ależ, Delciu... zaczęła...
Delicya nie dała jej dokończyć.
— Mamcia przecież wie bardzo dobrze, bo ja przed mamcią nic nigdy udać, ani skłamać nie umiem, że ja do hrabiego nie mam żadnej a żadnej sympatyi i że jeśli zdecyduję się na ten maryaż, to tylko dla tego, że... cóż mam czynić?.. wolę już przecież zostać jego żoną i wielką panią, jak wyjść za którego z panów Tutunfowiczów lub im podobnych... zresztą wiem że przez to sprawię wielką przyjemność mamie...
— Radość, moje dziecko, radość prawdziwą nie przyjemność, przerwała p. Żulieta.
— I braciom także dopomogę w życiu i losie, kończyła Delicya. Dla tego też zdecydowaną jestem i robię wszystko co mogę, żeby hrabiemu podobać się; ale szczęśliwą nie czuję się wcale i mówię mamie otwarcie, że jeśli mama nie zgodzi się na to, aby hrabia zobaczył się z ojcem... to ja wcale za siebie nie ręczę.
— Ależ moje dziecko kochane! zawołała p. Żulieta, pomyśl tylko jakie to wrażenie wywrzeć może na tak młodym i... niedoświadczonym człowieku... jak hrabia! Przelęknie się on twego ojca... i własnemi oczami zobaczywszy... to nieszczęście, nie zechce może żenić się z córką....
— Z córką waryata, ze smutnym uśmiechem dokończyła Delicya. Nie zechce, to nie zechce... cóż robić? ja pewno z rozpaczy po nim nie umrę... wiem zresztą dobrze, że zechce... jeszcze może więcej zechce... W każdym razie, moja mamciu, ja biednego ojca wstydzić się nie myślę i znieść tego nie mogę, aby on był upośledzonym przez nas i tak już za nic zupełnie poczytywanym...
— Ależ moja droga! co ci się dziś stało? któż kiedy myślał upośledzać ojca twego i poczytywać go za nic?..
— Byłoby to w najwyższym stopniu upośledzaniem go, jeślibym mu ani razu nawet nie pokazała człowieka, który stara się o mnie i którego żoną prawdopodobnie zostanę....
— Cóż z tego że mu go pokażesz... skoro jest on nieprzytomnym...
— Niech sobie będzie nieprzytomnym... kiedy idzie o mnie, ojciec rozumie i pamięta wszystko... Mamciu, dodała ciszej, mamcia ani wie, jak my się rozumiemy z ojcem...
Pani Żulieta zadumała się smutnie.
— Wiem, rzekła w zamyśleniu i z lekką goryczą w głosie, wiem że kochasz ojca daleko więcej... niż mnie!
— O nie! żywo i z mocą zawołała Delicya, nie więcej, mamciu droga, nie więcej! sama wiesz jak bardzo cię kocham! ale mi ojca biednego taki żal... taki żal...
— A więc, złagodzona już żywém odezwaniem się córki, rzekła p. Żulieta, czyń jak chcesz moje dziecko, ale pomyśl tylko wprzódy dobrze, aby ci to na złe nie wyszło...
— Niech mamcia będzie spokojną, już ja dobrze poznałam hrabiego i wiem doskonale, czem można go odstręczyć, a czem nie można...
Powstała z krzesła i stanęła przed lustrem. Prześlicznie dziś wyglądała w domowem ubraniu swem, które z grubego zimowego materyału sporządzone i pod samą szyję skromnie zapięte, ciemną swą barwą lepiej jeszcze uwydatniało przejrzystą białość jej cery i pyszny, popielaty odcień jej włosów. Pani Żulieta patrzała na córkę z prawdziwem zachwyceniem.
— Szkoda Delciu, ozwała się, żeś nie przypięła do włosów pąsowej kokardy, zamiast tej błękitnej... jesteś dziś trochę bladą i lepiejby ci było w kolorze pąsowym...
Delicya z figlarnym uśmiechem, odwróciła się od źwierciadła.
— Moja mamciu, rzekła, hrabia lubi nadewszystko kolor błękitny, jako godło skromności, czy tam stałości, nie pamiętam już dobrze; a odkąd ja się o tem dowiedziałam, kochamy się w błękitach oboje...
Pani Żulieta zaśmiała się wesoło i położywszy obie swe białe dłonie na ramionach córki, w czoło ją pocałowała.
— Oj ty filutko, rzekła, jaka z ciebie rozumna dziecina!..
— Nie bardzo już dziecina! wpół uśmiechnęła się, wpół westchnęła Delicya. Ba! dodała patrząc w lustro i układając na śnieżnem czole drobniuchne loczki, 23 lata... gdyby nie to... kto wie? czy pan hrabia nie poszedłby odemnie z kwitkiem...
— Cicho! na miłość Boga cicho! jęknęła p. Żulieta spoglądając w okno, pod którem przesuwały się właśnie sanie, z siedzącym na nich hr. Cezarym.
Władysław i Henryk byli już na ganku i z wesołemi, rozpromienionemi twarzami ściskali dłonie przybywającego gościa.
— Poczciwi, rozumni chłopcy! jak oni kochają siostrę i jak szczerze nam dopomagają! z rozrzewnieniem szepnęła p. Żulieta.
Cezary wszedł do salonu, jak zwykle z nim bywało, zmięszany bardzo. Gdy jednak całował w rękę p. Żulietę i witał Delicyą, po twarzy jego nieśmiałej i zalęknionej, przebiegł promyk radości i czułości. Widać było, że czuł się bardzo, bardzo szczęśliwym panie te witając. Z tem wszystkiem, gdy usiadł już na fotelu obok Delicyi, a naprzeciw jej matki, nie miał nic pilniejszego do uczynienia, jak zdjąć coprędzej rękawiczki i ze wszystkich stron, nadzwyczaj starannie obejrzeć swe ręce. Dłoniom swym szczególniej, szerokim i grubą skórą przychleczonym, przypatrywał się tak długo i z tak głęboko skupioną uwagą, iż zdawać się mogło, jakoby był szczególnym zwolennikiem chiromancyi, a studya nad nią przeważnie na swej własnej osobie odbywał.
Wszystko to jednak nie trwało długo. W salonie p. Żuliety panowała atmosfera tak ciepła, tak jakoś serdecznie i mile poufała, rozmowa pomiędzy znajdującemi się w niej osobami toczyła się w kierunkach tak prostych, łatwych, a dla młodego gościa przystępnych i sympatycznych, że ręce hrabiego opuściły się na kolana znacznie prędzej, niżby względnie do przyzwyczajeń jego spodziewać się należało, a powieki jego za to podniosły się i ukazały wzrok dziwnie łagodny i już spokojny, rozpromieniony bardzo ciepłą, jakkolwiek na dnie źrenicy chowaną iskrą żywej sympatyi ku otaczającym osobom uczuwanej. Błogi ten nastrój ducha hrabiego wzrastał stopniowo, wzmagał się coraz pod wpływem przyjacielskich rozmów p. Żuliety i jej synów, a bardziej jeszcze łagodnych spojrzeń i wdzięcznych poruszeń Delicyi; przy obiedzie, mającym doskonały pozór wytwornego wprawdzie, ale zarazem przyjacielskiego, rodzinnego niemal obiadku, nastrój ten szczęśliwy wzmógł się tak dalece, że hr. Cezary, zamiast jak zwykle bywało, ograniczyć się w rozmowie na krótkich odpowiedziach i krótkich również, a częstokroć naiwnych bardzo zapytaniach, jął solo już i zupełnie samodzielnie mówić współbiesiadnikom o rozmaitych epizodach stolicznego życia, jako to: o przedstawieniach teatralnych, koncertach, balach i t. d. Czynił to zrazu powoli, nieśmiało, jąkając się i niezupełnie trafnych a jasnych dobierając wyrażeń, ale potem, pod wpływem bądź to bacznej, a widocznie przychylnej uwagi słowom jego przez otaczających udzielanej, bądź to własnych myśli, które obficiej niż kiedy przypływały mu do głowy, ośmielił się i ożywił tak dalece, iż wyrażać się zaczął wcale płynnie i z łatwością, uczynił w mowie kilka zwrotów bardzo zręcznych i uwag rzeczywiście dowcipnych, przyczem zaśmiał się wesoło, prawdziwie młodzieńczo. Śmiechowi jego wtórowały tu również swobodne, wesołe śmiechy, opisy które czynił zajmowały widocznie wszystkich, uczynione dowcipne uwagi pozyskały ogólne zrozumienie i życzliwy oklask. Hr. Cezary, poraz pierwszy może w swem życiu uczuł, że w tem otoczeniu, pomiędzy tymi ludźmi nie był „biednym“ ale „kochanym“, niemal uwielbianym Cezarym, że z rąk i nóg jego, opadły ciężkie dlań zawsze kajdany ceremonjalnej etykiety i ściśle przestrzeganego konwenansu. To też przy końcu obiadu wymknęło mu się cóś nawet z tak starannie dotąd ukrywanych wiadomości i zdań literackich, które posiadał. Wiadomości te i zdania podchwycone żywo przez Delicyą, dostarczyły młodej parze wątku do nader ożywionej rozmowy, która gdy toczyła się jeszcze przy czarnej kawie podanej w salonie, młodzi Kniksowie szepnęli matce bardzo cicho:
— Czy wie mama, że hrabia nie jest wcale takim głupcem ani oryginałem, za jakiegośmy go dotąd mieli...
— Wcale nie głupi!
— I jak ożywił się, zrobił się nawet wcale nie brzydkim!
Pani Żulieta miała w oczach łzy rozrzewnienia, które ukrywała przed gościem patrząc niby w okno.
— Tem lepiej, moje dzieci, szepnęła synom, tem szczęśliwiej dla Delci i dla was! Wyraźna łaska Boska nad nami!...
W tejże chwili podniosła się z miejsca swego Delicya i jakby przypominając hrabiemu rzecz dawniej już umówioną, rzekła z zupełną swobodą acz z trochą smutku w głosie:
— Panie hrabio! pójdziemy może teraz do ojca...
Pani Żulieta pobladła trochę i szybko zwróciła się do hrabiego, który powstawał już z miejsca, aby udać się za zmierzającym ku drzwiom salonu, Białowzgórskim Aniołem.
— Panie hrabio! przemówiła gospodyni domu.
— Nie! poprawiła się szybko i z rzewnym na ustach uśmiechem, po co względem najlepszych przyjaciół naszych używać tych szumnych, światowych tytułów? kochany panie Cezary...
Cezary zbliżył się szybko i rękę p. Żuliety, dziękując jej jakby za cóś, w milczeniu pocałował.
— Kochany panie Cezary, powtórzyła matka Delicyi z widocznie uroczystą postawą na kanapie zasiadając, ponieważ pan jesteś tak dobrym, że chcesz wziąść udział w wielkiem, rodzinnem nieszczęściu naszem, trzeba koniecznie abyś pan wprzódy dowiedział się, jakiej jest ono natury i co je spowodowało...
Gdy p. Żulieta to mówiła, młodzi Kniksowie stanęli u okna obok siebie, w postawach poważnych i smutnych, z ramionami na piersiach skrzyżowanemi i pochylonemi głowami, Delicya usiadła nieco opodal, z poważną także i zasmuconą twarzą, Cezary zaś wszystkiemi władzami ducha swego zawisł na ustach matki Delicyi, która po chwilowem milczeniu, w następujący sposób mówić zaczęła:
— Mąż mój, kochany p. Cezary, a ojciec Delicyi był zawsze człowiekiem poważnym, nadzwyczaj poważnym... nie zajmowały go nigdy żadne zabawy... to co wszyscy inni ludzie z jego położeniem i stanowiskiem, uważają zwykle za niezbędne prawie przyjemności życia nie miało dla niego nigdy powabu żadnego... Oddawał się bardzo gorliwie gospodarstwu, interessom... łamał sobie głowę nad sposobami polepszania bytu i losu swych poddanych, czytywał z nadzwyczajnem zajęciem różne poważne dzieła, słowem, panie hrabio, zapracowywał się jak wyrobnik jaki, a miesiące całe z domu się nie ruszał, niby szlachcic zagrodowy, zmuszony do pilnowania swego zagonu... Może mylę się, ale doprawdy, to zapracowywanie się męża mego, to jego domatorstwo i ten wstręt do rozrywek wszelkich, uważam jako pierwszą przyczynę nieszczęścia, które go później dotknęło... Wszakże, wyznać muszę że w pierwszych latach pożycia naszego, charakter jego bardzo łatwym był i jednostajnym... mogę nawet powiedzieć wesołym... Trwało to jednak nie długo... Humor mego męża stopniowo zmieniać się zaczął... długie i częste zamyślania się, zastąpiły u niego miejsce uprzedniej wesołości... aż przyszło do tego że zamykał się w swym pokoju przez całe dnie niekiedy, nikogo z domowych, mnie nawet widzieć nie chcąc... Zkąd się wzięła ta zmiana nieszczęśliwa? jakiemi były jej powody? niewiem prawdziwie i odgadnąć nie mogę...
Mówiła prawdę; bardzo seryo nie wiedziała o niczem i zupełnie szczerze nie poczuwając się do niczego na świecie, powtórzyła raz jeszcze:
— Zkąd wzięła się smutna ta zmiana, nie wiem prawdziwie i odgadnąć nie mogę... interessa nasze stały jak najlepiej... dzieci wzrastały zdrowo i szczęśliwie... o sobie nie mówię... byłam zawsze taką, jaką dziś jestem! Cokolwiekbądź, mąż mój chociaż smutniejszym był niż wprzódy i więcej samotności szukającym, pracował zawsze wiele nad gospodarstwem i książkami, doskonale i bardzo energicznie... o! bardzo energicznie rządził majątkiem... słowem, nikt a nikt nie mógł posądzić go o najlżejszą nieprzytomność umysłową... Niekiedy tylko, rozmawiając w towarzystwach o pewnych przedmiotach, tyczących się... tyczących się spraw, jak wyrażał się, ogólnych, wpadał w dziwny jakiś, mogę nawet powiedzieć nienaturalny zapał... w szczególną, jak się później i pokazało, chorobliwą egzaltacyą... Przyszło nawet do tego, że o niczem innem już i mówić nie chciał... zakopał się w gazetach, dniami i nocami czytywał je, a wszystko co działo się na świecie, obchodziło go tak dalece, tak żywo jakby to były własne jego, domowe interessa... Przyszło do tego nawet, panie hrabio! że, ach! domowe osoby... ja... dzieci... jakbyśmy nie istniały dla niego... jakby nas dla niego na świecie nie było...
Wymówiła to z niedającemi się utaić żalem i goryczą; mniemała że bardzo szczerze i zupełnie słusznie, jakkolwiek ona nie ofiarowywała wyłącznie życia i myśli swych mężowi swemu, on przecież, dla niej tylko wyłącznie żyć i o niej myśleć był powinien. Zaledwie też mogąc poskromić gorzki żal swój, mówiła dalej:
— Tak, panie hrabio, przyszedł czas, w którym mój biedny Adam całą już duszą utonął w tych... sprawach ogólnych... zaczął nawet stopniowo zaniedbywać gospodarstwo i interessa, tak zajmowało go to co działo się... na świecie... ale gdy źle dziać się zaczęło, z moim biednym Adamem, stawało się też coraz gorzej... Przez cały rok pochmurny był tylko i jak grób milczący.,. trudno zeń było słowo wydobyć... dzieci pieścił jeszcze czasem, mianowicie najmłodszą córkę naszą Delicyą, ale zresztą nic go nie zajmowało... Zaczął doświadczać często okropnych bólów głowy, wychodził wtedy na przechadzki, z których wracał późną nocą, mówiąc cóś niezrozumiałego do siebie, wstrząsając smutnie głową tak jakby nad kimś niewidzialnym także litował się i bolał... Pewnego nakoniec wieczora, po bardzo długiem milczącem chodzeniu po pokoju, usiadł przy stole, wziął głowę w obie ręce i zaczął głośno mówić. Usiadłam przy nim i słuchałam. O, że ja przeżyłam tę chwilę, prawdziwy to cud Boski! Nie zgadłbyś nigdy p. hrabio, o czem mój biedny Adam mówił wtedy! Nie o mnie, nie o dzieciach, nie o interessach swych, nie! Wszystko to już nie istniało dla niego! Oto wyliczał rozmaite, rozmaite nieszczęścia, które działy się wtedy na świecie... jedno po drugiem... całą długą, długą litanją... z tego to wyniknie, mówił, a z tamtego znowu tamto... Mówił tak godzinę dobrą do samego siebie, mnie bowiem, chociaż siedziałam tuż przy nim, ani spostrzegał!.. Nagle, porwał się z krzesła, oczy mu w słup stanęły, twarz zbladła jak u trupa. Ścisnął głowę w obu dłoniach, okropnym jakimś głosem krzyknął: „Przepaść!“ i upadł na ziemię. Rozesłałam natychmiast po doktorów... zjechali się, lecz jakże strasznym był ich wyrok! Mąż mój, kochany panie Cezary, ojciec moich dzieci był obłąkanym...
Wraz z ostatniemi wyrazami p. Żulieta poniosła chustkę do oczu. Dwaj stojący u okna bracia spoglądali na siebie i szeptali zcicha:
— Nie pojmuję co się stało mamie i Delci...
— Poco było przy obcym człowieku zagajać tę rozmowę...
Delicya powstała z krzesła.
— Panie hrabio! rzekła zwracając się do Cezarego, ja chcę aby mój biedny ojciec zobaczył pana...
— Ależ Delciu, zawołali jednogłośnie dwaj bracia, poco, dla czego pan hrabia ma dzielić z nami...
Nie pozwolił im dokończyć Cezary. Bledszy trochę niż wprzódy, dziwnie jakoś poważny podniósł się z krzesła i rzekł proszącym głosem:
— Uczyńcie mi tę łaskę i pozwólcie, abym podzielił z wami boleść waszą... abym poznał ojca waszego, i chociaż niezrozumie on mię może, abym powiedział mu jak go szanuję...
Oho! co za odkrycie! Ce pauvre Cesar umiał widać czuć i uczucia swe we wcale przyzwoity, jakkolwiek całkiem prosty sposób wyrażać!
Dwaj bracia skłonili się w milczeniu, Delicya rękę swą położyła na ramieniu hrabiego i przez obszerną salę jadalną powiodła go ku owym drzwiom ściśle zamkniętym, za któremi słychać było równe, nieustanne, niestrudzone jakby stąpania męzkie.
W komnacie znajdującej się za zamkniętemi drzwiami, zapadał już zmrok wieczorny, rozświecony gdzieniegdzie czerwonawemi błyskami palącego się na kominku ognia. W migotliwem tem, niepewnem oświetleniu, w około wielkiego, okrągłego stołu, przechadzał się równym, miarowym krokiem wysoki, chudy mężczyzna, z wielkiem, w mnóstwo fałd zbrużdżonem czołem, z zapadłą, szeroko roztwartą, żywo połyskującą źrenicą. Trzymał oń w ręku książkę, z której powoli i ostrożnie wydzierał kartkę po kartce, każdą z nich rzucając z kolei w płomię kominka, około którego nie zatrzymując się ani na chwilę, przechodził. Trwało to dość długo, Delicya która wraz z towarzyszem swym zatrzymała się u drzwi, szepnęła:
— Biedny ojciec! tak lubił dawniej książki, a teraz niszczy je tak ciągle... spalił już w ten sposób połowę swej biblioteki, a gdy mu którego dnia książek nie położą na stole, staje się niespokojnym i chce spalić wszystko co ma pod ręką...
Z ust obłąkanego tymczasem wychodziły cichym, urywanym głosem wymawiane wyrazy:
— Na cóż to potrzebne? mówił, na cóż się to zdało? wszystko przepadło! wszystko zginęło! niczego już nie trzeba! niczego! niczego!
Przy ostatnim wyrazie zatrzymał się przed kominkiem i resztę książki w ręku trzymanej, rzucił w ogień. Papier zajął się wnet płomieniem i tylko tytułowa karta oświetlona jaskrawo wahała się czas jakiś w powietrzu, za nim wielkie czarne litery, składające uczoną nazwę jakąś, zaświeciły z kolei jaskrawo i opadły jedna po drugiej na stos nagromadzonych popiołów. Adam Kniks patrzał na to dzieło zniszczenia uparcie i bez zmrużenia powieki. Czerwone błyski ognia igrały po gęstych nieruchomych bruzdach wielkiego jego czoła i przeglądały się w zapadłych, smutnych, szklistych źrenicach. Szeptał cóś niedosłyszalnego i załamał ręce, gdy Delicya mimowoli jakby, ująwszy rękę hrabiego, wraz z nim, zbliżyła się ku kominkowi i dłoń swą łagodnie na ramieniu ojca złożyła.
— Ojczulku! szepnęła.
Z ciężkością jakby, oderwał wzrok od płomienia i zwrócił go na podniesioną ku niemu białą, łagodną, anielsko w istocie piękną w tej chwili twarz córki.
— Aha! rzekł zwolna i powiódł ręką po czole, jakby sobie przypominał o czemś, to ty Delciu!! mówił dalej i coraz już prędzej. Przyszłaś znowu do mnie! to dobrze! tylko widzisz, u mnie tu smutno... ja jestem bardzo... bardzo smutny... wszędzie smutno! bieda!
Rzekłszy to pochylił głowę, odwrócił się i miał już rozpocząć na nowo swą do koła wędrówkę, gdy Delicya z łagodną pieszczotą, otoczyła szyję jego ramieniem i zwracając twarz jego w stronę, w której stał młody hrabia, rzekła:
— Ojczulku! Oto jest pan hrabia Pompaliński, o którym ci wczoraj mówiłam... chciałam, koniecznie chciałam abyś pana hrabiego zobaczył...
Cezary, nagłym, niespodziewanym ruchem, pochwycił rękę obłąkanego i nie mówiąc ni słowa, uścisnął ją z całej siły w swych dłoniach. Adam Kniks zatrzymał jego rękę i patrzał mu w twarz długo, uporczywie, jakby z niej wyczytać cóś pragnął, jakby z wysileniem niezmiernem, zbierał własne, rozpierzchłe myśli.
— Hrabia... Pompaliński... zaczął nakoniec, wiem... wiem... słyszałem... jesteście wielkimi panami... macie miliony... ale nie warci jesteście niczego... niczego... nic nie czujecie... nic nie czynicie...
— Ojczulku! z przestrachem w głosie szepnęła Delicya.
Ale Adam Kniks nie przestawał uporczywie wpatrywać się w młodego człowieka, poczem mówił dalej:
— Bardzo mnie miło, bardzo dziękuję że pan poznać mię chciałeś... tylko że ja nic już nie znaczę i niczem nie jestem... mam widzi pan robaka w mózgu, który mię tam gryzie... gryzie i... bardzo smutny jestem... Ale to nic nie szkodzi... jak Delcia przychodzi do mnie, trochę mi lżej... to najmłodsze dziecko moje... dobre dziecko...
Delicya wspięła się na palce i usta swe do zapadłego policzka ojca przyłożyła.
Adam Kniks patrzał wciąż w hrabiego jak w tęczę.
— Pan jesteś młodym, bardzo młodym, zaczął... być może iż pan będziesz jeszcze szczęśliwym... chociaż wątpię... teraz nie można być szczęśliwym... mnie bo widzi pan smutno, strasznie smutno...
Mówił to bardzo łagodnie, kończąc westchnął z głębi piersi.
— Ach, dodał, żebyś pan wiedział czego mi smutno? wszystko, wszystko minęło... zginęło... przepadło... prawda? i pan to pewno widziałeś! ale pan młody jesteś! zapomnisz...
Myślał chwilę, potem wstrząsając przecząco głową, dodał:
— Nie! nie! o tem zapomnieć nie można! chcąc nawet, nie można! Robak tam siedzi w mózgu i gryzie mózg... gryzie... ale pan młody jesteś...
Stał znowu chwilę nieruchomy z pochyloną głową, potem podnosząc oczy na Cezarego, rzekł jeszcze:
— Wie pan co? gdybym miał miliony jak pan i tego robaka w mózgu niemiał, możebym jeszcze żył... Z milionami można dużo, dużo zrobić, ale Pompalińscy nic nie zrobią, nic! wiem... pamiętam że nic...
— Zresztą, dodał po chwili czyniąc ręką gest głębokiego zniechęcenia, po co miliony! po co roboty! po co wszystko!..
Postąpił parę kroków ku stołowi, wziął jedną z leżących tam książek i rozpoczynając na nowo powolną przechadzkę swą do koła stołu, wydzierał z książki kartkę po kartce i cichym, przejmującym głosem, niby zwrotkę jakąś do myśli mu nieustannie wracającą powtarzał:
— Na cóż to potrzebne? na cóż się to zdało? smutno! smutno! smutno!...
Delicya zwróciła się ku Cezaremu.
— Teraz, szepnęła zcicha, możemy odejść. Biedny ojciec zmęczył się rozmową z nami...
Ale Cezary nie słyszał w tej chwili głosu, który w zwyczajnych okolicznościach posiadał dla niego urok tak bardzo podbijający. Z oczami wiepionemi w twarz ojca ukochanej swej, w twarz tę zbolałą, przejmująco smutną a jednak przyobleczoną dziwną jakąś, nadludzką jakby powagą, postąpił szybko kilka kroków i zanim Delicya odgadnąć mogła co uczynić zamierza, pochwycił obłąkanego za obie ręce i głosem przyciszonym, nieśmiałym, uszanowania i czułości pełnym, wymówił:
— Jestem młodym, panie... bardzo młodym... a choć wszyscy mówili mi zawsze, że jestem bon à rien, być może jednakże kiedyś przydam się na cóś ludziom.... Mówiłeś, panie, że Pompalińscy nigdy nic nie uczynili... i ja także nic nie uczyniłem dotąd, ale być może iż będę mógł, iż kiedykolwiek potrafię co dobrego uczynić... pragnę tego... bardzo pragnę, a życie długie jeszcze przedemną... Pobłogosław mię panie na to długie życie, aby się ono na cokolwiek przydało tym ludziom, których ty panie tak mocno... tak bardzo kochałeś....
Wymawiając ostatnie wyrazy, młody hrabia przykląkł na jedno kolano. Uczynił to, prawdę mówiąc, w sposób bardzo niezgrabny, ale na twarzy malowało się tak silne, głębokie, tak pełne uroczystej niemal czci wzruszenie, iż wyraz twarzy tej stokrotnie wynagradzał w tej chwili to wszystko, czego pod względem gracyi i dystynkcyi niedostawać mogło jego postaci. To też błękitne oczy Delicyi oszkliły się łzami, a po smutnem obliczu obłąkanego, przemknęło na chwilę uczucie, jakby ulgi i ukojenia. Położył obie dłonie na pochylonej przed nim głowie młodzieńca i zwolna mówić zaczął:
— Żądasz błogosławieństwa mego, młodzieńcze! dobrze! błogosławię cię na to długie życie, które masz przed sobą... idź z męztwem i miłością... Niewiem tylko czy się to na co przyda! ale rób co możesz... miliony masz i siły masz... serce ci nie pękło jak mnie i robak w mózg się nie wwiercił... może jeszcze podołasz czemukolwiek... błogosławię cię... dla mnie nic już nie trzeba... nic... kiedyś... gdy żyłem jeszcze, powiedziałbym ci wiele... wiele... ale teraz już mówić nie mogę, tak mi smutno... smutno... ach! jak smutno...
Przy ostatnich wyrazach, mowa jego zniżyła się do cichego, zaledwie dosłyszalnego szeptu. Wyczerpany jakby, krótką stoczoną rozmową, osunął się na krzesło przy stole stojące, twarz oparł na obu dłoniach i westchnął tak głęboko, przeciągle, z takiem jakiemś ciężkiem wewnętrznem łkaniem, iż zdawać się mogło, że wraz z tem westchnieniem dusza jego śmiertelnym bólem rozebrana, uleci mu z piersi.
Delicya i Cezary weszli do jadalnej sali z takim wyrazem na twarzach, jakby przed chwilą stali oboje nad śmiertelnem łożem kogoś bardzo im drogiego. Młody hrabia drżał cały ze wzruszenia, Delicya patrzała na niego dziwnie miękko i przyjaźnie.
— Jaki pan jesteś dobry, panie hrabio... szepnęła.
Zwrócił się ku niej i stłumionym głosem zawołał:
— O nie! to pani jesteś dobrą jak Anioł... Jak pani kochasz swego... zacnego ojca!
— Cóż w tem dziwnego? smętnie uśmiechnęła się dziewica, my się wszyscy w rodzinie kochamy bardzo... a ojciec był dla nas tak dobrym zawsze... tak czułym... Możnaż o tem zapomnieć? Ale pan, panie hrabio... ja dziś, doprawdy... dwa razy większą mam przyjaźń dla pana niż przedtem...
Mówiła to szczerze. Oczy jej z rozrzewnieniem spoczęły na twarzy hrabiego, którą przy ostatnich słowach jej rozświecił promień niebiańskiej radości.
— Doprawdy! zawołał zcicha, pani masz dla mnie przyjaźń... choć trochę przyjaźni... mój Boże! Jakiż ja jestem szczęśliwy...
Mówiąc to przycisnął do ust swych rękę Delicyi, ale ona wyśliznęła ją żywo z jego dłoni.
— Chodźmy do mamy! rzekła i śpiesznie weszła do salonu.
Pani Żulieta z widocznym niepokojem oczekiwała powrotu gościa i córki. Widząc ich wchodzących, bystrem, przenikliwem spojrzeniem orzuciła obie ich twarze.
— Niewiem prawdziwie, zaczęła, jak mam przeprosić pana, kochany panie Cezary, za to przykre wzruszenie, którego pan w domu naszym doświadczyłeś. Delicya chciała koniecznie...
— Jestem bardzo, bardzo wdzięczny, pannie Delicyi, szepnął młody hrabia siadając na fotelu obok gospodyni domu.
Widocznem było że chciał powiedzieć cóś więcej jeszcze, ale zmięszał się ogromnie, przeląkł się prawie swej własnej myśli. Spuścił wzrok na ręce swe, które nabawiały go większym i widoczniejszym jeszcze niż zwykle kłopotem i zaczął oglądać je bardzo starannie. Ale ręce mu drżały, a wzrok mglił się daremnie wstrzymywanemi łzami. Nagle, w sposób najbardziej dla wszystkich obecnych niespodziany i najmożliwiej już niezgrabny, osunął się przed p. Żulietą na kolana i rękę jej do ust swych przyciskając, wyszeptał:
— Mąż pani pobłogosławił mię przed chwilą... czy pani także zechce...
Pani Żulieta podniosła się na wpół. Twarz jej wyrażała w tej chwili nadzwyczajne zakłopotanie. Niczego mniej spodziewać się nie mogła jak podobnej sceny i nic a nic nie wiedziała, w jakim mianowicie guście udzielonem być miało to błogosławieństwo, o które prosił ją młody hrabia. Dwaj bracia Delicyi stojąc na stronie, walczyli widocznie pomiędzy niepokojem i zakłopotaniem także, a serdeczną ochotą głośnego zaśmiania się. Ale p. Żulieta posiadała dużo wrodzonego dowcipu. W oczach jej błysnął pomysł genialny.
— Delicyo! zawołała zcicha.
Na dźwięk imienia tego, Cezary w klęczącej ciągle postawie zostający, drgnął i wzrok nieśmiały zwrócił ku przywoływanej dziewicy.
Dziewica zrozumiała niezmiernie ważne dla niej znaczenie tej sceny. Zbliżyła się i na wpół swawolnie niby, na wpół ze wzruszeniem, przyklękła przed matką tuż obok hrabiego. Wtedy p. Żulieta stanęła w postawie poważnej, a roztkliwionej matrony i matki. Złożyła dłonie na dwóch młodych głowach przed nią schylonych i drżącym głosem wymówiła:
— Niech was Bóg błogosławi, moje dzieci! spełniły się najgorętsze życzenia moje... Delicyo podaj rękę swemu narzeczonemu...
Delicya rumieniąc się i blednąc na przemian wykonała rozkaz — matki. Cezary podaną sobie rękę okrył pocałunkami, poczem powstając zwolna powiódł dłonią po czole i mętnym wzrokiem rozglądając się dokoła, wymówił zcicha:
— Czy ja śnię!
Stało się to tak szybko, tak jakoś dla niego samego niespodziewanie, że nie śmiał wierzyć szczęściu swemu. Ale upewnili go co do rzeczywistości błogiego dlań wydarzenia, młodzi Kniksowie.
— Genjalna, comme j’aime Dieu, kobieta z Mamci! szepnął Władysław do Henryka, poczem obydwaj bardzo śpiesznie postąpili ku świeżo zaimprowizowanemu narzeczonemu i z serdecznemi wyrazami na ustach wyciągnęli doń szeroko roztwarte swe dłonie. Oddając braciom narzeczonej swej uściski za uściski, po tysiąc razy całując ręce p. Żuliety i przelotne acz ogniste spojrzenia rzucając na narzeczoną, która pobladła nagle i spoważniała dziwnie, Cezary wyglądał tak rozpromienionym radością, ufnym, kochającym tu wszystkich, a nawet śmiałym i pewnym siebie, że jak to mówią, nie poznałaby go w tej chwili rodzona matka, co zresztą tem prawdziwszem było w tym razie, że matka młodego hrabiego najmniej z pomiędzy wszystkich na świecie ludzi znając swego syna, najtrudniej też, w chwili tej szczęścia i wezbrania uczuć jego, poznaćby go mogła!
Do Pompalina Cezary wrócił późno po północy, a pierwszą rzeczą która uderzyła w oczy nie śpiącego jeszcze Pawełka, był zdobiący rękę jego piękny pierścień z szafirem.
— O! z wyrazem istotnego przestrachu zawołał Pawełek, zaręczynowy pierścień! a więc oświadczyłeś się już, Cezary!
Nie mógł mówić dłużej, bo młody hrabia dusił go formalnie w uścisku.
— Jaki ja jestem szczęśliwy, Pawełku, jaki ja jestem szczęśliwy! szeptał, jaka ona śliczna! jaka dobra! jacy oni tam wszyscy dobrzy! jak ja ich kocham! A ojciec jej, Pawełku! Wiesz ten o którym mówią że jest waryatem! widziałem go dziś! co to było za wielkie, wielkie serce u tego człowieka! Wiesz? zdaje mi się że widzę go ciągle przed sobą i słyszę to jego głębokie, takie ciężkie, takie okropne westchnienie!
Pawełek wysłuchał wszystkich tych bezładnych, z namiętną radością wypowiadanych zwierzeń swego krewnego, potem rzekł:
— Wszystko to dobrze, mój Cezary. Winszuję ci i składam jak najlepsze, jak najserdeczniejsze życzenia! Ale, niech cię już Aniołowie sami skrzydłami swemi osłonią, gdy z nowiną tą staniesz przed oblicznością pani hrabiny — twojej mamy...
Na te słowa Cezary zesztywniał nagle. Usiadł na krześle ze spuszczonemi oczami i milczał długo. Po kilku dopiero minutach podniósł na Pawełka oczy dziwnie zmienione, nie promieniejące już radością, mętne znowu jak przedtem bywały najczęściej i rzekł z westchnieniem:
— Ja nie wiem Pawełku co to będzie? ja nigdy nie ośmielę się powiedzieć tego mamie i stryjom... szczególniej mamie...
— A hrabiemu Mścisławowi? dorzucił Pawełek,
Cezary zwolna skinął ręką.
— O Mścisława mniej dbam... rzekł, chociaż...
— Chociaż i z nim trudno... podchwycił Pawełek.
— Trudno; będzie latał po pokoju jak szalony i wyśmiewał się ze mnie, zcicha dokończył młody hrabia.
Po długiej naradzie, Cezary napisał znany nam już list do swej matki, z którym nazajutrz zaraz Pawełek pojechać miał do Warszawy.
Nieobecność Pawełka trwała kilka dni zaledwie, które Cezary całkiem prawie spędził w Białowzgórzach, a gdy nakoniec uwiadomiony telegramą o powrocie krewnego swego, pośpieszył na stacyą kolei i rzucił się w objęcia przybywającego Pawełka, nie znać już było na nim najmniejszej troski ni niepokoju. Możnaby rzec iż przez te kilka dni upłynione skąpał się cały w cudownej wodzie Letejskiej i zapomniał w zupełności tak o hrabinie swej matce, jak i o innych członkach dostojnej swej, a tyle mu imponującej rodziny.
I wtedy dopiero gdy obaj przybyli już do Pompalina i gdy Pawełek wręczył mu list od pani hrabiny przywieziony, zasępiło się rozpromienione czoło jego i nieotwierając listu, zapytał:
— Cóż tam, Pawełku, bardzo gniewają się na mnie?
— Ogromnie, odparł Pawełek. Pani hrabina wymawiając nazwisko twej narzeczonej, zakrztusiła się i dostała spazmów... hr. Światosław rozgniewany jest najbardziej, jak się zdaje, wtrąceniem się w tę sprawę jenerałowej, hr. Mścisław nie może pogodzić się z przydomkiem Kniksów, a cała kompanja grobowo umilkła, gdym ją uwiadomił z kogo rodzi się p. Kniksowa. Przyznaj bo też mój drogi, że Skórkowska, Kniks i Trzaska, tworzą zbieg spółgłosek wielce skomplikowany dla dostojnych gardeł twej rodziny.
Cezary słuchał całego opowiadania tego w skamieniałej zda się postawie. Długą chwilę niewypowiedzianie przykre jakieś uczucia zdawały się opanowywać całą istotę jego. Potem jednak podniósł głowę i spojrzał na Pawełka oczami, które zapaliły się żywym, gniewnym jakby ogniem.
— Niech sobie gniewają się, rzekł wahającym się jednak i niepewnym jakimś głosem, niech sobie będą Skórkowscy... niech sobie będą Kniksowie... niech sobie będzie Trzaska... co im do tego? Wszak to nie Mścisław żeni się, ale ja....
Im dłużej mówił tem więcej ożywiał się i zapalał.
— Mścisław to co innego, ciągnął dalej po chwilowem milczeniu, jego wszyscy kochają i admirują, to niechże go sobie i żenią dla jakich tam familijnych interesów, czy czego innego... ale mnie nikt nigdy nie lubił! Pocóż teraz tak bardzo dbają o mnie i o moje ożenienie się! Ja zawsze, zawsze myślałem sobie, że jeżeli ożenię się kiedy, to nie będę z pewnością o czem innem myślał, jak tylko o tem, żebym kochał moją żonę i był przez nią kochanym! Teraz... pokochałem — pokochałem z całego serca... jestem pewny że ona mię także kocha i nie myślę za nic w świecie, dla nikogo w świecie, nawet dla mamy, wyrzekać się mego szczęścia... Ożenię się... ożenię się z pewnością z tą którą kocham, żeby tam nie wiem co mówili i jakie góry na mnie walili... Niechże i ja choć raz mam rodzinę i będę czemś innem jak dzieckiem, którego wodzą na pasku, aby nie upadło i nosa sobie nie rozbiło... Niechże mi przynajmniej żona moja i jej rodzina mówią, nie: „mon pauvre“, ale: „mon cher Cesar“.
Gdy mówił to, głos mu drżał żalem głębokim, gniewną jakby urazą, co więcej, bolącem jakby gorzkiem szyderstwem. Przy ostatnich słowach łzy miał w oczach.
— Mama jest świętą kobietą, dokończył znacznie już ciszej, wiem o tem i robiłem zawsze wszystko, czego tylko chciała... ale... teraz... nie ustąpię... za nic nie ustąpię!...
Pawełek patrzał na wyrastającego mu tak w oczach pupilla swego ze zdziwieniem trochę, a trochę z nietajonem wcale zadowoleniem.
— Dobrze, rzekł, nikt sprawiedliwy nie może odmówić ci słuszności. W każdym razie jednak, trzeba ażebyś zaraz jechał do Warszawy i rozmówił się osobiście z twą rodziną. Potajemnego ślubu przecież nie weźmiesz a i p. Kniksowa nie zgodziłaby się z pewnością na ślub taki.
— Ach mój Pawełku! siadając i czoło na dłoni wspierając, szepnął Cezary, gdyby to można było nie jechać!..
Pokazało się jednak po naradzie z Pawełkiem, że jechać do Warszawy trzeba było koniecznie, choćby dla tej jedynej przyczyny, że zapas pieniężny, przez familią młodemu hrabiemu wydzielony, miał się ku końcowi, a o samodzielnem braniu pieniędzy od rządzców i dzierżawców dóbr własnych, młody hrabia ani pomyśleć nie mógł. Nazajutrz tedy z chmurnem czołem i postawą tak zmieszaną i nieśmiałą, jakiej od kilka dni już nie miał, Cezary wchodził do Białowzgórskiego salonu. Na pierwsze jego o wyjeździe do Warszawy napomknienie, p. Żulieta zbladła i gniewnie sobie usta przygryzła. Z nadzwyczajną jednak przytomnością umysłu, wnet się ozwała:
— Jakże się to pomyślnie dla nas składa! My z Delcią i z Henrykiem wybieraliśmy się też do Warszawy... Nie mogę przecież kupować wyprawy dla mojej córki w tutejszych miasteczkach... będziemy więc z kochanym panem Cezarym podróżowali razem...
Uszczęśliwiony wiadomością tą, która oszczędzała mu boleści rozstawania się z narzeczoną, Cezary odjechał wkrótce, aby przygotować się do jutrzejszej podróży. Zaledwie zaś wyszedł za próg, p. Żulieta porwała się z kanapy i poczęła gorączkowym krokiem przebiegać salon.
— Familia! wołała, kochana familijka, przywołuje go już do siebie! zawsze lękałam się aby to nie nastąpiło! Ludzie ci dumni są jak szatani i małżeństwo hrabiego z moją córką uważają za mezalians! najlepszy to chłopiec pod słońcem, ale czy można ufać sile jego charakteru? gdzie tam! przed matką i stryjami drży podobno jak niemowlę! no, ale my tam będziemy także! Delicyo! zawołaj Justysi i Agatki! niech pakują rzeczy do drogi prędko! prędko! Henryk pojedzie z nami, im więcej nas będzie, tem lepiej! Władysławie! biorę tymczasem wszystkie pieniądze jakie są w domu! Za tydzień najdalej przyślesz nam więcej!
Dom cały napełnił się krzątaniną nadzwyczajną.
Delicya z zarumienioną twarzą i oczami błyszczącemi od radości, sama wyciągała na środek pokojów kufry i tłómoki, rzucała w nie co tylko podpadło pod jej rękę, wołając nieustannie: do Warszawy! do Warszawy! Raz przebiegając od jednego kufra do drugiego, pochwyciła wpół krzątającą się też gorączkowo matkę i szepnęła jej na ucho:
— Doprawdy, mamciu! gotowabym tego biednego Cezarego kochać choćby już za to, że przez niego do Warszawy jadę! Ale... dodała, ja go i tak lubię... doprawdy mamciu, lubię go coraz więcej...
Gdy rzeczy już były ułożone, Delicya ochłonęła nieco ze zbytku wzruszenia i zamyśliła się czegoś na chwilę, smutnie trochę.
— Mamciu, zwróciła się znowu do matki, wszystko to dobrze, ale jakże zostawimy tu biednego ojca...
— Dziecko jesteś, opryskliwie nieco odparła p. Żulieta. Alboż ojcu twemu będzie tu na czem zbywać? Stary Jakób siedzi ciągle przy nim, a i Władysław zostaje przecież w domu...
Uspokojona temi słowami matki Delicya, weszła do salonu w którym na stole dogorywającem światłem paliła się wielka lampa. Delicya wzięła jeden z leżących przy lampie albumów i wyjęła zeń fotografją pięknego bardzo blondyna, hr. Wilhelma Pompalińskiego.
— Nie zostawię cię tu, szeptała wysuwając ostrożnie kartkę z przytrzymującej ją oprawy, nie zostawię cię tu za nic! nie rozstanę się z tobą nigdy, nigdy, mój ty śliczny portreciku!
Pod bladem światłem lampy, przypatrywała się długo delikatnym i prawidłowym, wyrazem swobodnej wesołości rozświeconym rysom nieznanego sobie mężczyzny. Przy tej kontemplacyi, oczy jej połyskiwały bardzo jasno, a śliczne usta układały się w wyraz rozmawiania.
— Mama mówi, szepnęła, że ja go zobaczę i poznam wtedy chyba, gdy będę już hrabiną Cezarową... Kto wie? może on teraz jest w Warszawie?...
Zamyśliła się i podniosła twarz po której igrały wpółfiluterne jakieś, wpół marzące uśmieszki.
— Kto wie? powtórzyła chowając fotografją do kieszonki szlafroczka i rozweselona tajemną myślą jakąś, walcowym krokiem wykręciła się kilka razy po salonie, powtarzając wciąż:
— Kto wie?.. kto wie?... kto wie?...,

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.