Pompalińscy/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pompalińscy |
Wydawca | Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“ |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Jakkolwiek hr. Światosław Pompaliński nie wyglądał bynajmniej na gorącego zwolennika gwarnych i tłumnych zebrań, ani też na człowieka z sercem spragnionem serc i towarzystwa swych bliźnich, w obszernym, wspaniale urządzonym gabinecie jego, poranki nie upływały cicho i samotnie. Owszem, w przedpołudniowych godzinach bywało tam zazwyczaj pełno ludzi, nie z prostemi przecież wizytami grzeczności, ale z najrozmaitszemi interesami przybywających. Jacy to bywali ludzie? Różni bardzo, lecz zawsze wyższą obdarzeni naturą i za wyższemi celami goniący, jakoto: fundatorowie, protektorowie i członkowie najrozliczniejszych w mieście istniejących towarzystw i instytucyi filantropijnych, nowo zjawiający się na horyzoncie stolicznym, zatem niewypróbowani jeszcze artyści muzyczni, poeci bez wieńców chwały na skroniach lecz z niezmiernie kunsztownie a malowniczo wyrysowanemi wieńcami na okładkach utworów swych, „własnym kosztem“ wydawanych; malarze którzy w mozolnym pochodzie swym ku szczytom powodzeń dostatecznie przez talent i fortunę nie wspierani, dzielniejszego szukali wsparcia u wpływowych a możnych lubowników sztuki, wydawcy dzieł kosztownych, drogą prenumeraty w świat wychodzących, a prenumeratorów wysoko w świecie położonych żądni, i t. d.
Że hrabia Światosław był przez całe upłynione swe życie wielkim lubownikiem i znawcą sztuk pięknych, nikt sprawiedliwy zaprzeczyćby temu nie mógł. Wykwintna natura jego, jak też może i niezaspokojone w zupełności warunkami istnienia potrzeby umysłu i serca (krążyły bowiem po świecie wieści, jakoby stary hrabia miał istotnie serce), znajdowały rozkosz i ulgę w melodyjnych tonach muzyki, w tragicznych lub lirycznych obrazach, nasuwanych mu przed oczy malarstwem i poezyą. Nic też dziwnego że z nałogu choćby, lub przez ostatki dogorywających w piersi dawnych uczuć, zajmował się on i teraz losem tak kapłanów sztuki, jak dzieł które oni światłemu sądowi jego i możnej protekcyi poddawali. Dla czego przecież pozwalał oblegać się licznym bardzo i niemniej wymagającym przedstawicielom filantropii miejscowej i nietylko wysłuchiwał szeroko wykładanych mu planów ich, ale do urzeczywistnienia planów tych hojnie pieniędzmi i stosunkami swemi dopomagał? trudniej to już zrozumieć. Czy widział w tem dobry sposób wynoszenia na coraz wyższe i rozgłośniejsze stanowisko rodowego imienia swego, a przez to loicznego już prowadzenia wciąż dalej dzieła, któremu poświęcił znaczną część swego żywota? czy może wybór tego właśnie środka, tej właśnie imię podnoszącej dźwigni, odpowiadał skrytym i tlejącym też pod popiołami poszeptom sumienia jego i popędom serca? Wszystko to być mogło i było najpewniej, w każdym przecież razie najmniejsza nie zachodziła wątpliwość, iż tłumne owe poranne wizyty, staczane rozmowy, prośby wysłuchiwane, rachunki sprawdzane i pieniądze wyliczane na dłonie liczne, które się po nie wyciągały, nietylko nie ożywiały hrabiego zbawiennie i przyjemnie, ale nużyły go, wyczerpywały i wtrącały na długie potem chwile, w stan zdwojonej apatyi i bezsilności. Ujemny wpływ ten przez filantropijne i artystyczne konferencye i starania na hrabiego wywierany, wybijał się mu na twarz zmnożoną ilością zmarszczek, przezroczystszą i zimniejszą niż kiedy powierzchnią bladych źrenic, wyraźniejszem opuszczeniem się w dół warg uwiędłych, zdradzające pomimowoli zapewne hrabiego, zniechęcenie głębokie i głęboko również tajone, lecz utaić się nie dające, smętne ze wszech rzeczy ziemskich szyderstwo. I teraz także, siedząc przed wielkiem biórem swem, stary hrabia martwą źrenicą przypatrywać się zdawał rozrzuconym na biórze przedmiotom: szczegółowo rysowanym planom zamierzanych jakichś dobroczynnych gmachów, cienkim książeczkom otwartym na pierwszych stronnicach, śród których na czele szumnej dedykacyi, wielkiemi literami wydrukowane jaśniało jego imię, sążnistym rachunkom przedstawionym mu przez członka jakiegoś stowarzyszenia, mającego na celu uszczęśliwienie ludzkiego rodu, jakiejś głowie nakoniec pastelami wymalowanej, a pozostawionej mu w kształcie hołdu zapewne, a bardziej może w guście owych węzełków dla odświeżania pamięci na chustkach zawiązywanych, przez ostatniego z gości, chudego i bladego młodzieńca, który w tej chwili właśnie, z teką wypchaną rysunkami pod ramieniem, po cichych a nizkich ukłonach, wysuwał się za drzwi. Zdawać się mogło na pozór, że stary hrabia przypatrywał się tym śladom i pamiątkom chwalebnie a pracowicie przepędzonego ranka. Byłto przecież tylko pozór, który znikał po bliższem przyjrzeniu się wyrazowi jego twarzy, W oczach jego nie świeciło żadne uczucie, żadna myśl wyraźna nie malowała się na czole, białe chude ręce, bezwładnie spoczywały na poręczach fotelu. Po chwili, dzwonkiem na biórze stojącym przywołał kamerdynera swego, który wiedząc już snać o co chodziło, przybliżył się i podał mu swe ramię. Stary hrabia wsparty na najemnem tem ramieniu, z ciężkością przebył całą długość pokoju i zajął zwykłe miejsce swe przy malachitowym kominku. Wkrótce nogi jego owiniętemi były jak zazwyczaj grubemi zwojami flaneli do lamparciej skóry podobnej, a spracowany i pracą znużony pan, z lekkiem westchnieniem ulgi, rozciągnąwszy się na długim, nizkim fotelu, przymknął nieco powieki, jak zdawaćby się mogło komuś co nań patrzył, dla tego głównie, aby na chwilę przynajmniej przestać patrzeć na świat i wszystko co na nim żyło i było.
Nie długo przecież trwała chwila ta spokoju i ukojenia. Kamerdyner zaanonsował jw. hrabiego Augusta Pompalińskiego. Hr. Światosław wyrzekł zwykłym swym, zimnym głosem: prosić! i tylko po pewnem lekkiem bardzo, nerwowem drgnięciu otwierających się jego powiek, poznać można było iż nadchodząca wizyta, nie sprawiała mu najlżejszej przyjemności.
Dnia tego hr. August inaczej wcale wyglądał niż wtedy, gdy za mojem łaskawem pośrednictwem, czytelnik miał zaszczyt poznać go po raz pierwszy. A naprzód nie miał on na sobie archeologicznego munduru, co jedno już stanowić mogło nie mylną oznakę, iż nie chodziło tym razem o żadną radosną i tryumfalną uroczystość rodzinną. Co więcej, ubiór hrabiego z bardzo wykwintnych zresztą materyałów sporządzony, taki miał zupełnie pozór, jak gdyby go hrabia przywdziewał pośpiesznie, niedbale, z roztargnieniem, z myślą zwróconą ku jakiemuś dalekiemu, a ciemnemu punktowi. Ciemny ten punkt jakiś, który widocznie pojawił się był na wiecznie dotąd pogodnym horyzoncie życia hr. Augusta, odźwierciedlił się też i w oczach jego, czyniąc je mniej wesołemi, bardziej jakby nieśmiałemi niż zwykle. Gdy przebywał pokój, aby zbliżyć się ku siedzącemu u kominka bratu, chód jego nie odznaczał się tą pewnością siebie, tą kawalerską prawdziwie swobodą i, rzec nawet można, zamaszystością, która wśród otaczającej go ludności wielkiego świata, nadawała mu piętno pewnej, dość wybitnej oryginalności. Owszem, dnia tego kroki hr. Augusta ciche jakoś były, nierówne, przytem i gęste faworyty jego, zamiast jak zwykle bywało, symetrycznie a wspaniale rozkładać się w kształt wachlarzy, zwisały po obu stronach pulchnych policzków, niby niedbale przez ogrodnika opatrzone gałęzie płaczącej brzozy, a wśród gęstej, czarnej jak węgiel czupryny, ukazywały się tu i owdzie, niewidzialne dotąd a wielce kompromitujące srebrnawe pasemka, smutne świadectwa roztargnienia, z jakiem dnia tego, hrabia spełniać musiał czynność zabarwiania tej części swego organizmu.
Tak, hr. August był widocznie zmartwionym i stroskanym, srodze stroskanym. Zdawać się też mogło, że do niezwykłego mu moralnego nastroju tego, mięszało się dziś także w mocnej dozie, zmięszanie. Ostatnie to uczucie silniej nawet niż smutek i troska, wybijało się na powierzchowność tego, boleśnie snać losem dotkniętego, człowie... pana.
Myliłby się przecież, ktoby sądził że hr. August wnet po powitaniu serce swe przed bratem otworzy i braterskim oczom ukaże nurtującą je troskę. Nie. Hartowne dusze zwierzają się niełatwo. Być może także, iż tym razem, zwierzenia były drażliwej nieco natury i z trudnością tylko przebijać się mogły z myśli na usta.
— Bonjour, comte.
— Bonjour, Auguste.
Młodszy hrabia usiadł na poblizkiem fotelu, wkrótce jednak powstał i wsparty o gzyms kominka, z wielką uwagą przypatrywać się zdawał żarzącym się zlekka węglom.
— Eh bien, zaczął nakoniec podnosząc głowę, comment vous porter vous, comte? jakże się dziś czujesz, hrabio?
— Comme toujours! jak zwykle! brzmiała jednostajnie zawsze odpowiedź hr. Światosława.
— Bo co do mnie... co do mnie... jestem dziś cóś niezdrów!
Z temi słowami hr. August usiadł znowu na fotelu. Nie upłynęło jednak kilkanaście sekund, gdy powstał znowu i stanął przy kominku w uprzedniej postawie. Widocznie, było mu dziś trudno usiedzieć, lub ustać długo na miejscu.
— Cieszę się, zaczął po chwili, cieszę się bardzo... lękałem się trochę o zdrowie twe, drogi bracie!
Było to już właściwością wszystkich prawie członków rodu Pompalińskich, że w chwilach zmartwienia lub wzburzenia, zapominali o wzajemnem tytułowaniu się po francuzku.
— Dla czego lękałeś się o zdrowie moje, Auguście, zagadnął gospodarz domu, dla tego tylko jak się zdawało, że gospodarzowi domu trzeba przecież zawsze cośkolwiek mówić do gościa, chociażby gościem tym był brat rodzony.
— No tak... myślałem przecież... Cezary przyjechał dziś w nocy... mówił mi o tem Bartolome. Myślałem że rozmawiałeś z nim o tym nieszczęśliwym maryażu projektowanym i że mogła zajść jakaś... chose... jakaś scena.
Hr. Światosław wzruszył lekko ramionami.
— Wiesz dobrze, Auguste, że ja scen żadnych nie znoszę i nigdy z nikim ich nie miewam. Jakakolwiek zresztą scena z Cezarym wydaje mi się zupełnem niepodobieństwem.
— Tak... zapewne! Ten nasz kochany, biedny Cezary, mówi zwykle tak mało i jest tak lękliwym, tak łagodnym... tsllement craintif... docile... mais, enfin... jakżeście z sobą mówili... jakże się znalazł?..
— Nie znalazł się zupełnie, zwolna i niedbale wymówił hr. Światosław, bom go wcale nie wzywał do siebie i nawet, jeżeli zechce przyjść do mnie, nie przyjmę go przez dni kilka...
— Comment? ze zdumieniem zapytał młodszy hrabia, wszakże, comte, przyrzekłeś nam solennie...
— Co przyrzekłem tego dotrzymam. Ale nie lubię utrudzać się daremnie. Tym razem zaś jestem pewny, że pani hrabina z pomocą labego i Mścisława, powstrzymają dostatecznie romantyczne zapędy Cezarego, a gdyby się to im nie udało, co zresztą jest prawie niepodobnem, eh bien! wtedy już ja będę w rezerwie...
— Dyplomatycznie! bardzo dyplomatycznie! spróbował uśmiechnąć się hr. August, ale uśmiech zamarł szybko na strapionem jego licu, a myśląc widocznie wcale o czem innem, dodał machinalnie prawie:
— Gdyby jednak p. hrabinie nie udało się powstrzymać romantycznych zapędów tego biednego Cezarego...
— Jest to rzeczą prawie niemożliwą, przerwał hr. Światosław. Cezary ubóstwia swą matkę...
— Et entre nous, lęka się jej straszliwie, spróbował znowu uśmiechnąć się młodszy hrabia. Bo też, mówił dalej, pani hrabina, pomimo charakteru swego słodkiego, bardzo słodkiego... malgré son extrême douceur... umie być czasem energiczną...
Wyrzekł to i na twarzy brata badał wrażenie, jakie słowa jego wywrzeć na nim mogły. Ale twarz hr. Światosława nie zdradzała wrażenia żadnego.
— Przyznać też trzeba, ciągnął hr. August gładząc zwolna boleśnie zaniedbane dnia tego faworyty swe, przyznać też trzeba, że hrabina Wiktorya nie jest zupełnie szczęśliwą matką.
— Pour quoi? zapytał hr. Światosław podnosząc na brata oczy.
Braterskie to spojrzenie zmięszało znowu hrabiego Augusta, który pod wpływem błogich dlań wspomnień o hrabinie, zaczynał już był odzyskiwać trochę swej zwykłej pewności siebie...
— Eh bien! rzekł po chwilowym namyśle, wszyscy to przecież widzą, Mścisław ma wprawdzie wiele zalet, mnóstwo zalet, ale... c’est un monceau de glace... to szyba lodu... przytem tak młody jeszcze, a już chorowity... znużony życiem... Cezary znowu... mais... entre nous, il est complétement bête, ce pauvre Cesar!
Przeszywający, szyderski acz błyskawicznie szybki promyk przerznął zimną powierzchnią źrenic hr. Światosława.
— Jeżeli oto idzie, wyrzekł z bladym uśmiechem, je trouve, znajduję... że Cezary nie jest wcale głupszym od wielu innych młodych ludzi... być może nawet iż w gruncie rzeczy... au fond... jest on od wielu rozsądniejszy...
— Vous dîtes? co mówisz hrabio? z wyrazem głębokiego zdumienia na twarzy i pochylając się nieco ku bratu, wymówił hr. August. Pierwszy to raz w życiu, słyszał on kogoś przypuszczającego, że młodszy syn hr. Wiktoryi, mógł być w gruncie... au fond... rozsądnym. Nie chciał wierzyć uszom własnym.
— Vous dîtes? powtórzył.
Ale zamiast bezpośredniej odpowiedzi, otrzymał od brata wzajemne pytanie:
— Quelles nouvelles... jakież wiadomości mamy dziś od hrabiego Wilhelma?
Hr. Wilhelm to właśnie, czy też wiadomości od niego otrzymane, stanowić dziś musiały zmięszaną i stroskaną stronę istoty hr. Augusta, bo usłyszane zapytanie głębokim rumieńcem zabarwiło i tak już dość rumianą twarz jego.
— Oui, oui! wyjąkał, il y a du nouveau... są wiadomości...
Hr. Światosław nie zdawał się spostrzegać boleśnego zakłopotania brata, jakkolwiek nieruchome i nic nie mówiące źrenice, bez zmrużenia powiek tkwiły w jego twarzy.
— II faut que je Vous avoue... muszę ci się przyznać, drogi hrabio, że jestem nawet cokolwiek zmartwiony.
— Uważam to, wtrącił chłodno brat starszy. Le jeune comte... młody hrabia nie myśli zapewne o nawróceniu się na drogę umiarkowania...
— Bah! wybuchnął nakoniec hr. August, Wilhelm i umiarkowanie, to dwa przeciwległe bieguny ziemskie... Wyborne porównanie, dodał gładząc swe faworyty, uczynił je niedawno w angielskim klubie Książe Amadenu, mówiąc o mnie: smutek i nasz nieoceniony hr. August, to dwa przeciwległe bieguny ziemskie... Tak; przez całe życie zachowałem swobodę humoru i chlubię się tem... je m’en vente... nie idzie za tem, abym nie zachowywał umiarkowania w rzeczach... w rzeczach... chose... ważnych, majątkowych...
— C’est vrais; byłeś hrabio zawsze dość oględnym, nie do tego stopnia, aby powiększać fortunę swą, ale do tego przynajmniej, aby ją nie trwonić...
— Oui, mon frère. Nie strwoniłem fortuny... wiesz o tem dobrze... nie zbierałem kapitałów, ale dóbr moich nie odłużałem...
— Do czasu... zaczął hr. Światosław.
— Eh bien! do czasu w którym Wilhelm pozwolił sobie przed parą laty zadłużyć się w Brukselli i Paryżu na owe 100,000 franków, o których wiesz, comte...
— Wiem, pamiętam... zahipotekowałem sumę tę na Aleksińskich fabrykach...
— Za co będę ci wiekuiście wdzięcznym, drogi bracie. Umarłbym chyba ze wstydu, gdyby mi przyszło żądać pożyczki gdzieindziej jak u ciebie...
— Eh bien! eh bien! wyrzekł starszy hrabia czyniąc ręką gest oznaczający, iż radby już był przerwać rozmowę.
— Ale teraz... zaczął hr. August ze spuszczonemi oozami... mais maintenant... Wilhelm mi pisze że... chose... potrzebuje znowu...
— Ile? krótko zapytał hr. Światosław.
— Une somme ènorme... summa ogromna... jak na moje przynajmniej fundusze... Wiesz sam, kochany hrabio, jak ciężkie przebyliśmy czasy i jaką klęską stało się dla finansów moich, zamknięcie jednej z fabryk Aleksińskich...
— Zamknięcie to, które nastąpiło w skutek nie przysłania z zagranicy przez hr. Wilhelma, nowych machin...
— Oui. Wilhelm martwi mię... prawdziwie martwi... jakkolwiek przyznaj sam hrabio, że gdyby nie ta nieszczęśliwa passya do tracenia pieniędzy, byłby z niego, un jeune homme accompli...
— Masz słabość wyraźną do jedynaka swego, Auguście.
Hr. August podniósł na brata oczy, z których zmięszanie i stroskanie, ustąpiło na chwilę przed ciepłem, żywem światłem.
— C’est mon unique enfant.... jest to moje jedyne dziecię, odparł zcicha i... i taki podobny do swojej matki. Nieprawdaż hrabio, że Wilhem jest żyjącym portretem mojej biednej, nieodżałowanej Berty....
— Dla której, gdy żyła, nie pałałeś zbyt widocznie gorącemi affektami, a której po śmierci jej dopiero, namyśliłeś się żałować gorzko i wytrwale... zwolna i chłodno wymówił brat starszy.
— Bóg widzi jak gorzko i wytrwale żałuje tej pięknej, dobrej a tak wcześnie zgasłej kobiety, bardzo już cicho szepnął hr. August, a na pochylonej twarzy jego malował się szczery, istotny smutek.
— Mais Vous êtes lugubre, aujourd’hui... jesteś dziś ponurym, hrabio! uśmiechnął się blado hrabia Światosław. Któż z nas w swem życiu nie żałował czegokolwiek? mnie i tobie jednak, Auguste, pora już wielka zaprzestać żalów wszelkich i cenić wszystko co się w życiu przytrafia według istotnej wartości życia... to jest, niżej zera...
— Vous avez complètement raison, cher frère, bywają jednak wypadki... chose... okoliczności... które zatruwają nam swobodę humoru.
— Do wypadków takich zaliczyć należy listy pisywane przez młodego hrabiego...
— Przez Wilhelma... dokończył hr. August. Eh bien, oui, cher comte. List ostatni zasmucił mię... bardzo mię zasmucił...
— I cóż nam opiewa list ten? zapytał brat starszy.
Hr. August sięgnął do kieszeni tużurka i wydobył z niej złożoną w kształt listu ćwiartkę welinowego papieru.
— Czy zechcesz, comte, być pobłażliwym dla mego... dla mego... pour mon pauvre enfant?
W głosie jego dźwięczała, a w oczach malowała się prośba.
Podawał bratu list od syna otrzymany z wyraźną nieśmiałością. Ale hr. Światosław nie wyciągnął ręki po pismo synowca.
— Pardonnez-moi, rzekł, czytanie utrudza mię... Bądź tak dobrym Auguście i list ten przeczytaj głośno.
Twarz hr. Augusta oblała się znowu gorącym rumieńcem. Niespokojnie poruszył się na fotelu, na którym przed chwilą był znowu usiadł i powoli, bardzo powoli rozwijał list synowski, którego głośne odczytywanie stanowiło dlań widać, nieprzyjemną bardzo, przerażającą niemal perspektywę.
Hr. Światosław nie spuszczał zimnych i nic wcale nie mówiących oczu swych ze zmięszanej i głęboko stroskanej twarzy brata. Po ustach jego bladych i wązkich, igrał zaledwie dostrzegalny uśmieszek.
— Słucham cię, Auguście, wyrzekł po chwili.
Odezwaniem się tem przyciśnięty do muru, hr. August, jąkając się i zniżonym głosem, czytać zaczął co następuje:
„Cher papa! Ani wyobrażenia mieć nie możesz o tem, jak cudownem miastem jest Florencya. Nigdy tu jeszcze nie byłem, a dla czego teraz jestem zamiast być w Londynie? Mógłbym zapewne, jak mówią żaki w szkołach, dusić wilka i... zachorować na piersi, znaleźć się, naprzykład w pierwszym stopniu suchot gwałtownie południowego klimatu wymagającym, a wstręt śmiertelny uczuwającym do mglistego nieba angielskiego, pod którym wyrabiają się machiny z najdoskonalszemi pod słońcem kółkami i śrubkami i przechadzają kobiety z największemi na kuli ziemskiej nogami i najbrzydszemi lokami. Mów sobie co chcesz, cher papa, ale ja w angielskich pięknościach, dopatrzeć nie mogłem nigdy żadnej piękności. Kibicie ich w zadziwiający sposób przypominają mi flety, barwa włosów popielcowego śledzia, a loki nastręczają mi niezbędnie myśl o pijawkach. Nikt zaś z pewnością nie wie lepiej od ciebie, cher papa, czego wartą jest sztukamięsa bez ostrego sosu, poncz bez dobrego rumu, koń bez silnych nóg, sztos bez śmiałego partnera i kraj — bez pięknych kobiet. Ale — wracam do niespodzianej mej bytności we Florencyi. Nie mam cienia innych suchot, prócz chwilowych, jak ufam, suchot kieszeni. Poprostu, jadąc do Londynu i po drodze zatrzymawszy się w Hamburgu, spotkałem przy trente et quarente, Jasia Rondondońskiego, poznaliśmy się bliżej, polubiłem go, a że jechał do Włoch i ja się z nim zabrałem. Dla czegóżby nie, zresztą? podróż wabiła, a towarzystwo miłego chłopca, było jedną jej więcej przyjemnością. Widzę, cher papa, jak czytając o nowym towarzyszu moim, mówisz z niezadowoleniem: Rondondoński, mais c’est de la roture! c’est un homme de rien! Być może! ale taka już moja natura, że jest mi to zupełnie, najzupełniej obojętnem czy kto pochodzi ad Adama lub Bartka, czy w herbie ma orła lub dudka. Byleby był miłym i wesołym towarzyszem — niczego więcej od niego nie wymagam i z pewnością nie zapytam go nigdy, czy miał prapradziada i kto jego matkę urodził. Bo koniec końcom, pardonnez moi, cher papa, ale rozsądkiem moim, rzecz tę rozważając, przyszedłem do przekonania, że każdy a każdy człowiek na świecie musiał mieć pradziada i każdego matkę któśkolwiek rodzić musiał. N’est ce pas! Widzę już że masz wielką ochotę mię łajać — ale nie bardzo się tem martwię, bo wiem doskonale, że ochota ta długo nie potrwa. Un tout petit baiser, cher papa, et revenons à nos moutons.“
„Szalenie tu wesoło. Powiadają że odkąd dwór tu przebywa, miasto zyskało dużo na przepychu i wesołości. Jaki ruch na ulicach! co za głosy w teatrach! Na każdym kroku świecą ci w oczy i śpiewają w uszy kawiarnie i rajskie ogródki! A kobiety!.. Nie, cher papa, kto Włoszek nie znał, nie znał kobiet. Oczy jak czarne gwiazdy, włosy jak królewskie korony, uśmiechy jak kielichy pieniącego się szampana, nózie na ćwierć łokcia długości... najwyżej! Jestem też ciągle za domem, a raczej za hotelem i znajduję że doprawdy życie jest piękną, nadzwyczajnie piękną rzeczą, szczególniej gdy kto jak ja ma młodość, zdrowie, dobry humor i najlepszego, najpobłażliwszego pod słońcem papę!“
„A! zapomniałem o jednej jeszcze rzeczy zupełnie niezbędnej! Trzeba mieć także pieniądze, ogromnie dużo pieniędzy! Ja zaś przyjeżdżając do Florencyi miałem ich bardzo mało, cóś około dwóch tysięcy talarów, które wyratowałem był w Hamburgu z toni czarnego i czerwonego morza. Osądź sam cher papa, czy może ktokolwiek z fraszką taką egzystować długo? Ja przynajmniej nie mogłem, i kilka dni nie upłynęło, gdy byłem już complétement à sec. Cóż byś zrobił, cher papa, na mojem miejscu? naturalnie pożyczyłbyś? I ja tak zrobiłem. Jaś Rondondoński miał tu na szczęście stosunki dawne i podzielił się niemi ze mną. Nowożytny jakiś Schyllok udzielił mi ze swej kassy cóś jakby, na naszą monetę rachując, około stutysięcy złotych. Musiałem mu przecież wydać cyrograf na sumę dwa razy prawie większą. Cóż czynić? znajdowałem się w ostateczności i byłbym mu nawet funt mięsa z pod serca mego, jako procent przyobiecał, byleby tylko — módz żyć. Módz żyć! zrozumiesz cher papa, cały urok tego wyrazu! Va, toi aussi, avec ta soissantaine bien sonnée, gdybyś tu był jak ja i jak ja widział wszystko co tu jest, ta serais bien capable de mainte frédaine! Et ça coûte! ça caûte! oh! ça coûte!
„Tak więc jestem tu corps et âme niewolnikiem nowożytnego Schylloka. Sois si bon, cher papa, i wyzwól mię z ziemi Egiptu i z domu niewoli. Jakkolwiek bowiem ziemia to rajska i niewola błoga, trzeba będzie przecież wracać do domu, tembardziej że i Jaś wyjeżdża wkrótce, a ja tu bez niego będę jako wróbel na dachu. Jeżeli zechcesz cher papa, do wymienionej powyżej sumy dodać jeszcze jakie sześć albo i ośm tysięcy rubli, uczynisz mi tem wielką przyjemność. Pomiędzy Florencyą i Warszawą jest Wiedeń... a czem jest Wiedeń i czy można ominąć go bez serdecznego pocałunku, sam już wiesz o tem cher papa, bo i ty kiedyś byłeś w Arkadyi!
„Wiem, wiem, wiem! słyszę wszystko co mi mówisz! tak! tak! zgadzam się! potwierdzam! tu as raison! tu as mille fois raison! Ale... Florencya tak piękna, a jam tak... wesoły, a tyś, cher papa, tak dobry! Mam szczere postanowienie zostania świętym, w dowód czego gdy tylko wrócę do kraju, je ferai ma fin. Ożenię się. Oui. Ożenię się i to z każdą młodą osobą, którą mi sam wybierzesz, cher papa! Nie będę wymagającym. Chcę tylko żeby była młoda, piękna, wesoła (to koniecznie), żeby pięknie grała i śpiewała (przepadam za muzyką i nie pojmuję bez niej dozgonnej towarzyszki życia), żeby przepadała za mną i ubierała się według prawideł obowiązujących kobietę dobrze wychowaną. Co się tyczy kwestyi pradziadowej, tę pozostawiam zupełnie twej przezornoności, cher papa, warując tylko, aby przyszła moja żona rodziła się z pięknej matki i dystyngowanego ojca, bo uważałem zawsze że z raroga i czupiradła rodzi się — potwór. Pieniądze nie zaszkodzą, a nawet wolałbym, aby pradziad był niepewny lecz milion dobrze ugruntowany!
„Cher papa, niech bankier twój telegrafuje coprędzej do bankiera florenckiego o wypłatę koniecznej mi sumy, za co przyrzekam milion razy pocałować cię, cher papa i naopowiadać ci tyle pociesznych z teraźniejszej podróży mej historyjek, że aż twe stare numizmaty i unikaty, trząść się będą w szafach od śmiechu.“
Im dalej hr. August list ten czytał, tem więcej ożywiał się, ośmielał i rozweselał. Dobry humor syna spędzał mu chmury z czoła, a oczy napełniał wyrazem dumy, tkliwości i radości. Skończywszy czytanie, tryumfującym prawie wzrokiem spojrzał na brata i zawołał:
— Eh bien, comte! powiedz sam! możnaż nie ubóstwiać tego dobrego, miłego chłopca?
— Oui, zupełnie obojętnie odparł starszy hrabia, ale te czterdzieści tysięcy!.. ça sonne assez haut.
Wyrazy te przywróciły zupełnie hr. Augustowi pamięć o twardej prozie życia. Wstrząsnął głową i powtórzył smutnie:
— Oui! ça sonne — terriblement haut!
Milczeli chwilę obaj. Hr. Światosław grzebał w węglach złoconym haczykiem.
— Jestem w dość przykrem położeniu! zaczął powoli bardzo i ze spuszczonemi oczami hr. August. Gotówki na razie niemam. Prosić o pożyczkę kogoś... kogoś... rzecz przykra... Nie lubiłem nigdy wdawać się ze światem finansowym. Są to żydzi... parwenjusze i jak tylko komuś z nas wyrządzą jakąś tam bagatelną przysługę, zaraz już chcą bratać się z nami... bywać u nas... i gotowi są mówić nam par ty... Chybaby Aleksin albo Dębowlę w banku zastawić... ale znowu byłby to proceder długi... Wilhelm zaś czekać nie może, żadnym sposobem nie może. Nigdy się to jeszcze nie zdarzyło, aby prosił mię o cokolwiek i czekał długo. Cet excellent enfant, zmartwiłby się tem bardzo i zresztą im dłużej by czekał, tem więcejby tam zagranicą stracił. To widoczne, n’est ce pas? Obdzierają go ludzie, eksploatują niezawodnie. Zbyt dobre ma serce, ja mu to zawsze mówię. Ale tak to bywa w młodości. Serce na dłoni i kieszeń otwarta dla całej tej hołoty, która oblega zwykle un jeune homme riche et communicatif. Myśmy sami byli młodymi, cher comte, i powinniśmy umieć wybaczyć młodości. Il faut que la jeunesse se passe, n’est ce pas? Chciałem cię więc, kochany bracie, prosić o radę...
Tu hr. August umilkł. Przy ostatnich wyrazach czarne okrągłe oczy jego wlepione w twarz brata przybrały wyraz niemal błagalny. Hrabia Światosław niedbale upuścił z ręki złocony haczyk i zwracając na brata spojrzenie, wymówił bardzo powoli, w sposób oznaczający głębokie znużenie.
— Po co tu długie przedmowy, Auguście. Chcesz zapewne abym ci pożyczył summę przez młodego hrabiego żądaną...
Twarz hr. Augusta oblała się szkarłatem, po chwili jednak zajaśniała nadzieją.
— Byłeś zawsze najlepszym bratem, cher comte... wyjąkał, jesteś głową i wsparciem całej naszej rodziny,..
— Eh bien! Eh bien! przerwał starszy hrabia, o cóż idzie? po co tu tak długo mówić? Dla mnie to zupełnie wszystko jedno, gdzie umieszczam moje kapitały... nie jem ich przecież i nie piję, a ewikcya na Aleksinie i Dębowli, jeszcze pewna... Przedostatni wyraz hrabia wymówił z naciskiem.
Brat jego z rozpromienioną już twarzą powstał z fotelu.
— Merci, rzekł z wylaniem, merci, cher frère! Nie wątpiłem ani na chwilę we wspaniałomyślność twego serca i w twe przywiązanie do... do... chose...
Wyraz wielkiego niesmaku wybił się na bladą, zoraną twarz starego hrabiego.
— Wspaniałomyślność! wymówił, przywiązanie! co za szumne wyrazy! Mais Vous faites des phrases, Auguste, i zdaje mi się jakbym miał przed sobą jakiegoś członka towarzystwa dobroczynności, albo muzycznego artystę, od którego pięćdziesiąt biletów na koncert kupiłem! O czem tu tak wiele mówić? Napiszę dziś do mego bankiera, aby telegrafował do bankierów florenckich o wypłatę młodemu hrabiemu 35,000 rubli. Procent mi płacić będziecie taki, jaki mam z papierów, a prawnemi ceremonjami niech tam jutro zajmie się Cegielski.
Hr. August rozczulony i nad wyraz uszczęśliwiony, mrucząc cóś niewyraźnego, pochwycił rękę brata, ale hr. Światosław coprędzej wycofał końce białych, chudych swych palców z uścisku pulchnej dłoni braterskiej i niezmiernie już znudzonemi oczami rozglądając się po pokoju, rzekł:
— Radzę ci jednak Auguste, abyś do młodego hrabiego telegrafował... Niech natychmiast wraca do kraju...
— Ale naturalnie... naturalnie... on sam zresztą uczyni to niezawodnie...
— Zapewne, po opłaceniu bowiem Schylloka, zostanie mu niewielka sumka... Uczyniłeś nierozważnie, bardzo nierozważnie, Auguste, posyłając zagranicę młodego hrabiego po machiny... puściłeś wilka do owczarni...
— Chciał jechać... koniecznie chciał jechać!.. tak mię o to prosił, że croyez moi cher comte, odmówić mu nie mogłem...
— Stosunek twój z synem, Auguste, jest bardzo sentymentalnym, z bladym uśmiechem zauważył stary hrabia, uważaj tylko, comte, aby się to dla was obu źle nie skończyło...
— Jakim sposobem? z zupełnie szczerem zdziwieniem zapytał August.
Hr. Światosław zlekka i niedbale wzruszył ramionami i odpowiedział zwolna:
— Młody hrabia ma lat 27 i zrobił już przeszło 100,000 rubli długu... Ja sam będę już miał na Aleksinie i Dębowli ośmdziesiąt tysięcy. Trzydzieści tysięcy winni jesteście Cezaremu...
— Oh! ce pauvre Cesar! na co mu pieniądze? poczeka aż się Wilhelm ożeni, i...
— Pardon, wymówił żywiej nieco hr. Światosław, dług Cezarego ma pierwszeństwo przed moim. Ja majątku mego nie zabiorę do grobu, który blizki już... blizki... Cezary zaś... kto wie? może porozumnieć wkrótce i dopomni się o swoją własność, a w takim razie oddacie mu ją natychmiast, cher comte... tak, natychmiast! chybabym ja już nie żył...
— Eh bien! eh bien! zawołał hr. August, który stopniowo odzyskiwał całą swą pewność siebie, sto dwadzieścia tysięcy... nie przyprowadzi to nas przecież do bankructwa... Bliżej przyjrzawszy się, Wilhelm tracił co prawda, ale nie tak znów wiele doprawdy... wcale niewiele...
— Ca ira! wymówił stary hrabia, uderzając zlekka po węglach złoconym haczykiem.
Hr. August zaczął znowu niespokojnie kręcić się na krześle. Spoglądał co chwilę ku oknu i upewniony już co do pomyślnego obrotu sprawy, z którą tu przyszedł, myślał widocznie o tem, jak wesoło było na widnym, osłonecznionym świecie, a jak smutno w dusznym i przyciemnionym gabinecie jego brata, jak przyjemną dziś będzie przejażdżka konna w Ujazdowskie aleje i jak smacznem śniadanie, które po przejażdżce, z gronem wesołych towarzyszów i z szumnym akompanjamentem szampana, nastąpi.
Hr. Światosław spoglądał od chwili do chwili na brata, który załatwiwszy interes swój, bardzo widocznie całą istotą swą wyrywał się w dal jasną i wesołą. Blady, wzgardliwy nieco uśmiech, przewinął się mu po ustach, bruzdy na czole jego drgnęły, Bóg tylko wie jaką myślą wstrząśnione. Zadzwonił na kamerdynera swego i kazał podać sobie przyrządy do pisania.
O! z jakże zmienioną powierzchownością hr. August opuszczał wspaniale urządzony, lecz sztywny bardzo i posępny nieco gabinet swego brata! Postawa jego była znowu wyprostowaną, głowa wysoko podniesioną, oczy błyszczały mu najczystszem światłem nieskazitelnie wesołego humoru, a pulchne rumiane usta, wśród rozpościerających się już w kształt wachlarzy czarnych bokobrodów, uśmiechać się zdawały z rozkoszą i miłością do wszystkich czarów i powabów życia. U początku wschodów włożył do pugilaresu drogocenny list do bankiera ręką brata nakreślony, poczem z piosenką na ustach zbiegłszy do wielkiej, wspaniałej sieni, miał już wyjść na ulicę i wskoczyć w oczekujący nań elegancki karykiel, gdy nagle, myślą jakąś tknięty, stanął i zamyślił się chwilę. Nie! nie przyszła jeszcze dnia tego błoga dla hr. Augusta chwila, w której swobodnie już i ze spokojnem sumieniem, mógłby on rzucić się w objęcia rozrywek i przyjemności życiowych! Pozostawał mu do spełnienia jeden jeszcze obowiązek. Raz jeszcze zająć się on musiał ważną i zwłoki niecierpiącą sprawą rodzinną! Tam zaś gdzie chodziło o spełnianie obowiązków, to jest o troskliwe czuwanie nad pomyślnym rozwojem i niepokalanym honorem spraw rodzinnych, hr. August był człowiekiem wytrwałym i niezłomnym. Pomimo więc że na świecie słońce świeciło tak jasno i pięknie, dzwoneczki szlichtad tak wesoło brzęczały, ulubiony wierzchowiec rżał tam kędyś w swej stajni z tęsknoty, za opóźniającym się dnia tego swym panem, a śniadanie zdala, zdala tak ponętnie woniało, hr. August nie przekroczył jeszcze progów pałacu swego brata, lecz zwracając się do lokaja, który go ku drzwiom odprowadzał, wymówił:
— Dowiedz się, mój kochany, czy hrabia Cezary jest u siebie?
— JPan Hrabia Cezary znajduje się obecnie w apartamentach JPani Hrabiny, odpowiedział sługa.
Hr. August zamyślił się głęboko. Z synowcem widzieć się dziś chciał, musiał koniecznie. Ale — miałże dla tego oddawać wizytę tak miłej mu bratowej? Było to pytanie, które go przejmowało dreszczem. Czegóż jednak, w sercu mężnem, nie dokaże poczucie obowiązku!
— Idź na górę, rzekł po namyśle hr. August do lokaja, i dowiedz się czy pani hrabina przyjmuje moją wizytę.
Po dwóch minutach, lokaj zbiegał już ze wschodów i z głębokim ukłonem mówił.
— JPani Hrabina prosi!
Kiedy dnia tego zrana uwiadomiono hr. Wiktoryą o powrocie ze wsi młodszego jej syna, na twarzy jej nie odmalowało się wzruszenie żadne, ani radośne ani gniewne. Przez chwilę tylko siedziała zamyślona, z czołem lekko zmarszczonem, poczem już spokojnie i bez cienia troski jakiejkolwiek, usiadła przed stolikiem na którym stała bogata śniadaniowa zastawa.
Pijąc czekoladę, hrabina miała zwyczaj czytywać zarazem książkę budującej jakiejś lub nabożnej treści. Były to poranne ćwiczenia umysłu, które na cały już dzień wlewać miały w serce i humor przykładnej niewiasty słodycz niezmąconą, pokorę pełną zaparcia się, rezygnacyą prowadzącą do obojętności dla wszelkich trosk i interessów ziemskich.
I teraz także, obok porcelanowej filiżanki leżała przed hrabiną małych rozmiarów książeczka, na aksamitnej okładce nosząca złotemi literami wyryty nadpis: Głos synogarlicy na pustyni świata tego jęczący, czyli ducha pobożnego, do świata lepszego wzdychania.
Wyjątkowym to zupełnie sposobem hr. Wiktorya czytała dnia tego książkę po polsku wydrukowaną. Jeżeli bowiem w rozmowach z ludźmi, uwzględniając różne doczesne okoliczności, używała ona od czasu do czasu ubogiej a prozaicznej mowy rodowitej, to już myśleć lub czytać o Bogu, tem bardziej do Boga przemawiać rzadko kiedy ośmielała się inaczej jak dźwięcznym, bogatym i dystyngowanym językiem franków. Tym razem jednak ośmieliła się, ale nie dla żadnego wcale płochego powodu. Labbé Lamkowski własnoręcznie przyniósł wczoraj dostojnej penitentce swej Głos synogarlicy upewniając, iż codzienne odczytywanie kilku stronnic tkliwej tej i budującej książki, bardzo potężnie wpłynie na udoskonalenie duchowe czytelnicy, osłodzi i ułatwi jej przebywanie ciężkiej wędrówki życia, dzielnie nakoniec dopomoże jej duszy do osiągnięcia wiecznego zbawienia. Hrabina tedy od kilku minut już łączyła głos serca swego z głosem synogarlicy i wraz z nim jęczała w duchu nad pustynią świata tego, a oczy jej smętne i zadumane spoczywały właśnie na stronnicy, wśród której ponura synogarlica, z zadziwiającą, jak na łagodną naturę niewinnej tej ptaszyny, nienawiścią i zawziętością wyliczała wszystkie niedoskonałości, niedobory, klęski, grzechy, zbrodnie i hańby ziemię tę, a mianowicie zamieszkującą ją ludność trawiące i plamiące, gdy wśród ciemne obrazy te i pełne pobożnej żółci przekleństwa i potępienia, wmięszał się nieśmiały i pokorny głos panny służącej, która wszedłszy do buduaru, zapytywała panią swą, czy przyjąć raczy hrabiego syna swego.
Tym razem wyczerpała się już mężna i bohatersko wytrwała cierpliwość niewiasty siedzącej w wyzłoconym, wykobierconym i oźwierciedlonym buduarze nad filiżanką czekolady i srebrnym koszem napełnionym biszkoptami; wyczerpała się cierpliwość niewiasty tej otulonej w miękkie i malownicze fałdy szlafroka ze wschodniej materyi, a owianej ciepłą jak wiosna, wonną jak róże i cichą jak spokój atmosferą; wyczerpała się cierpliwość kobiety, której przerwano rozpamiętywanie rozpaczliwej pustki na kuli ziemskiej panującej i głębokiej nikczemności jej bliźnich; czarna brew jej drgnęła, piękne usta wykrzywiły się zlekka i nie odrywając oczu od drukowanych żółciowych plotek synogarlicy, zapytała tonem który we wszelkim innym razie, mógłby ujść za gniewny i opryskliwy, w tym wszakże razie był jednym dowodem więcej nadzwyczajnego pogrążenia się gorliwej czytelnicy w sprawach i medytacyach duchowych i wzniosłego jej wstrętu do widoków i zajęć nastręczanych przez tak nienawistną dla synogarlicy rzeczywistość.
— Co tam, Aloizo? dla czego mi przeszkadzasz?
Aloiza z większą jeszcze jak wprzódy nieśmiałością, zapytanie powtórzyła. Parę minut upłynęło zanim hrabina zdecydowała się na chwilowe rozłączenie się z synogarlicą, a spojrzenie w oczy obrzydłej rzeczywistości, mającej stanąć przed nią w postaci jej syna.
— Prosić! wymówiła nakoniec i włożywszy w książkę zakładkę z mikroskopijną a kunsztownie wykonaną kopiją Madonny z rybami, oparła się o tylną poręczę fotelu i wzrok w przeciwległych, do salonu wiodących drzwiach utkwiła.
Jakim był wyraz wzroku tego, którym zmartwiona i rozgniewana matka przywitać miała syna, ośmielającego się bez jej wiedzy tworzyć zamiary małżeństwa z panną Ślepowron-Trzaska-Kniksówną? Zgadnijcie, czytelnicy! Był to może wzrok gniewny, piorunujący, ciężarny gromami srogich wyrzutów, albo też smutny, łzawy, rozżalony, pełen próśb tkliwych od serca matki ku sercu syna płynących? Wcale nie. Był to wzrok spokojny, jak w dniu pogodnym powierzchnia jeziora, powszedni, jak suknia którą się nosi na codzień, trochę poważny, ale o tyle tylko aby powaga w niczem pogody jego niezmąconej i najzupełniejszej powszedniości nie naruszała.
W zamian, cóż za zmięszanie najróżnorodniejszych uczuć malowało się na twarzy wchodzącego do buduaru hr. Cezarego! Uczucia te zawierały z jednej strony cześć i poszanowanie uroczyste aż do pobożnej niejako trwogi posunięte, z drugiej do utraty prawie samopoczucia posunięte przeświadczenie o bezzasadnem, rozpaczliwem nicestwie własnem.
A jednak przebywając trzy bawialne salony poprzedzające buduar, Cezary trzymał się dość prosto, a w oczach miał blask żywy, nieledwie gorączkowy, silne jakieś a nadzwyczaj trudne do spełnienia postanowienie objawiający. Zaledwie jednak stanął na progu buduaru, młody hrabia jakby za dotknięciem rószczki czarnoksięzkiej, przekształcił się na innego całkiem człowieka. Źrenice jego zmąciły się, a brwi podniosły się zlekka, przez co na młodem i gładkiem przedtem czole powstały dwie poprzeczne głębokie zmarszczki. Spotkawszy się oczami ze wzrokiem swej matki, z tym spokojnym, powszednim, zlekka tylko poważnym wzrokiem, chciał przyśpieszyć kroku, ale — dziwnem zrządzeniem losu nogi mu się splątały i tuż zaraz przy progu potknął się o niziutki fotelik perłową macicą wykładany, a przed niziutkim też, podobnież przyozdobionym stoliczkiem umieszczony. Czując że nogi mu się plączą i o cenny bardzo przedmiot zawadzając, szkodę jakąś w kosztownym remanencie matki wyrządzić są gotowe, Cezary przywołał do pomocy ręce swe, które i tak już od chwili spojrzenia na hrabinę, gwałtownie o jakikolwiek punkt oparcia się upominały. Ale i ręce któremi sięgnął ku stoliczkowi splątały się także. Leciuchny stoliczek z cichym szelestem osunął się na kobierzec, a wraz z nim usunął się też na ziemię i potoczył się do stóp hrabiny, z alabastru rznięty koszyk na wizytowe bilety. Z koszyka wysypały się bilety i białemi płatkami usiały kobierzec, a młody hrabia zdumiony i oniemiały, stanął nad sprawionemi przez się temi ruinami Kartaginy, w nieruchomej postawie.
Hrabina patrzała na całe to tryumfalne wejście syna swego w zupełnem milczeniu, a tylko po ustach jej przesuwał się szybko wpół szyderski, wpół litościwy uśmieszek. I wtedy dopiero gdy Cezary wyszedłszy z chwilowego osłupienia nagłym ruchem rzucił się ku obalonemu stoliczkowi i rozsypanym biletom, w celu zapewne naprawienia o ile siły starczyły grzechów przez się spełnionych, hrabina ozwała się dość cichym i zupełnie obojętnym głosem:
— Laissez çeci, Cesar, Aloiza uporządkuje już to później! Bonjour!
— Bonjour, maman! odszepnął Cezary pochylając się nizko i przyciskając usta do ręki matki.
Kiedy wyprostował się, hrabina nie patrzała już na niego. Trzymała w ręku filiżankę i bardzo powoli przelewała w niej złotą łyżeczką płyn czekoladowy.
Cezary pozostał w postawie stojącej. Milczenie trwało dobrą minutę, przerwała je wreszcie hrabina.
— Eh bien! rzekła, jakże ci czas przeszedł tam na wsi?
— Bardzo dobrze, maman, szepnął młody hrabia i czując znać konieczną potrzebę zużytkowania w jakikolwiek sposób jednej przynajmniej z rąk swych, spróbował oprzeć się ramieniem o wysoką podstawę marmurowego popiersia jakiegoś, tuż przy nim stojącego. Nauczony przecież doświadczeniem przedchwilowem, zląkł się wnet własnego pomysłu i pozostał już nadal, tak jak był wprzódy, w stojącej i żadnego wsparcia nie posiadającej postawie.
— Bardzo się cieszę, zaczęła hrabina, bardzo się tem cieszę że nie znudziłeś się zbytecznie na wsi. Myślałam zawsze że będzie ci tam najzupełniej brakować odpowiedniego towarzystwa...
— I owszem, mamo, śmielej już trochę i głośniej zaczął młody hrabia, znalazłem tam towarzystwu bardzo miłe.. nadzwyczajnie miłe...
Przy ostatnich wyrazach głos jego drgnął. Ozwała się w nim struna rzewności jakby tłumionej, niewysłowionej, wspomnieniem jakiemś obudzonej tęsknoty.
— Vraiment? odparła hrabina, nadzwyczaj miłe towarzystwo w tamtych stronach... to rzecz bardzo dziwna! Któż to był taki? Czy nie stare dziady albo obdarte dzieciaki, z któremi tak chętnie przebywasz zwykle?
Cezary milczał chwilę. Rysy twarzy jego zaczęły wyprężać się niemal boleśnie.
— Non, maman, odpowiedział stłumionym głosem, byłem raz na licznem zebraniu u pani jenerałowej Orczyńskiej i poznałem tam państwa Kniksów...
I znowu głos jego drgnął i w gardle mu uwiązł. Ale nie była to tym razem nieśmiałość, która mu głosem w piersi zatrzęsła, tylko ta sama co wprzódy serdeczna, och! jak serdecznie w tem miejscu właśnie, uczuwana tęsknota...
— Eh bien! podjęła hrabina, cóż mogą mieć ci państwo Kli... Kwi... Kni....
— Kniksowie, z zadziwiającą żywością i śmiałością poprawił matkę młody hrabia.
— Oui, Knik...sowie, wykrztusiła hrabina, cóż mogą mieć ci państwo wspólnego z przyjemnem przepędzeniem czasu?..
Cezary podniósł głowę. Oczy mu błysnęły.
— Przepędziłem z nimi najmilsze chwile, jakie miałem w mem życiu, odparł stanowczym, tak jakoś ciepłym głosem, że powinno to było zwrócić koniecznie uwagę hrabiny. Nie zwróciło jednak, bo patrząc wciąż w filiżankę swą, wymówiła obojętnie:
— Vraiment! — a! dodała po chwili jakby namysłu i przypominania o czemś sobie... c’est vrai... przyszło mi w tej chwili na myśl, że pisałeś mi cóś... cóś... o tej rodzinie. Qu’y avait-il là dédans? Zdaje mi się że przypominam sobie teraz... jakaś panna Kwi... Kli... Kniks, którą... zająłeś się był podobno...
— Kochana mamo! wymówił Cezary drżącym głosem, ja pokochałem pannę Kniks i ona mię pokochała...
Teraz dopiero hrabina pełnym gracyi ruchem, zwróciła twarz ku synowi i spojrzała na niego głęboko zdumionemi oczami.
— Comment! wyrzekła zwolna i nadzwyczaj spokojnie, nie zapomniałeś jeszcze dotąd o niedorzecznym tym zamiarze? Mais ce sont des billevesées, mon pauvre Cesar i proszę cię, abyś nie wspominał o tem ani przedemną, ani tem bardziej przed nikim z obcych, okryłbyś się sam i okryłbyś nas wszystkich... śmiesznością...
Rzekłszy to, po raz pierwszy zda się spostrzegła stojącą postawę syna i bardzo łaskawym tonem wymówiła:
— Asseyez-vous donc, Cesar!
Ale Cezary którego rysy wyprężały się coraz sztywniej i boleśniej, łaskawych zaprosin tych nie usłyszał. Ramiona jego skrzyżowały się na piersi, czoło pochylone przerzynała głęboka, poprzeczna bruzda. Hrabina ukończywszy picie czekolady, przypatrywała się teraz bardzo uważnie różyczce na dnie filiżanki wymalowanej.
— Bardzo zmartwioną byłam, zaczęła, dowiedziawszy się, że sprzedaż Malewszczyzny nie przyszła do skutku... Zarządzać gospodarstwem i interessami wielkiego majątku ziemskiego, będzie zupełnem niepodobieństwem dla ciebie, mon pauvre Cesar!
Cezary drgnął nagle, jakby ze snu zbudzony.
— Chère maman, mówił cichym lecz dość pewnym głosem: chciałem prosić cię, bardzo gorąco prosić cię chère maman, abyś zezwolić raczyła na związek mój z panną Delicyą Kniksówną.
Hrabina zwolna wzruszyła ramionami:
— Mon pauvre enfant, rzekła, powinieneś już w twoim wieku lepiej znać prawidła konwenansów i wiedzieć o tem, że bywają pewne rzeczy, o których nawet przed matką.... szczególniej przed matką, młodemu człowiekowi mówić nie wypada...
— Jakto, chère maman, z głębokiem zdumieniem zapytał Cezary.
— Naturalnie, z utkwionemi w dno filiżanki oczami mówiła hrabina, w twoim wieku... z twojem majątkowem położeniem, młody człowiek może bardzo popełniać błędy... ciężkie nawet błędy przeciw skromności i moralności... Boleję nad tem mocno, jak w ogóle nad wszelkiemi grzechami i nędzami tego świata, ale cóż mogę na to poradzić? Są to tajemnice życia, na które zamykam oczy, o których jednak że istnieją, wiem niestety! Enfin... jakkolwiek nie pochwalam tego... pojmuję jednak, que Vous pouvez faire d’une M.lle Kli... Kwi... Kniks... votre... maitresse... ale o związku podobnym mówić matce i w dodatku prosić, aby ona na związek ten zezwalała — to nieprzyzwoitość wielka, mon pauvre enfant, a większa jeszcze śmieszność!
Cezary wysłuchał mowy tej z wyrazem osłupienia na twarzy. Nagle, wyprostował się, oczy błysnęły mu żywo i zawołał:
— Ależ nie! nie! nie! chère maman, ja nie o takim związku mówiłem...
— Nie o takim? z najwyższem zdumieniem przerwała hrabina. O jakimże więc?... nie pojmuję...
Blada dotąd, zesztywniała nieledwie twarz Cezarego, oblała się purpurą.
— Chère maman... zaczął drżącym głosem i z błyskawicą w oku.
Ale w tejże chwili w drzwiach buduaru, stanął kamerdyner i oznajmił wizytę hrabiego Augusta.
— Prosić! wyrzekła krótko hrabina, a zwracając się do syna zapytała:
— Czy pałacowa Kaplica w Pompalinie blizka już jest ukończenia? prosiłam cię abyś uważnie obejrzał pałac i opowiedział mi szczegółowo o ile tam postąpiły roboty około jego ukończenia. Słyszałam że narożną wieżę wyprowadzono zbyt wysoko, co psuje symetryą i osłabia effekt całości? czy nie uważałeś czasem czy tak jest rzeczywiście?
Cezary milczał z wlepionemi w ziemię oczami. Zdawać się mogło, że nie słyszał nawet wcale mowy swej matki.
Nie zrażona tem jednak hrabina, mówiła dalej:
— Nie raz powtarzałam ci to, Cesar, że jesteś zbyt obojętnym na dzieła sztuki. Nie znasz się na muzyce, a co do architektury, c’est totalement du grec pour Vous! Co prawda, Bóg nie obdarzył cię zbyt hojnie zdolnościami... Vous n’avez pas l’intelligence du bien, mon pauvre enfant, ale... trzeba starać się... usiłować... faites un effort sur Votre esprit, który był zawsze bardzo, bardzo zamkniętym na wszystkie wyższe pojęcia... W twojem położeniu nie znać się na sztukach pięknych, to ogromna strata przyjemności, mon pauvre enfant i wielki wstyd....
— J’ai l’honneur de vous présentez mes hommages, comtesse! zabrzmiał w drzwiach budnaru baryton hr. Augusta.
— Witam panią hrabinę i kochanego hrabiego Cezarego, ozwał się tuż za nim jedwabny jakiś, miękki głos męzki. Hr. August cofnął się nieco i nadzwyczaj grzecznym gestem zaprosił przybywającego z nim razem labego Lamkowskiego, aby wszedł pierwszy. Hrabina podniosła się lekko z fotelu.
— Bonjour, comte! bonjour, oh, bonjour Monsieur l’abbé!
Hr. August trzymał już w swych pulchnych dłoniach rękę Cezarego.
— Eh bien! śmiał się wesoło, le jeune comte wrócił nam zdrów i cały! nie porwała go nam żadna rusałka litewska!.. Wstydź się, wstydź się Cezarku! napędziłeś nam porządnego strachu z tą swoją panną... comment donc... Kij... Pałka... Trzaska... Gdyby syn mój Wilhelm był tu obecnym, powiedziałby ci...
— Pardonnez moi, comte, słodkim bardzo głosem przerwała hrabina, uwagi któreby hr. Wilhelm uczynićby mógł synowi memu, byłyby niezawodnie bardzo przyjemnemi, nadzwyczaj przyjemnemi... w tym razie jednak nie zachodzi tu już potrzeba czynienia jakichkolwiek uwag... Cezary oddawna już zapomniał o swych niedorzecznych zamiarach, a nawet wątpi już teraz sam czy miał kiedykolwiek zamiary jakie... takie przynajmniej... o których mówićby można bez... nieprzyzwoitości.
— Vrai? zadziwił się hr. August... zapomniał... zupełnie zapomniał? chose... to bardzo prędko...
— Kochany pan hr. Cezary, zabrzmiał jedwabny głos labego, pamiętał zapewne dobrze o świętym przepisie: czcij ojca twego i matkę twoją... jak też i o tem, że przez przepis ten rozumieć należy w ogóle powinne uszanowanie dla wszystkich członków rodziny, jak też cześć dla tradycyi i zasad rodziną tą rządzących...
— Zapomniał! powtarzał hr. August, bardzo dobrze zrobił... chose... ależ kiedy właściwie mógł zapomnieć? Mówił mi przecież Fryderyk, że ci... ci państwo przyjechali tu do Warszawy, jednocześnie z młodym hrabią...
Na wieść tę hrabina drgnęła lekko, czoło jej powlekło się rumieńcem.
— Oh! la demoiselle!.. zawołała.
W mgnieniu oka jednak powściągnęła wzruszenie swe i zwracając się do Cezarego, bardzo spokojnie zapytała:
— Est-ce vrai? Cesar.
— Oui, chère maman, c’est vrai, bez chwili wahania się i dość pewnym głosem odpowiedział Cezary.
— Voila! wykrzyknął hr. August, quand je vous disais comtessa, że nie było jeszcze czasu na zapomnienie...
— Eh bien! cóż to nas obchodzić może, czy komuś podobało się przyjechać do Warszawy czy nie! Każde wielkie miasto c’est un caravanserail! przybywa do niego kto chce! Cała ta historya zresztą przestała mię zupełnie obchodzić, odkąd przekonałam się że Cezary nie zapomniał wcale co się należy matce jego i całej rodzinie, i jakie obowiązki ciążą na nim, jako na bracie Mścisława, któremu niestosownie uczynionym krokiem, mógłby przynieść w świecie szkody niewynagrodzone... Jako matka znam najlepiej syna mego, wiem dobrze, iż jakkolwiek Opatrzność odmówiła mu wielu ze swych darów, udzieliła mu przecież najlepsze serce i pokorną świadomość o własnej jego słabości. Syn mój ma dobre serce, niezechce zatem boleśnie bardzo martwić swej matki i postępowaniem swem szkodzić w świecie bratu swemu. Wie on także, iż niewiele, bardzo niewiele liczyć on może na własne swoje siły... że zatem jedyną podporą jego, mogą być rady udzielone mu przez członków rodziny, a jedynym możliwym dlań sposobem zasłużenia się przed Bogiem i ludźmi jest zupełne zaparcie się siebie, zupełne oddanie się dobru i pożytkowi swej rodziny. Tak, Mr le comte, tak, Mr labbé, rozmawiałam dziś o tem wszystkiem avec mon pauvre Cesar, zbadałam usposobienia jego i historya którą nadaremnie przeraziliśmy się tak bardzo, ukazała mi się w zupełnie, zupełnie innem świetle... Młody hrabia może... bawić się... jak chce i z kim chce... ale nie przekroczy to z pewnością granic zabawy, et, je vous prie comte, n’en parlons plus!
N’en parlons plus! łatwo to było powiedzieć hrabinie, ale wcale nie łatwo wykonać hr. Augustowi. Hrabina wypowiedziała całą długą przemowę swą z tak doskonałym spokojem, z tak zupełną, powagi pełną pewnością siebie, że hr. August prawdzie słów jej nakoniec uwierzył. Gdy tylko zaś uwierzył, począł wnet guziki tużurka swego zapinać od góry aż do samego dołu. Nie był to wprawdzie mundur archeologiczny. Ale mógłże hr. August, wydalając się dziś z domu swego pod wpływem bardzo smętnych myśli, przewidzieć że zaskoczonym zostanie tak znagła wcale radośną uroczystością rodzinną? Na szczęście, tużurek jak i mundur archeologiczny posiadał guziki, bez posążków wprawdzie, rydelków i garnuszków, ale zawsze takie, które zapinać można było. Zapiął je też hr. August z pośpiechem wielkim od góry aż do dołu, poczem zbliżywszy się do skamieniałego jakby synowca swego, pochwycił w dłonie swe zimną jak lód, drżącą trochę jego rękę i podniosłszy wysoko twarz swą, czarnemi wachlarzami faworytów najeżoną, zaczął w te słowa:
— Cher neveu! W imieniu mojem i nieobecnego tu syna mego Wilhelma, mam zaszczyt i przyjemność powinszować ci tej siły... tego... tego... chose... rozsądku, na który tak niespodziewanie się zdobyłeś, przez pamięć na honor i wysokie stanowisko rodziny twej, do której ja także wraz z nieobecnym tu synem moim Wilhelmem, mamy zaszczyt należeć. Tak; cher neveu, ziemia nasza jest... jest okrąg... chose... chciałem powiedzieć piękną i bogatą w różne przyjemności i rozrywki, których ja sam, wyznaję to otwarcie, malgré... malgré ma... cinquantaine bien sonnée, używałem zawsze o ile tylko pozwalały mi na to prawidła honoru, i... chose... moralności, dlaczego też... et je m’en vante, zachowałem przez całe życie swobodę humoru i wesołość będącą wielkim przymiotem towarzyskim i... i... chose... uprzyjemnieniem tego naszego biednego życia. Ale, cher neveu, małżeństwo to rzecz ważna... i nie można wcale zaliczać go do zwykłych rozrywek i przyjemności, których każdy człowiek na naszem stanowisku zostający używać jest w prawie... Dowiedliśmy tego obaj... nieodżałowanej pamięci brat mój Jarosław, zaślubiając tu obecną szanowną bratowę moję, z domu Księżniczkę X. i ja... pojmując wcześnie zgasłą a nieodżałowaną baronównę Bertę von Szwarchausen. Życzę ci, cher neveu, w imieniu swojem i nieobecnego tu syna mego Wilhelma, abyś naśladując przykłady dane ci przez ś. p. nieodżałowanego ojca twego i przezemnie, ton oncle bien affectueux, zawarł wkrótce maryaż godny imienia, które nosisz, a przynoszący radość i... chose... chlubę rodzinie, do której ja także wraz z nieobecnym tu synem moim Wilhelmem mamy zaszczyt należeć!
Wymawiając ostatni wyraz, hr. August roztworzył ramiona i objąwszy niemi synowca, dwa głośne pocałunki złożył na jego policzkach. Gdy czynił to, zdawać się mogło, że w uścisk ujmuje ową skrystalizowaną kolumnę, w jaką wedle podania zamieniła się była niegdyś nieszczęsna żona Lotowa, do tego stopnia postać cała Cezarego sztywną była i jakby skamieniałą, do tego stopnia blademi i zimnemi były jego policzki. Zaledwie jednak ręka Cezarego wysunęła się z dłoni stryjowskiej i bezwładnie w dół opadła, ujął ją w białe, ciepłe, atłasowe dłonie, labbe Lamkowski. Ze słodkim uśmiechem na ustach i wyrazem rozrzewnienia w ciemnem, aksamitnem swem oku, l’abbé wymówił:
— Gorące dzięki składam Najwyższemu za to, że nie zawiódł nadziei moich, które kształcąc umysł dwu młodych hrabiów w Nim pokładałem. Największą usilnością moją było wpoić w duszę hr. Cezarego uczucie świętej pokory i należnego posłuszeństwa dla starszych. Nie ufaj własnym siłom swym, mawiałem zawsze młodemu hrabiemu, albowiem siły te są bardzo słabe, słabsze o wiele niż u innych twych bliźnich. Nie ufaj nigdy własnemu rozumowi swemu, albowiem rozum, rzecz to zawodna wtedy mianowicie, gdy Opatrzność, w niezbadanych wyrokach swych nie raczyła ukształcić go zupełnie zdrowo i silnie. Nie ufaj nigdy popędom własnego serca, albowiem ciało ludzkie krewkiem jest i łacno o cnocie zapominającem. Mawiałem zawsze młodemu hrabiemu, iż Niebo obdarzyło go matką, pełną cnót i rozumu i że po Bogu, w niej jednej, w radach jej i przestrogach, szukać powinien wsparcia dla sił swych słabych i kierunku dla swego życia. Dzięki składam Najwyższemu, że starania moje płonnemi nie zostały. Młody hrabia nie ufa rozumowi i siłom własnym, nie poddaje się ślepo popędom własnego serca, należną cześć i posłuszeństwo oddaje czcigodnej swej matce. Odnieśliśmy wielki tryumf pani hrabino, wyratowaliśmy z pomocą Najwyższego od srogich nieszczęść i cierpień słabą duszę ukochanego dziecięcia tego. Pani hrabino! Chrześcijańskiej matce wolno jest otwierać serce i ramiona przed posłusznem i pokornem swem dziecięciem. Otwórz pani hrabino, ramiona twe przed młodym hrabią i niech macierzyński pocałunek spływając na pochylone przed tobą czoło jego, da mu uczuć całą wielkość i dostojność cnoty, całą słodycz dobrze wypełnionego obowiązku!
— Venez, Cesar, que je Vous embrasse, mon pauvre... pauvre enfant! wymówiła hrabina i obie dłonie jej wyciągnęły się ku wrosłemu jakby w ziemię synowi.
Ale o dziwy! zamiast z okrzykiem radości lub ze łzą rozczulenia pośpieszyć po uścisk matki, tak rzadkiem w życiu jego będący zjawiskiem, tak bardzo rzadkiem że nie pamiętał wcale, aby spotkało go ono kiedykolwiek w przeszłości, Cezary podniósł czoło bardzo blade i nie czyniąc najlżejszego poruszenia, powiódł oczami po otaczających go twarzach. A dziwnie, bardzo dziwnie wyglądały w tej chwili te oczy jego zwykle tak łagodne i miękkie, lub mętne i bezmyślne. Teraz, źrenice ich stały się ciemne i bardzo głębokie, tak głębokie że aż przepaściste prawie, a na dnie palące się ogniem tłumionym wielkiego jakiegoś bólu czy gniewu. Pobladłe usta młodego człowieka drgnęły i otworzyły się parę razy tak jakby chciał on wymówić cóś bardzo do wymówienia trudnego. Nic jednak nie rzekł. Podniósł dłoń i zwolna przesunął ją po czole, poczem ze schyloną głową i obwisłemi rękami powolnym lecz równym krokiem pokój opuścił.
— Co się stało młodemu hrabiemu? patrząc za odchodzącym, ze zdziwieniem zapytał hr. August.
Labbé wydawał się także mocno zdziwionym, a po twarzy hrabiny przesunęły się z kolei gniew i trwoga. Bardzo prędko jednak mężna ta pani odzyskała zwykłą moc nad buntującemi się co chwilę nerwami swemi.
— Nie widzę nic dziwnego w postąpieniu mego syna, rzekła z wielkim spokojem, a niemniejszą słodyczą, musi on naturalnie przecierpieć trochę z powodu tych tak nieszczęśnie skierowanych affektów... mais ça passera vîte... przytem małomówność i niezręczność w obejściu się, stanowią zwykłe już cechy tego najlepszego, biednego dziecka mego!
— Nie, pani hrabino, uroczyście odparł l’abbé, młody hrabia ani jednem słowem nie odpowiedział na zwróconą doń przyjazną mowę dostojnego stryja swego i moją, co więcej, nie pośpieszył w objęcia matki swej, które wyciągały się ku niemu z tak niezrażoną niczem słodyczą i pobłażliwością! Zły to znak, pani hrabino! Widzę w tem wyraźnie symptomat wieku, tego nieszczęsnego, do gruntu zepsutego wieku naszego, który młodych ludzi naucza pomiatania najszanowniejszemi, najświętszemi rzeczami! Lękam się, bardzo się lękam pani hrabino, aby nasz biedny hr. Cezary, nie utracił tych jedynych zalet, które okupywały w nim wszelkie inne niedostatki, a któremi były: niezmącona słodycz, uległość i pokorne poczuwanie się do własnej słabości!
— Mon Dieu! szepnęła hrabina, i ja także lękam się tego trochę! Nie widziałam nigdy jeszcze aby biedny mój Cezary, miał taki jak przed chwilą wyraz twarzy i bez mojego pozwolenia, opuścił moje towarzystwo!
— Quand je vous le disais, zawołał hr. August, quand je vous le disais, comtesse, że Cezarek nie miał jeszcze czasu zapomnieć o tej zabawnej swojej romansowej historyjce! Jest on cały ogniem, w tej chwili, płomieniem et je vous le disais, comtesse, trzeba mieć na niego baczne oko, gdyż kto wie? bywają przecież na świecie wypadki różne... ucieczki, porwania... śluby potajemne... małżeństwa morganatyczne... i ani się może obejrzymy, jak wpośród nas wpadnie cette M-lle Trzaska jako hrabina Cezarowa...
Hrabina Wiktorya pobladła. Ślub potajemny! wyrazy te jak grot ognisty wyobraźnią jej przeszyły i pozostały w pamięci.
— Soyez tranquille, Mr le comte, rzekła z tłumionym gniewem, j’aviserai, będę o tem myślała...
Tymczasem, w trzecim czy czwartym salonie Cezary oko w oko spotykał się z idącym do buduaru hrabiny swym bratem.
— Ah! te voilà Cesar! zawołał ujrzawszy brata hr. Mścisław. Eh bien, dodał końcami palców dotykając dłoni braterskiej, comment va ta belle an bois dormant? Wykopałeś tam wśród puszcz litewskich jakąś nieznaną dotąd światu boginią i nawet przywiozłeś ją podobno tu do Warszawy. Je t’en félicite, mon cher! Wyglądałeś zawsze na Trapistę... ale pozory złudne są! Là, là, tu as le coeur vierge! strzeż się aby cię ta piękność leśna zbytecznie nie oplątała...
— Mścisławie! przerwał nagle Cezary i spojrzał w twarz brata takim wzrokiem, że hr. Mścisław szeroko oczy od zdumienia otworzył.
— Eh bien! zapytał, qu’y a t-il à ton service?
— Mścisławie, ciszej nieco i ze spuszczonemi już oczami powtórzył brat młodszy, wyśmiewałeś mię zawsze, całe życie... całe życie mówiłeś mamie że jestem niezgrabnym, śmiesznym, głupim, bon à rien... Nic to, nic! miałeś zapewne słuszność... ale teraz proszę cię... o mojej narzeczonej ani słowa!.. ja ją kocham!
Mścisław wybuchnął głośnym śmiechem i wołając: Maman, Maman, czy rozmawiałaś już z naszym Arkadyjskim pasterzem? śpiesznie oddalił się w głąb mieszkania.
W minutę potem Cezary znalazł się w mieszkaniu swojem, jak hr. Mścisława na dole pałacu położonem i równie jak tamto wykwintnie przybranem. W saloniku oczekiwał na młodego hrabiego Pawełek.
Cezary wszedł powoli, z pochyloną głową, usiadł na najbliższym fotelu i łokcie opierając o stół, twarz w dłoniach ukrył. Tak przesiedział dość długo i byłby zapewne dłużej jeszcze pozostał gdyby z zadumy czy z osłupienia nie wyrwał go był głos Pawełka.
— Cóż Cezarku? jakże ci się tam powiodło? czy wielka była burza?
Cezary zwolna twarz odsłonił i uczynił ręką gest zniechęcenia.
— At, rzekł, czy wiesz Pawełku, że zdaje mi się jakby mię tylko co z tortur zdjęto...
— Przyjemne to być musi uczucie! zauważył Pawełek.
— O! jakie przykre, Pawełku! nie uwierzysz jak przykre! zawołał Cezary i z całej siły dłoń do piersi przycisnął, jakby go tam cóś nagle i bardzo zabolało. Ja nie wiem, czego oni wszyscy chcą odemnie? czem ja jestem? i co tak bardzo złego w mojem życiu zrobiłem? za co oni mię tak nie lubią? za co oni mną poniewierają?
Milczał chwilę ze spuszczonemi oczami i zbrużdżonem czołem, nagle powstał i zawołał z wybuchem:
— Tak, Pawełku! tobie jednemu mogę to powiedzieć, mama i stryj i ten l’abbé, którego znieść nie mogę, poniewierają mną... jak dzieckiem... jak idyotą!.. nie dają mi słowa przemówić! wszystko co czuję, wszystko czego chcę, uważają za głupstwo, a kobietę którą kocham, za... za... o! nie mogę tego powiedzieć, nie mogę tego wymówić za co oni ją uważają!
Milczał znowu długo, potem, z niejakiem wahaniem w głosie mówić znowu zaczął:
— Nie wiem doprawdy, co już mam zrobić? Mama jest świętą kobietą... nie lubi mię... to prawda... ale może i nie można mię lubić, czy ja wiem?... chociaż tamci... oni... polubili mię wszyscy... zawsze jednak mama jest świętą kobietą... stryj August także jest poważnym i uczonym człowiekiem... choć wiesz Pawełku, że kiedy stryj August zaczyna te swoje mowy... te co wiesz... to ja słucham, słucham i zdaje mi się zawsze, że w nich nic a nic sensu niema... zawsze jednak wszyscy mówią, że to człowiek uczony... powiedz sam, Pawełku! czy ja mogę ich martwić i narażać się na to, aby oni gorzej jeszcze mię nielubili? To przykro! bardzo przykro... ależ znowu...
Tu podniósł na towarzysza oczy pełne żalu i ognia i znowu wybuchem głosu zawołał:
— Ale ja i jej wyrzec się nie mogę! za nic nie mogę!... jak ją tak kocham! to Anioł!..
Zakrył twarz obu dłońmi i milczał chwilę.
— Czy wiesz, Pawełku, że jak ja jej nie widzę, to mi się zdaje że słońca niema na niebie... zdaje mi się że to nie dzień ale noc... ciemna noc...
Głos jego stawał się coraz cichszym, głębokim, marzącym.
— I ja ich wszystkich tak kocham... tak kocham! Kiedy patrzę na jej matkę, to zdaje mi się... wiesz? pierwszy raz w życiu zdaje mi się, że ja mam matkę... Ojciec jej śni mi się co nocy prawie... jakie to było wielkie serce, Pawełku! Wiesz? chętnie byłbym sługą jej ojca... a dla niej... dla Delicyi... czegóżbym nie uczynił! o! moja droga! moja śliczna! moja różyczko biała i niewinna! jak oni cię nie znają! co oni o tobie mówią! Boże, mój Boże!
Mowa jego przeszła przy ostatnich wyrazach w szept zaledwie dosłyszalny, gorący i rozmarzony. W oku, które świeciło teraz czystym, ciemnym szafirem, błysnęła łza.
— Nie! zawołał z mocą, ja ją nie opuszczę! ja się jej wyrzec nie mogę!... ja ich wszystkich wyrzec się nie mogę!..
— Ach!.. dodał po długiem milczeniu. Dla czegóż mię Pan Bóg stworzył Pompalińskim? żeby to tak zasnąć i obudziwszy się nie być już Pompalińskim tylko kimkolwiek... kimkolwiek... byleby swobodniejszym trochę i jakoś silniejszym... byleby narzeczonym Delicyi!....
Pawełek uśmiechnął się i chciał wypowiedzieć uwagę jakąś, tę może iż gdyby cudownym jakimś sposobem żądanie Cezarego sprawdziło się i gdyby nagle, pewnego pięknego ranka, przestał on być Pompalińskim, przez to samo już nie byłby on z pewnością narzeczonym panny Delicyi. Przez wzgląd jednak na boleść krewnego powściągnął Pawełek gorzką dlań uwagę. Sam zresztą smutny jakoś dnia tego i rozstrojony widocznie, powstał i rzekł:
— Taki to już widać los wszystkich zakochanych Pompalińskich, że ich życzeniom wszystko na wspak stawać musi. Czy myślisz Cezarku, że mnie dziś wesoło? Ot tak wesoło, że gdybym miał choć krztę odwagi i rozumu, powinienbym iść ztąd prosto na most żelazny i hop do Wisły!
Pawełek wymówił to nawpół z uśmiechem, nawpół z westchnieniem, ale w głosie jego dźwięczał taki serdeczny, głęboki smutek, a wesoła zwykle twarz, taką posępną niemal oblekła się chmurą, że Cezary poskoczył nagle z krzesła na którem siedział i ramię swe na szyję towarzysza zarzucając, zawołał:
— Pawełku! co tobie? jeszcze nigdy nie widziałem, abyś był tak smutnym! czy ty także kochasz kogo? dodał ciszej.
— A! odparł Pawełek, jestem dziś jakoś usposobionym do zwierzeń... gdy serce zanadto pełne, to i wylewa się z niego przez brzegi... Zresztą... chociaż ty jesteś niby hrabią i wielkim panem, a jam tylko ubogim wychowańcem twego ojca, obadwaśmy bardzo biedni — mój Cezary! no tak; kocham pewną śliczną i dobrą jak Anioł dziewczynkę, która... która suchot dostaje od tego że je za mało chleba i mięsa, a za wiele połyka tytuniowego pyłu....
Przy ostatnich wyrazach Pawełek obie dłonie przycisnął do czoła. Cezary patrzał na niego z osłupieniem zrazu, potem, jedną ręką otaczając wciąż jego szyję, drugą sięgnął po swój pugilares. Ale Pawełek szybkim ruchem rękę jego powstrzymał.
— Daj pokój! rzekł, na nic się to nie przyda! oni jałmużny nie przyjmą!
Cezary smutnie zwiesił głowę. Widać było po nim, że na widok cierpienia towarzysza, zapomniał zupełnie o cierpieniu i kłopotach własnych.
— Mój Pawełku! zaczął proszącym głosem, żebyś ty mię do nich zaprowadził... żebym się ja mógł z nimi zapoznać... z rodzicami tej panny... możeby oni co przyjęli odemnie...
— Mój dobry Cezary! odparł Pawełek, to być nie może! ja sam nie byłem u nich jeszcze, choć pół dnia tu już jestem i Bóg widzi, jak mię do nich serce ciągnie... a tylko zdaleka, zdaleka ją widziałem, jak wychodziła z domu i szła do fabryki... taka blada i taka słaba... kiedy przechodziła koło bramy w której stałem ukryty... kaszlała...
— Powiedzże mój Pawełku, dla czegóż ty tam do nich nie poszedłeś?
— Nie poszedłem i nie pójdę! nigdy już nie pójdę! z rozpacznym niemal gestem zawołał Pawełek.
— Ale dla czegóż? dla czegóż? dopytywał się Cezary.
— Alboż mogę pomyśleć choćby o ożenieniu się...
— A dla czegóż nie możesz?
Pawełek uśmiechnął się smutnie, wpół żartobliwie.
— Moje ty naiwne, niedoświadczone dziecko, rzekł, abym mógł, jak wyrażają się poeci, rozpalić na własny mój rachunek ognisko rodzinne... trzeba ażebym miał... to czego nie mam...
— Ale co? co?
— Kawałek dachu własnego nad głową i kęs własnego chleba!
Cezary zamyślił się głęboko.
— Mój Pawełku, zaczął po chwili z powagą i prośbą w głosie, czyż ja dopomódz ci nie mogę?
Pawełek pocałował go w czoło i odrzekł:
— Nie możesz, Cezary! Wiesz czego mi trzeba? oto lichych paru tysięcy rubli dla zaczepienia rąk o cokolwiek... o rzemiosło jakie, o zawód jakikolwiek... Zkądże ty ich weźmiesz? Pieniędzy dosyć masz na to, aby biednym dzieciakom na ulicy jabłka i bułki rozdawać, powieści do czytania tuzinami kupować, albo też otaczających cię, mnie naprzykład lub Fryderyka, złotemi zegarkami obdarzać. Ale gdzie idzie o zapewnienie komuś losu całego, o wyświadczenie komuś większym kosztem dobrodziejstwa większego, bo całe życie, całe szczęście człowieka z toni ratującego, ty już na to środków nie masz, ty już w wypadkach takich nic nie możesz....
Rzekłszy to Pawełek powtórnie krewnego swego w czoło pocałował i wziąwszy kapelusz swój ku drzwiom zmierzał. Ale Cezary który słuchał go w zamyśleniu wielkiem, z oczami w ziemię wlepionemi, pochwycił go za ramię.
— Dla czego nie mogę? zapytał, dla czego niemam środków, aby jak mówił stary Kniks, robić cokolwiek dobrego na świecie, aby módz ludziom ważniejsze dobrodziejstwa wyświadczać jak rozdawanie jabłek i kupowanie złotych zegarków, abym mógł teraz tobie, mój kochany, mój dobry Pawełku i tej kobiecie, którą kochasz dopomódz? dla czego nie mogę? dla czego nie mam środków? Czy nie jestem synem mego ojca tak jak i brat mój Mścisław? czy nie wziąłem po ojcu dużego, bardzo dużego majątku? czy Malewszczyzna i pięć innych folwarków do mnie nie należą?
Mówił to wszystko bardzo prędko. Wzrok zaiskrzył się mu nagle. Malował się w nim żal, gniew i zdziwienie. Pawełek milczał chwilę.
— Mój Cezary, rzekł, przyjdzie zapewne chwila, w której sam sobie odpowiesz na wszystkie te pytania. Ja nie mogę ci odpowiadać. Jestem ubogim krewnym, wychowanym i żyjącym dotąd na łasce twej rodziny, nie chcę aby mię nazywano zdrajcą i niewdzięcznikiem, niechcę aby mię posądzano, że otwierałem ci oczy dla tego, aby z dobrego serca twego korzystać. Dowidzenia!
Rzekłszy to odszedł szybko, a Cezary pozostał na środku pokoju na wpół w zamyślonej, na wpół w zgnębionej i srodze stroskanej postawie.
Z zamyślenia wyrwał go służący, który mu na tacy liścik zgrabniuchny i woniejący podawał. Cezary pochwycił liścik ten śpiesznie i z widocznem uradowaniem. Były w nim tylko te słowa:
„Dwie samotnice znajdujące się w obcym i nieznanym sobie świecie Warszawskim, oczekują odwiedzin przyjaciela swego, hrabiego Cezarego.“ Słowa te podpisane były tylko literami: Ż. K. Było to więc pismo nie Delicyi, ale matki Delicyi. Cezary jednak przycisnął je do ust z uniesieniem, a po kilku minutach szybko biegł ulicą, zmierzającą w stronę Europejskiego hotelu.
Tydzień przeszło upłynął, a Cezary pozostawał wciąż w tym stanie zachwytu i troski, silnych postanowień i nagłych zwątpień, a wahań się. W pałacu, nie widywano go prawie, całe dnie bowiem spędzał w najokazalszym numerze hotelu Europejskiego, zamieszkiwanym przez dwie z Litwy przybyłe panie, albo też błądził po mieście, pieszo, bez celu, tak w myślach swych i udręczeniach pogrążony, że nie widział nawet jak biegły za nim obdarte dzieciaki uliczne, prosząc zwykłego dobroczyńcę swego o grosze i jabłka i nie spostrzegał wyciągających się ku niemu dłoni żebraczych, z których żadnej nigdy nie omijał był dawniej. O późnej wieczornej porze wracając do pałacu, zapytywał zwykle o Pawełka, ale ten posępny jakoś i dziwnie milczący unikał widocznie tak jego jak i innych członków rodziny. Raz przecież wszedłszy z rana do sypialnego pokoju młodego hrabiego, Pawełek znalazł go siedzącym przed zwierciadłem i z wielką starannością osypującym długą, kościstą twarz swą subtelnym pyłkiem ryżowego pudru. Pomimo posępnego zamyślenia swego, Pawełek nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
— Co to takiego robisz? Cezary, zapytał.
Cezary zmięszał się ogromnie.
— Widzisz Pawełku, wyjąkał, nie śmiej się doprawdy ze mnie, ale jestem taki brzydki... i mam twarz tak ciemną jakąś, chropowatą... a... a panna Delicya mówiła wczoraj, że podobają się jej najlepiej mężczyzni z białemi twarzami...
Innym razem Pawełek spotkał zakochanego młodzieńca na ulicy idącego śpiesznie z ogromną więzią cieplarniowych kwiatów w ręku.
— Śliczne kwiaty! zauważył.
— To dla niej, szepnął Cezary, ona Pawełku nadzwyczaj lubi kwiaty... tęskni za niemi... nie uwierzysz jak jestem szczęśliwy, że tem przynajmniej sprawić jej mogę przyjemność!..
— Wszystko to dobrze, odparł Pawełek, ale kiedyż nastąpi koniec?
— Jaki koniec, Pawełku?
— A no wesele twoje z panną Delicyą!
Radość zniknęła z twarzy Cezarego, a zastąpił ją wyraz rozpaczliwego zwątpienia.
— Ach mój Pawełku! jęknął, żebym ja sam o tem mógł wiedzieć!..
— A któż cię w powzięciu wiadomości tej zastąpić może, nikt z pewnością. Powinieneś się zdecydować.
Cezary milczał długo.
— Mój Pawełku, wymówił nakoniec prędko, porywczo niemal, jakże tu zdecydować się kiedy nikt a nikt, mówić zemną teraz nie chce... Mamie anonsowałem się kilka razy... nie przyjęła mię, kazała powiedzieć, że chora... Stryj Światosław nie przyjmuje mię także... Mścisław albo ucieka odemnie, gdy tylko mię zdaleka zobaczy, albo zaczyna mówić takie rzeczy, że ja od niego uciekać muszę, ażeby nie zrobić czegoś... czegoś niedobrego... widzisz mój Pawełku, że jestem zupełnie już wyrzucony z łona mej rodziny...
Ostatnie wyrazy Cezary wymówił z szyderstwem tak niezwykłem w jego ustach, że Pawełek spojrzał na niego z uwagą. Po twarzy młodego człowieka błądził uśmiech gorzki, ale w oku jego malował się żal.
Pani hrabina tymczasem, jakkolwiek nie widywała się z synem, najdokładniej uwiadomianą bywała o wszystkich szczegółach teraźniejszego jego życia, od dni całych spędzanych w Europejskim hotelu i przejażdżek w Ujazdowskie Aleje z dwoma paniami z Litwy przybyłemi odbywanych, aż do bukietów, bonbonijerek i ryżowego pudru. Jakim sposobem pani hrabina dowiadywała się o tem wszystkiem, trudno odgadnąć? Niepodobna jest przypuścić, aby tak dostojna i nieskazitelnej cnoty dama, kalać mogła ucho swe wysłuchiwaniem gawęd i opowiadań starego kamerdynera Fryderyka naprzykład, albo młodej, fertycznej i wielomównej garderobiany, Aloizy. Nie! szpiegowanie, wysyłanie na zwiady, zbieranie wiadomostek i plotek, o własnym jej synu mianowicie przynoszonych niemożliwemi, najzupełniej chyba niemożliwemi być musiały dla pani tak prawej, czystej, godność swą szanującej, tak słowem pod każdym względem przykładnej. Być może więc, iż stał się dla niej cud jakiś nadprzyrodzony, że otrzymała na ten raz przynajmniej dar jasnowidzenia, że owa synogarlica która to tak rzewnie na pustyni świata tego jęczała, przemieniła się dla niej tym razem w gołębia pocztowego, po mieście latającego z bystrem okiem i ostrym słuchem... Być może... co pewna to, że pani hrabina wszystko a wszystko o synu swym wiedziała i po kilku dniach przekonała się dowodnie, iż cała dyplomacya jej, cała moc duszy przedziwna i cały ten jej takt nieporównany, których dowody dała w rozmowie swej z synem i późniejszem z nim postępowaniu, pożądanego skutku nie odniosły, że w biednym Cezarym powstał widocznie nowy a zupełnie dotąd nieznany w nim duch oporu i samowoli, że niebezpieczeństwo spokrewnienia się z Kli... Kwi... Kni... było istotne i bardzo groźne, że zatem środki zwyczajne i domowe, już tu wystarczać nie mogły, a użyć wypadało dla zapobieżenia nieszczęścia, środków jakich niezwyczajnych i bardziej skomplikowanych.
O tym przedmiocie pani hrabina miała jedną długą konferencyą z przewodnikiem sumienia i pocieszycielem serca swego, atłasowo-cukrowym labbem i drugą, krótszą znacznie ze szwagrem swym hr. Augustem, którego acz ze wstrętem nieopisanym do poufałości swej w tym wypadku wspólnej zgryzoty i wspólnego niebezpieczeństwa dopuściła. Lecz ani jedwabny labbe, ani chropowaty hr. August, nie zdobyli się na żadną praktyczną i możliwą do wykonania radę. Napomknął tam któś wprawdzie o zwołaniu rady lekarskiej, któraby w młodym hrabi odkryła może pewne patalogiczne zboczenia mózgowe w skutek których możnaby następnie nie tylko już nad majątkiem jego, co było faktem spełnionym, ale i nad osobą rozciągnąć pewną, prawem ustanowioną opiekę. Wzmiankę tę jednak, niepamiętam już, a może i nie chcę powiedzieć przez którego z dwu poradników uczynioną, hrabina pominęła grobowem milczeniem. Choroba umysłowa w rodzie, publicznie przyznana, byłby to skandal i byłaby to hańba. A o cóż tu właśnie chodziło? o nic innego przecież, jak o uniknienie skandalu i hańby. Zysku zatem nie było tu widocznie żadnego, a mogłoby w zamian nastąpić pewne, lekkie może, ale zawsze odrobinę boleśne zadraśnięcie macierzyńskiego serca hrabiny. Drugi znowu z poradników posunął się w gniewnych swych wnioskach tak dalece, że wspomniał cóś nawet o przymusie fizycznym za pomocą środków również fizycznych dokonać się mającym. Ten jednak wniosek hrabina pominęła już całkiem wzgardliwem milczeniem, jako rubaszny, grubijański i do najwyższego stopnia nieprzystojny, a w sposób ten nieznalazłszy skutecznego wsparcia u rozumów ludzkich, pożegnała obu swych doradzców i poczęła szukać środków ratunku we własnym swym rozumie, szukanie to poprzedziwszy naturalnie gorącem westchnieniem o zesłanie na nią daru dobrej rady. I otrzymała dar, o który prosiła i przyszedł jej na myśl środek pewien arcy dzielny, uniwersalną prawie w świecie całym posiadający siłę, który nietylko skutecznie już zapobiedz miał grożącemu nieszczęściu, ale i w niezmiernie rozkoszny, dla pokornego i miłosiernego jej serca sposób, upokorzyć był powinien obrzydłą tę parafijankę i parwenijuszkę, która tam, w hotelu Europejskim siedząc, ośmielała się zastawiać sidła matrymonijalne na syna hrabiny Wiktoryi, z domu księżniczki X.
Czarne oczy hr. Wiktoryi, błysnęły przedświtem wielkiego tryumfu. Zadzwoniła na kamerdynera swego i poleciła mu, aby jaknajśpieszniej wezwał do niej p. Cegielskiego, adwokata i od dawnych już lat głównego pełnomocnika całej rodziny Pompalińskich. Pan Cegielski przybył wkrótce i dość długo rozmawiał z hrabiną. W sąsiednim pokoju słychać było nawet jak głos adwokata poważny zrazu i perswadujący, przybierał stopniowo ton prośby bardzo usilnej. Pan Cegielski wymawiał się snać, wypraszał się od wkładanej nań missyi jakiejś z całego serca i z całej swej duszy, ale hrabina ze znanym u niej niezmąconym spokojem woli, obstawała przy swojem tak, że p. Cegielski po opuszczeniu pałacu skierował się wprost ku Europejskiemu hotelowi. Minę miał kwaśną wielce i zakłopotaną, widać mu było z twarzy, że w duchu klął i missyę z którą szedł i tę może osobę, która nań missyą tę włożyła. Cóż jednak czynić miał? Klijenci tacy jak hrabiowie Pompalińscy, nie wyrastają na każdym kamieniu, a p. Cegielski posiadał fortunę małą, a rodzinę liczną... Szedł więc poseł pani hrabiny ku Europejskiemu hotelowi, w którego numerze najwykwintniejszym rozlegały się w tej chwili właśnie tony fortepianowej muzyki. Pani Żulieta, nazujutrz zaraz po przybyciu swem do Warszawy, pojechała z córką do najsłynniejszej fabryki fortepianów i nająwszy jeden z najwyborniejszych znajdujących się tam instrumentów, przenieść go rozkazała do swego hotelowego apartamentu.
Któż kiedykolwiek widział, aby gdziekolwiek na świecie były dwie wykwintne panie, — z których w dodatku jedna jest panną na wydaniu, a fortepianu nie było? Gdzie jest panna na wydaniu, tam i fortepian być musi. Rzecz to wiadoma. Tak też było i tutaj.
Delicya siedziała przed fortepianem i roztargnioną dłonią wydzwaniała we wiolinie kawałek tęsknej jakiejś etudy. Godzina była dość wczesna, taka o której nie można było spodziewać się jeszcze nikogo z gości. Delicya jednak była już całkowicie ubraną. Ubranie zaś jej nie było takie, jakiem bywało na wsi. O nie! jakkolwiek bowiem i tam już wyborny istotnie smak p. Żuliety, umiał z każdego niemal gałganka uczynić strój bardzo dla oka przyjemny, tu jednak, w Warszawie, panie te odnowiły całkiem postacie swe, skutkiem czego postać Delicyi nabrała zdwojonego wdzięku i zdwojonym jaśniała blaskiem. A jak pięknie było jej w sukni świeżutko od Thonesa przyniesionej, jak cudownie suknia ta ujawniała wszystkie doskonałości prześlicznej jej kibici i uwydatniała wszystkie delikatne wdzięki i odcienia pięknej jej twarzy, tego już ja opisać nie podejmuję się — to już, we własnej duszy, dośpiewajcie, albo raczej domalujcie sobie czytelnicy! Do saloniku w którym Delicya lekko na fortepianie przygrywała, weszła p. Żulieta. I ona także miała na sobie suknią tylko co od Thonesa sprowadzoną, suknią w której gdyby ujrzała ją hr. Wiktorya, oczom swoim wierzyćby pewno nie chciała, aby ta jakaś Kwi... Kli... Kni... parafijanka słowem i parweniuszka, wyglądać mogła tak wspaniale i dystyngowanie i ubierać się z tak arystokratycznym prawdziwie smakiem. W rogu saloniku, siedział młody Henryk Kniks i ze znudzonym wyrazem twarzy, przerzucał brukowe jakieś pisemko.
Pani Żulieta zbliżyła się do córki i wsparta o fortepian, przypatrywała się chwilę jej ubraniu.
— Wybornie leży na tobie suknia ta, rzekła, co to znaczy ubierać się w Warszawie! Przypatrując się dziś tobie Delciu, myślę, że sam Pan Bóg nie pozwoliłby chyba na to, abyś tak jak ja więdnąć i ukrywać się miała całe życie w tym naszym wiejskim grobie!
Delicya uśmiechnęła się.
— Wie mamcia, odrzekła, że dawniej wydawało mi się to rzeczą smutną wprawdzie, ale prawdopodobną... teraz jednak, od czasu tych projektów... nie mogę sobie już nawet wyobrazić, jakbym mogła przeżyć tam długie lata!
— Tak, dziecko moje, z rzewnym uśmiechem wymówiła p. Żulieta; dobrze to powiedział poeta jakiś, że każdy iść musi koniecznie za gwiazdą swych przeznaczeń... twojem przeznaczeniem jest — być gwiazdą...
— „Będę ja złotą gwiazdą, na błękitnem niebie“ zanuciła półgłosem Delicya i urywając nagle śpiew, szybkim, szumnym passażem przebiegła klawiaturę fortepianu. Było to podobne do wykrzyku tryumfu czy niecierpliwego pragnienia.
Pani Żulieta ciszej znacznie rzekła:
— A jednak jestem niespokojną Delciu, bardzo niespokojną...
— O co, mamusiu?
— O młodego hrabiego. Wszak uważałaś jak od czasu przyjazdu do Warszawy pobladł i zmizerniał, jak często zamyśla się i cierpi widocznie... Kocha się on w tobie szalenie... wiem o tem, ale również prawie lęka się obrazić na siebie swą familią?
— Cóż ztąd? niedbale zapytała Delicya.
— To że nie można jeszcze wiedzieć napewno kto zwycięży: my czy familia.
— O! niech mama będzie zupełnie o to spokojna. Że Cezary nie porzuci mię, za to już ja ręczę.
— Tak, ale wlec się to może do nieskończoności...
— To i owszem. Ja cieszę się zwłoką tą... bardzo się cieszę...
— Nie rozumiem ciebie Delciu. Alboż sądzisz że możemy tu długo siedzieć tak i ekspensować się w Warszawie? Nie jesteśmy takimi milionerami jak Pompalińscy...
— Czy wie mama, przerwała nagle Delicya znacząco na matkę patrząc, czy wie mama że hr. Wilhelm dziś lub jutro do Warszawy przyjedzie...
— Wiem, słyszałam! z wyraźnem niezadowoleniem odparła matka. Ależ proszę cię Delciu, nie zajmuj tem sobie ślicznej twej główki... lepszy wróbel w ręku niż orzeł...
— Moja śliczna główka, uśmiechnęła się Delicya, stara się z całej siły o tem nie myśleć... ale cóż poradzę na to, kiedy mi serce ciągle... ciągle mówi o czemś takiem miłem... takiem miłem... że ach!...
Uderzyła w klawisze i zanuciła znowu półgłosem: „Si tu savais, comme je t’aimais....“
W tej chwili wszedł do saloniku służący hotelowy i wręczył p. Żuliecie wizytową kartę.
— Cegielski! przeczytała p. Żulieta, czy wiecie, zwróciła się ku dzieciom, kto jest ten pan? to pełnomocnik Pompalińskich! ciekawam co to takiego być może!
— Prosić! rzekła głośniej do lokaja i z pozornym spokojem zasiadła na kanapie, ale ręce jej i usta drżały lekko.
— Z czem oni go przysyłają do nas? szepnęła, a w tejże chwili zjawiła się we drzwiach poważna postać i uroczyście nastrojona fizyonomia pełnomocnika hrabiów Pompalińskich.
Po krótkiem ceremonialnem bardzo powitaniu, poseł hrabiny Wiktoryi głos zabrał. Głos to był zniżony nieco i wyraźnie bardzo zmięszanie głębokie zdradzający. Nigdy, przenigdy, ze słów klijentki swej i rodzaju missyi, którą go ona obarczyła wnosząc, p. Cegielski spodziewać się nie mógł, aby rodzina do której przybywał tak wytwornie, szlachetnie i dumnie wyglądać mogła.
— Przybywam tu, zaczął, z poleceniem danem mi przez klijentkę moję, panią hrabinę Jarosławowę Pompalińską...
Zatrzymał się i przelotnie spojrzał na Delicyą, która wsparta lekko o ramię siedzącego brata swego patrzała na niego swemi prześlicznemi turkusowemi oczami, z głębokim spokojem.
— Racz pan nie krępować się obecnością tu dzieci moich, zwolna i bardzo zimno wyrzekła p. Żulieta, ja dla nich i one dla mnie, tajemnic żadnych nie mamy.
Prawnik skłonił się lekko.
— Missya z którą przybywam, zaczął bardzo powoli i widocznie dobierając wyrazy, missya z którą tu przybywam, jest drażliwej natury. Śmiem jednak mieć nadzieję, że przez wzgląd na neutralną tu całkiem rolę moję, na to iż tylko i jedynie przez szacunek jaki mam dla pani hrabiny Jarosławowej, zgodziłem się na spełnienie włożonego na mnie przez nią poselstwa, łaskawa pani nie raczysz poczytać mię za zuchwalca.
— Słucham pana! z jednostajnym ciągle wyniosłym trochę chłodem, rzekła p. Żulieta:
— Słuchamy pana! wymówił Henryk i prostując się nieco utkwił w twarz prawnika wzrok wyraźnie do poznania dający, że w razie... niestosowności jakiej... matka jego i siostra będą w nim miały męzką opiekę i obronę.
— Śliczna jakaś, kochająca się, prawdziwie dystyngowana rodzina! pomyślał prawnik i milczał długo, dłużej zapewne niż wypadało. Zmuszony jednak położeniem swem, w które koniec końców już się był pogrążył, zaczął znowu:
— Nie tajnem jest może łaskawej pani, iż pani hrabina żywiła oddawna już dla młodszego syna swego pewne zamiary matrymonijalne, o które nawet... nawet toczyły się i toczą dotąd układy pomiędzy hrabiami, a inną wysoko położoną rodziną... Otóż... otóż... ze względu na te dawne zamiary i układy... z tego tylko jedynie względu... pani hrabina nieskończenie żałując iż składa się tak dla niej nieszczęśliwie, wnosi że... małżeństwo syna jej z córką łaskawej pani, prawdopodobnie do skutku przyjść nie będzie mogło... Nieskończenie, powtarzam, bolejąc nad tem, że wymienione już okoliczności, nie pozwalają jej wejść w bliższe, pokrewieńskie stosunki z rodziną łaskawych Państwa, pani hrabina za pośrednictwem mojem zapytuje...
Tu prawnik utknął znowu w swej mowie. Na twarz jego dość uczciwą i myślącą aczkolwiek ślamazarną, wybijał się coraz widoczniejszy rumieniec.
— Słucham pana! wymówiła p. Żulieta z tym samym co wprzódy chłodnym spokojem w głosie i na twarzy.
— Słuchamy pana! z tą samą co wprzódy męzką powagą, powtórzył za nią syn jej.
Niepodobieństwem już było cofać się. Czując się wewnętrznie do najwyższego stopnia nieszczęśliwym, prawnik kończył.
— Pani hrabina tedy, za pośrednictwem mojem zapytuje: czy łaskawa Pani uznać nie raczysz stosowne i najzupełniej... najzupełniej sprawiedliwe... aby, w razie nie dojścia do skutku pomienionych matrymonjalnych zamiarów pomiędzy córką jej a młodym hrabią, rodzina młodego hrabiego... wy... wypłaciła jej... tytułem zwrotu kosztów na podróże i wyprawę położonych... tylko i jedynie tytułem zwrotu kosztów summę... na przykład sześćdziesięciu tysięcy rubli...
Tu w całej swej wysokości, powstał z krzesła Henryk.
— Panie... przerwał.
Ale nie dała mu mówić p. Żulieta. Z twarzą której zwiększona tylko bladość, zdradzać mogła wewnętrznie doznawane wzruszenie, ale po której nieruchomych, najzupełniej spokojnych rysach błądził leciuchny uśmieszek więcej żartobliwy niż szyderski lub wzgardliwy, matka Delicyi skinęła ręką ku synowi w sposób łagodny lecz zarazem stanowczy.
— Pozwól Henryku, rzekła, a zwracając się do prawnika, wymówiła powoli i chłodno:
— Poselstwo pani hrabiny napełnia mię prawdziwem zdumieniem. Nie spodziewałabym się nigdy, aby osoba tak wysoko położona w świecie jak pani hrabina, posiadać mogła jakiekolwiek wiadomości z dziedziny handlu... i to handlu sercami i istnieniami ludzi. Co do mnie, jestem wiadomościom i manipulacyom podobnym najzupełniej obcą i nie wiem nawet zapewne, czy dobrze zrozumiałam tę, którą mi pan w imieniu pani hrabiny przedstawić raczyłeś...
Tu podniosła się p. Żulieta z kanapy i w postawie stojącej już, spokojnie wyniosłej, dokończyła:
— Być może iż pani hrabina, jako osoba słynna nietylko z cnót swych, ale i ze swej mądrości, potrafiła ocenić na brzęczącą monetę uczucia i szczęście syna swego. Wyznaję iż podobnie przezorną matką nie jestem i że zagadnienie, do jakiej mianowicie cyfry sprowadzić się da przyszły los mojej córki, zaskoczyło mię niespodziewanie, tak niespodziewanie, że prawdopodobnie do końca życia mego rozwiązać go nie potrafię. Racz pan te słowa moje powtórzyć pani hrabinie, jako odpowiedź na łaskawie mi uczynione jej zapytanie i dodać to jeszcze, że tak ja, jak córka moja, wysoce ceniąc sobie zaszczyt połączenia się z rodziną hrabiostwa, gotowe jesteśmy zaszczytu tego wyrzec się w pierwszej chwili, w której uczucia hr. Cezarego dla córki mojej, jakiejkolwiek ulegną zmianie. Do tej jednak chwili i na zasadzie uczuć tych, czujemy się najzupełniej w prawie tworzenia zamiarów i układania planów, obchodzących najbliżej nas i pełnoletniego już hrabiego. Żegnam Pana.
Prawnik powstał i z twarzą do szkarłatu prawie zarumienioną, złożył przed panią Żulietą ukłon pełen głębokiego, a szczerego widocznie uszanowania. Z drugim ukłonem zwracając się ku stojącym obok dzieciom p. Żuliety, przelotne na obie ich twarze rzucił wejrzenie. Henryk stał blady, wyprostowany, z ustami zaciętemi i jak się zdawało, przez wzgląd jedynie na wolę matki, milczącemi. Delicya wspierała się jedną ręką o ramię brata, drugą przyciskała serce. Twarz jej, miała w tej chwili wyraz dotkliwego cierpienia, a spływały po niej zwolna, z pod spuszczonych powiek, dwie grube łzy.
Zaledwie za niefortunnym posłem zamknęły się drzwi mieszkania, p. Żulieta, poniosła obie ręce do strasznie zmienionej twarzy, osunęła się na kanapę i wybuchnęła spazmatycznym śmiechem i płaczem.
— O! wołała przerywanym łkaniami głosem, o Delicyo, najdroższe złote dziecię moje! Widzisz jakie to są skutki fatalnego mego wyjścia za mąż... Całe życie byłam ubogą... nieznaną... zarzuconą w kąt zapadły... a teraz... teraz pierwsza lepsza milionerka poważa się proponować mi, abym sprzedała dziecię moje... O! Delicyo! Delicyo! niech cię Bóg strzeże od losu takiego!.. od takiej niedoli jak moja!....
Henryk i Delicya rzucili się na ratunek matki. Zlewali skronie jej orzeźwiającemi płynami i całowali jej ręce. Delicya płakała także choć zcicha. Henryk nie posiadający się z gniewu i oburzenia, chwytał już za kapelusz, aby biedz po doktora dla zanoszącej się wciąż spazmatycznemi łkaniami matki.
Nagle jednak łkania te ustały, p. Żulieta wyprostowała się na kanapie jak struna i zwróciła ku drzwiom twarz nerwowo drgającą i oblaną dwoma strumieniami obfitych łez. Przesilenie to sprowadzanem zostało, jak można było wnosić, wejściem do salonu hr. Cezarego.
Z za ogromnego bukietu, który niósł w obu dłoniach, twarz młodego hrabiego ukazywała się zmięszaną i wylękłą.
— Co się tu stało? zapytał wchodząc... spotkałem na wschodach Cegielskiego! chciałem zapytać go, ale nie zatrzymał się... leciał po wschodach bez pamięci! Co on tu robił? pani płacze... i pani także... Delicyo... i ty płaczesz! co się tu stało?..
— To się stało, panie hrabio, uroczyście powstając z kanapy, wyrzekła p. Żulieta, że z wielkim żalem... ale zmuszoną jestem odmówić panu ręki mojej córki!..
Bukiet wypadł z rąk Cezarego i legł u stóp jego na posadzce. Po twarzy przemknęło mu drgnienie strasznej trwogi. Otworzył usta, ale nie miał siły wydobyć z piersi głosu.
— Tak, podjął Henryk, przykro nam, wierzaj Cezary, że przykro to nam bardzo, ale nie możemy uczynić inaczej. Musimy odmówić ci ręki Delicyi.
— Panie hrabio! dodała Delicya prostując się i z dumnym błyskiem oczów, racz pan powiedzieć pani hrabinie, matce swojej, że ja nie jestem do sprzedania ani za 60,000 rubli, ani za wszystkie pieniądze, które są pod słońcem.
Cezary błędnem spojrzeniem wodził po otaczających twarzach.
— Nie rozumiem... szepnął, nie pojmuję...
— A więc jaśniej wytłómaczę ci wszystko panie hrabio! zawołała p. Żulieta hamując z całej siły i bardzo widocznie dreszcz spazmatyczny, który znowu przebiegał po jej ciele. Pani hrabina przysyłała tu pełnomocnika swego z propozycyą, abyśmy zerwali z tobą panie hrabio, ale zamian wzięli od niej 60,000 rubli! Pani hrabina myślała zapewne, że nie będąc tak bogatą jak ona, sprzedać mogę serce i szczęście mojej córki. Ale omyliła się, mocno omyliła się pani hrabina... Możemy być ubogimi, możemy więdnąć i ginąć nieznane od świata, ale poniżać się do tak nizkiej frymarki... nigdy! prędzej już umrzeć z nudów i rozpaczy!
— Wierzaj mi Cezary, bardzo poważnie zaczął Henryk, że gdyby cóś podobnego spotkało nas nie od kobiety, ale od mężczyzny... dla mnie lub dla niego nie byłoby już miejsca na świecie!..
Delicya blada wciąż bardzo i ze łzami na rzęsie drgającemi, usunęła się milcząc we framugę okna.
Boleść i oburzenie ludzi tych było najzupełniej szczere i głębokie. Sprzedać Delicyą za brzęczącą monetę, jakaż okropna, oburzająca myśl! Jakiż trywialny, grubijański, niesłychany i niewidywany nigdzie proceder!
— Boże mój! jęknął głucho Cezary... rozumiem teraz wszystko! O matko moja! matko!
Myliłby się ten ktoby mniemał, że ostatni wykrzyk młodego hrabiego, skierowanym był ku nieobecnej tu, a rodzonej matce jego. Nie. Skierowanym on był ku pani Żuliecie, przed którą Cezary na klęczki upadł i której ręce do drżących od wewnętrznego płaczu ust swych przyciskał.
— O, matko moja! matko! szeptał, nie odpychajcie mię od siebie za winę nie moją! ja bez was już żyć nie mogę! ja prócz was nikogo niemam blizkiego na świecie!
Powstał z klęczek, przesunął dłoń po czole i wyjąkał.
— Henryku! panno Delicyo!... czy mam was pożegnać? Nie! zawołał nagle, nie! wy mię kochacie i jesteście tacy dobrzy... Wy zrozumiecie że to nie moja wina... że ja sam jestem bardzo... bardzo nieszczęśliwy!...
Zdawało się że ten wybuch młodego człowieka tak szczery i tak gwałtowny, zmiękczył nieco i na korzyść jego wzruszył srodze zranioną w dumie swej rodzinę. Henryk uścisnął mu rękę w smutnem milczeniu, a p. Żulieta po chwilowym namyśle, łagodniej już nieco i spokojniej rzekła:
— Wybacz panie Cezary, ale powiem ci, że w tem co nas spotkało, jest dużo twojej winy...
— Mojej! krzyknął Cezary z przestrachem.
— Tak, twojej. Gdybyś bowiem miał więcej odwagi i stanowczości charakteru, familia twoja postępowałaby z nami wcale inaczej. Czyż pan sądzisz że ja nie wiem o tem, iż tak matka twoja jak brat, powinni byli już oddawna, według tego jak powszechnie dzieje się na świecie, oddać nam wizytę i starać się o zabranie z nami znajomości? Czy kto z rodziny pańskiej raz choćby ukazał się u nas, lub choćby jedną wyrządził nam grzeczność? Bynajmniej. Znać nas nie chcą, a wedle plotek na świecie krążących, Bóg wie nawet co o nas w kółkach swych rozgadują! Czy sądzisz pan że zniosłabym to wszystko, gdyby nie wzgląd na uczucia Delicyi i nie to przywiązanie, które dla ciebie powzięłam...
— O pani moja droga, najlepsza! jedyna na świecie matko moja! szeptał Cezary całując znowu ręce p. Żuliety.
— Otóż, coraz łagodniej już ciągnęła matka Delicyi, gdybyś pan miał, panie Cezary, więcej hartu i stanowczości, termin ślubu byłby już od dawna naznaczonym, familia pańska o nim uwiadomioną, a wtedy wszystko zaraz byłoby inaczej... nie mówię tego w celu skłonienia pana do jakichś kroków, bo po tem co dziś zaszło, wątpię nawet czy nie byłabym zmuszoną odrzucić je stanowczo...
— O, nie! nie! zawołał Cezary, nie mów pani tego! to w żaden sposób być nie może! ja nie mogę być tak nieszczęśliwym!
Mówiąc to z niezwykłą sobie żywością, z błyszczącem okiem, przybliżył się do Delicyi.
— Panno Delicyo! rzekł drżącym głosem i starając się spojrzeć w twarz jej ku oknu zwróconą, czy pani mi przebaczasz?
Delicya podniosła nań spojrzenie wpół dumne jeszcze i rozżalone, wpół miękkie już i przyjazne.
— Matce pana nie przebaczę nigdy, wyrzekła, ale panu nie mam nic do przebaczenia.
— Owszem pani, ze szczególną jak na niego mocą i bardzo smutnie zarazem odparł Cezary, matka pani miała słuszność... byłem dotąd jak zwykle nieśmiałym, nierozsądnym, bon à rien... ale dziś dopiero zobaczyłem co szczęściu memu zagraża... dziś przekonałem się jakiebyto było straszne, straszne dla mnie nieszczęście...
Pochylił się nizko nad narzeczoną i cicho bardzo wyszeptał:
— Delicyo! Aniele mój śliczny! czy nie straciłaś dziś swojej... swojej życzliwości dla mnie?..
— Jestem taką jaką byłam, zcicha też odpowiedziała Delicya.
Cezary podniósł twarz, która w tej chwili piękną była nieledwie, takie gorące oblewało ją uczucie, tak silny blask niezłomnego jakiegoś postanowienia gorzał mu w oczach.
— Czy pozwolicie mi przyjść tu znowu za godzinę? pytał.
Pani Żulieta zdawała się namyślać przez chwilę.
— A! rzekła, powinnabym powiedzieć: nie! ale taką już mam do ciebie słabość kochany panie Cezary i tak boleśnie byłoby nam wszystkim rozłączać się z tobą....
— Przychodź, przychodź! Cezary, dokończył Henryk, cóż robić? na świecie wszystko znieść trzeba — od kobiet mianowicie; a za cóż byś znowu ty miał pokutować za arytmetyczne pomysły swej matki!
— Jedną tylko rzecz waruję sobie, z powagą rzekła jeszcze p. Żulieta, abyś kochany Cezary historyom podobnym raz na zawsze zapobiegł i aby ślub wasz moje dzieci, jak można najwięcej był przyśpieszonym... Pozostawiłam na wsi męża i syna... wracać muszę...
Po tak łaskawie udzielonem mu przebaczeniu, Cezary opuścił hotel Europejski ze spotęgowaną we dwójnasób miłością i wdzięcznością w sercu, dla rodziny tej która powtórnie dziś adoptować go raczyła za członka swego. Szedł ulicą szybko bardzo, zamyślony lecz zarazem błogiemi uczuciami i nadziejami widocznie przejęty. Wszedłszy do pałacu, posłał pierwszego spotkanego sługę na górę z zapytaniem, czy hr. Światosław stryj jego, przyjąć go zaraz zechce.
Hr. Światosław przyjął. Cezary wszedł do gabinetu stryjowskiego krokiem powolnym lecz równym i pewnym, ze spokojnym, myślącym wyrazem na bladej trochę twarzy.
Kryształowe źrenice starego hrabiego, z dość widocznie obudzoną uwagą, zatonęły na chwilę w rysach i postaci synowca.
— Bonjour Cesar? qu’y a t’il donc de nouveau? co tam nowego?
Cezary stanął o parę kroków od stryja, ramieniem wsparty o gzems kominka. Gdzież się podziała zwykła niezręczność jego postaci? Nie spójrzał ani razu na swe ręce; patrzał w przestrzeń wzrokiem dziwnie jakoś przejmującym, głębokim.
— Mój stryju, wyrzekł głosem stłumionym trochę lecz pewnym, przyszedłem do ciebie ze skargą.
— Voilà! wymówił stary hrabia, ze skargą? do mnie? i na kogóż to masz się skarżyć przedemną, mój Cezary?
— Na moją matkę, odparł młody hrabia, a źrenice błysnęły pod nawpół spuszczonemi powiekami, światłem prawie posępnem.
— Syn skarżący się na matkę, a do tego jeszcze taki syn jak ty na taką matkę jak twoja! ależ to rzecz całkiem nowa dla mnie? zwolna i bardzo obojętnym głosem, lecz nie odwracając oczu od twarzy synowca, mówił stary hrabia. Dla czegóż z tą skargą nie idziesz do samej pani hrabiny?
— Dla tego, odpowiedział Cezary, że moja matka nie chce wcale mówić zemną o tem, co mię więcej obchodzi niż wszystko na świecie... Moja matka posyłała dziś pełnomocnika swego do rodziny, która przybrała mię już za syna, proponując aby odmówiono mi ręki kobiety, którą kocham, a wzięto w zamian od mojej matki 60,000 rubli.
Ciemny rumieniec oblał mu twarz, gdy wymawiał ostatnie wyrazy. W piersi jego pomimo że mówił głosem stłumionym i cichym, słychać było tłumioną burzę. Powieki starego hrabiego drgnęły, na ustach jego osiadł wyraz niesmaku. Jakkolwiek mało troszczył się o wszystko i wszystkich na świecie, postąpienie hrabiny niemile drasnąć w nim musiało strunę wrodzonej i w życiu wielkoświatowem ukształconej delikatności.
— Mais mon cher, rzekł po chwili, suis-je le précepteur de votre mère? Pani hrabina miała zapewne powody swe aby tak postąpić, dla czegóż więc z wiadomością tą przychodzisz do mnie?
Cezary milczał chwilę. Nie układał on był widocznie planu rozmowy swej ze stryjem, a niewprawnemu wmówienie i do głębi wzruszonemu, trudno było zdobywać się na szybkie odpowiedzi. Po chwilowem jednak milczeniu, mówić zaczął:
— Mój stryju, mam dwudzieścia trzy lata... jestem więc pełnoletnim i myślę że mam prawo ożenić się z kim zechcę... Nie chciałem jednak czynić tego bez wiedzy mamy i stryjów... pisałem, a później mówić chciałem o tem, ale nikt mię wysłuchać nie chciał. Mama, labbe i stryj August, postąpili ze mną jak z dzieckiem lub idyotą, z którym mówić nie warto... bolało mię to bardzo, ale... mniejsza o to! Potem jednak postąpiono gorzej, bo bez żadnej przyczyny ubliżono okropnie rodzinie dobrej i zacnej, za którą... za którą oddałbym z chęcią życie moje. Nie wiem już jakim sposobem, mój stryju, ale przyszło mi na myśl, iż bardzo być może że nie jestem ani dzieckiem ani idyotą...
— Enfin! zaledwie dosłyszalnie szepnął stary hrabia nie spuszczając wciąż nadzwyczaj już uważnych i badawczych oczu z twarzy synowca.
— Ponieważ zaś, coraz płynniej już i śmielej ciągnął Cezary, ponieważ zawsze, od urodzenia mego słyszałem, że ty stryju jesteś głową rodziny naszej, ponieważ byłeś prawnym opiekunem moim, dopóki nie przestałem być małoletnim, do ciebie więc, stryju, przyszedłem teraz, aby stanowczo oświadczyć, że od ożenienia się z panną Kniksówną nic na świecie odstręczyć mię nie może i że, choćby... (tu głos Cezarego zadrżał, a twarz jego powlekła się smutkiem) choćby mi przyszło zostać zupełnie i na zawsze już obcym własnej mojej rodzinie, ślub mój z panną Kniksówną nastąpi niepóźniej, jak, najdalej za miesiąc.
Oddawna już, od lat dziesiątka może nikt nigdy nie widział w oczach hr. Światosława takiego wyrazu, jak ten z którym patrzał on na twarz synowca. Było to zdziwienie połączone z tajemnie doznawanem zadowoleniem jakiemś, które jednak zniknęło całkiem gdy wzrok hrabiego pomknął ku przeciwległej ścianie i zatrzymał się na zawieszonym tam dagierotypie, młode i piękne dziewczę przedstawiającym. Dość długo milczał. Możnaby mniemać, że namyślał się a może i wahał pomiędzy dwoma sprzecznemi uczuciami. Nakoniec, nie spuszczając wzroku z dagierotypu, w pełni teraz oświetlonego padającym nań z okna promieniem słonecznym, ozwał się zwolna i zimno:
— A gdybym ja także powiedział ci, Cezary, że małżeństwo o którem mówisz, nie przyjdzie i przyjść nie może do skutku?
Cezary milczał chwilę.
— Mój stryju, rzekł, że smutkiem w głosie, musiałbym ci odpowiedzieć, że mylisz się...
— Kto wie? wymówił stary hrabia. Ecoutez-moi bien, Cesar! Jestem stary i chory... prawdopodobnie długo już żyć nie będę. Każdy z was synowców moich, odziedziczy po mnie część mego majątku, a każda z tych części Cezary... to miliony...
Umilkł na chwilę i patrzał znowu na synowca bardzo zimnemi i bardzo przenikliwemi oczami. Ale twarz Cezarego pozostała nieruchomą, nie odmalowało się na niej wrażenie najlżejsze.
— Otóż więc, coraz wolniej i dobitniej ciągnął stary hrabia, żenić się z tą... tą panną nikt ci zapewne wzbronić nie jest w możności, bo jak słusznie powiedziałeś jesteś już pełnoletnim. Uważam sobie tylko za konieczność oświadczyć ci, że jeżeli małżeństwo to przyjdzie do skutku, ja cię z przynależnej ci części spadku po mnie, wydziedziczę... uczynić to mogę w najrozmaitszy sposób, a uczynię z pewnością... powtarzam tylko raz jeszcze, że część ta, to, mój Cezary, miliony... miliony...
Ostatni wyraz hrabia wymówił z cichem, lecz przeszywającem syknięciem. Cóś nakształt tłumionego, krótkiego śmiechu zatrzęsło na mgnienie oka zapadłą piersią, a ze źrenic przezroczystych, strzelił ku twarzy Cezarego, błysk ostry i szyderski. Ale twarz Cezarego pozostała jak wprzódy nieruchomą, przemknął po niej tylko cień smutnego jakiegoś uśmiechu.
— Mój stryju, wymówił zcicha i nie podnosząc głowy, już przecie mam własne miliony, po ojcu wzięte, a czy... byłem szczęśliwy?
Teraz dopiero podniósł na stryja oczy, w których błyszczała wielka łza.
— Nie, mój stryju, dodał, nie miałem dotąd ani jednej minuty szczęśliwej w mem życiu, a przecież... przecież ojciec mój, miał i mnie pozostawił — miliony.
— Dziękuję ci więc, mój stryju, mówił dalej po chwilowem milczeniu, że myśląc o innych synowcach swych, myślałeś i o mnie... nieraz... nieraz myślałem sobie, że nikt nigdy nie myśli o mnie i że jestem tak jakbym niebył niczyim synem ani synowcem, ani bratem... O życzliwość twą, mój stryju prosić cię nie śmiem, bo wątpię czy ktokolwiek z rodziny mej, może mi być życzliwym... pragnę jej przecież bardzo... ale milionów twoich, mój stryju, nie pragnę wcale i gdyby mi trzeba było oddać wszystko co sam posiadam, za jedną chwilę spędzoną z kobietą którą kocham i z jej dobrą, drogą rodziną, oddałbym chętnie, mój stryju... natychmiast...
Umilkł. Milczeli długo obaj. Spojrzenie starego stryja zaciekawione nagle doznanem zdziwieniem, zmącone tonęło głęboko w jasnem, zlekka tylko mgłą marzenia przyćmionem spojrzeniu synowca.
— I... i... zaczął stary hrabia, i ty wierzysz w to Cezary, że ta kobieta kocha cię szczerze... istotnie?
— Wierzę, odpowiedział Cezary bez chwili wahania, zcicha ale z taką mocą, że wązkie wargi hrabiego drgnęły uśmiechem jakimś nieokreślonym, szyderskim trochę, a trochę boleśnym.
— Pojmuję, zaczął po chwili, że w twoim wieku można jeszcze wierzyć w rzeczy podobne i za niemi się uganiać. Widzę cię dziś zmienionym, Cezary, bardzo zmienionym i... nie powiem aby mi to przykrość sprawiało. Z tem wszystkiem, co do projektu małżeństwa tego, który pozwól abym ci to powiedział, jest projektem ze wszech stron opłakanym, zdania mego jeszcze nie zmieniam... jeszcze... i sprzymierzeńcem twoim być nie przyrzekam...
Tu oczy hrabiego przesunęły się znowu po ścianie, śród której wisiał mały, od słońca teraz błyszczący dagierotyp.
— Zaczekaj jeszcze trochę... dodał z wyraźnem wahaniem w głosie, przyjdź do mnie za dni dwa... trzy... a wtedy powiem ci co postanowię. W każdym razie, mężczyzną jesteś, nie dzieckiem już, jak to widzę teraz... zemną więc czy przeciwko mnie, masz prawo czynić co ci się podoba...
— Mój stryju! z serdecznym wybuchem zawołał Cezary, czegóżbym za to nie oddał, czegóżbym się nie wyrzekł dla tego, aby módz zadowolnić ciebie stryju i... innych. Jednej tylko rzeczy nie wyrzekłbym się dla niczego pod słońcem: ludzi, których kocham i... którzy mię kochają!
— Kocham, kochasz, kocha, kochają... uśmiechnął się stary hrabia. Jakże młodym, bardzo młodym jesteś jeszcze, mój Cezary! A! życzę ci abyś młodości twej nie zatopił wkrótce w gorzkiem morzu próżności i nikczemności świata tego!
Zdawało się że stary hrabia mówić chciał cóś więcej jeszcze. Nigdy a przynajmniej od bardzo dawna, nikt nie widział, aby kryształowe oczy jego z tak wyraźnem upodobaniem spoczywały na twarzy czyjejkolwiek, jak teraz na twarzy synowca. Ale, otworzyły się drzwi od przyległych salonów i kamerdyner Bartolome oznajmił JW. Hrabiów Augusta i Wilhelma Pompalińskich.
Czytelniku! oto jeden jeszcze egzemplarz, jeden jeszcze, a od wszystkich innych odrębny typ hrabiego Pompalińskiego! Zewnętrznie typ to był istotnie piękny. Z wysoką, siły pełną, a zarazem posągowo kształtną postacią, z ciemno płowemi włosy, kręcącemi się w tysiące pierścieni, z białą jak u kobiety twarzą i od matki niemki wziętem błękitnem jak niebo powłóczystem okiem, hrabia Wilhelm był z pewnością jednym z najdoskonalej pięknych młodzieńców, jacy istnieli kiedykolwiek na kuli ziemskiej. Pomimo sposobu życia niesłychanie urozmaiconego, pomimo długich a na pozór przynajmniej wszechstronnie rujnujących pobytów w Paryżu, Homburgu, Wiedniu i wszelkich innych europejskich zbiorowiskach zbytku i rozkoszy, hr. Wilhelm zdawał się być uosobieniem świeżości i młodzieńczości tak fizycznej jak moralnej, co tem bardziej zadziwiać mogło, ile że stryjeczny brat jego Mścisław o dwa lata młodszy od niego i ani w części nie dosięgający go nigdy w przeróżnych zapasach życiowych, był już, jakeśmy to widzieli, trupem nieledwie, sztucznie od czasu do czasu, galwanizującym się wybuchami gniewu lub pychy rodowej. Świetny rezultat ten, przedstawiający, rzadko gdzie indziej widywaną zgodność, burzliwego i wyczerpującego życia z wiekuiście trwającą świeżością sił tak cielesnych jak duchowych, hr. Wilhelm zawdzięczał nie czemu innemu, jak wzorowemu pod wielu względami wychowaniu, od ojca swego otrzymanemu. Konna jazda, gimnastyka, myśliwstwo, pływanie — były to żywioły, w których hr. August sam lubował się namiętnie, w które też syna swego, od kolebki niemal, niby w nurtach zdrowia i siłodawczej rzeki pogrążał. W dodatku, gdy hr. Mścisław od najpierwszych dni swego życia nieustannym był świadkiem troski zachodów przez ojca swego, szczególniej zaś przez matkę około wielkości i świetności rodu dokonywanych, w domu hr. Augusta, troski te i zachody milkły jakoś i znikały wśród różnych gwarów myśliwskich lub srebrnych dźwięków stołowych zastaw, tak że pierwszy z młodzieńców więdnął i gorzkniał w wiecznie otaczającej go atmosferze pokornych wzgard i rezygnacyjnych wyrzekań hrabiny, drugi rozkwitał i skrzydła szeroko rozwijał w swobodnem, hulaszczem, nieskazitelnie różowem otoczeniu swego ojca.
Tak więc ogromna różnica usposobień dwu stryjecznych braci, sprowadzała się istotnie do zachodzącej pomiędzy nimi różnicy — zdrowia i humoru.
Cokolwiek bądź, hr. Wilhelm mógłby śmiało pozować rzeźbiarzowi do symbolu wesołości i swobody młodzieńczej. Dużo słodyczy i miękkości było w spojrzeniu błękitnych jego oczów, pąsowe usta uśmiechały się z pod złotego wąsika, tak jak gdyby wciąż do świata Bożego mówiły: luby czarowniku! wielbicielem twym jestem i — niewolnikiem!
Wizyta dwóch wesołych hrabiów w sztywnym gabinecie lodowatego starca nie trwała długo. Poprzedzeni o kilka minut przez Cezarego, który śpiesznie wybiegłszy z pałacu, dążył już ku Europejskiemu hotelowi, ojciec i syn rozłączyli się na wschodach i gdy pierwszy z zamyślonym uśmiechem na pulchnych wargach, udawał się do apartamentów hrabiny Wiktoryi, drugi nie anonsując się nawet, z piosnką świeżo w Wiedniu przedstawianej Ofenbachowskiej opery, jak promień słońca, lub jak wesoły ton muzyczny, wpadł do przyćmionego wiecznie i cichego saloniku, hr. Mścisława.
— Dieu des dieux! zawołał w progu jeszcze, ty śpisz Mścisławie! My z papą jedziemy zaraz na przyjacielski obiadek do hrabiego Gucia, a ztamtąd do angielskiego klubu na partyjkę écarté, a ty śpisz, Mścisławie?
Mścisław nie spał. Leżał tylko rozciągnięty na szezlągu, z oczami utkwionemi w sufit, z cygarem w ustach. Z powodu jednak spuszczonych rolet, w saloniku było tak mroczno, że można było wybornie omylić się i wziąść go za śpiącego.
— Ależ ja nie śpię, Wilhelmie, rzekł podnosząc się zwolna młody hrabia i poskramiając nerwowe drgnienie spowodowane nagłem wejściem i głośnem przemówieniem stryjecznego brata, jestem tylko trochę niezdrów i zdaje mi się, że będę miał dziś wieczorem straszną migrenę! W dodatku je m’ennuie furieusement!
— Biedny ty jesteś mój Mścisławie z temi nudami i migrenami swemi! ulitował się nad bratem Wilhelm. Jak żyję nie miałem migreny i nie posiadam najmniejszego pojęcia o tem, jak stworzenie to wyglądać może. Wiem tylko, że gdybym ze trzy dni posiedział w tej twojej ciemnicy, dostałbym z pewnością nie tylko migreny, ale i spazmów — co najmniej zaś, strzeliłbym sobie w łeb z tęsknoty za światem!
Mówiąc to, zbliżył się ku oknu i jednem pociągnięciem sznurka podniósł fałdzistą, grubą roletę. Potok słonecznych świateł, zalał część mrocznego pokoju i tysiącznem odbiciem zamigotał na posadzce, źwierciadłach i złoconych ramach obrazów. Mścisław mrugnął kilka razy powiekami, jak któś nagle i boleśnie światłem olśniony.
— Oślepniesz, zaśmiał się patrząc na niego hr. Wilhelm, zobaczysz że oślepniesz jak będziesz dłużej całemi dniami zamykał się w podobnych ciemnicach. Tu déviendras aveugle i nie będziesz mógł nigdy już świata oglądać... a szkoda by była! Jest co widzieć!
— Widziałem już wszystko, co mogło być widzianem, mruknął hr. Mścisław, pokładając się znowu na szezlągu. Nie pojmuję, mówił dalej, jak możesz być wiecznie tak wesołym, Wilhelmie? Tyle jest w życiu zmartwień, zgryzot, kłopotów...
— Doprawdy? nic o tem nie wiem, mój drogi! A! a! przypominam sobie! papa opowiadał mi, że macie tu podobno zmartwienie wielkie z Cezarym, który żeni się z jakąś panną... chose... jakby powiedział mój papa! Spotkałem przed chwilą Cezarego u stryja Światosława i mało brakowało do tego, abym go nie poznał... Czy wiesz, że ma teraz minę człowieka tout à fait comme il faut i będąc na waszem miejscu, nie myślałbym mu przeszkadzać w jego tych amorach... być może bowiem, iż stopniowo wykształciłyby go one na młodzieńca zupełnie idealnego.
— Mało to mię obchodzi, czy brat mój będzie kiedy młodzieńcem idealnym, czy nie będzie, z chmurzącą się już twarzą odparł Mścisław. Wiem tylko to, że mezalians podobny byłby skandalem i wstydem dla nas, do którego matka moja i ja, a jak spodziewam się i ojciec twój także i stryj Światosław, nie dopuścimy nigdy...
— I pozwól sobie powiedzieć, mon cher, że źle uczynicie, przerwał poważniej już trochę hr. Wilhelm, po co ludziom psuć szczęście? niechby sobie kochali się i pobrali, a na twojem miejscu będąc j’en ferais mon profit. Piękna i młoda bratowa... takiego szczególniej męża jak Cezary, żona... Ależ to, mon cher, widoczna łaska Boska dla Ciebie...
— Mówisz jak dziecko, Guillaume, z wyraźnie już gniewnem syknięciem i przypodnosząc się nieco na szezlągu, rzucił Mścisław, nie wiesz chyba, jakie są procedencye tej... panny?
— Tra, la, la! zanucił Wilhelm, wiem, wiem, że niema ona żadnego prapradziada i że nikt wcale ją nie rodzi! Ale mój drogi, zdaniem mojem, każda kobieta piękna i miła, jest kobietą doskonale urodzoną...
— Jesteś egoistą, Guillaume! Mówisz o tem tak lekko dla tego, że cię to osobiście nie dotyka. Jestem jednak pewny, że ani sam nie uczyniłbyś nic podobnego, ani byś bratu swemu, gdybyś go miał, nie pozwolił...
— Pewność twoja, mon cher, nie posiada żadnych podstaw, przerwał śmiejąc się Wilhelm, ale mniejsza o to! Kryminalna ta sprawa biednego Cezarego, a o niej odkąd przyjechałem do Warszawy ciągle i od wszystkich słyszę, zaczyna mię już nudzić. Wolałbym o wiele zapoznać się z istotą czynu, będącą powodem i główną treścią tej sprawy. Ma to być jak mówią istota prześliczna! Ale jak tu duszno u ciebie, Mścisławie! Ani krzty powietrza! dziwię się jak mogłeś dotąd nie umrzeć na asfikcyą!
Z ostatniemi wyrazami zbliżył się znowu do okna i w całej szerokości otworzył lufcik. Mścisław wyprostował się już na szezlągu i ręką osłaniając gardło, zawołał pośpiesznie:
— Mais que fais tu donc, Guillaume? dostanę znowu tej okropnej chrypki, która prześladuje mię już i bez tego! proszę cię zamknij lufcik!
— Ani myślę! zaśmiał się Wilhelm, kocham cię, cher cousin i byłbym w rozpaczy, gdybyś się tu uwędził na kawał szynki! O! co za rozkoszne, orzeźwiające powietrze! Ubieraj się prędko we frak i jedź z nami na obiad do hr. Gucia!
— Mais tu es devenu tout à fait fou, Guillaume! proszę cię zamknij lufcik!
— Wkładaj frak i jedź z nami na obiad do hrabiego Gucia!
— Mais tu es assommant z twoim hrabią Guciem! zamknij lufcik Guillaume, proszę cię! ja nie mogę przecież z tem mojem usposobieniem do chrypki, zbliżać się do otwartego okna...
— A więc nie zbliżaj się, ale idź do swego gabinetu i wkładaj frak.
Hr. Mścisław z błyskającemi już od gniewu oczami, poskoczył ku taśmie od dzwonka i szarpnął nią gwałtownie.
— Żorż! krzyknął prawie do wchodzącego kamerdynera, zamknij lufcik!
— Żorż, plecami zasłaniając okno, odezwał się hr. Wilhelm, dis-moi, Żorż, od ilu już dni hr. Mścisław nie wychodził ze swego mieszkania.
— Pan hrabia od pięciu dni nie opuścił ni razu swego apartamentu...
— Uwędzisz się, Mścisławie, comme j’aime papa, uwędzisz się! zanosił się od śmiechu hr. Wilhelm.
— Tu mens! krzyknął do kamerdynera swego hr. Mścisław, tu mens Żorż! nie od pięciu, ale od trzech dni nie wychodzę z mieszkania mego... Zamknij lufcik, Żorż, zamknij lufcik!
— Pan hrabia wybaczyć raczy, z ukłonem odparł służący, ale nie od trzech dni lecz od pięciu...
— Quand je te dis że od trzech... zamknij lufcik...
— Od pięciu, panie hrabio...
Mówiąc to kamerdyner zbliżył się do okna i wyciągając ramię ku lufcikowi bronionemu wciąż przez zanoszącego się od śmiechu hr. Wilhelma, zrzucił ze stojącego obok stolika wazon porcelanowy, który rozbił się w kawałki.
— Qu’à, tu fais? Żorż! qu’à tu fais? qu’à, tu fais? zamknij lufcik!.. od trzech dni nie wychodziłem...
— Stłukłem wazon z Drezna przywieziony, panie hrabio! Od pięciu dni pan hrabia....
— Voilà qu’il recommence! Va t’en! Żorż! va t’en! stłukłeś mi wazon umyślnie!
— Nie, panie hrabio, stłukłem go spełniając rozkaz pana hrabiego. Od pięciu dni pan hrabia nie wychodził ze swego mieszkania...
— Od trzech dni, insolent, menteur, sansculotte que tu es! Va t’en! va t’en! va t’en! Umyślnie stłukłeś wazon!
— Nie umyślnie panie hrabio! dokończył Żorż i obszedłszy pokój w ten sposób, aby ręka pana jego dosięgnąć go nie mogła, wysunął się za drzwi.
Hr. Mścisław szerokiemi i szybkiemi krokami przebiegał salon.
— O! ci ludzie! wołał, ci ludzie! wolałbym być na pustyni z lwami, albo na dnie morza z wielorybami...
— Cha, cha, cha! zanosił się wciąż srebrnym, nieposkromionym śmiechem hr. Wilhelm, zawsze jednak masz gusta królewskie! na pustyni czy na dnie morza potrzebujesz do towarzystwa swego królów zwierząt lub królów ryb!
— Chwili spokoju mieć nie można! nie zwracając uwagi na wtrącenie się brata wyrzekał dalej hr. Mścisław, gryzą, męczą, nękają, gniewają! zdaje mi się że wylądowałem gdzieś na wyspę zamieszkiwaną przez dzikie ludy!
— Dziękuję za komplement! śmiał się wciąż hr. Wilhelm, nie potrzebując przecież jak ty Mścisławie gniewać się, aby czuć że żyję — nie gniewam się wcale. Wkładaj frak i jedź z nami na obiad do hrabiego Gucia!
Mścisław stanął na środku salonu i zmąconym jeszcze wzrokiem spojrzał na brata.
— Eh bien! rzekł, pojadę; rozgniewaliście mię, ty Guillaume i Żorż, wściekle... Czuję się jakoś wstrząśnionym...
— E vivo! wkładaj frak Mścisławie! Papa zaraz przyjdzie tu od hrabiny, po nas!
— Mais... mais... nie jestem zaproszony...
— Qu’à cela ne tient! poczciwy Gucio rad będzie nieskończenie ze zwiększonej ilości biesiadników! Tiens! a po obiedzie pojedziesz z nami do klubu?
— Żorż! wołał hr. Mścisław, mon frac et ma voiture! i wybierz tam sobie co chcesz z mojej garderoby!
Po kwadransie, zgrabne tilbury hr. Wilhelma ciągnięte jednym, ale olbrzymiej wielkości i ogromnej ceny koniem, z turkotem i łoskotem wyjeżdżało z pałacowej bramy na ładną ulicę. Wilhelm siedząc obok wygalonowanego stangreta w białych swych miękkich dłoniach trzymał jedwabne lice, za nim, z kawalerską niedbałością rozpierał się w powoziku hr. August, a obok hr. Augusta, sterczała cienka i jak pręt żelazny, sztywna postać Mścisława, z gardłem owiązanem ciepłym szalem, z bladą, wpół nadąsaną, wpół usypiającą twarzą.
O czem hr. August w czasie krótkiej wizyty swej u bratowej rozmawiał z hrabiną? niewiadomo. To pewna przecież, że po opuszczeniu apartamentu jej, miał on na twarzy wyraz ogromnego zadowolenia z siebie, a uśmiechając się filuternie i, jak jemu samemu zdawało się zapewne, niezmiernie przebiegle, pokręcał czarnego wąsa, motając nań, jak to mówią, pomysły jakieś, czy nadzieje. Hrabina zaś po rozstaniu się ze szwagrem, przebiegała długo największy ze swych salonów krokiem szybkim i niespokojnym, z palcem przyłożonym do ust, które uśmiechały się również do myśli jakiejś, błogiej znać, lecz zarazem i lekką dozą złośliwości przyprawionej. Kiedy nakoniec zmęczona długą przechadzką, stanęła przed oknem, z koralowych ust jej wypłynął krótki, urywany, rzekłby kto, mój Boże! zjadliwy śmieszek.
— Mon Dieu! mon Dieu! zawołała do siebie, i czegóżbym nie dała za to, aby na miejsce Cezarego, ugrzązł tam ten ulubiony i sławny Wiluś! que ce damoiseau s’embourbè là dédans... a pościć będę dziewięć sobót pour t’en remercier, o! Sainte vierge!
Nazajutrz w ślicznym acz niewielkim pałacyku hr. Augusta, w gabinecie bardzo kosztownie, lecz także bardzo po kawalersku urządzonym, brzmiał długo świeży, dźwięczny, ożywiony głos Wilhelma, a wtórował mu od czasu do czasu barytonowy, serdecznem zadowoleniem nabrzmiały śmiech hr. Augusta.
Czy stare medale i monety zgromadzone w rzeźbionych szafach hrabiego-Archeologa, trzęsły się od śmiechu słuchając opowiadań różnych historyjek, przywiezionych z szerokiego świata przez młodego podróżnika? nie wiem, ale wiem w zamian, że rumiana twarz hr. Augusta, nakształt księżyca w pełni wypływająca po nad różnobarwne zwoje wschodniego szlafroka, jaśniała niepokalaną, idealną radością, pulchne wargi jego zwolna i ze smakiem ssące bursztynowy cybuszek uśmiechały się rozkosznie, a oczy rozpromienione niewymownie miłemi uczuciami, ścigały krok za krokiem piękną i młodzieńczo ruchliwą postać syna, przechadzającego się po pokoju, mówiącego wciąż, gestykulującego, śmiejącego się i przyśpiewującego naprzemian.
Trwało to aż do południa.
— Papa! przerywając nagle opowiadanie jakieś o Wiedniu i Florencyi, zawołał hr. Wilhelm, cóżbyś powiedział na to, gdybym zaraz, natychmiast poszedł złożyć wizytę narzeczonej z Lamermoru!
— Jakiej narzeczonej? zapytał ojciec.
— Eh bien! tej narzeczonej o której posiadanie nasz biedny Cezary tak heroiczne walki stacza z całą rodziną swoją! Do najwyższego stopnia zaciekawia mię ta historya. Jeżeli panna jest brzydka — vogue la galère! niech ją sobie bierze Cezary, czy kto inny, ale jeżeli jest piękną, szkoda jej dla Cezarego! Taki niezgrabijasz — nie potrafi obejść się z ładnem cackiem.
— Panna jest bardzo piękną, zauważył hr. August nie śmiejąc się już, ale uważnie przypatrując się synowi.
— Hé! hé! cher papa! czyś już ją nie widział wypadkiem?
— Widziałem gdy wychodziła z hotelu. Kazałem ją sobie szwajcarowi pokazać. Niepospolicie piękna blondyna i co dziwniejsza, elle a une mine tout à fait distinguée!
— A ubiera się?...
— Comme une reine!
— Vrai? a więc czegóż chcecie od tego biednego Cezarka? Choć raz w życiu pokazał, że ma rozum... tylko że, niepospolicie pięknej blondyny szkoda dla niego...
— Spróbuj mu ją odbić! filuternie mrugając powieką uśmiechnął się hr. August.
Wilhelm wzruszył ramionami.
— A to mi na co? rzekł, małoż to na świecie niepospolicie pięknych blondynek? pocóż mam obarczać sobie sumienie łzami tego biednego Cezarka? Gdyby... gdyby została już ona moją bratową... ha! nie zarzekam się! mógłbym zgrzeszyć...
— Zgrzesz teraz, przerwał hr. August, a oddasz przez to nam wszystkim wielką przysługę. Rozkochaj pannę w sobie, wywieź ją nawet... na czas jakiś zagranicę, a potem... no, potem... ty wrócisz do Warszawy, ona do swojej puszczy, a Cezarek tymczasem namyśli się może zostać kapucynem... co byłoby dla niego najwłaściwszem.
— Zbrodnicze miewasz pomysły, cher papa, przeglądając się w źwierciedle rzucił Wilhelm, co do mnie, nie mam wcale ochoty, ani wywozić pannę zagranicę, ani zapędzać Cezarka do klasztoru! Wszystko mi jedno! niech sobie żyją i kochają się zdrowi i weseli! Zobaczyć to cudo litewskie chciałbym, ale i to — niebardzo. Powiedz słowo, cher papa, a zamiast do tych pań, pójdę znowu do Mścisława, aby mu rolety odsłaniać i lufciki otwierać... Myślałem nawet że tak bardzo nie życząc sobie tego małżeństwa, mógłbyś być nierad, jeśliby ktokolwiek z rodziny zaawanturował się do tych pań z wizytą...
— I owszem, rzekł hr. August, awanturuj się mój Wilusiu, awanturuj się z wizytą... Wiem, że jesteś o tyle rozumnym, o ile miłym chłopcem i że wraz z twoim przyjazdem, bieda ta nasza skończyć się powinna...
— Ainsi-soit il! idę tedy do Europejskiego hotelu, wchodzę do mieszkania tych pań... mama dobrodziejka (straszliwe zapewne parafialne czupiradło) powstaje na moje przyjęcie... wie już kto jestem, bom się zaanonsował: — Panie hrabio! — Pani! — Niech pan hrabia (ze straszliwym litewskim akcentem) będzie łaskaw usiędzie! — Upadam do nóżek, pani dobrodziejce! Konwersacya rozpoczyna się. Zapytuję jak na łanach litewskich urodziła pszenica. Mama dobrodziejka odpowiada, że chwała Panu Bogu dobrze! syn zaś podchwytuje: — Co tam mama plecie! kiepsko, panie hrabio, kiepsko! W tem córeczka odzywa się: — Ale za to kwiatki moje urodziły! — Pani lubi kwiatki! — Passyami! — I gołąbki pewnie? — Passyami! — I kurki czubate! — O, moje kurki czubate! żeby pan hrabia wiedział, jak one lubią jęczmień! — Tu wchodzi narzeczony, ja powstaję... składam błogosławiące dłonie na obu ich młodych i pięknych głowach, a udzieliwszy w ten sposób braterskiego błogosławieństwa mego, robię fugę i prosto od pszenicy mamuni i kurek czubatych córuni, lecę na śniadanie do boskiej Aurelii, która między nami mówiąc, znudziła mię fatalnie! Mniejsza o to! lecę do niej, wypijam szampana i przyjeżdżam tutaj, aby złożyć relacyą z nowo zabranej znajomości, u stóp twoich, cher papa!
W czasie całego monologu tego, wypowiedzianego z odpowiednią słowom gestykulacyą i stosownemi nagięciami głosu, hr. August śmiał się aż do łez prawie.
— Mój ty miły swawolniku! zawołał ujmując głowę syna w obie dłonie i składając głośno całus na białem, gładkiem, jak u dziewicy czole jego, zabawiłeś mię tym swoim sielskim obrazkiem mamuni i córuni, który jednak zdaje mi się nie odpowiada zupełnie rzeczywistości. Cegielski widział te panie i powiada....
— Cegielski jest trochę ślepy, przerwał Wilhelm, a w dodatku spełniał tam polecenie tak strasznej natury, że mu wybornie zamiast tych pań wszystkie gwiazdy niebieskie, stanąć mogły w oczach. Ręczę ci cher papa, że są to jakieś parafialne rarogi! Ale mniejsza o to! ja i na rarogi popatrzeć czasem lubię, gdy mają choć trochę ładne buzie! Trzeba zresztą wszystko widzieć na świecie! lecę więc i wracam około godziny czwartej... ze śniadania u Aurelii!.. Bonjour, papa!
Trudnoby opowiedzieć całą radość i wdzięczność Cezarego, gdy hr. Wilhelm wpadłszy do mieszkania jego jak błyskawica, oświadczył mu że pragnie natychmiast, ale to natychmiast złożyć wizytę narzeczonej jego i jej rodzinie.
— Chcę naprawić błędy moich bliźnich, dodał wpółseryo, wpółżartem i okazać paniom tym grzeczność, której wszyscy członkowie przedostojnej rodziny naszej dotąd im odmówili! Ożenisz się z tą panną czy nie ożenisz... tego już nie wiem, ale że się w niej rozkochałeś, pragnę być dobrym bratem i pójdę oddać jej należny pokłon!
Daleko trudniej jeszcze przyszłoby opisać wrażenie sprawione w salonie p. Żuliety, wejściem, zamiast jak zwykle bywało, jednego młodego hrabiego, dwóch młodych hrabiów.
Cezary z promieniejącą od radości twarzą, przedstawił stryjecznego brata swego. Niewypowiedzianą rozkosz uczuwał, wprowadzając w dom tyle sobie miły, jednego chociaż członka swej rodziny.
Pani Żulieta okazała się jak zazwyczaj, damą pełną dystynkcyi i dokładnej znajomości światowych zwyczajów, p. Henryk był takim za jakiego i w powiecie swoim uchodził, to jest młodzieńcem ze wszech stron extrémement bien, Delicya jakkolwiek drżała pod malowniczemi falbanami i tunikami sukni swej srebrnawego koloru z błękitnemi oszyciami, mężnie jednak hamowała gwałtowne swe wzruszenie i potrafiła powitać gościa tak wdzięcznym, lecz zarazem i poważnym ukłonem, z tak spokojnym acz słodkim wyrazem na z lekka zapłonionej twarzy, iż hrabia Wilhelm wprzód nim usiadł na wskazanym mu przez p. Żulietę fotelu, zatrzymał przez chwilę miękki, a błyszczący wzrok swój na tak harmonijnem i wytwornem, tak słodko i czysto dziewiczem zjawisku. W całej rodzinie tej, najnieprzychylniejsze oko dostrzedz by nie mogło najlżejszego cienia parafiańszczyzny, lub śmieszności jakiejkolwiek. Nie dostrzegł go więc i hr. Wilhelm, a gdy, po krótkiej, ceremonialnej bo pierwszej wizycie opuszczał hotel, rzekł do Cezarego, który go ze wschodów przeprowadzał:
— Winszuję ci gustu, Cezary! narzeczona twoja jest w istocie niepospolicie piękna i sympatyczna, a z kilku słówek które wypowiedziała, wnoszę że i rozumek ma nielada! Nie uważaj na nikogo i żeń się z nią! Będziesz miał prawdziwe cacko!
A kiedy Cezary w milczeniu, lecz z głęboką radością i wdzięcznością dłoń mu ściskał, hr. Wilhelm dodał jeszcze:
— Ale, ale! zaprosiłem się do tych pań na jutro... trochę to nie etykietalnie, ale etykieta zbyteczna i ja, to dwaj przyrodzeni nieprzyjaciele! Byleby mnie z kimś i komuś zemną było przyjemnie — nie patrzę ani w kalendarz, ani na zegarek! Otóż bądź tak dobry Cezary, zaczekaj na mnie jutro do 1-szej, przyjadę do ciebie i pojedziemy do pań tych razem. Dobrze?
Cezary po stokroć powtórzyłby: dobrze! tak go radowała przychylność przez brata stryjecznego okazana ukochanym, a tak przez innych gardzonym istotom. Zanim wszedł z powrotem na pierwsze piętro hotelu, ślubował w myśli Wilhelmowi przyjaźń dozgonną i gdyby w tej chwili wypadła mu potrzeba rzucenia się dla niego w ogień lub w wodę, uczyniłby to z pewnością, bez chwili wahania się i namysłu.
Radość Cezarego zaćmioną przecież dnia tego została niezwykłym wcale humorem, w jakim wracając do apartamentu p. Żuliety, znalazł matkę i córkę. Matka dziwnie jakoś zamyśloną była przez dzień cały, jakby zmartwioną i od czasu do czasu, niespokojne widocznie wejrzenia rzucała na Delicyą, która milcząca i bledsza niż zwykle, ale ze szczególnie jakoś, gorączkowo niemal błyszczącem okiem, niezmiernie mało i z musu tylko, jakby rozmawiała z narzeczonym. W połowie nakoniec wieczora, w chwili właśnie gdy Cezary siedząc przy narzeczonej, zdobył się na niezmiernie u niego rzadki objaw zuchwałości i ująwszy jej rękę a pochylając się, aby spojrzeć w spuszczone jej oczy, nieśmiało i zcicha mówić jej zaczął o blizkim terminie ślubu, Delicya, nagle i dla wszystkich niespodzianie, zakryła twarz batystową chusteczką, wybuchnęła głośnym, spazmatycznym płaczem i wybiegła do przyległego pokoju, drzwi za sobą zamykając. Wybiegła też za nią wnet p. Żulieta i niebawem wróciwszy z twarzą zmartwioną bardzo i ze łzą kręcącą się w oczach, oświadczyła że niespokojną jest o stan zdrowia córki, która od pewnego czasu, dostawać zaczęła podobnych ataków nerwowych i że myśli nawet, czyby nie należało zaraz jutro wezwać dla niej na naradę lekarską, kilku książąt medycyny warszawskiej.
Nazajutrz przecież książęta medycyny okazali się zupełnie niepotrzebnymi młodej osobie, która z cerą twarzy białą jak lilia, z uśmiechem zdrowia i wesołości na wilgotnych, purpurowych usteczkach, ożywioną rozmową przyjmowała wraz ze swą matką, dwu wchodzących do saloniku hrabiów. Hrabia narzeczony smutnym był jeszcze i niespokojnym smutkiem i niepokojem wczorajszym. Tem jaśniej też, tem świetniej, przy zbladłej nieco twarzy jego i onieśmielonej znowu postawie, odbijała młodzieńczych uroków pełna żywość i wesołość stryjecznego jego brata. Śmiało acz z uszanowaniem wielkiem, hr. Wilhelm przybliżał się do Delicyi, nieustannie obok niej miejsce zajmował i z góry już, jako przyszłą bratowę swą, prosił ją o pozwolenie nazywania się: siostrzyczką! Pozwolenie to udzielonem zostało wśród zobopólnych śmiechów i spojrzeń, w których któś upatrzyłby może cóś więcej nad zwyczajną towarzyską wesołość i pokrewieńską przyjaźń. Któś uważny, w uśmiechach tych i spojrzeniach, dojrzałby może coraz bliższe i szybsze dążenie ku sobie dwu jednostajnie zapalnych natur, niewidzialnie lecz namiętnie w atmosferze drżące prądy elektryczne, biegnące od skłonnego do marzeń i miłości spragnionego serca dziewicy, do miękkiej i ku wszelkim rozkoszom życia, z lekkością i płochością ptaka lecącej duszy młodzieńca.
Po dwugodzinnem pobycie w hotelowym apartamencie, w obec zbliżającej się pory obiadowej, hr. Wilhelm ze śmiechem i z błagalnem na p. Żulietę spojrzeniem, zawołał:
— Comme j’aime papa! Róbcie panie sobie co chcecie, ja dziś ztąd nie wyjdę! Raczcie chyba panie zwołać lokajów i rozkazać, aby mię ztąd wynieśli, ale i w takim razie, zapowiadam, że silny jestem i bronić się będę...
Rzecz to była bardzo naturalna, że obie panie jak też i p. Henryk, oświadczyli że nic ich dnia tego bardziej zadowolnić nie może jak pozostanie u nich na obiedzie i herbacie młodego hrabiego.
— Wieśniacy jesteśmy, panie hrabio, z uśmiechem zupełnie wielkoświatowym dodała p. Żulieta, nie trzymamy się też zbyt ściśle prawideł etykiety i przekładamy o wiele dobrych, serdecznych przyjaciół nad ceremonjalnych gości.
W odpowiedź na łaskawe przyzwolenie to hrabia Wilhelm z miną swawolnego, rozpieszczonego dziecka, pocałował w rękę p. Żulietę, a przysiadając się znowu do Delicyi, rzekł zcicha:
— Czy jesteśmy naprawdę bratem i siostrą?
— Rzecz to przecież umówiona i postanowiona, uśmiechnęła się Delicya.
— W takim razie, smutnie mówił młody hrabia, ja jestem bardzo nieszczęśliwym bratem, a pani jesteś bardzo złą siostrą!
— Dla czego!
— Gdybym był szczęśliwym bratem, pozwoliłabyś pani, abym jej podziękował za pozwolenie pozostania tutaj — po bratersku!
Delicya zarumieniła się gwałtownie i dumnie nieco na młodego hrabiego spojrzała.
— Panie hrabio! rzekła, należę do liczby sióstr, które gniewają się bardzo łatwo i karać umieją niegrzecznych — braciszków!
Mówiąc to wstała i przeszedłszy całą długość saloniku, zbliżyła się do stojącego przy oknie Cezarego i z wdzięcznym uśmiechem, mówić cóś do niego zaczęła. Hr. Wilhelm patrzał za odchodzącą z widocznem bardzo zachwyceniem, a gdy stanęła obok narzeczonego swego i podniosła ku niemu łagodne swe, turkusowe oczy, spuścił wzrok ku ziemi i na twarz spadł mu, rzadko na niej widywany wyraz, przykrego uczucia.
Żadna pewno pod słońcem gospodyni domu, nie umiała lepiej od p. Żuliety organizować przyjacielskich, wykwintnych obiadków, przy których podsycana wciąż przez nią rozmowa i podtrzymywany dobry humor gości, tworzyły atmosferę pełną wytwornej, a zarazem serdecznej swobody. Dopomagał jej w tem dzielnie i umiejętnie syn, wdzięcznie a skromnie dopomagała córka. Hrabia Wilhelm został przy obiadku tym ostatecznie podbity i oczarowany przez miłą tę, a tak przyzwoicie serdeczną rodzinę, a Cezary który dnia tego, pierwszeństwa w rozmowie i względach pań, bardzo chętnie ustępując stryjecznemu bratu, w milczeniu najczęściej poił się widokiem wesołości i wdzięków drogich sobie osób, ujął po obiedzie ramię brata i pochylając się ku niemu szepnął:
— Prawda Wilhelmie, jaka ona śliczna! i jacy oni wszyscy dobrzy i mili!
— Ależ prawda, najzupełniejsza prawda, mój Cezarku! odszepnął z zapałem hr. Wilhelm, wiesz? nie spodziewałem się nigdy, aby na litewskich pustkowiach, wyrastać mogły podobne — cuda! Urodziłeś się w czepku, Cezary i doprawdy gotów ci jestem zazdrościć!
Pierwszy raz w życiu swem ce pauvre Cesar przejęty był do głębi duszy uczuciem wielkiego tryumfu. Uczucie to rzucało mu na czoło blask bardzo jasny i wyrazem słodyczy niewymownej napełniało jego oczy. Postawa jego i ruchy, nabrały dziwnej powagi i męzkiej godności. Był wtedy pięknym prawdziwie, pięknością ducha który długo nękany i usypiany, budził się do coraz pełniejszego życia szlachetnych uczuć i myśli i życiem tem wewnętrznem, gorącem niby światłem czarnoksięzkiem, oblewał zewnętrzne jego kształty.
Nieszczęściem, Delicya mniej niż kiedykolwiek, usposobioną była dnia tego do zwracania pilnej i przychylnej uwagi na narzeczonego swego. Nie spostrzegała też i ocenić nie mogła wszystkiego, o czem mówiła zmieniona do gruntu prawie i dla niej i przez nią upiększona powierzchowność jego. Przez długie parę godzin rozmawiała ona z hr. Wilhelmem o operach, na których w ciągu ubiegłego tygodnia wraz z matką swą była, o muzyce i rozmaitych rodzajach jej i wpływach. Hr. Wilhelm, jak sam wyrażał się, przepadał za muzyką i żyć bez niej nie mógł. Opery i koncerty przez wielkich mistrzów dawane, stanowiły jeden z głównych uroków, pociągających go ku wielkim miastom Europejskim. Mówił prawdę. Muzyka wywierać musiała ogromną siłę przyciągania na duszę jego, która samą zdawała się być niczem innem jak zbiorem strun niesłychanie na każde dotknięcie wrażliwych, długą, nieustającą pieśnią hulaszczą lub liryczną.
Rozmowa o muzyce prostą drogą zaprowadziła młodą parę ku fortepianowi, przy którym stała etażerka, zarzucona nutami do grania i śpiewu. Zaczęto przerzucać nuty, wybierając pomiędzy niemi kompozycye wspólnie obojgu znane i najbardziej ulubione. Nikt zaręczyć nie potrafi, czy przy zatrudnieniu tem drżąca od wzruszenia, śnieżna rączka Delicyi nie spotykała się od czasu do czasu z szukającą ją mimowoli może białą, gorącą dłonią Wilhelma. Co pewna to, że po kwadransie dwa głosy ich czyste jak kryształ, a silne jak młodość, spotkały się ze sobą w melodyjnym jakimś, długim duecie.
Delicya siedziała przy fortepianie, Wilhelm stał za nią, ręką o poręczę krzesła jej oparty, ze wzrokiem chwilami utkwionym w rozpostartych na pulpicie nutach, częściej daleko błądzącym wśród gęstych, miękko falujących włosów dziewicy.
Po pierwszym duecie nastąpił drugi, potem Delicya śpiewała sama, lub akompaniowała do śpiewu młodemu hrabiemu. Głosy obojga młodych śpiewaków, nakształt dwu tęsknotą zdjętych i ku sobie dążących płomieni, to falowały miękko i cicho, to wzbijały się coraz wyżej, kędyś zda się, w niedościgłe wysokości, ku słońcu szczęścia, ku niebu miłości, wzlatując.
Trwało to bardzo długo. Piersi tak Delicyi jak Wilhelma, zdawały się posiadać wieczoru tego siłę niezmordowaną. W głębinach istot ich rodziło się cóś co siłę tę podtrzymywało i wciąż potęgowało.
Pani Żulieta, cicha i nieruchoma jak posąg, siedziała na kanapie, w cieniu nieco, a oczy jej tkwiące nieustannie w twarzach dwojga młodych ludzi, zdradzały radość wielką i dumę połączoną z większą może jeszcze trwogą. Widziała ona, wyraźnie widziała, że nić przyszłości najukochańszego jej dziecka, którą była z takiem staraniem i tak zręcznie wysnuła, rwała się w jej oczach. Tuż obok wprawdzie i najniespodzianiej w świecie wypływała nić druga, świetniejsza jeszcze od pierwszej, ale — czy będzie można zawiesić na niej widoki i nadzieje przyszłości, z taką pewnością jak na tamtej? czy obie razem nici te, jedna przez drugą pochłonięte, nieznikną we mgle marnych ułud i zręcznych prządek, nie wyrzucą znowu na wydmę wiejskiej, a małoszlacheckiej nudy i samotności? Były to pytania, które trwogą napełniały serce p. Żuliety i skłaniały ją do głębokiego zastanawiania się nad położeniem pełnem już teraz wątpliwości i niebezpieczeństw.
Henryk który sam grał także i śpiewał, mięszał się od czasu do czasu do muzykalnych ćwiczeń młodej pary. Cezary zaś siedząc we framudze okna, w cieniu i odosobnieniu, z czołem wspartem na dłoni, całą istotą swą tonął w falach głosu narzeczonej. Fale to kołysały nim miękko, albo też porywały go w ogniste, burzliwe jakieś odmęty, a ile razy wezbrały z całą potęgą swą i kędyś wysoko, pod samem słońcem, zda się, drżały i wzdychały tęsknotą niewysłowioną, namiętnością nie tłumioną już nawet, zasłuchanego młodzieńca, przebiegał od stóp do głowy dreszcz rozkoszy — boleśnej niemal, tak nieznanej mu dotąd, tak potężnej i przejmującej. Był pewnym, a był tak pewnym jak tego że żyje i kocha, iż Delicya śpiewała dla niego i do niego, że każdy ton jej głosu, był wyrazem przez serce jej, jego sercu posyłanym. To też w odpowiedź na te wołania jej i westchnienia, leciały z ocienionej framugi okna ku w pełni i rzęsiście oświetlonej postaci dziewiczej, w głębinach ducha Cezarego wymawiane słowa miłości bez granic i promienistej jak szczęście nadziei. Z pod dłoni którą przysłaniał on sobie czoło, oczy jego świeciły jak dwie gwiazdy gorejące a nieskazitelne. Parę razy oszkliła je łza. Była to łza niewysłowionej wdzięczności dla kobiety, która mu dała ogromne to niespodziewane szczęście, — przez którą i dla której po raz pierwszy w życiu uczuł się mężczyzną czującym, myślącym i żyjącym w pełni.
Było już po północy, kiedy umilkły w hotelowym apartamencie dźwięki muzyki, śpiewu i rozmów, a matka i córka pozostawszy sam na sam, spojrzały na siebie przy słabem świetle, zasłoną ocienionej lampy.
— Delciu! przemówiła zcicha p. Żulieta.
— Mamo! z oddechem zapartym w piersi, odszepnęła Delicya i z nagłym, niepowstrzymalnym wybuchem uczuć, rzuciła się do kolan matki. Głowa jej była w ogniu, z oczu wytrysnął zdrój obfitych, niepohamowanych łez.
— Delciu! dziecię moje biedne, najdroższe! otaczając szyję córki drżącemi ramionami i pochylając się nad nią szeptała p. Żulieta, jakże znowu los twój stał się niepewnym! jakże lękam się o ciebie! o przyszłość twoją! o serce twoje! Ale nie płacz już dziecko moje, nie płacz! oczy ci zabrzękną i będziesz jutro źle wyglądała!
Delicya podniosła głowę i wstrząsnęła nią przecząco.
— Nie, mamo, wyrzekła, nie! łzy takie nic nie kosztują i nie zepsują piękności! to łzy radości, moja mamo, to łzy szczęścia! on mię kocha! on! ideał mój! moje marzenie od tylu dni i miesięcy! a ja! ach, mamo! ja nie pojmuję już, jakbym żyć mogła bez tej jego twarzy prześlicznej! bez tego głosu jego, od którego... pali mi się serce!
Pani Żulieta słuchała namiętnych tych słów córki z przerażeniem nieledwie.
— Delicyo! Delicyo! a jeżeli się mylisz! jeżeli on cię zawiedzie! jeżeli on nie kocha cię tak jak to sobie wyobrażasz!
Delicya wyprostowała się.
— Nie mylę się mamo, nie mylę się z pewnością... on mię pokochał od pierwszego na mnie spojrzenia, tak jak ja kochałam go już wtedy, gdy znałam tylko portret jego!
— Dziecko moje drogie! nie unoś się tak! staraj się panować nad uczuciami swemi! hr. Wilhelm jest w istocie miłym, nadzwyczaj miłym młodzieńcem i podobałaś mu się widocznie. Ale... ty nie znasz jeszcze świata... niewiesz że u takich młodych panów od pokochania do ożenienia się — przestrzeń ogromna!
— Nie chcę myśleć o niczem, mamo, nie chcę nad niczem zastanawiać się... kocham po raz pierwszy w życiu i czuję... czuję to tylko, że jestem szczęśliwą!
— O mój Boże! jęknęła Żulieta, cóż ja teraz uczynię, cóż pocznę! gdybym mogła być pewną! ale nie! są to miraże, na których nie mogę budować gmachu twej przyszłości! Obawiam się bardzo droga moja, abyśmy nie osiadły na mieliźnie! Z innej znów strony... jeżeliby uczucie hr. Wilhelma było prawdziwem... czemużby nie? jest on hrabią Pompalińskim jak i Cezary, a w dodatku jedynakiem, więc o wiele od Cezarego bogatszym... kochasz go... dodatek to bardzo dobry... będziesz z nim miała szczęście zupełniejsze jeszcze, choć znowu Cezary jest łagodniejszym, pokorniejszym i łatwiej mogłabyś wziąść nad nim górę... rządzić nim... i przytem szkoda mi go trochę, tego poczciwego Cezarka! tak się już był do nas przywiązał...
— I mnie go także żal, moja mamo... czuję dla niego przyjaźń, wielką nawet przyjaźń... ale... możnaż porównać go nawet z Wilhelmem? i cóż zrobię z mojem sercem, które...
— Zapewne, zapewne... w twoim wieku serce daje się jeszcze silnie uczuwać... ale ja jako matka, pojmując uczucia twoje, powinnam stać na straży twych interessów... Wpadł ci w rękę Delicyo, wielki los na loteryi życia... gdybyś go wypuściła, oblewałybyśmy potem obie stratę tę gorzkiemi łzami... Posłuchaj mię, moje dziecko! Jednej tylko rzeczy wymagam od ciebie. Bądź grzeczną, bądź uprzejmą dla Cezarego, więcej jeszcze nawet grzeczną i uprzejmą, niż byłaś wprzódy... Będzie to podwójnie użytecznem. Podrażni to uczucie i wzbudzi zazdrość w Wilhelmie, a zasłoni oczy Cezaremu i zatrzyma go przy tobie... Jeżeli tamten oświadczy się i to wkrótce, formalnie i stanowczo, oddamy mu naszą rączkę, a biednego Cezarego pocieszemy według możności najszczerszą przyjaźnią naszą, jeżeli zaś Wilhelm, jak się tego obawiam, ujrzy w tobie cel chwilowej tylko zabawy... postaramy się o nim zapomnieć i... i... pozostanie nam Cezary... Czy dobrze pieszczotko moja? czy słuchałaś mię uważnie i postąpisz tak jak cię o to proszę?
— O! mamciu moja, jaki on piękny! jaki zgrabny! jakie u niego oczy i głos cudowne! jak ja go kocham! nie odrywając głowy od kolan matki, szeptem odpowiedziała Delicya.
Dość wcześnie jeszcze było przed południem, kiedy Delicya weszła do saloniku ubrana już zupełnie, z książką w ręku. Miała na sobie dnia tego bardzo kosztowną i kunsztowną suknią bladoniebieską; szyję jej otaczały zwoje puszystych koronek, a włosy, z najzalotniejszą w świecie prostotą zwinięte w jeden olbrzymi warkocz, przepięte były nad czołem dwoma wielkiemi gwiazdami z kryształu i złota. Wzruszenie i łzy wczorajsze nie pozostawiły na świeżem jak lilie i róże jej licu innych śladów, jak lekkie błękitnawe obwódki, które okrążając jej oczy, dodawały im nieskończenie wiele wyrazu i blask ich w sposób nadzwyczaj poetyczny przyćmiewały.
Zadumana, wpółuśmiechnięta, wpółsmętna usiadła na kozetce w rogu saloniku stojącej, położyła otwartą książkę na kolanach i w karty jej wzrok utkwiła. Widać było jednak, że myśl jej, uciekając od brzydkich, czarnych wierszy na bibule wyrytych, tęsknie i niecierpliwie goniła po jasnem, szerokiem przestworzu, pieszczone wyobraźnią lube, promieniste jakieś zjawisko.
Nagle drgnęła. Na karty książki padł od strony drzwi podługowaty cień jakiś. Z poruszeniem osoby, która nieustannie a niecierpliwie, czegóś lub kogoś oczekuje, zwróciła głowę ku drzwiom. W drzwiach stała wielce prozaiczna postać hotelowego kelnera i w ręku kartkę wizytową trzymała.
Delicya wzrokiem tylko rzuciła kelnerowi pytanie niecierpliwe. Głos odmawiał jej posłuszeństwa.
— Hrabia Wilhelm Pompaliński, patrząc na kartę odpowiedział niememu pytaniu temu kelner.
— Proś! ledwie dosłyszalnie wyrzekła panna.
Dotknęła czoła obu dłońmi, potem przesunęła je po fałdach swej sukni. Mocowała się widocznie ze swem wzruszeniem, aby je opanować i jednocześnie szybką czyniła rewizyą swej toalety. Wzruszenie zostało opanowanem, — blado-błękitna tiunika okazała się w stanie pożądanej malowniczości, — Delicya podniosła się zlekka na kozetce dla powitania wchodzącego gościa.
Gość wszedł szybko do saloniku i śpiesznie pochwycił wyciągającą się ku niemu z pośród puchu koronek, bielszą od nich rączkę. Uścisnął ją naprzód i kilka sekund w dłoniach swych zatrzymał, potem, błyskawiczne spojrzenie rzuciwszy do koła saloniku, do ust swych rączkę tę przycisnął. Delicya stanęła w płomieniu rumieńca.
— A mama? zapytał gość.
— Un peu indisposée! wstała dziś późno i ubiera się jeszcze, szepnęły purpurowe usteczka, zarazem właścicielka usteczek tych gestem ręki wskazała gościowi miejsce na fotelu, obok kozetki stojącym. Z oczu gościa poznać można było, że wolałby on o wiele usiąść na kozetce, tuż obok malowniczo falującej blado-błękitnej tuniki. Zrezygnował się jednak i zajął wskazane mu miejsce na fotelu.
— Doprawdy, zaczął, niewiem już jak mam ekskuzować się przed paniami z mego zuchwalstwa. Od trzech zaledwie dni paniom znajomy, nachodzę dom ich codziennie. Staję się nieuniknionym jak deszcz w jesieni...
— Pan hrabia nie byłeś nam... mnie przynajmniej... nieznanym i przed temi trzema dniami... podnosząc głowę i z półuśmiechem trochę żartobliwym, trochę rzewnym odpowiedziała Delicya.
— Comment! być że to może, abym ja panią widział już kiedy, gdziekolwiek? Non, c’est tout à fait impossible! Bóg dobry uorganizował oczy moje w ten sposób, że nie widzą one nigdy rzeczy brzydkich, ale obraz wszystkiego co piękne i miłe raz w nich odbity, pozostaje już tam na zawsze.
Delicya figlarnie wstrząsnęła główką.
— A jednak, rzekła, tak było jak powiedziałam. Oczy pana nie widziały mię wprawdzie ni razu przed dniem zawczorajszym, ale duchy nasze, to jest pański, panie hrabio i mój, rozmawiały ze sobą od... od ośmiu już miesięcy po kilka razy codziennie...
— Vous m’intriguez serieusement! z żywem poruszeniem zawołał Wilhelm, byłażbyś pani spirytką i miałażbyś w rozporządzeniu swem jakie, czarnoksięzką władzą obdarzone, medium...
— O! zawołała Delicya z cichym, srebrnym śmieszkiem, medium moje, za pośrednictwem którego duch pana rozmawiał z duchem moim, nie posiadało w sobie nic a nic z natury nadprzyrodzonej... Było ono ubrane w czarny surdut i od każdego kto żądał jego usług, brało pieniądze, według pewnej, raz na zawsze ustanowionej taksy...
— O! prozaiczne medium! raczże mi pani powiedzieć przynajmniej, jak nazywało się miejsce, w którem przybywało ono najczęściej? Da to może wskazówki jakie błądzącym w ciemnościach myślom moim!
— Miejsce w którem przebywało ono najczęściej, nazywało się... o! czy tylko nie zapomniałam! nie; pamiętam, mówił mi to brat mój, że nazywało się ono camera obscura!
— Camera obscura! Komnata ciemna! powtórzył Wilhelm, brzmi to zupełnie czarnoksięzko! Z ciemnej tej więc komnaty wychodziło medium! a zkądże wychodził duch mój, gdy przybywał w celu rozmawiania z panią!
— O! to już moja tajemnica! zaśmiała się Delicya i nie wydam jej przed nikim... za nic!
— A gdybym prosił panią... błagał... zaklinał... mówił Wilhelm pochylając się coraz bliżej ku pięknej pannie.
— A więc powiem, uśmiechnęła się Delicya, zjawiał się on zawsze przedemną w salonie naszym na stole, obok lampy...
— Dieu! jakże wstydzę się za ducha mego! chodzić po stołach jest rzeczą wielce nieprzyzwoitą! Czy i tu także, w tem mieszkaniu duch mój przebywa obok lampy?..
— Nie; tutaj... w Warszawie, zamknęłam ducha pana do ciasnego więzienia...
— Dla tego zapewne, aby nie zawstydzał panią nieprzyzwoitem swem znajdowaniem się! Ale gdzież jest to ciasne więzienie? za piecem? pod kanapą? za źwierciadłem?
— O nie! więzienie to znajduje się bardzo blizko nas!
— Blizko nas!
— Od pana dalej trochę, ale odemnie bardzo blizko! znajduje się ono właściwie przy mnie!
Wilhelm roziskrzonemi oczami patrzał na prześliczną z filuternym wyrazem twarz swej sąsiadki. Zagadki które dawała mu do rozwiązywania drażniły go, czuł i pragnął czuć w nich cóś więcej niż wesoły żart.
Delicya sięgnęła zwolna do kieszonki bladoniebieskiej sukni i wydobywając z niej niewielki, w błękitny aksamit oprawny pugilaresik, wymówiła:
— Oto jest więzienie!
— Śliczne więzienie! szepnął Wilhelm i pochylając się bliżej jeszcze, wyciągnął rękę po pugilares niby, w rzeczywistości zaś miękko i zwolna położył dłoń swą na trzymającej go białej rączce.
— Panie hrabio! drżąc wewnętrznie lecz uśmiechem pokrywając wzruszenie, rzekła Delicya, nie płosz pan mieszkańca więzienia tego... skoro tylko bowiem zadasz mu najlżejszą obrazę, cofnie się w głąb swej ciemnej komnaty i nigdy już pan wiedzieć nie będziesz kim był i jakim...
Wilhelm cofnął swą rękę, ale wsparł się w zamian ramieniem o poręczę kozetki i coraz głębiej tonąc oczami w twarzy pięknej dziewczyny, szepnął marząco:
— Oh! la sensitive!
Delicya bardzo powoli otwierała pugilaresik. Otworzyła go nakoniec i z figlarnym uśmiechem spojrzała na młodego hrabiego, który ciekawy wzrok zapuszczał w głąb ładnego cacka.
— Nie widzę nic! rzekł tonem człowieka zawiedzionego.
— Otóż, mówiła Delicya zwolna i nie zdając się zwracać uwagi na jego słowa, otóż mediumem owym który wprowadził mię w styczność z duchem pana, był pewien mistrz fotograficznej sztuki... a duch pana pojawił się przedemną w postaci...
Zatrzymała się. Gorący rumieniec twarz jej oblał, ręka trzymająca pugilaresik drżała widocznie.
— W postaci? w postaci? wypytywał młody hrabia szeptem naglącym, niemal gwałtownym.
— Nie pokażę! wyrzekła nagle Delicya i pugilaresik przymknęła.
Wilhelm pochwycił obie jej ręce.
— Au nom du ciel! wyszeptał, pokaż mi pani co tam jest, bo skonam chyba u nóg twych z niepokoju i niecierpliwości!...
Mówił szczerze i na seryo. Sprzeciwieństwa żadnego znosić nie mógł, a to które spotykało go od Delicyi, wprawiało go w rozdrażnienie prawie boleśne.
Delicya zdawała się jeszcze wahać przez chwilę. Potem ze spuszczonemi oczami, z rumieńcem który opłynął twarz jej i czoło aż po uploty popielatych włosów, odchyliła morową klapkę zasłaniającą jedną z połów pugileresiku i tworzącą tym sposobem bardzo misterną i elegancką skrytkę.
Młody hrabia drgnął cały.
— Moja fotografia! zawołał.
— Duch pana, mówiła Delicya nie podnosząc wzroku i z uśmiechem, który teraz rzewny wyraz nadawał purpurowym jej ustom, duch pana pojawiał się przedemną w postaci takiej...
Wilhelm siedział już nie na fotelu, lecz na kozetce i w obu dłoniach swych trzymał nie opierającą mu się więcej, bezsilną jakby rękę Delicyi.
— Pani! mówił stłumionym głosem, co to znaczy? au nom du Ciel, wytłómacz mi to pani! obawiam się zrozumieć zbyt wiele!... Od ośmiu miesięcy, mówiłaś pani... a więc od ośmiu miesięcy myślałaś o mnie nie znając mię, a ja... szalony goniłem po świecie za szczęściem... Ale ja może mylę się... powiedz pani, czy mylę się...
— Nie, szepnęła Delicya i zasłaniając twarz ręką, chciała powstać i uciekać. Ale ręka jej znalazła się w silnem acz miękkiem ujęciu dłoni Wilhelma... uczuła się opasaną jego ramieniem, a w uchu jej dźwięczał szept jego stłumiony wzruszeniem szczerem i namiętnem.
— Więc myślałaś o mnie nie znając mię... tęskniłaś za mną nie widząc mię nigdy... rzecz niesłychana! nigdy w życiu nie doświadczyłem niczego podobnego! nigdy też żadna w świecie kobieta nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak ty.... Delicyo!
— Panie hrabio! szepnęła Delicya.
— O! nie nazywaj mię tak... nie jestem dla ciebie hrabią ani panem... dla czegóż wyrywasz się i chcesz uciekać? miłość jest piękną rzeczą, Delicyo... i szczęście jest wielką rzeczą... nie trzeba uciekać... powiedz... kochasz mię?..
— Kocham! szepnęła Delicya bardzo cicho, ale szept ten dosłyszał Wilhelm i zdjął go ze zbladłych i drżących ust jej długim, gorącym pocałunkiem.
Pocałunek to był bardzo cichy, a jednak obudził echo. Echem tem był głuchy, przeciągły jęk który ozwał się w drzwiach salonu.
Zatopiona w sobie, upojona sobą para, nie spostrzegła jak od strony drzwi, ku którym zwracała się profilem, od kilku chwil już padał na nią podługowaty cień nieruchomo stojącej we drzwiach osoby. Spostrzegła go pierwsza Delicya i porwała się z kanapki... Powstał za nią i Wilhelm... spojrzeli oboje ku drzwiom. W drzwiach, z twarzą śmiertelnie bladą, z oczami ponuro utkwionemi w ziemię — stał Cezary.
Delicya nieruchomą pozostała jak posąg. Wilhelm zbladł trochę, bardzo prędko jednak wzrok jego przebiegł od twarzy brata na marmurowo białą twarz Delicyi... podniósł głowę, widać było że uczuł się do czegoś zobowiązanym i w mgnieniu oka postanowił spełnić to, co za obowiązek honoru poczytywał sobie.
— Cezary! rzekł postępując parę kroków naprzód, przebacz mi... niewiedziałem że się tak stanie, ale stało się... prosiłem w tej chwili pannę Delicyą o jej rękę!...
Pomimo całej grozy położenia, widać było jak na te słowa dreszcz rozkoszy przebiegł Delicyą. Nie podniosła jednak wzroku. Uczucie wstydu dorównywało w niej prawie, doświadczanemu uczuciu szczęścia.
Cezary podniósł powieki. Oczy jego posępnie lecz spokojnie oświecały twarz śmiertelnie wciąż bladą. Postąpił nieco ku dwojgu młodym ludziom i nie patrząc na Wilhelma, lecz nieruchomy wzrok topiąc w twarzy Delicyi, zwolna i stłumionym głosem wymówił:
— Tak... wiem... słyszałem jak pani powiedziała że cię kocha!
— Dumny tem jestem i szczęśliwy, rycersko odparł Wilhelm.
Widać było że Cezary chciał mówić, ale nie mógł. Najlżejsze drgnienie nie przebiegło po jego twarzy, oddech zdawał się wcale nie poruszać piersią. Był to spokój grobowy. Była to rozpacz paraliżująca wszystkie władze ciała i ducha. Pomiędzy trojgiem istot tych, trwało przez chwilę ciężkie, dręczące milczenie. Przerwał je szelest jedwabi i szmer drzwi otwierających się teraz zupełnie, a od kilku chwil na wpół otwartych. Do salonu, krokiem poważnym, zbytecznie może traicznym, weszła p. Żulieta. Twarz jej była poważna także, blada i smutna.
— Panie hrabio, wyrzekła zwracając się do Wilhelma, słyszałam wszystko!
— Pani! odparł Wilhelm z głębokim ukłonem, poczytuję sobie za szczęście i zaszczyt, słowa moje przed panią powtórzyć!
— Panie hrabio! mówiła dalej p. Żulieta poważnym zawsze i smutnym, acz łagodnym głosem, jako matka Delicyi, pozwalam sobie powiedzieć, że przyjąłeś pan na siebie odpowiedzialność za szczęście mej córki...
— Pani! przerwał Wilhelm, zostałem podbity przez pannę Delicyą od pierwszej prawie chwili poznania... a gdzie jest miłość, tam musi być szczęście...
— Hrabia Cezary kochał moją córkę, ciągnęła coraz smutniej p. Żulieta i ona go kochała...
Słowa te zbudziły jakby Cezarego z głębokiej martwoty. Drgnął całem ciałem i podniósł oczy na Delicyą. Pani Żulieta kończyła jeszcze smutniejszym głosem:
— Za miesiąc miał nastąpić ślub córki mojej z hrabią Cezarym...
— Pani! powtórzył Wilhelm, pomimo szczerego zmartwienia, jakiego doświadczam na widok boleści mego brata, szczęśliwym się uznam, jeśli w tym samym oznaczonym już terminie, pozwolonem mi będzie podać pannie Delicyi dłoń do ślubnego ołtarza...
— Panie hrabio! jestem matką... nie wątpię o honorze pana i prawdziwości uczuć jego dla mojej córki!
— Pani! wątpić o honorze moim nie pozwoliłbym nawet osobie, którą tak wysoce poważam jak panią...
Słuchając zamienianych słów tych, możnaby było myśleć, że wszystkie te urywane i rozpoczynane na nowo mowy p. Żuliety, były tyląż nitek, któremi ona niewidzialnie lecz mocno, obmotywała honor i sumienie młodego hrabiego Byłoby może nitek tych i więcej jeszcze, gdyby snuciu ich nie przeszkodziło nagłe poruszenie Cezarego, który szybko ku Delicyi przystąpił i ujmując rękę, zapytał cichym, zapierającym się w piersi głosem:
— Delicyo... Pani... powiedz mi jedno tylko słowo... czy kochałaś mię kiedykolwiek... przez jedną choćby chwilę?..
Twarz pięknej dziewczyny mieniła się bladością i rumieńcem. Milczała chwilę. Wzrok jej błyskawicznie szybko przesunął się po twarzy Wilhelma, który zdawał się także oczekiwać jej odpowiedzi z żywym niepokojem. Podniosła nakoniec na Cezarego wzrok nieśmiały, zawstydzony i szepnęła z ciężkością:
— Myślałam... łudziłam się....
Cezary wyprostował się i przesunął dłoń po bladem czole.
— Okropne złudzenie! wymówił i zwrócił się ku drzwiom. Ale zastąpiła mu drogę p. Żulieta.
— Oh, Mr le comte! zaczęła, vous voyez dévant Vous une mère eplorée! Mogęż stawić tamę uczuciom mego dziecka? mogęż odtrącać pełne honoru oświadczenia hr. Wilhelma, które zresztą zgadzają się z uczuciami córki mojej? Przebacz panie hrabio! przebacz! i pozostań przyjacielem naszym! wszystko co tylko przyjaźń prawdziwa...
Przerwał jej mowę żywy gest Cezarego.
— Pani, rzekł, nic więcej uczynić nie mogę i nie chcę, jak pożegnać panią...
Wyrzekł to z dziwną powagą i również poważnie skłonił się przed panią Żulietą. Raz jeszcze jednak zwrócił głowę w stronę kędy stała Delicya i oczami poszukał jej wzroku. Dziwny uśmiech przesunął się mu po bladych wargach. Wzrok Delicyi bowiem, zalękniony jeszcze i trochę zawstydzony lecz coraz już promienniejszy podnosił się nie na niego, lecz... na nowego narzeczonego.
Bardzo powoli lecz z podniesioną głową i nieruchomą jak marmur twarzą, Cezary zstępował ze wschodów hotelu. Przed bramą stało eleganckie tilburi i parskał prześliczny koń hr. Wilhelma. Cezary pozbawiony jakby sił, oparł się ramieniem o róg bramy i niemym gestem przywołał stojącą w pobliżu dorożkę.
— Gdzie mam jechać? zapytał dorożkarz.
Cezary nie zaraz usłyszał to pytanie.
— Do pałacu Pompalińskich, odpowiedział w końcu, jakby gwałtownie wyrywając się ze swej martwoty i znowu dziwny nieokreślony uśmiech, przewinął się mu po ustach. Każdy dorożkarz, każdy niemal mieszkaniec stolicy wiedział kędy wznosiły się wspaniałe i ozdobne ściany pałacu Pompalińskich, — tego siedliska zbytku i rozkoszy!
W kilka chwil potem, kamerdyner Fryderyk otwierał przed powierzonym pieczy jego młodym hrabią, podwoje jego mieszkania.
— Pani hrabina, rzekł, zapytywała o pana hrabiego i rozkazała mi powiedzieć, że życzy sobie natychmiast widzieć się z panem hrabią!
Jakież było zdumienie poufnego sługi hrabiny, gdy Cezary podniósł na niego wzrok roziskrzony i dumnie, opryskliwie niemal odpowiedział:
— Powiedz pani hrabinie, że ani przyjść do niej, ani z nikim wcale widzieć się nie mogę.
— Ależ panie hrabio... z dawną poufałością zaczął Fryderyk.
Cezary rozkazującym gestem ramię ku drzwiom wyciągnął.
— Proszę wyjść i pozostawić mię samego, wyrzekł krótko.
Fryderyk nie opierał się dłużej. Wyszedł z mieszkania dawnego pupilla swego, mrucząc pod siwym wąsem:
— Cuda dzieją się na świecie! Umarli chyba powstaną z grobów i nowonarodzone dzieci przemówią! nasz biedny hr. Cezary przerabia się w lwa! Trzeba będzie opowiedzieć to zaraz pani hrabinie!
Cezary tymczasem pozostawszy samotnym, przechadzać się zaczął ze skrzyżowanemi na piersi ramionami po dość obszernym swym salonie. Krok jego powolny był bardzo i jednostajny, brwi zsunięte, oczy utkwione w ziemię świeciły ostrym, gorączkowym blaskiem. Taburet jakiś wysunięty zbytecznie na środek pokoju, zatamował mu drogę. Popchnął go stopą tak gwałtownie, że usunięty aż pod przeciwległą ścianę, ze stukiem upadł na posadzkę. Możnaby rzec, że w cichym tym i tak łagodnym zwykle młodym człowieku, wrzały teraz odmęty całe gorzkich, płomienistych gniewów. Możnaby rzec że wszystko, co kiedykolwiek w życiu swem przemyślał on w nieprzeniknionej skrytości ducha i przecierpiał bezwiednie może, wszystkie tęsknoty, gorycze i upokorzenia, które kiedykolwiek przenosił w pokorze i milczeniu, obudziły się teraz pod dotknięciem ostatniego, strasznego dlań ciosu i zawrzały w piersi jego tysiącem chaotycznych acz wrzących i pierś rozrywających uczuć. Obok burzy tej i po nad nią niby, unosiły się w głębi istoty jego tłumne, a chmurne myśli jakieś, bruździły mu blade czoło w zmarszczki liczne i głębokie, całą postać jego oblekały piętnem ołowianej, do ziemi przybijającej zadumy...
Kwadranse upływały, a młody człowiek nie kończył swej niezmordowanej, powolnej przechadzki. Przez wielkie okna salonu, wpływać już zaczynał zmrok wieczorny, gdy we drzwiach stanął znowu ulubieniec hrabiny, Fryderyk.
— Panie hrabio! wymówił, hr. Mścisław zapytuje, czy może widzieć się z panem hrabią.
Cezary przerwał na chwilę przechadzkę swą i bez chwili wahania odpowiedział:
— Powiedz hrabiemu Mścisławowi, że nie jestem w domu dla nikogo.
Fryderyk oddalił się znowu nieznacznie wzruszając ramionami, a w kilka minut po odejściu jego, galeryą obrazów przebiegał szelest posuwający się szybko jedwabnej sukni. Hrabina Wiktorya dążyła do hrabiego szwagra swego, z prośbą o radę i pomoc przeciw zbuntowanemu synowi swemu.
Kwadrans nie upłynął, a Fryderyk stawał znów w drzwiach salonu młodego hrabiego.
— Panie hrabio! wyrzekł uroczystym nieledwie głosem: JW. Hrabia Światosław Pompaliński, prosi pana hrabiego, aby raczył pofatygować się do jego apartamentu.
Cezary który stał już teraz przed oknem ze wzrokiem zatopionym w coraz gęstszy mrok okrywający niebo i przeciwległe domostwa, szybkim, niecierpliwym ruchem zwrócił się do zbyt poufałego sługi.
— Przeproś hrabiego stryja mego, że nie będę mógł widzieć się z nim dzisiaj... za kilka minut opuszczam pałac...
— Panie hrabio! co to znaczy? zawołał Fryderyk, nie chcąc jak się zdawało wierzyć świadectwu własnych uszów.
— Zawołasz tu do mnie pokojowca mego Jana, a stangretowi memu Michałowi powiesz, aby założył mi konie do powozu!
Słowa te wypowiedziane były tak stanowczo, że Fryderykowi nie pozostawało nic więcej jak cofnąć się odedrzwi i iść spełniać otrzymane rozkazy. Odchodząc przeżegnał się lewą ręką: — W Imię Ojca i Syna... przypomniał więc sobie nareszcie nasz biedny hr. Cezary, że ma swoją służbę i swoje konie...
Wychodzący z mieszkania Fryderyk spotkał się we drzwiach z wchodzącym Pawełkiem, który szybko zbliżył się do Cezarego i wyciągnął doń obie dłonie.
— Wiem o wszystkiem, rzekł, i wszyscy już o wszystkiem wiedzą... Wszedłem do ciebie nie meldując się, bo mi cię żal wielki...
— Dziękuję, obojętnie bardzo rzekł Cezary i zwrócił się do wchodzącego lokaja.
— Ułóż wszystkie rzeczy moje, jak do drogi! rzekł.
— Na miłość Boską! zawołał Pawełek, co zamierzasz czynić? dokąd się udajesz?
— Niewiem, nic niewiem, głucho odpowiedział Cezary, to tylko wiem, że ani jednej nocy więcej nie przepędzę pod tym dachem!
— Cezary! próbował mitygować przyjaciela Pawełek. Pomyśl tylko...
— Myślałem wiele... przerwał Cezary, bardzo wiele... od tej chwili w której odebrali mi oni to co miałem najdroższego na świecie. O! dodał niosąc ku czołu obie dłonie, myślałem tak wiele, iż głowa pękała mi nieledwie od tych myśli...
— Ależ, poco te podejrzenia.... zaczął Pawełek.
— Milcz, milcz Pawełku, z wybuchem zawołał Cezary, odkąd zacząłem kochać i cierpieć, przestałem być dzieckiem ślepem i pokornem... stałem się strasznie domyślnym... Wiem. Oni go tam umyślnie posłali... oni dla pychy swojej, dla swojej własnej przyjemności, chcieli zadać mi cios ten... chcieli w tak straszliwy sposób zmiażdżyć serce de ce pauvre Cesar... Ale zawiedli się, dodał z gorzkim uśmiechem, zawiedli się straszliwie... Wilhelm ma więcej serca i honoru, niż oni tego spodziewali się, niż tego żądali....
Tu zwrócił się znowu do dwóch pokojowców krzątających się około układania rzeczy.
— Konie gotowe? zapytał.
— Nie jeszcze, panie hrabio! odpowiedział z sąsiedniego pokoju markotny głos Fryderyka.
Cezary gwałtownie postąpił ku drzwiom przedpokoju i otworzywszy je, zawołał do szwajcara:
— Waliński! powóz mój i konie! natychmiast!
Głos jego rozszedł się po wielkiej, pałacowej sieni, gniewnym i donośnym dźwiękiem.
— A słowo stało się ciałem! mruknął stary Fryderyk.
— Dokądże jedziesz? Cezary, gdzie cię mam szukać? pytał Pawełek.
— Do hotelu, jakiegokolwiek... wszystko mi jedno gdzie... potrzebuję samotności i spokoju, a tu...
Uśmiechnął się.
— Tu, nie chciano nawet uszanować boleści i wstydu mego... Wołano mię po trzy razy do różnych osób... Bądź zdrów, Pawełku...
— Potrafię cię znaleźć, odszepnął Pawełek silnie ściskając dłoń przyjaciela, która na gorący uścisk jego, zimnem tylko odpłaciła dotknięciem.
Hr. August późno wróciwszy z klubu, zasiadał dopiero we wschodnim swym szlafroku i z bursztynowym cybuszkiem w ustach, przed śniadaniową zastawą, gdy do gabinetu jego wpadł w zgrabnem, porannem ubraniu z aryetką jakąś na ustach, hr. Wilhelm.
— Bonjour, Wilusiu! czy mogę wiedzieć, gdzie mi przepadasz od dni dwóch? nie było cię wczoraj ani w domu, ani w klubie?
— Bonjour, papa, odparł syn pochylając się i składając pocałunek na czole ojcowskim. O! gdzie ja przepadam! to cała historya! suis-tu papa! je fais ma fin! j’epouse...
Hr. August drgnął cały i wlepił w twarz syna szeroko roztwarte oczy. Jakkolwiek twarz ta świeżą była i wesołą jak zwykle, malował się na niej jakiś cień zamyślenia, czy rozmarzenia który świadczył, że Wilhelm nie żartował wcale.
— Tu épouse! wymówił hr. August wypuszczając z ręki łyżeczkę od kawy; A qui épouses tu donc si... si a l’improviste!
— Cher papa, wymówił Wilhelm z ukłonem głębokim, wpółżartobliwym, wpółuroczystym, j’épouse Mlle Delice Kniks!...
Wrażenie jakie słowa te wywarły na hr. Augusta, dałoby się porównać tylko z tem, jakiego przed laty doznał ów Pompaliński pomniejszy, ojciec Pawełka i Leokadyi, w chwili gdy siedząc u okna oberży pińskiej, usłyszał słowa współobywateli swych dowodzące, że nie pochodził on z tych samych Pompalińskich! Tu jak tam śmiertelny atak apoplektyczny zdawał się być przez chwilę blizkim i nieuniknionym. Tu przecież jak tam, za szczególnem jakiemś zrządzeniem Opatrzności, atak ten nie nastąpił. Hr. August zrumieniony do szkarłatu, z wyprężonemi na czole żyłami, siedział sekund kilka jak skamieniały, nagle porwał się z krzesła, wyprężył się w całej swej wysokości i pięścią uderzając o stół, krzyknął:
— Jamais! nigdy!
Wilhelm zbliżył się ku tak srodze rozgniewanemu ojcu swemu, ujął go łagodnie za obie ręce i posadził znowu na fotelu. Hr. August oniemiały i odurzony, posłusznym był jak dziecko. Wilhelm powtórnie pocałował go w czoło.
— Nie nigdy, cher papa, ale za miesiąc, rzekł bardzo stanowczym tonem: za miesiąc poprowadzę do ołtarza pannę Delicyą Kniksównę...
— J’en mourrai! umrę! jęknął hr. August.
— Pewny jestem, cher papa, że nieszczęście to nie nastąpi. Chciej mię tylko posłuchać!
Mówiąc to, przysunął taboret do fotelu ojcowskiego i siadając zarzucił ramię na szyję ojca.
— Panna Delicya jest istotą prześliczną, zaczął.
Hr. August wstrząsnął obu rękami.
— Ne m’en parles-pas! jęknął, je l’abhorre! to zły duch naszej rodziny!
— Jest to, cher papa, duch bardzo słodziutki i rozumniutki w najpiękniejszem pod słońcem ciele... Szaleję za nią!
— Szalałeś już za dziesiątkami kobiet Wilusiu, a nie ożeniłeś przecież z żadną!
— Do ożenienia się z panną Delicyą skłania mię nie tylko już zachwycenie, w którem ona mię pogrążyła, ale także i uczucie honoru!
Hr. August spojrzał na syna dziwnemi oczami. Pomimo przerażenia pod wpływem którego zostawał szczególny jakiś uśmieszek zabłądził na jego usta.
— Honoru? wymówił, diable! comme tu y allais! pocóż było tak się śpieszyć...
— Honni soit qui mol y pense! odparł Wilhelm. Nie śpieszyłem się wcale i byłbym może wyszedł z historyi całej nieskazitelnym jak Józef Patryarcha, tembardziej że Delicya jest najskromniejszym i najczystszym kwiatkiem jaki widziałem kiedy... ale stało się... stało się tak, cher papa, że Cezary nadszedł w chwili właśnie, gdyśmy czynili sobie wzajemnie wyznania... wyznania drażliwej nieco dla uszu narzeczonego natury...
Teraz na twarzy hr. Augusta malował się znowu przestrach, ale całkiem już czem innem spowodowany.
— Nie wyzwał cię? rzucił prędko i z niepokojem patrząc na syna.
— Ani pomyślał o tem, odparł Wilhelm.
— Dieu merci! splatając pulchne dłonie jak do modlitwy, szepnął hr. August. Lękam się zawsze o te pojedynki... jesteś tak zapalczywy, Wilusiu, a już i te dwa, które miałeś w swojem życiu, kosztowały mi dużo zdrowia...
— Widzisz, cher papa, jak szczęśliwie się składa! Nie zostałem wyzwanym i nie będę zabitym. Ożenię się z najpiękniejszą i najmilszą w świecie kobietą, zamieszkamy przy tobie i wszyscy troje będziemy zostawali aż do śmierci w nieskazitelnie wesołych humorach!
— Ależ to być nie może! ja na to nie zgodzę się nigdy! jest to zupełne niepodobieństwo! z gniewem a większą jeszcze trwogą wybuchnął znowu hr. August.
Wilhelm, białą dłonią poklepał ojca po ramieniu i poraz trzeci pocałował go w czoło,
— Jest to konieczność nieuchronna, cher papa! rzekł. Rozkochałem się szalenie w Delicyi, a do posiadania jej w żaden sposób dojść inaczej nie mogę, jak przez kościół i księdza...
— Bêtisse! sarknął ojciec. Zrób nad sobą wysilenie... przezwycięż się...
— Nie mogę! jęknął Wilhelm, nie mam dostatecznej wprawy po temu... Byłeś dla mnie zawsze tak dobrym, papo tak niewypowiedzianie i niezmordowanie dobrym, że ani razu jeszcze w życiu mem nie byłem postawiony w konieczności zwyciężania się...
Mówiąc to ujął rękę ojca i pieszczotliwie spoglądając mu w oczy, przycisnął ją do ust.
— Byłem dla ciebie dobrym ojcem Wilusiu, zaczął August rozrzewnionym już nieco głosem, ale i ty także jesteś najlepszym i najmilszym w świecie chłopakiem... Byliśmy z sobą zawsze, nietylko już jako ojciec i syn, ale jako... chose... jako przyjaciele i dobrzy towarzysze... przez miłość dla mnie, Wilusiu, przezwycięż się... ten raz tylko... spróbuj... przezwycięż się...
— A obowiązek honoru? czy także mam go przezwyciężyć? zagadnął Wilhelm.
— Dieu te garde, abyś kiedy chybił honorowi! ale jaki tu może być obowiązek?.. jaki honor?.. sam mówisz przecie, że pomiędzy wami... nie było, no,... chose... nie było nic takiego...
— Panna Delicya utraciła przezemnie partyą.. zerwanie z Cezarym, tak nagłe, skompromituje ją w oczach świata!
— Jakie tam skompromitowanie! w oczach jakiego tam świata! wróci do swojej puszczy i znajdzie tam sobie jakiego Kiksa czy Szyksa... Si c’etait au moins une femme du monde, ale parafianeczka jakaś... wnuczka łapciastego szlachcica...
— Cher papa, rzekł Wilhelm, ani wyobrazić sobie nie możesz, jak teraz świat postępuje szybko! Parafianeczka o której mówisz, zostawszy moją żoną, będzie najwytworniejszą i najświetniejszą ze wszystkich dam, którym kiedykolwiek wielki świat hołdy swe składał... C’est une créature vraiment delicieuse! Delikatna jak lilia, rozkoszna jak niebo, wabna i zręczna jak wszystkie szatany...
Hr. August spojrzał znowu na syna z tajemnym jakimś uśmieszkiem w oczach i na ustach.
— Czy naprawdę jest tak piękną i... chose... tak powabną?
— Niczego w świecie nie pragnąłbym tyle jak tego, abyś ją sam poznał i ocenił, cher papa!
— Za nic! energicznie sprzeciwił się ojciec, za nic nie pozwolę na to małżeństwo!
Rozmowa ta pomiędzy ojcem a synem, trwała jeszcze bardzo długo. Hr. August unosił się, to miękł naprzemian, Wilhelm wyczerpywał wszystkie bogate zasoby ponęt i pieszczot swych, aby niemi rozbroić i ku ostatecznemu ustępstwu skłonić miękkie zawsze dla niego serce ojcowskie. Przyszło do tego nakoniec, że hr. August przyłożył chustkę do łzami zroszonych oczów.
— Cóż znowu? cher papa! papcio płacze! ależ ja na to patrzeć nie mogę! z żalem zawołał Wilhelm.
Hr. August nie odsłaniając oczu, przerywanym głosem mówić zaczął.
— Płaczę po nadziejach moich, które... chose... pokładałem na tobie! Marzyłem zawsze że będziesz klejnotem rodu naszego...
— Alboż nim nie jestem? chyba zechcesz, cher papa, Mścisława i Cezarka uważać za klejnoty rodu! smutne klejnoty! jeden spróchniały, drugi nieoszlifowany!
— Dumny byłem tobą i zwracałem się zawsze z gorącem podziękowaniem do Boga i do... chose... mojej nieodżałowanej Berty, że obdarzyli mię synem takim jak ty, nie takim jak tamci... Ale teraz, małżeństwo to, na które zresztą nie pozwalam, stanowczo nie pozwalam... upokorzy mię strasznie w oczach hrabiny... Uf! będzie tryumfowała... cette douce vipère!
— Nie dbaj oto, cher papa!
— Nie dbaj! Mścisław ożeni się pewnie z księżniczką B. A ty... avec une... Miks... Szyks... Kiks... Gdyby tam były przynajmniej miliony!.,
— Będą miliony, cher papa!
Hr. August odsłonił oczy.
— Będą? zapytał przeciągle. A zkądze ci Kniksowie mieć je mogą? czy fałszują pieniądze?
— Nie, papciu, zaśmiał się Wilhelm, ale pani Kniksowa czytała mi wczoraj list od pani jenerałowej Orczyńskiej...
— Od jenerałowej? powtórzył hr. August, a oczy jego oschły nagle z łez i stały się bardzo uważnemi.
— Od jenerałowej, która dziwnym trochę co prawda stylem... pisze do pani Kniksowej, że jeżeli córka jej wyjdzie za hrabiego Pompalińskiego, zostanie notowaną w jej testamencie...
— Za którego hrabiego Pompalińskiego?
— Naturalnie, jenerałowa musiała mieć na myśli Cezarka, o mnie bowiem podówczas wiedzy i słychu jeszcze w tamtych okolicach nie było... Myślę jednak że dla niej wszystko jedno być musi który z Pompalińskich...
— Wszystko jedno! zawołał hr. August powstając; voilà une idée! ty czy Cezarek, wszystko jedno! Dla mnie zaś rzecz to widoczna i najpoważniejsza, że jeżeli miała zapisać coś tej pannie... chose... w razie małżeństwa jej z Cezarkiem, to gdy wyjdzie ona za ciebie zapisze jej dwa, trzy, dziesięć razy więcej. A chacun selon ses mérites! tak, tak, niezawodnie!
Przeszedł się parę razy po pokoju i stanął przed synem.
— Eh bien! ileż tam te sperandy sięgać mogą? hé? jakie może 20 tysięcy... szlachecki posażek...
— Szlacheckich posażków nie daje się hrabinom cher papa! Mówiła mi pani Kniksowa... tak sobie... nawiasem że spodziewa się od ciotki swej dla Delicyi jakich 300 a może i 500 tysięcy rubli.
— Phi! gwiznął przeciągle hr. August. Świetne marzenia tej twojej pani... chose! Au fait, dodał po namyśle, nic w tem zresztą niema nieprawdopodobnego! Baba wzięła po mężu ogromną fortunę... a sknerą będąc, powiększyła ją w dwójnasób... Milion rubli kapitału jest tam w szkatule... oprócz dóbr i kosztowności... wiem o tem z pewnych źródeł.
Chodził i myślał znowu.
— Au fait, powtórzył, nic wtem niema nieprawdopodobnego. Pompalińska z domu i wychowana u naszych rodziców... Chce może coś zrobić dla Pompalińskich w delikatny sposób... inaczej, jakżeby zrozumieć tę klauzulę: jeżeli panna... chose... wyjdzie za hrabiego Pompalińskiego!
Wilhelm milczał i zdawało się, że myśl jego była już gdzieś daleko. Uśmiechał się do tej myśli.
Hr. August chodził jeszcze chwilę po pokoju i myślał. Stanął potem znowu przed synem i wyjmując z ust cybuszek rzekł zcicha.
— Wiesz Wilusiu, że sumka taka przyszłaby nam w porę... bardzo w porę... odłużyliśmy się już trochę, no trochę tylko dotąd, ale hr. Światosław powiedział mi niedawno: ça ira! a słowo to dało mi do myślenia... Gdybyś chciał jeszcze tracić, Wilusiu... W Aleksin dużo wsadzić trzeba żeby fabryki zrestaurować i znowu w bieg puścić... 500 tysięcy rubli, choćby trzysta... to już nieźle... wcale nieźle...
— Papa, nagle powstając rzekł Wilhelm, ubieraj się i jedźmy do tych pań...
Słowa te wywołały nową, a długą sprzeczkę, której przecież ostatnim argumentem było rzucenie się Wilhelma na szyję ojca i okrycie tłustych policzków jego pieszczotliwemi pocałunkami, a ostatecznym wynikiem, mknięcie przez ulice Warszawy eleganckiego tilbury, który wiózł ku Europejskiemu hotelowi i ojca i syna.
W parę godzin potem ojciec i syn wchodzili znowu do jednego z salonów ślicznego swego pałacyku.
— Eh bien papa? w tryumfującej postawie stając przed ojcem zapytał Wilhelm.
— Eh bien! zawołał hr. August, Cezary jest najbieglejszym na świecie nurkiem... odnalazł i przywiózł tu nam prawdziwą perłę... cacko! Wilusiu, królewski kąsek ta panna Delicya! a mama! Mon Dieu! jak się też ta prowincya szybko cywilizuje! Jaka maniera! co za dystynkcya! a jak były ubrane! a czy uważałeś z jakim taktem, z jaką wspaniałą indyferencyą rozpoczęła ona ze mną rozmowę o liście jenerałowej i pokazała mi go potem... tak; widziałem czarno na białem... „Delicya będzie notowaną w moim testamencie!“ a testament jenerałowej to Kalifornja, mon cher!
Mówiąc tak hr. August z rozpromienioną twarzą stał przed źwierciadłem i układał faworyty swe w kształt symetrycznych wachlarzy. Nagle zwrócił się do syna.
— Sais tu? zawołał, przyszła mi myśl... mais une idée... bierz córkę, a ja ożenię się z matką... ze swoim waryatem niech weźmie rozwód... sais-tu? jak ją osypię brylantami i wprowadzę do salonów, zaćmi hrabinę Wiktoryą... zobaczysz że zaćmi...
— C’est une idée folle, papa, wymówił Wilhelm, avec ta soixantaine bien sonnée...
— Hélas! westchnął hr. August, avec ma soixantaine... eh bien! cieszyć się będę twojem szczęściem... tylko...
Westchnął znowu.
— Tylko... wiesz, Wilusiu? żeby ona inaczej nazywała się... Z Kniksów Pompalińska... ça sonne diablement faux!
— Mam pomysł! zawołał śmiejąc się Wilhelm, przemienimy jedną tylko literę w nazwisku Delicyi, dwie inne przemieścimy i wylitografujemy na jej biletach: z Kingsów Pompalińska...
— Z Kingsów, zastanowił się hr. August, c’est mieux, c’est beaucoup mieux... Kings... przez g... brzmi to z angielskiego jakoś...
— I nawodzi na myśl cóś o królach, dodał śmiejąc się wciąż Wilhelm, King... król... Kings... z królów może...
— Oui oui, oui! potakiwał ojciec, et sais tu encore, mon garçon, że bliżej przyjrzawszy się niepodobna uwierzyć, aby pani Kings rodziła się ze Skórkowskiej... une feme si distinguée, comment donc! trzeba będzie tylko rozejrzeć się lepiej w jej familijnych papierach... ale my to już zrobimy...
— Naturalnie, odparł Wilhelm.
— Co do tego ich przydomku... pałka czy trzaska... il est absurde! trzeba będzie w papierach familijnych inny jaki wynaleźć... no, ale mniejsza o to! kobieta może się nawet obejść zupełnie bez przydomka... Et maintenant, mon garçon, pomówmy o twojem weselu...
— Najnudniejszy to punkt w całej sprawie, zauważył Wilhelm.
— Ale bardzo ważny... bardzo ważny... nous ne sommes pas paysans, mon cher i musimy stosować się do świata... Mojem zdaniem, trzebaby tu obmyślić cóś oryginalnego... cóś w nowym zupełnie guście... cóś, coby ludziom usta pozamykało... będą bo mówić... hélas! będą nieładnie mówić! Otóż, j’ai une idée! mon garçon. Sprosimy ztąd pewne kółko osób... niewielkie... l’élite de la societé... rozumiesz? zamówimy sobie cały pociąg... tu comprends, pociąg zupełnie osobny i ruszymy na ślub do Wilna... do Ostrej bramy... tu comprends, do stolicy niby i do potronki naszej rodzinnej prowincyi... Będzie to i oryginalne i ostentacyjne i religijne i chose... nacyonalne...
— Ja mam zupełnie inny projekt, odparł Wilhelm, wziąłbym najchętniej ślub zagranicą...
— Gdzie naprzykład, gdzie? pytał z iskrzącemi się oczami hr. August.
— Wszędzie gdzie będę mógł być zdaleka od nieznośnych gwarów gawiedzi i, pardonnez moi papa, od niedyskretnych oczów naszego świata. W Dreźnie, w Paryżu... w Rzymie.
— Va pour Rome! zawołał powstając hr. August. C’est une idée! Ślub wzięty w stolicy chrześcijaństwa... potem błogosławieństwo Ojca Ś-go i poślubna podróż dokąd? Do Notre Dame de Lourdes par éxemple... Będzie to także oryginalne... ostentacyjne i... religijne... Cette pauvre comtesse spazmów dostanie z zazdrości, et ça fera toujours mousser le nom!...
W tej samej prawie porze w której hr. August i syn jego, układali tak wesołe i świetne plany przyszłych uroczystości weselnych, Pawełek Pompaliński wchodził do dość obszernego i wykwintnego apartamentu, położonego na pierwszem piętrze jednego z pierwszorzędnych hoteli warszawskich.
W apartamencie tym, w saloniku, na małej kanapie siedział z książką na kolanach i skronią na dłoni wspartą Cezary. W powierzchowności jego zaszły przez upłynioną dobę zmiany wielkie. Wychudł i pobladł bardzo, oczy jego podkrążyły się i błyszczały jednostajnem wciąż posępnem światłem. Znać w nim było człowieka nurtowanego do głębi wielkim, upartym bólem, a nie mogącego w całej istocie swej moralnej i umysłowej wynaleźć najlżejszego na ból ten lekarstwa, najlżejszej, chwilowej choćby ulgi. Blade wargi dumnie i gniewnie zacięte, gdy opuszczał pałac stryja, siedlisko całej prawie rodziny swej, układały się teraz znowu w wyraz łagodny acz głęboko smutny, a postać która pod wpływem spotęgowanego do najwyższej miary rozdrażnienia, wyprostowała się była hardo i wyzywająco, przygarbiła się nieco i zdradzała bierną jakąś bezsilność, bezzaradny upadek znękanego ducha.
Ujrzawszy wchodzącego Pawełka, Cezary podniósł się z kanapki i powitał dawnego towarzysza swego uściskiem dłoni milczącym, ale cieplejszym już daleko od tego którym go był w przed dzień pożegnał.
— Odszukałem cię Cezary, zaczął siadając Pawełek, i nie było to zresztą wcale rzeczą trudną. Żaden Pompaliński, prócz mnie, utonąć nie może w Warszawie bez wieści, a o schronieniu twojem wiem już nie tylko ja, ale wiedzą wszyscy w pałacu.
— Nic dziwnego, zniżonym, obojętnym głosem odrzekł Cezary, nie pomyślałem nawet o tem, aby czynić tajemnicę z tego gdzie jestem. Chciałem tylko być samotnym, zupełnie samotnym i dla tego tu zamieszkałem.
— Na czas jakiś zapewne, podjął Pawełek.
— Niewiem, krótko brzmiała odpowiedź Cezarego.
— Jeżeli mam prawdę wyznać, wysyłano mię już z pałacu w poselstwie do ciebie dwa razy.... Wczoraj i dziś z rana... Wymówiłem się, bom mniemał że będzie to jeszcze zawcześnie i że mógłbym ci być natrętnym. I teraz zresztą jakkolwiek przyszedłem tu, nie myślę sprawować w obec ciebie poselstwa żadnego.
— Proszę cię o to Pawełku! żywiej nieco przerwał młody hrabia.
— Mam nadzieję przecież, że mi przebaczysz, jeśli powodowany przychylnością i niepokojem o ciebie, będę niedyskretnym i zapytam się co uczynić, dokąd udać się zamierzasz?
Cezary milczał chwilę z oczami w ziemię utkwionemi.
— Nie wiem, powtórzył, a po chwili dodał, jestem teraz podobny do jednego z tych rozbitków wyrzuconych na bezludną wyspę, o których historye różne lubiłem zawsze czytać....
Pawełek przyglądał się mu sekund kilka uważnie.
— Nie gniewaj się Cezary, rzekł, ale muszę ci powiedzieć, że wnosząc z usposobienia, w jakiem opuszczałeś pałac, spodziewałem się znaleźć cię innym, wcale innym.... Mniemałem że zdobędziesz się na męztwo, silną wolę i samodzielną odwagę.
Cezary spojrzał na towarzysza wzrokiem zdziwionym trochę, trochę szyderskim.
— Zkądżeby wszystkie przymioty te wziąść się mogły Pawełku? zapytał zwolna.
Powstał i w głębokim jakby namyśle zatopiony, chodził dość długo i bardzo powoli po pokoju. Nagle upadł raczej niż usiadł na kanapę, oparł łokcie o stół i twarz ukrywając w dłoniach, zawołał z dziecięcym prawie, skarżącym się żalem:
— O mój Pawełku! ty nie pojmujesz! ty nie wyobrażasz nawet sobie, jak jestem nieszczęśliwy! Nie wiem co pocznę! nie wiem gdzie się obrócę, świat dla mnie to wielka pustynia, w której na każdym kroku spotykałem tylko obojętność dla siebie, lub gorzej... gorzej jeszcze... fałsz, kłamstwo! Być może iż jestem już takim, że przez nikogo kochanym i na cokolwiek komu potrzebnym być nie mogę! lecz w takim razie, pocóż żyję?
Pawełek milczał długo i z przychylną litością spoglądał na pochyloną w bezzaradnym żalu głowę młodego człowieka. Zdawał się myśleć nad czemś i wahać się w postanowieniu czegoś. Wstał nakoniec, zbliżył się do towarzysza i położył mu dłoń na ramieniu,
— Cezary, rzekł z cicha, czy nic już więcej nie potrafisz nigdy, jak skarżyć się dziecinnie i ubolewać nad samym sobą? czy żadnej innej drogi dla siebie nie dojrzysz, jak ta która przez samolubne pieszczenie się z własną boleścią prowadzi wprost ku jałowej rozpaczy i dziecięcej karności.
Cezary milczał.
— Widzisz, ciągnął Pawełek, milczysz bo mimo wiedzy twej może słyszysz w sobie głos sumienia, które mówi ci, że źle i nierozsądnie czynisz!
— Jakże mam czynić? stłumionym głosem i nie podnosząc twarzy w dłoniach ukrytej, wyrzekł Cezary: Jestem przecież dzieckiem bezmyślnem i słabem i tak okropnie o, mój Boże, jak okropnie zranionem....
— Nie, rzekł z mocą Pawełek, nie jesteś dzieckiem bezmyślnem, jesteś tylko człowiekiem słabym, w pieluchach chowanym i na pasku wodzonym dotąd.... Lecz powinieneś być mężczyzną — człowiekiem i dać dowody, że być nim możesz....
Usiadł i myślał jeszcze chwilę. Potem zniżonym i łagodnym głosem, z wyrazem głębokiego uczucia w oczach, mówić zaczął:
— Długo milczałem. Nieraz gdym był z tobą, słowa na gwałt z ust mi się wyrywały, ale — powstrzymywałem je przez obawy i skrupuły różne. Teraz jednak Cezary, czas jest abym okazał się szczerym, wiernym przyjacielem twoim, abym odrobiną myśli i doświadczeń moich, odpłacił jednemu z rodziny waszej.... najlepszemu jak mniemam z rodziny tej, za chleb który u was jadłem, za tę trochę umysłowego światła, którą w domu waszym otrzymałem. Widzę przed tobą Cezary, drogi wielkie i jasne i jestem przekonany, że zdołasz wejść na nie i iść nimi. Milczeć nie mogę dłużej. Opowiem ci naprzód własną historyą twoją....
Cezary podniósł na towarzysza oczy ciekawe i ożywione już nieco, ale zakrył je wnet znowu dłońmi. Pawełek mówił dalej:
— W rodzinie pewnej bardzo bogatej a bardziej jeszcze dumnej, przyszło na świat dziecię. Było to z rzędu drugie dziecię, drugi syn.... Przed nim istniał już syn jeden, ukochany, wypieszczony, genjalny od pierwszej chwili urodzenia, do matki i jej świetnego rodu rysami twarzy podobny.... ten który po nim przyszedł na świat, stawał się współdziedzicem jego, okradał tedy brata z połowy jego milionów i... był to jego grzech pierworodny....
— A! nie podnosząc głowy, jęknął Cezary.
— Tak, rzekł Pawełek, trzeba ażebyś wszystko wiedział i dni swego życia jak paciorki przebrał od kolebki samej.... inaczej nie zrozumiesz nigdy wszystkiego w zupełności.... Owóż, dziecię o którem mówię, nie było wcale podobnem do genjalnego i przepięknego brata swego.... Urodziło się brzydkie i krzykliwe.... Krzyczenie zaś, w kolebce choćby leżącego dziecka, poczytywało się w rodzinie owej za nieprzyzwoitość najwyższą i brak dystynkcyi.... Wzrastając, niezgrabnem było i nieśmiałem, przez niezgrabność tłukło kosztowne cacka zdobiące gotowalnię matki, przez nieśmiałość zaniedbywało dowcipnym szczebiotem ozdabiać i rozweselać chwile jej w dziecinnym pokoju spędzane.... Oto był drugi grzech jego.
— Tak, wyrzekł głucho Cezary, pamiętam to.
— Następnie, ciągnął Pawełek, dziecię to wyrastając w chłopięcia, szczególnie złym akcentem mówiło po francuzku. Polska krtań jego nigdy z dostateczną charkawością wymówić nie zdołała r francuzkiego. Kiedy już stał się młodzieńcem, konno jeździć było mu bardzo trudno, bo wiecznie zalęknionym i zmieszanym czuł się w obec tych, którzy na niego patrzeli, na kartach się nie znał, broni palnej nie lubił, metressy żadnej nie miał nigdy, w świecie nie sprawił żadnej furory, żadnego brio, od którego nakształt szampana szumiećby mogło imie jego rodowe.... było to już wiele grzechów, aż nadto wiele, aby sprowadzić nań pogardę i niechęć matki naprzód, całej rodziny potem, wszystkich tych nakoniec, którzy przed rodziną tą czołem biją i prochy pochlebniczemi usty zmiatają....
— Tak, powtórzył Cezary, pogardę i niechęć....
Głos jego drżał ponurym, gniewnym już dźwiękiem, Pawełek mówił dalej:
— Ale w dziecięciu tem nielubionem i wzgardzonem, istniały wielkie zarody dobra.... skarby uczucia i skarby może pojętnej myśli.... Było ono szczere, dziecię to czyste jak kryształ, jak dyament, żadną skazą obyczaju złego, lub złej skłonności nieskalanem.... Ale uczucia jego odtrącone i ranione na każdym kroku, zwijały się w sobie albo rozpraszały się na drobną monetę błahej litości, lub drobiazgowych dobrych uczynków.... myśl jego skrępowana, przelękniona utuliła się w najgłębszym kątku mózgu jego i samej sobie mówiła: nie istnieję wcale!
Cezary podniósł głowę i błyszczącemi oczami patrząc na Pawełka, wymówił stłumionym głosem:
— Tak, tak!
— Wmówiono mu, że jest do niczego niezdolnym, że jest bon à rien i ono uwierzyło temu, bezsilnem się uczuło i pozwoliło obracać sobą jak lalką....
— Tak! tak, głośniej już i z oczami wlepionemi w twarz mówiącego powtórzył Cezary.
— Tak było, ale tak trwać wiecznie nie mogło; rzekł jeszcze Pawełek; trzeba było tylko silnego uderzenia, aby to co stworzonem było przez naturę i tlało w głębi istoty dziecka tego cicho i niewidzialnie, wywinęło się z pieluch, wzrosło i wybuchło.... Nadeszło uderzenie to, dziecię doświadczyło wielkiej miłości i wielkiej potem boleści i stanęło na nogach własnych, targnęło pęta swe i ryknęło jak lew....
Tu uśmiechnął się Pawełek i powstając położył znowu dłoń na ramieniu towarzysza.
— Ale nic na świecie nie ginie, mój Cezary i żadna przyczyna bez skutku nie pozostaje. Porwałeś się i ryknąłeś jak lew, ale pochyliłeś się znowu i zapłakałeś jak dziecko. Inaczej być nie mogło. Lecz trwać to powinno, trwać to musi chwilę tylko. Powstaniesz znowu Cezary i pójdziesz drogą twoją wielką i jasną....
Cezary siedział już teraz wyprostowany z pałającem okiem, i w silnym uścisku trzymał dłoń przyjaciela.
— Jaką jest ta droga? gdzie jest ta droga? zawołał. O, mój Boże, zdaje się że widzę ją.... przed oczami staje mi stary Kniks... ten człowiek obłąkany z miłości dla ludzi... zdaje mi się że w uszach brzmią mi słowa, które do mnie mówił....
— Wiem, rzekł Pawełek, mówił ci on, że Pompalińscy nigdy nic nie czynili... Ty Cezary przed którym nikt nigdy nie uderzał pokłonów kornych, którego umysłu nie zaćmił i serca nie zepsuł dym pochlebstw i szał swawoli, z duszą twoją czystą, nieznękaną wolą i sercem spragnionem miłości, w którą inni nie wierzą już nawet, zostaniesz jedynym Pompalińskim, który czynić będzie wiele i dobrze....
— O! gorącym szeptem i z oczami w przestrzeń utkwionemi mówił Cezary, widzę, słyszę starego Kniksa! O, święty człowieku, który postradałeś rozum przez miłość dla ludzi, jakże wiele, wiele uczyniłeś mnie dobrego!....
Czarne oczy Pawełka błyszczały ogniem zapału i łzą rozrzewnienia. Ubogi krewny, rezydent żyjący na chlebie łaskawym, pierwszy raz może w swem życiu uczuł się w pełni godności swej człowieczej, uczuł że czyni cóś pięknego i użytecznego, że sowicie odpłaca za chleb otrzymany temu, który sierotę w dom go swój przyjął, pomagając do dźwignięcia się i zmężnienia synowi jego.
— Cezary, rzekł, ty masz miliony....
Szyderski, smutny uśmiech osiadł znowu na ustach Cezarego.
— Mój Pawełku, rzekł, miliony te były dla mnie zawsze kajdanami, a potem stały się przyczyną okropnego złudzenia i zawodu. Wierzaj mi, że wiele, wiele razy w mem życiu, gdy zatrzymywałem się nagle śród pola na wsi, lub śród ulicy w mieście, a wszyscy myśleli ze jestem pół idiotą gapię się na cóś bezmyślnie, jam patrzał na biednego wyrobnika jakiego, który rzeźki i swobodny, śpiewając pracował albo spokojny i poważny spoczywał po pracy otoczony temi, którzy go kochali. Ileż razy myślałem, że gdybym się był nie urodził Pompalińskim byłbym sto razy, milion razy szczęśliwszym.
— O Pompalińskiego mniejsza, uśmiechnął się Pawełek, ale co do milionów to gardziłeś niemi dla tego Cezary, że ogromną i rzeczywistą wartość ich i potęgę znają najczęściej ci tylko ludzie na świecie, którzy, niestety! ich nie posiadają.
— Tak, tak! zawołał Cezary, ale ja także poznać je muszę. Stary Kniks powiedział do mnie: jesteś młodym, silnym i masz miliony...
— Zaprawdę! waryat ten więcej ma jeszcze rozumu od tych, którzy śród świata za mędrców uchodzą! On nie powiedział ci pewnie: używaj milionów swych na picie szampana, na pozłacanie zielonych stołów, na kupowanie sobie sprzedajnych kobiet.
— Nie Pawełku, on mi powiedział, masz miliony, możesz z pomocą ich uczynisz cóś dobrego.
— I nie mając rodziny, któraby cię kochała, ciągnął Pawełek, stworzysz sobie rodzinę ze wszystkich tych, którym łzy z oczu otrzesz i myśl z ciemnej niewiadomości podźwigniesz i myślą swą próżnującą dotąd, bo zafukaną do wielkich źródeł światła podniesiesz i z nich wiadomości poczerpniesz jakim sposobem, zamiast rozdawać na ulicach jabłka dzieciom i grosze żebrakom, zużytkować masz dobroć swą i fortunę i wznieść cóś wielkiego i trwałego....
Cezary stał już przed Pawełkiem z podniesioną głową i iskrzącem się okiem.
— Pawełku! zawołał, teraz dopiero zrozumiałem jasno, kim jestem i co mi czynić wypada. Dziękuję ci!
Ujął w swe ręce obie dłonie przyjaciela i dodał z cicha:
— Więc mogę jeszcze być kochanym i szczęśliwym.
Zamyślił się na chwilę z okiem wlepionem w przestrzeń, tak jakby przypatrywał się czemuś zdaleka mu przez wyobraźnią własną ukazywanemu, potem dodał z cicha:
— To prawda! to prawda! cóż znaczy boleść moja w porównaniu z boleścią człowieka tego, który cierpiał za.... miliony ludzi!
— A jednak, dokończył po chwili, i ja także cierpię bardzo, Pawełku! cóżem winien, że cierpię jeszcze?.. ja ją tak szczerze, tak ogromnie kochałem, jam się do nich tam wszystkich jak dziecię przywiązał.
— I cierpieć będziesz długo jeszcze, odpowiedział Pawełek; dopóty zapewne, dopóki bólu twego nie pochłonie nowe całkiem życie.
— O! chciałbym już zacząć, to nowe życie! z pełni piersi zawołał Cezary, prędzej mógłbym zapomnieć.... prędzej może stałbym się czemś... dla kogóś!...
Pawełek milczał chwilę w zamyśleniu.
— A! rzekł powstając, niechże ja te pierwsze chwile nowego życia twego, Cezary, wyzyskam dla tych których kocham.... Chodź, zaprowadzę cię do ludzi prawdziwie nieszczęśliwych.
— Do rodziców twej ukochanej, Pawełku? zapytał Cezary ujmując ręce przyjaciela.
— Pójdźmy Pawełku! pójdźmy! mówił dalej śpiesznie ubierając się już do wyjścia.
— Po drodze opowiem ci ich historyą, rzekł Pawełek.
Po chwili dwaj młodzi ludzie, ręka w rękę opuszczali ciasne i wyzłocone, a świat szeroki przed oczami smutkiem zamglonemi zakrywające ściany, hotelowego mieszkania.
Na poddaszach, w suterenach, w nędznych lepiankach tulących się do ziemi, we wszelkich słowem siedliskach biedy i smutku, zmrok wieczorny daleko prędzej zapada niż w obszernych, wielkiemi oknami na świat spoglądających, szerokiemi, a widnemi przestrzeniami okolonych miejscach bogactwa i wesołości. Dziwię się temu doprawdy, bo myślę, że słońce dłużej przyświecaćby powinno tym, dla których bywa ono jedyną znaną i widzialną lampą balową, że mroki nocne krótszemi być powinny dla tych, którym troska i trudy, spędzają sen z powiek. Pomimo jednak zdziwienia mego tak zwykle na świecie bywa, tak też bywało i w ciasnych izdebkach, pod dachem wysokiej, starej kamienicy położonych, a przez państwa Wandalinostwa zamieszkiwanych. Śród szerokich ulic i obszernych placów miasta, jaśniał jeszcze dzień biały prawie, kiedy na wąziuchnej uliczce, ostawionej wysokiemi i od starości kruszącemi się niemal murami szaro już robiło się i mroczno; w komnatach białych ozdobnych domostw, rozpoczynała się zaledwie urocza i poetyczna szara godzina, gdy do izdebek szczerniałych i chropowatych kamienic zawitały już na dobre godziny czarnych ciemności i nadciągających wraz z niemi — czarnych myśli.
W bawialnej izdebce, tak pompatycznie nazywanej niekiedy przez p. Wandalina solonem, przed wązką twardą kanapką paliła się niewielka lampka. Przy stole na twardym drewnianym stołku, siedziała p. Wandalinowa i ze schyloną nizko głową, bardzo pilnie zszywała grube jakieś płótno.
Bawialna izdebka daleko smutniej jeszcze wyglądała jak przed parą tygodniami. Po pierwsze było w niej daleko zimniej; bardzo nawet zimno; powtóre nie rozweselał już ją blask i trzask ognia, w przyległej kuchni na kominku rozpalonego; potrzecie zniknęły z niej trzy przedmioty, które przyozdabiały ją wprzódy. Albumu z malachitową oprawą na stole, fotografii w rzeźbionych ramach na ścianie i złotego naparstka na palcu szyjącej kobiety — nie było. Kędy podziały się przedmioty te tak drogie zubożałej i osamotnionej rodzinie, bo przypominające jej dawne dobre czasy dostatku, wesela i przyjaźni ludzkiej? Stoczyły się one zapewne po tym jedynym stopniu, który przed paru tygodniami dzielił jeszcze państwa Wandalinostwa od ostatecznego ubóstwa i spadły w leżącą teraz tuż przed ich stopami czeluść ciemną, zawierającą w sobie ostateczną nędzę
Dzieje kilku tych tygodni, które sprowadziły państwa Wandalinowstwa ze stopnia znośnego niedostatku, na którym zatrzymali się byli przez czas jakiś, na stopień ostatecznego ubóstwa, były bardzo proste i bardzo zwykłe i bardzo krótkie.
Rózia zachorowała i nie mogła już więcej chodzić do fabryki oygar; pani Wandalinowej odmówiono lekcyj, bo kandydatek na takowe w owych ciężkich czasach było mnóstwo niesłychane, a pani Adela nie sposobiąc się nigdy w swojem życiu do stanu nauczycielskiego, nauczycielką była mniej niż mierną. Pan Wandalin nie otrzymał pracy żadnej.
Oto wszystko co zaszło i stało się w losie państwa Wandalinowstwa. Wystarczyło to aby wygnać z ciasnych izdebek tę odrobinę spokoju i dostatku, która istniała była u nich jeszcze.
Cisza głęboka panowała w chłodnem, nagiem, wpółciemnem mieszkanku. Nie przerywał ją ani łoskot, ani gwar miejski, uliczka bowiem wązka i ciemna cichą była i niemal pustą, a na piętro najwyższe kamienicy przedzierały się we dnie nawet słabe zaledwie odgłosy zewnętrznego miejskiego życia.
Ciszę tę przerywał za to odzywający się od czasu z za wielkiego parawana, w kuchni ustawionego, krótki, suchy kaszelek leżącej na łóżku Rózi, albo też stuk siekiery kędyś w poblizkiej sieni jakiejś czy kuchni drzewo rąbiącej.
Zastukano do drzwi. Pani Wandalinowa szybko podniosła się z krzesła.
— Czy to ty Wandalinie? zapytała.
— Ja Adelciu, odpowiedział za drzwiami miękki zniżony głos męzki, a po chwili do kuchenki oświetlonej słabym przez otwarte drzwi wnikającym blaskiem lampy w bawialnej izdebce palącej się, wszedł pan Wandalin. Pomimo dobrego mroku, który panował dnia tego na dworze, p. Wandalin niósł surdut swój na ramieniu, a zmęczony ogromnie, zziajany, rękawem od koszuli ocierał pot kroplisty spływający mu po rumianem zawsze i jak księżyc w pełni okrągłem obliczu.
— Tom się dopiero spracował dziś Adelciu, rzekł sapiąc głośno i z ciężkością surdut przywdziewając. Urąbałem drzewa, tam na trzeciem piętrze.. Wystarczy im już chyba na jakie dni kilka... Niebogaci ludziska, ale zapłacili mi zaraz... Ot macie... złotówkę całą zarobiłem... niechże mi nikt dziś nie mówi, że Ciastusiem jestem!....
Mówiąc to p. Wandalin składał na stole przed żoną, białą błyszczącą monetę.
— Będzie jutro chleb za to i trochę krupniku może.... Na drewka zarobię może znowu, bom już tam szepnął kucharce tych państwa co na 1-m piętrze, aby nikomu innemu drzewa do rąbania nie dawali.... Poczciwa kobiecina przyrzekła i mówiła, że może nawet jutro zrana robota będzie....
Sapał ogromnie mówiąc to p. Wandalin i wciąż sobie pot ocierał z twarzy, która jednak promieniała widocznem bardzo wewnętrznem zadowoleniem, uczuciem tryumfu nieledwie. Krótko trwałą przecież była radość ta ojca rodziny, z poczucia użyteczności własnej i spełnionego obowiązku poczerpnięta. Przerwał ją suchy, krótki kaszelek odzywający się znowu w kuchence, z za parawana. Czoło pana Wandalina zmarszczyło się w kilka fałd poprzecznych i głębokich.
— Kaszle ciągle? wymówił bardzo cicho patrząc na żonę niespokojnym wzrokiem i wskazujący palec ku parawanowi wyciągając.
Pani Adela która siedziała już na uprzedniem miejscu i szyła pilnie, milcząco skinęła głową.
— Byłyście dziś u doktora? zapytał p. Wandalin siadając i pochylając się ku żonie.
— Byłyśmy, odrzekła p. Adela nie podnosząc oczu.
— Cóż powiedział?
— To samo co i dwa tygodnie temu, kiedy zabronił Rózi chodzić do fabryki tytoniu. Kazał jej jeść jaknajwięcej mięsa i pić wody Emskie....
— Jak najwięcej mięsa.... wody Emskie.... machinalnie jakby powtórzył p. Wandalin i pozostał przez chwilę z postawą osłupiałą, z otwartemi usty i oczami szklisto wlepionemi w twarz żony.
— Zkądże wziąść mięso?.. za cóż kupić te wody?.. wyszeptał nakoniec i z ciężkiem westchnieniem nizko pochylił głowę.
Pani Adela za to podniosła twarz. Ciemne, pojętne, poczciwe jej oczy utkwiły na chwilę w znękanej twarzy męża z wyrazem głębokiego współczucia... Wyciągnęła rękę uzbrojoną brzydkim mosiężnym naparstkiem i powiodła dłonią po zbrużdżonem i nizko pochylonem czole męża.
— Cóż robić? Mój Wandalinie, szepnęła łagodnie. Robiemy co możemy. Sprzedaliśmy na komorne wszystko cośmy mieli u siebie trochę kosztowniejszego. Ja szyję od rana do nocy, ty od trzech dni już rąbiesz drzewo....
— Cóż z tego? jęknął p. Wandalin, kiedy dziecka naszego ratować nie możemy....
Pani Adela wstrząsnęła głową z powątpiewaniem jakiemś.
— Zapewne, mówiła zawsze bardzo cicho, aby słowa jej w sąsiedniej izdebce usłyszanemi być nie mogły; lepsze wygody i lekarstwa przydałyby się zapewne Rózi.... ja jednak po babsku może na rzeczy patrząc, myślę że daleko więcej pomogłoby jej cóś innego....
— Co? co? zapytywał niespokojnie mąż.
— Rózia jest zajętą... bardzo żywo jest zajętą Pawełkiem Pompalińskim, szepnęła pani Adela, tęskni za nim.... gryzie się tem, że przestał on u nas bywać!...
Pan Wandalin wpół smutnie, wpół gniewnie potrząsał głową.
— A! westchnął, tak to zawsze bywa w biedzie! najlepsi nawet przyjaciele, opuszczają tych których opuściła fortuna.
— Nie oskarżaj Pawełka, Wandalinie, rzekła pani Adela, postępuje on tak jak uczciwy człowiek postępować powinien... Gdy tylko spostrzegł zajęcie się nim Rózi, oddalił się od niej, aby więcej jeszcze nie wzmagać i nie utrwalać jej uczucia....
— Tak, tak! szemrał wciąż pan Wandalin, Rózia jest teraz biedną, bardzo biedną dziewczyną. Dla tego to taki nawet ubogi kawaler jak Pawełek uczuciem jej gardzi....
— Ja myślę, że nikt nie mógłby i nie śmiał gardzić uczuciem córki naszej, żywo przerwała pani Adela. Ale Pawełek jest sam, jak wiesz, ubogim chłopcem, żyje na łasce swych krewnych. Czyż może więc o ożenieniu się z ubogą też dziewczyną pomyśleć choćby....
— To prawda, to prawda! namyślał się trzęsąc wciąż smutnie głową pan Wandalin. Masz słuszność, Adelciu, masz zupełną słuszność! Ty myślisz zawsze za siebie i za mnie i wszystko mi zawsze wytłómaczysz. O! biedna, biedna Rózia! najbiedniejsza tem, że ma takiego ojca niedołęgę....
— Wandalinie! z łagodnym wyrzutem szepnęła pani Adela; zaczynasz znowu dręczyć się temi skrupułami i wyrzutami sumienia....
— Nie zaczynam wcale, bom nie przestawał nigdy i nigdy nie przestanę! Nędzna bo ze mnie istota! Gdybyście miały innego ojca i męża.... Gdybym był takim dzielnym, sprężystym człowiekiem jak tylu innych ludzi, a nie takim opasłym wołem jak jestem, nie marłybyście głodem i Rózia miałaby posag dostateczny, aby wyjść choćby za najuboższego chłopca.
— Mój Wandalinie! odezwała się pani Adela, mówisz sam nie wiesz co! O pracę teraz taką do której uzdolnionym jesteś, bardzo trudno. Dla tego też rąbiesz drzewo. Co się tyczy zbierania posagu dla Rózi, są to już bujania twojej wyobraźni, na które odpowiedzi niema. Co do mnie, nie rozpaczam wcale. Tyleśmy już od ośmiu lat przebyli, tyleśmy się po świecie natułali i różnych okropnych położeń przenieśli, z których zawsze dźwignęliśmy się jako tako, że i teraz pewną jestem, iż w jakikolwiek sposób uratujemy się z tej ostatecznej biedy, która nas zaskoczyła. Gdyby nie choroba Rózi i ten jej smutek głęboki, którego nić rozerwać i zmniejszyć nie może, z ufnością patrzałabym w przyszłość i nie dbałabym o nic....
Tak mówiła pani Adela ciesząc i uspakajając męża. A jednak z twarzy jej która w ostatnich tygodniach zbladła i schudła znacznie, z wyrazu oczów które chwilami mgliły się łzą niepodobną zda się do powstrzymania poznać można było, że dbała ona o wszystko bardzo serdecznie, bardzo trwożnie, że ufność w pomyślny zwrot losu daleką była od jej myśli, że serce jej macierzyńskie, niemo lecz bardzo dotkliwie ściskało się bólem i zamierało od trwogi, pod wyszarzanym stanikiem ubogiej jej sukni.
Teraz, za parawanem w kuchence, dał się słyszeć szelest powstającej z łóżka osoby. Do bawialnej izdebki powolnym i osłabionym widocznie krokiem weszła Rózia. Miała ona na sobie tę samą co przed parą tygodniami ciemną wełnianą sukienkę i ciepłą dużą chustkę, w którą się otulała przed chłodem w mieszkaniu panującym, a dla niej jak się zdawało, szczególniej dotkliwym. Wśród delikatnej i białej jak chusta twarzy dziewczęcia, ciemne wielkie oczy świeciły z pod długiej rzęsy żywym blaskiem gorączki. Gruby jedwabisty warkocz ocieniał blade jej czoło, a cieńkie zaledwie różowe wargi uśmiechały się łagodnie, gdy zbliżała się ona ku miejscu, na którem siedzieli i z cicha z sobą rozmawiali jej rodzice.
— Wstałaś, Róziu? rzekła pani Wandalinowa podnosząc na córkę wzrok, którego niepokój daremnie ukryć usiłowała. Dla czego nie poleżałaś jeszcze trochę?
— Odpoczęłam już dosyć, moja mamo, odrzekła dziewczyna; wróciwszy od doktora byłam trochę zmęczoną... to tak daleko! ale teraz odpoczęłam już i jest mi daleko.... daleko lepiej!
Mówiąc to wzięła koszyk kawałkami pokrojonego płótna napełniony i postawiwszy go na stole, usiadła po drugiej stronie lampy.
— Róziu! wymówiła pani Wandalinowa.
— Co? Mamciu?
— Możebyś lepiej dziś już nie szyła! Jak posiedzisz trochę w nachylonej postawie, zaraz ci gorzej....
— O, nie mamciu kochana, z żywością odparła dziewczyna, nie będzie mi dziś gorzej... z pewnością nie będzie, czuję się prawie zupełnie zdrową i nie mogę siedzieć z założonemi rękami....
— Róziu! zawołał nagle pan Wandalin, wiesz co? naucz ty mię szyć! czy to święci garnki lepią! nauczę się prędko, zobaczysz! a potem ty sobie będziesz siedziała z rękami założonemi, a ja za ciebie będę szył!
Była to tak niespodziana i niesłychana propozycya, że obie kobiety rozśmiały się serdecznie.
— Dobrze, ojczulku! zawołała Rózia, nauczę ojczulka szyć i będziemy potem szyć wszyscy troje! No, lekcya pierwsza rozpoczyna się! Niech ojczulek bierze w jedną rękę płótno, a w drugą igłę! nie! nie tak! płótno powinno być w lewej ręce, a igła w prawej! tak dobrze teraz proszę igłę w płótno włożyć raz... drugi i zrobić ścieg! cha, cha, cha! to dopiero ojczulek śliczny ścieg zrobił!... to nic! drugi lepiej się może uda!...
Mówiąc tak śmiało się blade dziewcze przytłumionym śmiechem piersi od wesela odwykłej, pan Wandalin z postacią ku lampie pochyloną, z nadzwyczaj szeroko otwartemi oczami i również nadzwyczajną powagą na rumianej twarzy, zatapiał igłę w grubem płótnie i wyszywał na niem ścieg najzupełniej nieznanego dla wszystkich pod słońcem krawców i szwaczek, kształtu i rozmiaru.
— Dobrze, ojczulku, śmiała się wciąż Rózia, teraz dalej, niech ojczulek drugi ścieg zrobi mniejszy tylko znacznie i nie taki krzywy....
Pan Wandalin z jednostajną zawsze uwagą i powagą błądził jeszcze chwilę ostrzem igły po powierzchni płótna, potem igła i płótno z rąk mu wypadły.
— A to dalibóg, trudniej jeszcze jak drzewo rąbać!.... nigdy nie spodziewałem się.... wymówił z najgłębszem zdumieniem.
— A widzi ojczulek, jakie to my mądre jesteśmy kobiety i jakich trudnych rzeczy dokazujemy! Zażartowała Rózia i rękę ojca ku sobie przyciągnąwszy bledziutkiemi ustami swemi do niej przylgnęła. Pani Adela z widoczną rozkoszą patrząc na rozweseloną nieco twarz córki śmiała się także z lekcyi szycia i niefortunnego jej wyniku.
— Oh ty! rzekła gładząc znowu dłonią czoło mężowskie, tybyś teraz gotów poprosić kogo, aby cię nauczył być ministrem....
— Oho ho! co ci się śni, Adelciu! kręcąc palcem w powietrzu odparł pan Wandalin, ministrem.... ministrem.... żebym mógł być choćby porządnym szewcem....
— A cóżby ojczulek robił żeby był szewcem? zagadnęła pilnie Rózia.
— Cobym robił? namyślał się chwilę pan Wandalin. A wiem co? szyłbym od rana do wieczora.... i od wieczora do rana!
Dwie kobiety zaśmiały się znowu i z tkliwością spojrzały na ojca rodziny, którego najszczytniejszem marzeniem było.... módz być szewcem.
W tej chwili zadzwoniono do drzwi.
— Ktoby to mógł być? w tej porze? ze zdziwieniem rzekła pani Adela i wstała ze stołka.
— Złodziej może jaki.... nie trzeba otwierać, Adelciu... zauważył pan Wandalin.
— O niech mamcia otworzy! stłumionym głosem zawołała Rózia, a bladą twarz jej płomienisty oblał rumieniec.
— Zapytaj wprzódy: kto tam? Adelciu! wołał pan Wandalin do żony, która zbliżała się już ku drzwiom od wschodów.
— Ale po co mam pytać? sprzeciwiła się żona,
— Ależ zapytaj, duszko, tyle teraz w mieście kradzieży, prosił mąż.
— Kto tam? zapytała u drzwi stojąc pani Adela.
— To ja, szanowna pani! i któś inny jeszcze ze mną... Mam nadzieję że mię pani pozna po głosie... odparł za drzwiami głos męzki, przyjemnie brzmiący.
Rózia która siedziała wyprostowana i z nadstawionem uchem, na dźwięk głosu odzywającego się za drzwiami, zbladła nagle bardzo i pochyliła się. Wielka chustka spadła z jej ramion i widać było, jak wiotka delikatna jej kibić, poruszała się cała drżeniem niepohamowanem.
— Pan Paweł! zawołali oboje państwo Wandalinostwo, ale wnet umilkli, bo tuż za Pawełkiem wszedł nieznany im zupełnie mężczyzna, wyższy znacznie od Pawełka, w obcisłe lecz kosztowne futro ubrany.
Nieznany przybysz pośpiesznie zdjął futro i w nieśmiałej postawie zatrzymał się u drzwi. Ujął go pod ramie Pawełek i prowadząc ku obojgu gospodarstwu, przedstawił im hrabiego Cezarego Pompalińskiego.
Państwo Wandalinowstwo powitali młodego gościa z uprzejmą swobodą, którą niegdyś odznaczali się w pięknych salonach dziedzicznego ich Kwiecina, a której nie stracili wśród trosk i cierpień tułaczki i ubóstwa.
— Miałem przyjemność znać ojca i stryja pana hrabiego, mówił pan Wandalin wskazując gościowi twardy stołek przy wązkiej kanapie stojący; stryj pana hrabia August, lubił zwykle polować w Kwiecińskich lasach, gdy przybywał w nasze strony. Pamiętam nawet że przywoził ze sobą na te myśliwskie wyprawy, młodziutkiego podówczas syna swego hrabiego Wilhelma. Pana jednak, panie hrabio, o ile przypominam sobie, nie spotkałem nigdy ni razu...
— I owszem, Wandalinie, uśmiechnęła się uprzejmie pani Adela, pamiętam że gdyśmy kiedyś oddawali w Pompalinie wizytę hrabinie Jarosławowej, widzieliśmy i hrabiego Cezarego. Ubrany był podówczas w błękitną aksamitną bluzkę i przechadzał się z duchownym nauczycielem swym po ogrodzie...
— Ty bo masz tak dobrą pamięć, Adelciu....
— Zdaje mi się, zauważył Cezary, że czas o którym łaskawa pani przypomina, nie jest zbyt oddalonym. Mam obecnie lat 23, a ubierano mię w błękitne bluzki do siedemnastego roku mego życia.
Cezary mówił to z lekkim uśmiechem, wnet jednak dodał poważniej:
— Raczcie łaskawi państwo przyjąć najszczersze tłómaczenie się moje, żem dotąd nie złożył wam należnego uszanowania. Jako krewny państwa i człowiek zupełnie wolny od wszelkich ważnych zatrudnień, powinienem był uczynić to już oddawna....
— Pokrewieństwo zachodzące pomiędzy nami jest tak dalekie, rzuciła pani Adela od niechcenia niby, ale w oczach jej i na twarzy całej, widać było szczere uradowanie z tego przyznania się do niej milionowego krewnego.
Rumiana twarz pana Wandalina promieniała też zadowoleniem, tajemną a może wsteczną myślą wywołanem. Z godnością przecież taką jak gdyby znajdował się w obszernym swym ciepłym i wykwintnym domu Kwiecińskim, rzekł:
— Nie śmielibyśmy wymagać.... Żyjemy tak cicho i skromnie....
Cezary który nieznacznie rzucanemi wejrzeniami rozglądał się po mieszkaniu, myślał zapewne że ludzie ci żyli w istocie bardzo, nadzwyczaj skromnie. Nigdy jeszcze dotąd nie znajdował się w tak chłodnem, wilgotnem, nagiem i ciemnem mieszkaniu. Jeden szczególniej przedmiot zwracać zdawał się szczególną jego uwagę. Była nim mała świeczka łojowa w mosiężnym lichtarzu, którą Rózia po szybkiem powitaniu gości wybiegłszy z bawialnej izdebki, zapaliła na stole w kuchence. Podobny sposób oświetlenia pokojów Cezary widział, pierwszy raz w swem życiu z blizka przynajmniej. Przypatrywał mu się też od czasu do czasu, mimowoli zupełnie. Żywiej jednak i dłużej przytrzymała przy sobie uwagę jego ślicznie a smętna, piętnem nędzy i chorowitości wyraźnie obleczona twarzyczka Rózi. Cokolwiek mówił mu o niej Pawełek, Cezary nie wyobrażał sobie aby dziecię to tak pięknem było i tak — rozrzewniającem. To też, gdy państwo Wandalinowstwo zabawiali go rozmową niezbyt wyszukaną wprawdzie, ale uprzejmą i rozsądną, gdy zapytywali go o wspólnie znane im strony i osoby i winszowali, iż nie pozbył się dziedzicznej Malewszczyzny swej, jak to wprzódy miał podobno w zamiarze, twarz Cezarego na której leżało jeszcze piętno przebytych tak niedawno smutków i walk, zmiękła jakby coraz pod wpływem odzywającego się mu w sercu głębokiego współczucia i przybierała wyraz bardzo sympatycznej dobroci i przyjacielskości.
W kuchence tymczasem, przy żółtem i wcale nie rzęsistem oświetleniu świeczki łojowej, odegrywała się przecież scena pełna wdzięku i uczucia. Pawełek i Rózia witali się po długiem nie widzeniu, po cięższej jeszcze od nie widzenia myśli, że może nie zobaczą się już ze sobą nigdy. Rzadko bardzo zdarza się na świecie, aby powitanie jakiekolwiek trwało tak długo. Na widok bladości ukochanej i widocznego upadku jej na siłach, Pawełek nie mógł dłużej, a może nie chciał hamować swych uczuć. Trzymał w dłoniach swych obie jej drobne i gorące rączki i co chwilę podnosił je do ust. Przytem mówił cóś a raczej szeptał — ale co? tego już nawet świeczka łojowa gdyby miała uszy, dosłyszećby nie mogła. Były to zapewne zwierzenia jakieś i upewnienia, długie opowieści o smutku jakiego doznawał, o tęsknocie którą przecierpiał przemieszkując przez te parę tygodni, na dobrowolnie obranej ziemi wygnania. Było to cóś bardzo zapewne miłego dla wychylającego się z za ciemnych warkoczy małego uszka dziewczyny, gdyż tak bardzo blada wprzódy twarz jej zakwitła jak róża delikatnym rumieńcem, a z pod spuszczonych powiek i długich rzęs, widać było jak oczy jej błyszczały naprzemian tkliwością, smutkiem i nadzieją. Długo jednak nieodpowiadała, a z twarzy i gestu Pawełka widać było jednak, że prosił ją i naglił o odpowiedź. Podniosła nakoniec powieki, niezwykła moc uczucia i stanowczość myśli, powlekła bardzo pięknym wyrazem delikatne jej rysy.
— Tak; rzekła z cicha, jesteśmy oboje bardzo biedni, ale czyż dla tego rozstawać się mamy i nie widywać się z sobą więcej? Byłoby to bardzo złem wyrachowaniem kuzynku! bo dokładaniem jednej więcej boleści do wszystkich innych....
Zatrzymała się na chwilę zawstydzona, jakby słowami własnemi, ale wnet przezwyciężając nieśmiałość swą, mówiła dalej:
— Nie możesz nawet wyobrazić sobie kuzynku! jak wspólne przywiązanie, które wiąże pomiędzy sobą rodziców moich i mnie, osładza nam i czyni lżejszemi teraźniejsze położenie nasze! Wiele, wiele mamy smutków i kłopotów, a jednak miewamy chwile miłe, a nawet niekiedy.... wesołe. Walczymy z biedą jak możemy i umiemy... ojciec drzewo rąbie... my z mamą koszule szyjemy dla robotników z poblizkiej fabryki.... i gdybyśmy tylko żadnych innych smutków nie mieli....
— A ty kuzynko, byłaś czego innego smutną? zagadnął Pawełek.
Dziewczyna milczała znowu chwilę ze spuszczonemi oczami, potem jednak z niespodziewaną mocą wymówiła:
— Tak, byłam smutną.... czego innego jeszcze.... tego kuzynku, że ty tak bardzo lękasz się biedy, iż możesz wszystko przez obawę tę poświęcić....
— O jakąż gorzką naukę dajesz mi, Róziu! zawołał Pawełek i ściskając znowu jej obie rączki, z zapałem i silnem postanowieniem jakiemś, wyrytem na czole i w oku, szeptał jej o czemś długo, długo... póty aż drżąca i uśmiechniona cała nagle doznanem szczęściem, wysunęła ona z dłoni jego swe ręce i lekka już tak jakby nigdy w życiu ani chorą ani nieszczęśliwą nie była, poskoczyła na próg bawialni.
— Mamciu, zawołała z cicha, mamciu!
Pani Adela przerwała dość już ożywioną rozmowę, którą wiodła z gościem swym i powstawszy wyszła do kuchenki.
— Mamciu! szepnęła do matki Rózia, trzebaby było abyśmy przyjęły czem hrabiego!..
Pani Adela uśmiechnęła się wpół żartobliwie, wpół z zakłopotaniem.
— Niepospolite zadanie dajesz mi do rozwiązania moje dziecko, rzekła. Z pustego i król Salomon nie naleje....
— Możeby samowar nastawić! mówiła Rózia.
— Dobrzeby było, odparła matka, herbaty mamy nawet trochę, ale zkąd cukier i bułki...
Oczy Rózi pobiegły ku srebrnej złotówce błyszczącej na stole w bawialni, pod światłem lampy. Ale pani Adela wstrząsnęła przecząco głową.
— Nie moje dziecko, rzekła, to na chleb jutrzejszy,.. nie mogę częstować dziś gościa kosztem jutrzejszego głodu... Hrabia Cezary jest, jak mi się zdaje, bardzo dobrym człowiekiem, zrozumie położenie nasze i nie obrazi się za brak przyjęcia....
— Nie obrazi się z pewnością, podchwycił Pawełek który koniec rozmowy dwóch kobiet dosłyszał; pójdzie zresztą on sobie wkrótce, chciał bowiem tylko, jako krewny, zaznajomić się z państwem....
— Czego hrabia Cezary chciał, tego nie wiem, odparła żywo zwracając się ku Pawełkowi pani Adela, ale jaką była myśl pana, gdyś pan nam go tu przyprowadzał domyślam się i wiem doskonale.
Podała rękę zarumienionemu po uszy Pawełkowi.
— Niech panu Bóg odpłaci przyjaźń jaką zachowałeś dla nas w doli i niedoli.... rzekła.
Pawełek rękę jej pochwycił i do ust swych poniósł.
— Nie miałby za co płacić! droga pani, zawołał ze zwykłą już sobie wesołością. Pan Bóg który patrzy w głębi serc i myśli naszych, wie dobrze że przyjaźń moja dla państwa jest nadzwyczaj interesowaną....
Tu oczy jego ukosem jakoś, pobiegły ku Rózi. Pani Adela uśmiechnęła się i żartobliwie palcem mu pogroziła. Serce jej przejęte było całe tą chwilą radości i szczęścia, która spłynęła na jej córkę, a w dodatku wstępowała w nie niejasna jeszcze, ale uspakajająca otucha, z niespodzianej wizyty bogatego krewnego wypływająca.
Wracała do bawialni z twarzą bardzo zamyśloną. Kręciły się jej po głowie myśli, w jakiby sposób prosić hrabiego o jedyną rzecz której teraz najmocniej pragnęła... o zajęcie jakie dla męża i dla niej. Przykro, nadzwyczaj przykro jej było wyzyskiwać jakby w ten sposób pierwszą bytność u niej młodego krewnego, ale położenie było naglącem i zastanawiała się nad tem, czy nie powinnaby przezwyciężyć wstręt swój i dumę przez wzgląd na dobro męża i córki.
Jakież było zdziwienie pani Adeli, gdy zajmując miejsce swe przy stole, usłyszała męża swego zwracającego się do gościa z następującemi słowami:
— Zadziwię, a może i zrażę pana hrabiego niewłaściwością tego, co uczynić zamierzam... Nie powinienbym czynić tego we własnym domu i przy tak niedawno zabranej znajomości... Ale... trudno... człowiek wielu rzeczy pozbyć się w życiu musi.... między innemi też próżnej dumy i ścisłego zachowywania ceremonij światowych.
Umilkł pan Wandalin i spuścił oczy. Mówił tak pośpiesznie, a z taką jednak trudnością, że zasapał się i zmęczył.
— Zamierzam tedy.... powtórzył i znowu uciął.
— Zamierzam prosić pana, panie hrabio... czyby nie można było....
Dwie krople potu wystąpiły mu na zarumienione czoło, znać jednak postanowił już sobie mocno wypowiedzieć myśl swą do ostatka i byłby ją z pewnością wypowiedział, ale w chwili gdy wymawiał wyraz: prosić, Cezary ujął go za rękę i z miękkiem, przyjaznem nagięciem głosu rzekł:
— Nie kończ pan... proszę. Pawełek mówił mi już, że potrzebujesz pan miejsca jakiegoś... pracy jakiej....
— O, tak, tak, panie hrabio, zawołał pan Wandalin ujęty dobrym wyrazem oczu młodego człowieka i sympatycznem brzmieniem jego głosu; potrzebuję, okropnie potrzebuję jakiego miejsca, na którym wyżywić mógłbym pracą moją siebie i moich... Biedni jesteśmy panie hrabio, ale nie wstydzimy się biedy naszej, bo Bóg i ludzie wiedzą, jakim sposobem ona do nas przyszła.... Czego jednak wstydzę się od rana do nocy, to bezczynności mojej i tego przeklętego cielska, które nic a nic zmniejszać się nie chce....
Tu roztworzył oba ramiona i patrząc na gościa z coraz większym mówił zapałem:
— Spójrz na mnie, panie hrabio! wyglądam zawsze na opasłego wołu karmiącego się cudzą pracą i nie dbającego o nic... Roztyłem tak niegdyś jeszcze.... na dawniejszym gotowym a smacznym chlebie obywatelskim.... co prawda to na kuchni znałem się jak nikt z sąsiadów i obiadki w Kwiecinie...
— Wandalinie! szepnęła pani Adela, chcąc przerwać mężowi to rozpamiętywanie minionych gastronomicznych świetności i rozkoszy.
— Tak, tak, duszko, odparł mąż, masz słuszność jak zawsze.... po co to już o tem wspominać i czy to może pana hrabiego zajmować....
— Owszem, wszystko co dotyczy państwa, zajmuje mię istotnie i szczerze, z prawdą i serdecznością w głosie rzucił Cezary.
Pan Wandalin rękę jego pochwycił.
— Tak, zawołał, od razu poznałem że pan, panie hrabio, jesteś dobrym, poczciwym chłopcem... przepraszam że cię tak nazywam, ale — mógłbym być ojcem twoim....
— Proszę uważajcie mię państwo za krewnego swego tak jak i jestem nim rzeczywiście, ozwał się znowu Cezary.
Odezwaniem się tem do reszty podbity i ośmielony pan Wandalin, porzucił już w mowie swej wszelkie ceremonie.
— Łaskawco! zawołał z prośbą w głosie i błyskiem nadziei w oczach, czy nie masz tam dla mnie w dobrach swoich kąta jakiego?... rządzcą sporego folwarku nawet mógłbym być... wszakżem na gospodarstwie wiejskiem zjadł zęby.... ale nie chcę już tak wysoko i daleko... nie chcę... ekonomem mię zrób, gumiennym.... czemkolwiek....
Gdy mówił, do oczu jego napływały łzy gorącej, namiętnej prośby. Po wyrazie wzroku jego zawieszonego na ustach gościa, znać było że z ust tych oczekiwał wyroku życia lub śmierci nieledwie. Pani Adela ze splecionemi i o stół opartemi rękami, ze spuszczoną powieką stała też naprzeciw młodego człowieka w postawie pełnej godności i poważnego smutku. Rózia która przed chwilą weszła była do bawialni i słyszała całe przemówienie ojca, szeroko roztwarte, niespokojne oczy wlepiała w twarz tego młodego, nieznanego krewnego, który w tej chwili odegrać miał względem najdroższych jej istot rolę niemal opatrznościową.
Cezary milczał przez chwilę widocznie wzruszony, potem, dziwnie jakoś promiennym wzrokiem powlókł po trzech tych twarzach sympatycznych, cierpieniem napiętnowanych, a ku niemu zwróconych i powstając nagle zawołał z uniesieniem w głosie.
— O! jakże szczęśliwy jestem....
— Jakże szczęśliwy jestem, ciszej i spokojniej już powtórzył, że mogę uczynić dla państwa to, czego żądacie odemnie... że mam kilka folwarków, w których niezawodnie, niezawodnie znaleźć się musi miejsce jakieś dla pana....
Nagle zamyślił się z niepokojem serdecznym.
— Nie wiele wprawdzie, rzekł, zajmowałem się dotąd majątkowemi sprawami memi i szczegółów ich nie znam....
— Pawełku! zwrócił się do przyjaciela, ty zapewne słyszałeś, wiesz czy w Malewszczyźnie....
Mówiąc to rumienił się i spuścił oczy. Pierwszy raz w życiu zawstydził się głęboko niewiadomości, w której zostawał co do interessów własnych. Ale wspomógł go dzielnie Pawełek, oświadczając iż w dobrach młodego hrabiego istnieje znakomita liczba kilkudziesięciu oficyalistów różnych stopni, zatem wśród takiej ilości miejsc, niema roku aby nie znalazł się wakans jakiś.
— Wiem nawet o jednym, dodał Pawełek, w Białej-górze odprawia się za parę miesięcy rządzca...
Cezary podniósł znowu na pana Wandalina wzrok pogodny i serdeczny i wyciągając do niego rękę, rzekł:
— Z całego serca więc zapraszam pana na rządzcę do Białej-góry....
Pan Wandalin osłupiał prawie w nadzwyczajnej radości, Rózia patrząc wciąż na młodego kuzyna swej matki, ręce jak do modlitwy splotła, ale Cezary nie czekając słowa podzięki które na ustach uszczęśliwionych przez niego ludzi powstrzymywało wzruszenie, zbliżył się do pani Adeli.
— Czy pani uczynisz mi tę łaskę, aby naprawdę poczytywać mię za swego krewnego? zapytał.
— Za najlepszego, najzacniejszego krewnego, odparła pani Adela,
— W takim razie.... zaczął Cezary.
Zawahał się i zarumienił znowu; przezwyciężając jednak widoczną nieśmiałość swą, wyjął z kieszeni pugilares.
— Tymczasem, rzekł proszącym głosem... na bieżące potrzeby, na podróż do Białej-góry.... raczcie państwo....
Pan Wandalin zarumieniwszy się do szkarłatu, kładł już dłoń na ręku młodego hrabiego i z miną człowieka ciężko upokorzonego, zaczął:
— Panie hrabio....
Ale spojrzeniem i gestem powstrzymała go pani Adela.
— Wandalinie, rzekła drżącym trochę głosem, kiedyśmy u stryja i brata hrabiego Cezarego prosili o pracę, a oni odpowiedzieli nam iż nie zniosą, aby kobieta która nosiła kiedyś ich imię, była żoną ekonoma lub rządzcy domu, a w zamian przysłali nam bogatą jałmużnę, odrzuciliśmy ich dary i uczyniliśmy słusznie. Ale od tego który zamiast przysłać nam hojną zapomogę przez kamerdynera lub plenipotenta swego, sam przyszedł do nas, który przed podaniem nam ręki pomocy, wyciągnął ku nam rękę przyjazną, przyjąć możemy pomoc bez wstydu i grzechu.... kuzynie, biorę od ciebie pieniądze te jako zaliczkę na przyszłą pensyę mego męża, a może i moją, spodziewam się bowiem, że nie odmówisz mi u siebie miejsca ochmistrzyni... zobaczysz jaki znaczny dochód dam ci z pachtu i jakie tłuste indyki wykarmiać będę na stół twój...
Mówiąc to śmiała się, ale głos jej drżał coraz bardziej. Kiedy nakoniec wzięła z ręki krewnego podawaną jej cenną assygnatę, dodała z cicha:
— Kuzynie! pod postacią tych pieniędzy dajesz mi w tej chwili zdrowie, a może i życie mego dziecka!
I nie mogąc już dłużej oprzeć się wzruszeniu swemu, mężna kobieta, ta która z suchem okiem, pogodnem czołem, a czynną ręką przenosiła od lat wielu klęski, niedostatki i strapienia różne, obu dłońmi twarz swą zasłoniła i osuwając się na kanapę głębokim wybuchnęła płaczem.
W kwadrans potem Cezary i Pawełek żegnali p. Adelę, która według zwyczaju swego pokonała się i uspokoiła szybko, rozpromienionego szczęściem p. Wandalina i różową od miłych wzruszeń, daleko już zda się zdrowszą i silniejszą niż była przed godziną, Rózię.
— Do widzenia, kuzynku! uśmiechnęło się dziewczę.
— Do jutra, droga moja, szepnął Pawełek rękę jej całując.
— Kuzynko, rzekł Cezary pochylając się przed p. Adelą, wszak pozwolisz abym was tu jeszcze odwiedzał? Tam bowiem, dodał z uśmiechem, na wsi, mam nadzieję, że będziemy widywali się często.
Cezary pierwszy opuścił mieszkanie swych nowych przyjaciół, za nim wychodził Pawełek. Gdy zaś za Pawełkiem drzwi się zamykały Cezary ujrzał jeszcze jak na środku kuchenki matka i córka rzuciły się sobie w objęcia i szepcząc urywane ciche wyrazy radości, ściśle oplotły się ramionami, a ojciec rodziny tak nagle dźwignięty z nędzy i rozpaczy ku nadziei i radości, całym ciężarem grubej swej figury runął na klęczki i podnosząc w górę krótkie, pulchne ramiona i okrągłe, załzawione oczy, zawołał:
— O! daj mu Boże zdrowie, szczęście i długie życie na pożytek ludzki, bo zacny to, dobry, serdeczny chłopak!
Po kwadransie dwaj młodzi ludzie wchodzili do hotelowego mieszkania Cezarego, które oświetlał pokojowiec Jan, wnosząc przed panem swoim kilka świec zapalonych.
— Cóż Cezary, po odejściu służącego zapytał z uśmiechem Pawełek, czy dobrze jest mieć miliony?
Cezary silnie uścisnął dłoń przyjaciela.
— Tak, Pawełku, rzekł z mocą, dziś pojąłem już jasno zupełnie, że miliony mogą dać szczęście. Chwili takiej, jak ta którą przed kwadransem przeżyłem, nie oddałbym za nic... nawet za uścisk kobiety, którą jednak.... tak bardzo kochałem...
Smutek przesunął się znowu po jego twarzy, ale w tejże chwili ujął go za rękę Pawełek.
— Cezary! ja także mam do ciebie prośbę... osobistą prośbę... Pieniędzy od ciebie nie wezmę, mówił dalej po chwili milczenia, za nic nie wezmę, gdyż mógłbyś myśleć, że wszystko co kiedykolwiek mówiłem ci i okazywałem natchniętem było przez uczucie interesowności... Ale... kiedy osiedlisz już ich w Białej-górze... proszę cię, zrób mię tam pisarzem prowentowym; pisać i rachować umiem dobrze, zdam się więc na to miejsce...
Cezary zaśmiał się swobodnie.
— Mój Pawełku, rzekł, obejmując ramieniem swym przyjaciela, znajdzie się dla ciebie coś lepszego jak miejsce prowentowego pisarza... Nie wiem jeszcze co, ale pomyślemy o tem obaj i znajdziemy z pewnością...
Słowa te mówił przyjaźnie i wesoło, ale zarazem z taką pewnością siebie i łagodną powagą, że znać było iż w zupełności już uczuł się we właściwej sobie i przez się obranej roli, w roli dobrego i możnego szafarza pociech i wsparć.
Kiedy Pawełek opuszczał wieczoru tego mieszkanie przyjaciela, na twarzy jego malowało się szczęście wielkie i swoboda umysłu zupełna. Czuł że uczynił wiele dobrego dla syna dobroczyńcy swego, dla tego niedołężnego niedawno pupila swego, którego, nie wiedząc może sam o tem, kochał oddawna serdecznie i czule; przyszłość swą stanowczo już połączył w myśli z przyszłością ukochanej dziewczyny, a ozłacała ją w dodatku nadzieja blizkiej, tak upragnionej mu niezależności. Odrodził się więc w nim dawny Pawełek, wesoły, swobodny, do pieśni i żartów ochotny. Nucąc zbiegał ze wschodów i żartobliwem słowem jakiemś zaczepił po drodze dawno i dobrze znajomego mu hotelowego kelnera, kiedy ten zatrzymując się nagle, rzekł:
— Jak to szczęśliwie, że spotkałem pana tu jeszcze w hotelu... Siostra pana przyjechała wieczornym pociągiem.
— Moja siostra! zawołał Pawełek zdziwiony.
— Tak, panna Leokadya Pompalińska. Dwa razy posyłała już komisyonera po pana, do pałacu...
Pawełek kilku skokami uczynionemi po wschodach stanął u drzwi wskazanego mu numeru. Zapukał lekko i wszedł do małego hotelowego pokoju, w którym na kanapie siedziała Leokadya.
— Ty tutaj, Leosiu? zawołał Pawełek.
— Tak, odpowiedziała podając bratu obie ręce, jenerałowa umarła przed kilku dniami... spełniając przedśmiertny jej rozkaz, przywiozłam tu osobiście zlecenia, które mi w chwili skonu prawie, dała do hrabiego Światosława Pompalinskiego!
W parę dni potem, w gabinecie hr. Światosława odbywało się jedno z tych zebrań rodzinnych, które w każdej ważniejszej okoliczności, otaczały zwykle zimnego i milczącego starca gwarem rozmów, narad, skrytych współubiegań się i niechęci. Gospodarz domu zajmował zwykłe swe miejsce na długim fotelu, przy ozdobnym i żarzącemi się węglami ogrzanym kominku; naprzeciw niego w zwyczajnej też mu postawie bo z gracyą o gzems kominka ramieniem wsparty, lecz w niezwyczajnym stroju, bo cały od złocistych guzów archeologicznego mundura błyszczący, stał hr. August; hrabina Wiktorya, miękko i zarazem poważnie opłynięta zwojami jedwabiów i koronek zajmowała miejsce na kanapie; w niedalekim jej sąsiedztwie, niby nieodstępny anioł stróż i przewodnik sumienia świątobliwej damy siedział cichy i słodki l’abbé Lamkowski; na szeslągu pod ścianą stojącym nudził się i gwałtownej chęci położenia bohatersko opierał się hr. Mścisław; dalej nieco, w pewnem etykietalnem od członków dostojnej rodziny oddaleniu, zajmował miejsce przy wielkim stole z lampą, pełnomocnik rodziny Pompalińskich, ów niefortunny niegdyś poseł hrabiny Wiktoryi, prawnik Cegielski.
Na stole, pomiędzy lampą a stosem kosztownych albumów leżał zwój papierów znacznych rozmiarów, w wielkiej kopercie zamknięty i starannie opieczętowany. Prawnik trzymał dłoń na papierach tych, tak jak gdyby gotował się co chwilę, na znak mu dany, pieczęć rozłamać i treść pisma w kopercie zamkniętego głośno odczytać.
Rozmowa pomiędzy temi zgromadzonemi osobami toczyła się już znać od chwil kilku. Hrabina słodka i poważna jak zwykle, miała jednak w czarnych swych oczach, na twarz prawnika zwróconych, ostre jakieś błyski wewnętrznego rozdrażnienia.
— Tak więc, zwolna ciągnęła rozpoczętą z prawnikiem rozmowę, hr. Cezary był wczoraj u pana?
— Tak, pani hrabino. Hr. Cezary żądał abym mu wręczył wszystkie papiery interesów jego majątkowych dotyczące. Mówił że chce rozpatrzyć je aby wiedzieć co i gdzie posiada.
Zaledwie dostrzegalne drgnienie poruszyło wargami hrabiny.
— I pan oddał hr. Cezaremu żądane przez niego papiery?...
— Nie śmiałem odmówić!... Pan hrabia jest pełnoletni...
— Naturalnie, przerwała hrabina, bardzo cieszę się tem, że hr. Cezary uczuł chęć samodzielnego rządzenia interesami własnemi. Dotąd były to troski, które ja, słaba kobieta dźwigać musiałam. Cieszę się, że syn mój uwolnił mię od nich...
Uciecha hrabiny objawiała się w dziwny zaprawdę sposób. Mówiąc o niej zbladła, wargi jej poruszały się coraz widoczniejszem drżeniem, a z oczu coraz niespokojniejsze acz przelotne spojrzenia spadały na sztywnie wyprostowaną postać i martwą twarz starszego jej syna. Któś nie znający ją dobrze posądzić mógłby, że wewnętrznie słodka ta niewiasta doświadczała w tej chwili uczucia niepospolitego zawodu i rozjątrzenia.
Prawnik mówił dalej.
— Hr. Cezary napisał także w mieszkaniu mojém list do głównego rządcy Malewszczyzny o natychmiastowe przysłanie mu rachunków z tegorocznych dzierżaw i krestencyi, jako też o trzymanie w pogotowiu do rozporządzenia jego wszystkich wpływów, któreby od dnia napisania listu tego, do ogólnej kassy dóbr postąpiły...
— Voyons! voyons! ozwał się z szesląga na którym sztywnie siedział hr. Mścisław, mais ce pauvre Cesar, emancypuje się na dobre! Bardzo lękam się tylko aby go ta hołota z którą tak rad przebywa nie wyeksploatowała w bardzo krótkim czasie!
— Emancypuje się, oui... chose... emancypuje się! machinalnie jakby i z najwyższem zdumieniem powtórzył hr. August.
Hrabina nic nie mówiła. Siedziała ona nieruchoma jak posąg, ze spuszczonemi oczami i trochę tylko zaciśniętemi usty.
Nie mówił też nic hr. Światosław, a nawet zdawało się jakby rozmowa w koło niego toczona nie obchodziła go w najmniejszej mierze. Pochylony nieco grzebał on w węglach wytwornym swym haczykiem i tylko któś bardzo baczny dostrzedz mógłby jak różowy blask żaru przeglądając się w przezroczystem jak lód jego oku, oświetlał na głębi jego utajony wyraz smętnego szyderstwa.
Hr. August przecież coraz niecierpliwiej spoglądał na opieczętowany pakiet przed prawnikiem leżący i zdawał się wewnętrznie przygotowywać do ważnego jakiegoś i dość trudnego przemówienia. Wyprostował się nakoniec, zapiął kilka archeologicznych guzików i z lekkiemi ukłonami, zwróconemi do osób w pokoju obecnych, zaczął w te słowa:
— Comtesse! Comte! Cher neveu! Mr. l’abbé! Winszuję sobie, że w tej chwili tak smutnej dla nas, gdyśmy przez pośrednictwo pana... chose... pełnomocnika naszego na Litwie, uwiadomieni zostali o zaszłym niedawno a tak pożałowania godnym skonie, kuzyny naszej pani jenerałowej z Pompalińskich Orczyńskiej... Winszuję sobie... że....
Tu hr. August utknął w mowie. W białej zaś, chudej ręce hr. Światosława złocony haczyk drgnął lekko i metalicznym dźwiękiem uderzył o żelazną kratę komina. Po chwili przestanku jednak hr. August ciągnął dalej:
— Winszuję sobie, że w chwili tak uroczystej, w której odczytywać mamy przesłaną, nam w kopii przez pana... chose... pełnomocnika naszego na Litwie, ostatnią wolę wyżej wspomnianej a nieodżałowanej kuzyny naszej, pani jenerałowej z Pompalińskich Orczyńskiej... ja... moi... w obec zasmucającego wrażenia śmierci, która, avouons le, jest rzeczą bardzo brzydką i... zupełnie na świecie niepotrzebną.... postawić mogę devant vous Comtesse et devant vous aussi Comte et cher neveu obraz... obraz... zupełnie innej natury, obraz młodości łączącej się z pięknością... de l’amour qui s’allie à toutes les grâces...
Zatrzymał się znowu na chwilę. Uśmiech niewypowiedzianej błogości, którą zapewne sprawiały mu potoki krasomówstwa własnego rozlał się po twarzy jego i spędził z niej do szczętu uprzedni wyraz zmięszania. Zapiął kilka jeszcze archeologicznych guzików i z nowym ukłonem dokończył:
— Comtesse, Comte, cher neveu, mr. l’abbé, mam zaszczyt objawić, że bawiący obecnie zagranicą syn mój Wilhelm wstępuje w związki małżeńskie z panną Delicyą Kings.
Umilkł i wszyscy milczeli. Hr. Mścisław rzucił się wprawdzie na swym szeslągu, ale nic nie rzekł, hr. Światosław patrzał na brata lodowatemi nic a nic nie mówiącemi oczami i tylko hrabina Wiktorya, po kilku sekundach milczenia, słodkim, stłumionym głosem w kształcie zapytania wyrzekła:
— M-elle Kniks?...
— Pardonnez moi, Comtesse, odparł hr. August z podniesioną głową i z zupełną pewnością siebie, M-elle Kings...
— Qui, M-elle Kings, powtórzył, jest to rodzina pochodzenia angielskiego... emigrowała do Polski w czasie... prześladowań religijnych... za czasów panowania w Anglii królowej... królowej... chose... enfin, emigrowała do Polski, gdzie nadane jej zostały przez króla... króla... chose... enfin, nadane jej zostały dobra Białowzgórze...
Umilkł i wszyscy milczeli znowu. Po chwili mówił jeszcze:
— Syn mój Wilhelm, wraz z narzeczoną swą i jej rodziną znajduje się obecnie w Dreźnie... dokąd i ja także, spełniając... chose... obowiązki ojca, udam się za parę dni także, avec quelques amis... z małą liczbą przyjaciół... au nombre desquels sera le prince Amadée, le Comte Gustave, le Baron Glogau... Z Drezna orszak weselny uda się do Rzymu... oui... à Rome...
Tym razem na kanapie żywo zaszeleściła jedwabna suknia.
— A Rome! zawołała hrabina i splotła ręce. W głosie jej i geście objawiło się tyle zachwycenia, tęsknoty, zazdrości, tyle słowem najróżnodniejszych uczuć dźwiękiem jednego tylko, magicznego tego wyrazu w niej wzbudzonych, iż dziwić się nie było można, że pohamować objawu ich nie zdołała.
— Oui, à Rome! nie mogąc też utaić uczucia tryumfu powtórzył hr. August, le jeune couple... młoda para... otrzyma tam błogosławieństwo Ojca Ś-go, après quoi uda się w podróż do południowej Francyi, gdzie zwiedzi cudami słynne miejsce de Notre Dame de Lourdes...
— Lourdes! powtórzyła hrabina ciszej nieco jak wprzódy.
— Oui! Lourdes, powtórzył jeszcze hr. August, après quoi, młoda para... le jeune cople uda się do Paryża, gdzie koniec zimy przepędzi i w jesieni dopiero zwiedziwszy Londyn, Ostendę, Strasburg i Monachium, przez Wiedeń do rodzinnego kraju powróci... Ce sera un petit tour du monde tout à fait amusant...
— Mais, mon oncle, znudzonym głosem i ze znudzoną twarzą wtrącił hr. Mścisław, admiruję ochotę hr. Wilhelma do tak nieustannego oglądania ze wszystkich punktów naszej nudnej planety!
— M-lle Kni... pardon... Kings, ozwała się hrabina, posiadać musi zdrowie vraiment robuste... prawdziwie... wiejskie... jeżeli ośmiela się przedsiębrać tak długie i męczące wojaże...
Hr. August nie zdawał się uważać na uszczypliwe wtrącania się synowca i bratowej. Zwrócił się do starszego brata i rzekł:
— Et maintenant, zechcesz może cher comte, aby pan Cegielski przeczytał nam kopię ostatniej woli nieodżałowanej kuzyny naszej...
Być może że różowy błysk tlejącego na kominie żaru przejrzał się w tej chwili w lodowatej źrenicy bladego starca, ale na głębi źrenicy tej drgnęła ciemna jakaś, smutna iskra.
— Panie Cegielski, rzekł gospodarz domu, powoli i obojętnie zwracając się do prawnika, chciej nam pan przeczytać głośno treść tego pisma.
W ręku prawnika zaszeleścił papier. Powoli i bardzo wyraźnie acz głosem nieco zniżonym i uroczyście nastrojonym czytać on zaczął testament jenerałowej. Było to pismo, które prócz koniecznego formalnego wstępu, dzieliło się na punktów kilka. W pierwszym z nich jenerałowa pisała:
„Dóbr Odrzynieckich ze wszystkiemi do nich należącemi folwarkami, fabrykami i lasami nie myślę wcale zapisywać i przekazywać komukolwiek. Wszystko mi jedno kto je weźmie. Niech je sobie zresztą biorą sukcessorowie nieboszczyka jenerała Orczyńskiego, męża mego, który mi te dobra przed śmiercią zapisał. Kto prawa swe do sukcessyi po nieboszczyku jenerale udowodni, niech sobie te wielkie szmaty ziemi zabiera. Najpewniejszymi sukcessorami są, o ile wiem, panowie Tutunfowiczowie i Kobyłkowscy. Niech tedy zabierają sobie na co oddawna już oczy swoje szeroko wytrzeszczali. Prawdę mówiąc, nie warci oni tego bogactwa, bo utracyusze są i półgłówki. Ale żyjąc tak długo na tym świecie, nieraz już widziałam, że aniołowie pijanych na rękach swych noszą, a Pan Bóg głupcom sprzyja. Co mi tam do tego? Niech już sobie Opatrzność osobliwszego porządku tego dopilnowywa, a ja łamać sobie nie myślę starej mojej głowy i bogactwa te stryjeczno-stryjecznego dziadka ich, oddaję im! oddaję! oddaję!!!“
„Co do kapitałów i kosztowności które posiadam, pisała dalej jenerałowa, inna to rzecz i mam na nie różne projekty, które sobie dawno już w mojej głowie ułożyłam“.
Tu następowało bardzo szczegółowe wyliczenie ilości i jakości posiadanych przez testatorkę rozlicznych bogactw. Pierwszy zaś z punktów bogactwami temi rozporządzających, opiewał:
„Summę rs. 100,000, zapisuję Imci Panu Józefowi Woryłło, chcąc wynagrodzić mu za to, że mu w domu moim ręce od zimna kostniały i że mu obiady moje nie smakowały. Ile razy będąc u mnie zatrząsł się od zimna i skrzywił się na pieczone kartofle, tyle razy zrobił mi tem prawdziwą przyjemność i rozrywkę. Niechże teraz ma za to 100,000 rubli, z tem jednak, że pieniądze te ulokuje gdziekolwiek na imię syna swego, gdyby bowiem kapitał ten zostawał w jego własnem ręku, marnowałaby go jakby sama chciała żona jego, Sylwia, co nie powinno nastąpić, gdyż Imci Pani Sylwii ciepło było zawsze w domu moim jak w niebie, a moje kartofle pieczone i koguty żyłowate zawsze jej bardzo smakowały.“
— Szczególna to była kobieta! nie mógł od wykrzykniku powstrzymać się prawnik. Hrabina uśmiechnęła się wzgardliwie nieco, hr. Mścisława oryginalny testament ten zdawał się nieco zajmować i bawić, hr. August z widoczną niecierpliwością oczekiwał dalszego jego ciągu i jeden tylko blady, nieruchomy starzec u komina siedzący, żadnego nie objawiał uczucia. Powieki miał spuszczone, wargi ściśle zamknięte. Chuda, ściągła twarz jego wydawała się prawie martwą.
Prawnik czytał dalej:
„Stryjeczno-cioteczno-wujecznej siostrzenicy mojej Jmci Pani Żuliecie Kniksowej zapisuję dwie brosze i cztery kolce brylantowe, z których lubiłam zawsze układać pająka z długiemi nogami. Uważałam nieraz, że Jmci Pani Kniksowa przypatrywała się temu pająkowi z nadzwyczajną przyjemnością. Niechże tedy cacka te służą jej po mojej śmierci i niech je sobie w pająki czy tam w gwiazdy układa od rana choćby do wieczora.“
„Najmłodszej córce JPani Kniksowej, Pannie Delicyi Kniksównie, a przyszłej podobno hrabinie Pompalińskiej....
Tu pomiędzy słuchaczami zrobił się ruch pewien. Jedwabna suknia hrabiny zaszeleściała niespokojnie, hr. Mścisław szepnął na swym szezlągu, voyons! voyons! a hr. August tak dalece usiłował przyoblec twarz swą wyrazem najwyższej obojętności, że aż oblała się ona szkarłatem najwyższego niepokoju. Prawnik czytał dalej:
— „Przyszłej podobno hrabinie Pompalińskiej, zapisuję gorset swój, który niedawno sprowadziłam z Warszawy, a którego znosić, zdaje się, że nie będę już miała dość czasu. Wyborny gorset! Giętki jak wosk i atłasem podszyty. Jmci Panna Delicya, która i tak już jest bardzo zgrabną dziewczyną, będzie w nim jeszcze zgrabniejszą hrabiną.“
Po odczytaniu punktu powyższego, prawnik umilknąć musiał na chwilę dla powstrzymania gwałtownego śmiechu, który go porywał.
Wśród ciszy, która w czasie pauzy tej zapanowała, dał się słyszeć naprzód leciuchny wykrzyk hrabiny:
— Ależ to nieprzyzwoite! c’est de la dernière inconvenance!
Hr. Mścisław głośniej nieco zawołał:
— Mais c’est impardonnable! Ta pani żartowała sobie widocznie z rodziny naszej! Pocóż tu było do absurdów tych i nieprzystojności, mieszać nasze nazwisko!...
— W całym testamencie tym, westchnął z cicha l’abbé, nie widzę niestety ducha miłości i pokory chrześcijańskiej.
Hr. August nic zrazu nie mówił. Dusza jego przechodziła w tej chwili całą gammę uczuć, które z kolei wybijały się mu i na twarz. Ostatnim jednak tonem tej gammy, było uczucie dumy i godności osobistej.
— Pani jenerałowa, rzekł prostując się, w sposób nie właściwy zupełnie zażartowała z panny Kings, przyszłej mojej... synowej. Co się tyczy jednak tego, że nie obarczyła ją ona żadnym zapisem na seryo, cieszę się... bardzo cieszę się z tego. Syn mój posiada sam dość środków majątkowych, aby módz zapewnić swej żonie stanowisko w świecie odpowiednie.... a panna Kings wnosi w dom nasz najpiękniejszy z posagów, bo młodość, wdzięki — talenty i... chose... cnotę...
— Jakie wspaniałomyślne uczucia! zawołała hrabina.
W głosie jej było uniesienie, w oczach pokorne uniżenie się przed tylu ujrzanemi cnotami, a na ustach błądził kolący, szczypiący uśmieszek.
— Nie wiedziałem, mon oncle, że posiadasz tak wiele ducha rycerskiego! mais nous sommes en pleine cour damour! sarknął z szezląga Mścisław.
— Rezygnacya pana hrabiego, szepnął l’abbé, godną jest prawdziwie chwały i podziwu!
Zdaje się że hr. August sam najbardziej w tej chwili czuł się podziwu godnym. Z powagą nadzwyczajną skłonił się do koła, dziękując jakby za otrzymane komplimenty i z nieodegnaną jednak, dziwnie natrętną chmurą na czole, prosił prawnika aby chciał czytać dalej.
Punkty dalsze testamentu jenerałowej, brzmiały jak następuje:
„Dalekiemu krewnemu memu, a wychowańcowi hrabiego Jarosława Pompalińskiego, Jmci Panu Pawłowi Pompalińskiemu, darowuję niniejszem summę rubli sr. 10,000, z warunkiem aby wyuczywszy się czego należy, został rzemieślnikiem, a lepiej jeszcze kupcem bławatnych lub kolonialnych towarów i ażeby zakład swój rzemieślniczy lub kupiecki, umieściwszy w którymkolwiek z miast kraju tutejszego, zawiesił nad nim tablicę z wyraźnie wypisanem swem nazwiskiem. Jeżeliby Jmci Pan Paweł, któregokolwiek z warunków powyższych nie wypełnił, zapis niniejszy ma być uważanym za nieistniejący, spodziewam się jednak że je wypełni, a hrabiowie Pompalińscy będą mi wdzięczni za to, żem ich wychowańca ze ślamazarnika i darmozjada, przerobiła na pracowitego i niezależnego człeka.“
— Quel tas des absurdités! wykrzyknął zaczynający już gniewać się na dobre hr. Mścisław.
— Zdaje mi się, że następuje tu punkt dziwniejszej jeszcze treści, zauważył prawnik przebiegając oczami dalszy ciąg pisma.
— Nie wiem doprawdy, co mam uczynić: pozostać do końca czytania tego lub też wyjść ztąd, z wyniosłą obrazą szepnęła hrabina.
— Cierpliwości, pani hrabino, cierpliwości! pokory... męztwa i rezygnacyi! szepnął l’abbé.
Prawnik czytał dalej:
— „Summę 500,000 rubli srebrem....
— Oh! wykrzyknęli z lekka wszyscy prawie obecni.
„Summę 500,000 rubli zapisuję niniejszem Jmci Pannie Leokadyi Pompalińskiej, pannie do towarzystwa, której płaciłam rocznej pensyi 400 rubli i dawałam jedną jedwabną suknię na rok....“
— Któż to taki?
— Qui est cette demoiselle?
— Zkądże tak wielki fawor! rozeszły się po pokoju stłumione szmery. Umilkły jednak szybko przed dalszemi słowami pisma.
— „Zapis ten dla Jmci Panny Leokadyi czynię z warunkiem, ażeby oddała ona swą rękę jednemu z dwóch hrabiów Pompalińskich, Światosławowi lub Augustowi i połączyła się z którymkolwiek z wyż rzeczonych hrabiów dozgonnym ślubem. Jeżeli połączeniu takowemu stanie na przeszkodzie wola bądź to Jmci Panny Leokadyi, bądź drugiej interesowanej w tem osoby, zapis swój cofam. Summa wymieniona obróconą zostanie na użytek, który wskażę poniżej, a Jmci Pannie Leokadyi wypłaconem być mają 10,000 rubli, z któremi niech sobie robi co sama chce.“
Tym razem nie ozwał się w pokoju szmer, ani wykrzyk żaden najlżejszy. Wszyscy obecni skamienieli zda się ze zdziwienia i oburzenia, z wyjątkiem hr. Augusta, na chmurną fizyognomią którego wybijać się zaczęły wyraźne oznaki usilnie pracującej i niezupełnie przykrej myśli jakiejś i hr. Światosława, którego zapadłe policzki zabarwiły się nagle dwoma plamkami bladych rumieńców.
— „Punkt VII, przeczytał prawnik. Dość blizkiemu krewnemu memu hr. Światosławowi Pompalińskiemu przesyłam w pośmiertnym darze wszystkie obrazy, które w sypialni mojej od lat nie wiem już ilu wisiały i którym przypatrywałam się bardzo często. O tymże krewnym moim pamiętałam zawsze i czyniłam wszystko co mogłam, aby on także mógł mię nie zapomnieć. Darowuję jemu i teraz bazgraniny te, z których niech wyczytuje to, com ja z nich wyczytywała, a doświadczy takich samych uczuć, jakich ja doświadczałam i do końca życia swego nie zapomni już pewno o dawnej przyjaciółce swojej młodości.“
— Zdaje mi się, przerywając czytanie rzekł prawnik, że przybywając do pałacu, widziałem właśnie przesyłane z kolei, a obrazy te zawierające paki. Spodziewać się, najpewniej spodziewać się trzeba istotnych i cennych arcydzieł....
— Vous êtes vraiment privilegie, cher comte, z uśmiechem ozwała się hrabina, jedyny to punkt w całem tem piśmie rozsądny!
— I trafiający właśnie do artystycznych usposobień pana hrabiego, dorzucił l’abbé.
Tak bardzo uprzywilejowany w testamencie jenerałowej, dawny przyjaciel jej młodości nie rzekł ani słowa, najlżejszego nie uczynił ruchu. Siedział wciąż w fotelu swym zagłębiony, ze spuszczonemi powiekami i zaciśniętemi usty, a tylko różowe plamki, które przed chwilą wybiły się mu na policzki, wzrastały coraz.
— Chciej pan kończyć to czytanie, zwróciła się do prawnika hrabina, koniec końcem, testament ten jest utworem bardzo oryginalnym i ciekawam co się w nim jeszcze znajdować może!
Prawnik czytanie testamentu kończył.
— „Punkt VIII. Wszelkie pozostałe od powyższych zapisów summy i wartości z jakichbykolwiek źródeł pochodzące i jakiejkolwiek będące natury, zapisuję poetom i malarzom, tak tym którzy już teraz wiersze piszą i obrazy malują, jak tym którzy do pisania i malowania wyraźne okazują zdolności i tychże sztuk pięknych uczyć się pragną. Niech tam już sobie egzekutorowie testamentu mego łamią głowy nad tem, jakim sposobem rzecz ta ma być urządzoną. Życzyłabym tylko sobie, ażeby za pomocą tego wielkiego zapisu mego, jak największa ilość pięknych wierszy napisaną i obrazów wymalowaną została. Wszyscy bowiem ludzie na świecie są obłudnikami i kłamcami. Ale tylko poeci i malarze umieją pięknie kłamać. Niechże z pomocą moją kłamią jak najwięcej i jak najpiękniej, aby ludzie którzy dobrze widzą siebie samych i bliźnich swoich, słuchając kłamstw ich czasem wstydzili się, a czasem wyobrażali sobie że żyją na jakimś lepszym świecie niźli ten padół głupoty i podłości.“
Tu następowało już zakończenie testamentu krótkie, bo w takich tylko słowach zawarte.
— „Umieram jak żyłam — w niezgodzie z ludźmi i z całem życiem mojem, które oddawna już wydawało mi się wielką jakąś niedorzecznością, a większem jeszcze okrucieństwem nademną dopełnionem. Dwa razy złamano mię. Raz kiedy po szczęśliwem dzieciństwie w ubogiej chacie ojca mego spędzonemi dostałam się do pałacu wielce możnych i łaskawych krewnych moich Pompalińskich, drugi raz, w dniu w którym znaleziono mię zemdloną w parku. Mniejszych łamanin było potem bez liku. Nie proszę przecież nikogo, aby litował się nademną po śmierci, jak nikogo nigdy nie prosiłam za życia, aby mię kochał. Nikogo też za nic nie przepraszam, nie dla tego abym samą siebie miała za niewinną duszę bez zmazy, ale że jestem pewną, iż ludzie daleko więcej złego mi zrobili niż ja im.“
„Jednego chyba Pana Boga przeprosićbym chciała, ale zdaje mi się, że to zbyt wielki i zbyt wysoko mieszkający Pan, aby widzieć i słyszeć chciał tak mizerną jak ja osóbkę. Jeżeli jednak prawdą jest co mówią księża, iż Bóg przez miłosierdzie swe, patrzeć niekiedy raczy na ten padół głupoty i podłości, o nic Go więcej nie proszę jak o to, aby gdy sądzić mię będzie, na jednej szali złożył wszystkie błędy moje, grzechy, kaprysy i dziwactwa, a na drugiej wszystko to co przecierpiałam. Jestem pewną, że druga szala przeważy i że mię Lucyper do piekła nie zabierze. Amen.“
Prawnik skończył czytanie, a w pokoju głęboka zapanowała cisza. Zdawało się że ostatnie słowu testamentu jenerałowej wywarły pewne, dość uroczyste wrażenie na hrabinie nawet i hrabi Auguście. Co się tyczy młodego hr. Mścisława, milczał on dla tego po prostu, że zazwyczaj, jeżeli nie czuł się ani obrażonym, ani rozgniewanym, przekładał o wiele milczenie nad mówienie.
Nie było tu zresztą czasu na rozmowy i uwagi, gdyż w kilka sekund po wygłoszeniu przez prawnika ostatniego słowa testamentu, kamerdyner Bartolome stając we drzwiach oznajmił hrabiego Cezarego Pompalińskiego i państwa Pawła i Leokadyą Pompalińskich.
Na zaledwie dostrzegalny przyzwalający znak gospodarza domu, Bartolome szeroko roztworzył drzwi, przez które wsparta na ramieniu brata, weszła panna do towarzystwa jenerałowej. Za przyjaciółmi swemi wszedł Cezary, pełen uszanowania, lecz poważny zarazem ukłon oddał wszystkim obecnym i stanął na stronie nieco, pierwszeństwo w mającej być stoczoną rozmowie, ustępując siostrze przyjaciela, posłance zmarłej jenerałowej do tego bladego, sztywnego starca, który bardzo powoli i z bardzo zimną twarzą podnosząc się nieco na swym fotelu, lodowatym głosem wymówił:
— Przepraszam panią, że na powitanie jej powstać nie mogę.
Poczem usiadł znowu nieruchomy jak zwykle, a tylko przezroczyste, zimnym blaskiem lodu świecące oczy, utkwiły w twarzy przybyłej kobiety z wyrazem chłodnego dumnego nieco pytania.
Wejście zresztą Leokadyi, wywarło na wszystkich obecnych dość silne wrażenie ciekawości. Z wyjątkiem prawnika Cegielskiego, który spełniwszy swe zadanie, a widząc iż zanosi się tu na niepospolitą jakąś scenę rodzinną, dyskretnie i cicho wysunął się z pokoju, wszyscy zwrócili wzrok na tę nowo zjawiającą się, nieznaną dotąd postać kobiecą. Hrabina drgnęła zrazu lekko w chwili gdy kamerdyner wymówił imie jej syna, ale potem wyjąwszy wiszącą u pasa jej, w złoto oprawną lornetę, uzbroiła nią oczy swoje, aby lepiej módz przyjrzeć się tej jakiejś... démoiselle de compagnie... która pobierała rocznie od dobrodziejki swej pensyą 400 rubli i jedną suknię jedwabną, a którą taż dobrodziejka w tak dziwny sposób swatała jednemu z sędziwych hrabiów. Jakby dla lepszego przypomnienia kim była dotąd, Leokadya miała na sobie czarną jedwabną suknię, tę samą zapewne którą jako dodatek do ostatniej raty jej wypłaconej, otrzymała była od zmarłej swej dobrodziejki. Suknia ta zresztą jakkolwiek jedwabna, tak prostą była i skromną, że dziwnie odbijać musiała od zbytkiem i wykwintem lśniącego otoczenia, w którem się obecnie znalazła... Pomimo to, Leokadya z wysoką swą kibicią, z pięknemi acz siwiejącemi włosami, z purytańską surowością zaczesanemi, z zimnem swem, dumnem trochę, a bardzo pięknem czarnem okiem, z prawidłowemi acz nieco przywiędłemi rysami obleczonemi cerą delikatną i bladawą, wyglądała jak o tem hrabina z cicha szepnęła l’abbemu, wcale dystyngowanie i jak to hr. August we własnej myśli swej zauważył — wcale nieszpetnie.
Hr. Światosław za to zdawał się niczemu wcale nie przypatrywać się i najlżejszych nad niczem nie robić uwag.
— Przebaczy pani... zaczął bardzo powoli i nadzwyczaj chłodno, że przed kilku dniami otrzymawszy bilecik oznajmujący mi jej bytność, dziś dopiero widzieć się z nią mogę... Byłem słaby i niepodobnem mi było przyjąć zlecenie przesłane mi za łaskawem pośrednictwem pani przez ś. p. kuzynę moją, panią jenerałową. Dziś... jestem do jej usług i... słucham.
Leokadya skłoniła się lekko, a wyjmując z kieszeni pudełko małych rozmiarów i zbliżając się do stoliczka przed gospodarzem domu umieszczonego, rzekła.
— Byłam jedyną osobą która dniem i nocą towarzyszyła ostatnim chwilom pani jenerałowej. Innych osób prócz mnie, pani jenerałowa przypuszczać do śmiertelnego łoża nie chciała i drzwi jej, z wyjątkiem lekarzy, były dla wszystkich tak domowych jak odwiedzających ściśle strzeżone. Ta to zapewne okoliczność sprawiła, że pani jenerałowa uczyniła mię powiernicą ostatnich myśli swych i życzeń.... Życzeniem jej ostatniem, w chwili skonania prawie wyrażonem było, abym osobiście i jak najprędzej po zejściu jej, doręczyła panu, panie hrabio, dwa te przedmioty...
Tu Leokadya z pudełeczka wyjęła i na mozajkowanej powierzchni stojącego przed hrabią stoliczka złożyła, — pierścionek z brylantem w czarną obwódkę ujętym i kilka uschłych, bezbarwnych już i bezkształtnych gałązek jakichś, a raczej łodyżek, zżółkłą od starości wstążeczką związanych.
— Pani jenerałowa kończyła Leokadya, życzyła sobie, abym oddając przedmioty te panu, panie hrabio, uwiadomiła go od niej, że pierścionka tego nie zdjęła ona z ręki swej, przez całe swe życie ani na jedną sekundę i że żadnych innych pierścionków prócz tego jednego nigdy nie nosiła, jakoteż że kwiaty te uschłe pochodzą z łączki małej, która znajduje się kędyś w blizkości Pompalińskiego pałacu, a którą pan hrabia przypomni sobie może i że od dnia, w którym ona kwiaty te otrzymała, spoczywały one w jej szkatułce, nie w tej w której chroniła brylanty swe i kosztowności, lecz w innej w której nic wcale prócz tej garstki spróchniałych roślin nie było....
Leokadya wypowiedziała to wszystko z zupełną prostotą, tonem zbytecznie nawet może chłodnym i powszednim. Spełniała obowiązek włożony na nią przez umierającą kobietę i nic więcej. Ani twarz jej, ani dźwięk głosu, nie dodały doń komentarza najlżejszego. A jednak przy słowach jej, tak nieruchoma zwykle, tak lodowato na wszystko obojętna twarz starego pana zmieniła się bardzo. Przezroczyste źrenice jego, nieruchomo dotąd w twarz mówiącej utkwione, zmąciły się i ukryły za powoli i z ciężkością jakby spuszczającemi się powiekami. Liczne na czole jego a głębokie bruzdy, głębszemi stały się i liczniejszemi. Milczał i z nieprzepartą zda się zadumą patrzał w ziemię. Po bardzo krótkiej jednak chwili, nie podnosząc oczu, zapytał:
— Czy słowa które raczyłaś mi pani powtórzyć, były ostatniemi słowami pani jenerałowej?
Wymówił to powoli, głosem miększym trochę i trochę cieplejszym niż był zwykły głos jego.
— Tak, panie hrabio, w minutę po daniu mi zlecenia, z którem tu przybyłam, pani jenerałowa już nie żyła. Była to ostatnia myśl i były to ostatnie słowa jej życia.
Hr. Światosław oderwał wzrok od ziemi. Usta jego drgnęły i otworzyły się parę razy jakby chciał cóś jeszcze powiedzieć lub o cóś zapytać, w kilka przecież sekund zaledwie, wymówił:
— Chciej pani przyjąć podziękowanie moje za trud, który podjąć raczyłaś....
Podziękowanie to było wyraźnie pożegnaniem. W tejże jednak chwili, hr. August żywo opuścił miejsce, na którem dotąd stał jak przykuty i zbliżając się ku Leokadyi, posunął ku niej jeden ze stojących w pobliżu fotelów.
— Racz pani zająć miejsce, rzekł z głębokim ukłonem; nie mam zapewne szczęścia być poznanym przez panią, a jednak rysy jej tak mi wydają się znanemi, że przysiągłbym doprawdy, że... kiedyś... gdzieś... spotykać panią musiałem...
Dziwny jakiś smutny trochę uśmiech przebiegł po spokojnych, bladawych wargach Leokadyi.
— Domyślam się, odparła nie zajmując ofiarowanego sobie miejsca i tylko rękę swą kształtną i delikatną o poręcz fotelu wspierając, domyślam się, że mam przyjemność rozmawiać z hrabią Augustem Pompalińskim. Czy jednak spotykałam pana kiedykolwiek w mem życiu — zupełnie nie pamiętam.
— Helas! z uśmiechem i ukłonem pełnym galanteryi westchnął hrabia, obrazy życia przesuwają się tak przed oczami naszemi jak... jak panorama... Raz nawet przyszło mi na myśl porównanie szczególne... trochę może zbyt poetyczne... mais on dévient un peu sentimental en vieillissant... porównanie... chose... że pamięć nasza podobna jest do... źwierciadła. Dziś widziemy w niem jedne przedmioty a jutro... eh bien! jutro ujrzeć możemy zupełnie inne! n’est ce pas?
Mówiąc to hr. August, przelotnie i mimo woli jakby spoglądał na śniadą nieco lecz bardzo piękną rękę kobiecą, o poręcz fotelu wspartą. Leokadya zaś patrzała prosto w twarz przemawiającego do niej człowieka, pięknem swem czarnem okiem, w którem zresztą nie objawiło się ani zdziwienie, ani ciekawość, ani żadne inne jakiekolwiek uczucie. Zdawało się tylko cierpliwie i obojętnie czekać na koniec zwróconej ku niej przemowy hrabiego. Przemowę tę jednak hrabia skończył zapytaniem...
— Mogęż zapytać, czy treść testamentu nie odżałowanej kuzyny naszej pani jenerałowej, jest pani znaną?
— Tak, obojętnie bardzo odparła Leokadya, byłam obecną przy głośnem i urzędowem odczytywaniu testamentu tego, które odbyło się nazajutrz po pogrzebie zmarłej.
— W takim razie, ciszej nieco wymówił hr. August, nie może być pani nieznaną wola zmarłej, która w jednym z punktów testamentu, połączyła imie pani z imieniem brata mego lub mojem!...
— Auguste! ozwał się przy kominku zniżony nieco gniewnie czy wzgardliwie może brzmiący głos gospodarza domu; proszę cię, Auguste, abyś nie czynił krzywdy mnie i pani, wspominaniem imienia mego w okoliczności obecnej.
Odezwanie się to zbiło nieco z toru krasomówstwo hrabiego — ale na krótką tylko chwilę, poczem złożył on przed Leokadyą ukłon nowy, uszanowaniem głębokiem i galanteryą pełną gracyi nacechowany, a białą rękę swą posunąwszy powoli po gęstych i dnia tego jak noc czarnych, faworytach swych, zaczął w te słowy:
— Mademoiselle! Cześć oddawana umarłym była zwykle zaszczytną cechą odznaczającą ludzi i... narody... które stanęły na wysokim stopniu religijności i.. chose... wszechstronnej oświaty. Starożytni Grecy i Rzymianie składali hołd należny woli i pamięci tych, którzy... unieśli się z tej ziemi... w... chose... w sfery wyższe! Ja sam, malgré — malgré, że prozaiczne i demokratyczne czasy nasze, wyraźną wzgardę okazują dla rzeczy uświęconych wiekami... otwarcie wyznaję, et je m’en vante... iż jednym z przedmiotów mojej czci najgłębszej jest poszanowanie woli i pamięci zmarłych... car avouons le... il aut faire quelque chose... należy nam cóś uczynić dla tych, którzy mieli nieszczęście... mieli wielkie nieszczęście — umrzeć! Mademoiselle! byłbym zuchwałym i niedelikatnym, jeślibym teraz śmiał upominać się u pani o zgodzenie się z tak jasno wyrażoną wolą nieodżałowanej naszej, a tak wcześnie zgasłej kuzyny... Niech mi jednak wolno będzie żywić... chose... nadzieję... iż pani nie odmówi mi pozwolenia, abym zaprezentował się jej w jej własnym domu i powierzył czasowi i bliższej znajomości sprawę.... sprawę poszanowania dla tak jasno wyrażonej, a dla mnie... croyez-moi mademoiselle, bardzo miłej woli, naszej nieodżałowanej kuzyny, pani jenerałowej z Pompalińskich Orczyńskiej!
Na zupełnie obojętne i nieruchome wargi Leokadyi, wrócił znowu ten sam co wprzódy smutny trochę uśmiech.
— Panie hrabio, odrzekła bez chwili wahania, wola zmarłej jakkolwiek szanowaćbym ją chciała, jest dla mnie o tyle niezrozumiałą w pobudkach swoich o ile zupełnie do spełnienia niepodobną. Życie moje światowe ukończonem zostało, a raczej nie zaczynałam i nie zaznałam go nigdy. Nie czuję się powołaną ani zdolną do zajmowania śród wielkiego świata żadnych wysokich i widnych stanowisk. Próbki świata tego, które w domu pani jenerałowej widywałam, nie zachęciły mię do czynienia z nim bliższej znajomości. Wychowana w cichej, ustronnej wiosce, do niej teraz wrócę. Korzystając z daru pani jenerałowej, którego odrzucać nie mam potrzeby ani prawa, starać się będę rozszerzyć, przyozdobić wioskę tę, z którą wiążą mię najlepsze wspomnienia życia i w której mieszkają trzy stare kobiety opiekunki niegdyś moje, a dziś nawzajem opieki i starań troskliwych odemnie potrzebujące. Takim jest plan przyszłości jedynie możebny dla mnie, skromny bardzo, ale odpowiadający zupełnie i siłom moim, które trochę są już zmęczone i ambicyi mojej, która wysoko patrzeć nie umie.
Niepodobna opisać wrażeń wywartych przez słowa Leokadyi na wszystkich obecnych. Hrabina zdawała się walczyć ze spazmami napadającemi ją, a spowodowanemi częścią przez radość złośliwą, częścią przez dotkliwe upokorzenie.
— Voilà l’oncle de mon fils! szepnęła bardzo cicho do l’abbégo; narażać się na mezawanturę podobną! Otrzymać rekuzę od jakiejś demoiselle de compagnie! mais c’est inconcerable, vraiment! to doprawdy, rzecz niepojęta!
— Mój stryj skompromitował nas wszystkich! również cicho sarknął do matki hr. Mścisław z błyskającemi od gniewu oczami i zwracając się do Pawełka, rzekł szyderczo:
— Et toi, Paul? spodziewam się że nie zechcesz także spełniać niepojętej też względem ciebie woli jenerałowej? C’est une absurdité! tu le comprends bien, n’est ce pas?“
— I owszem panie hrabio, ze swobodą nie wyłączającą pewnej powagi, odparł Pawełek; z daru pani jenerałowej korzystać muszę i będę, a korzystając z niego, spełnię naturalnie przywiązane do niego warunki!
— Paul! jęknęła hrabina.
— Paul! krzyknął Mścisław.
— Mr Paul! jedwabisto powtórzył l’abbé.
Hr. August, który od chwili wymówienia słów powyższych przez Leokadyę, stał niemy i nieruchomy z ustami otwartemi nieco, z oczami wlepionemi z osłupieniem w twarz Leokadyi, szerzej jeszcze roztworzył oczy i automatycznie niemal zwrócił je na twarz Pawełka.
— Boleśnie mi, bardzo boleśnie jest, ze smutkiem i uszanowaniem w głosie mówił dalej Pawełek, że źle może wywdzięczę się za dobrodziejstwa od krewnych moich doznane i wbrew woli ich postąpię. Ale z powodu imienia, którem traf mię obdarzył, nie mogę dłużej nosić na czole mem i sumieniu, ciężaru wstydu i wyrzutów, który je dotąd obarczał. Wstyd ten i te wyrzuty od bardzo dawna czuć już zacząłem. Ale bez żadnego specyalnego wykształcenia, bez najmniejszych materyalnych środków, cóż począć mogłem? Możem zresztą i przywykł był trochę do zbytku i próżnowania, może i trudno mi było samodzielnie dźwignąć się ku twardemu życiu pracy i mierności. Kilka razy prosiłem panią hrabinę, aby wyznaczyć mi raczyła stałe jakieś i poważne zatrudnienie, któremi mógłbym się stać użytecznym sobie i dobroczyńcom moim, kilka razy też nadmieniałem o tem hrabiemu Mścisławowi. Nie zostałem zrozumianym i wysłuchanym, domagać się nie śmiałem i nie posiadałem prawa żadnego. Teraz jednak przyszedłem do wieku, w którym każdy na świecie człowiek, silnie uczuwa potrzebę stanowiska jakiegokolwiek, celu życia dobrze określonego, rodziny własnej nakoniec. Mam lat trzydzieści blizko — nie mogę dłużej być dzieckiem. Przyrzekam i słowem uczciwego człowieka zobowiązuję się nie splamić imienia, które wspólnie z dobroczyńcami mymi noszę, żadnym złym i hańbiącym postępkiem. Ale pracować, stanąć w świecie o własnych siłach i stać się użytecznym dla siebie i innych — muszę.
Kilka razy już hr. Mścisław przerwać usiłował mówiącemu, ale gdy ten przerwać sobie nie dozwolił, teraz dopiero zawołał:
— Paul! eh bien Paul! fou que tu es, cóż uczynić zamierzasz? bo ja dotąd nic nie rozumiem....
— Panie hrabio! odparł Pawełek, zamierzam teraz udać się na naukę buhalteryi i innych potrzebnych do handlu wiadomości, poczem dzięki darowi pani jenerałowej, będę mógł w któremkolwiek mieście założyć sklep...
— Zostaniesz więc szachrajem! krzyknął hrabia Mścisław.
— Nie, panie hrabio, zostanę uczciwym kupcem.
— Zostaniesz żydem!....
— Nie panie hrabio! Mogę pana zapewnić, że do końca życia pozostanę w religii przodków moich.
— On jeszcze żartuje sobie! ostatecznie wybuchnął już młody hrabia. Maman! zwrócił się do matki, wychowaliśmy w domu naszym — żmiję!
— Grand Dieu! splatając ręce jęknęła hrabina, jakże ten świat niewdzięczny jest... samolubny... nikczemny!...
— Cierpliwości pani hrabino, szepnął l’abbé, cierpliwości i... przebaczenia!
— Za pozwoleniem! wykrzyknął nagle niemy dotąd i osłupiały hr. August, dis-moi Paul! i tę.. tę tablicę... wiesz? z nazwiskiem.... o której pisze w testamencie... nad sklepem swoim zawiesisz?
— Panie hrabio! odparł Pawełek, mogęż nie spełnić jakiegokolwiek warunku przywiązanego do daru, z którego będę korzystał?
— Quoi? co? zawiesisz szyld i napiszesz na nim tak... en toutes lettres: Pompaliński! Non! jakkolwiek zuchwałym jesteś, myślę że nie ośmielisz się uczynić tego!
Ostatnie słowa niby z wulkanu wybuchnęły z ust hr. Mścisława.
— I owszem, panie hrabio, uczynię to z pewnością, brzmiała odpowiedź Pawełka.
Wtedy hr. August drżącemi rękami rozpinać począł złocone guzy uczonego munduru, a osłupiałych ocz swych nie spuszczając z Pawełka przez sen jakby wymówił.
— Voilà ce qui fera diablement mousser le nom?
— Panie hrabio zwróciła się do gospodarza domu hrabina, pourquoi cet insolent ne s’en va-t-il pas? dla czego ten zuchwalec ztąd nie wychodzi?
— Paul, wyrzekł uroczyście Mścisław, w imieniu stryja mego, mam zaszczyt oświadczyć ci, że drzwi są otwarte.
— Przepraszam cię Mścisławie, ja i Pawełek wyjdziemy ztąd razem! ozwał się obok Pawełka głos Cezarego, zarazem dłoń jego z gestem przyjacielskim i opiekuńczym spoczęła na ramieniu wypędzanego zuchwalca.
— Ja także, mówił dalej Cezary, przyszedłem tu, aby pożegnać rodzinę moją. Dziś w wieczór opuszczam Warszawę, — wyjeżdżam na wieś.
W głosie jego łagodnym i trochę zniżonym, była przecież powaga świadomej siebie myśli, brzmiał wielki spokój stanowczo powziętych, męzkich postanowień.
Hrabina która jak z postawy jej domyślać się było można, według pierwotnie i naprędce ułożonego placu, owinąć się miała wyniosłą obojętnością i pełnem macierzyńskiej obrazy milczeniu, na tak stanowcze oświadczenie syna, a bardziej jeszcze na dźwięk głosu jego zupełnie jej przedtem nieznany, podniosła głowę i utkwiła w twarzy mówiącego zdziwione spojrzenie. Mścisław, w skamieniałej też i wyraźnie przerażającego wypadku jakiegoś oczekującej postawie, stanął pośrodku pokoju. Lecz dziwniejszem nad to wszystko było poruszenie nagłe acz zawsze dość powolne, które na fotelu swym uczynił gospodarz domu. Od chwili w której ukończył rozmowę swą z Leokadyą obcy zda się wszystkiemu co go otaczało, głuchy zda się i niemy z nieodegnalną, ołowianą na czole zadumą, ze wzrokiem szklisto wpatrzonym w przestrzeń, siedział on wśród gwaru rozmów i sporów podobny do posągu, którego wnętrze targać zaczyna dłoń jakaś niewidoma a sroga. Teraz jednak, powoli bardzo zwrócił się ku najmłodszemu z synowców swych i wpatrywać się w niego zaczął rozbudzoną nagle chłodną wprawdzie lecz baczną uwagą.
— Mnie także tak jak i przyjacielowi memu, mówił dalej Cezary, boleśnie jest bardzo widzieć się w roli zbuntowanego członka rodziny. W istocie jednak, zbuntowanym nie czuję się wcale. Owszem, pragnąłbym szczere należne uszanowanie i przywiązanie zachować dla osób, z któremi łączą mię węzły pokrewieństwa i obowiązku. Tylko — jam inną drogę ujrzał przed sobą, niż ta którą bym tu, pośród rodziny swej zostając, postępować musiał. Nie czuję się bynajmniej stworzonym do życia wielkiego świata. Oddawna już myślałem, że wiele rzeczy, które w świecie tym uchodzą za prawdziwe i dobre, są nieprawdziwe i niedobre, że wiele rzeczy także, któremi świat ten pogardza, mogą stanowić przedmiot szacunku i miłości — przynajmniej dla mnie. Bardzo długo — myśli te poczytywałem za niedorzeczności wylęgłe w upośledzonej głowie mojej i nie śmiałem sam zastanawiać się nad niemi. Teraz jednak zastanowiłem się i uznałem, że zdolny jestem myśleć i że postępować według myśli i pragnień własnych — mam prawo zupełne.
Umilkł na chwilę. Im dłużej mówił tem więcej głos jego pozbywał się cechujących go zrazu miękkich a zniżonych dźwięków, tem więcej było w nim spokojnej i pewnej siebie męzkości i siły.
— Wyjeżdżam na wieś, mówił dalej, bo znajduję że tam właśnie, na ziemi po ojcu moim odziedziczonej, wśród bogactw któremi rozporządzam, najwłaściwsze jest dla mnie miejsce na świecie. Tu — nie miałbym nic do czynienia. Błyszczeć w salonach nie umiem i nie chcę — talentów i ambicyi nie posiadam żadnych. Tam — w kraju ubogim i zapadłym, pośród ludzi ubogich też i ciemnych, — ze środkami memi i gorącemi chęciami wiele uczynić mogę. Wprawdzie — sam nie wiem jeszcze dobrze co i jak czynić będę, ale młody jestem, — uczyć się chcę — znajdę książki które mię oświecą i przyjaciół którzy mi wskazówek doświadczenia udzielą — znajdę też zapewne kiedyś zapomnienie tego co mię dziś boli.... Oto wszystko co powiedzieć chciałem. Zamiary moje proste bardzo i nie potrzebuję o nich mówić długo.
Postąpił kilka kroków ku matce i nieco miększym głosem zapytał:
— Czy pozwolisz mi pożegnać cię, moja matko?
Hrabina z ramionami ściśle na piersi skrzyżowanemi, z bladą twarzą i drgającemi usty, żywem a zarazem wyniosłem poruszeniem uchyliła się w głąb kanapy.
— Allons, mon pauvre Cesar, rzekła drżącym głosem, pocóż te pożegnanie? Nie wyjeżdżasz przecież do Ameryki... rozegzaltowałeś się tylko nie wiem już czem doprawdy i ułożyłeś sobie w głowie sielską jakąś idyllę... Mam nadzieję jednak, że gdy znudzisz się wśród tych łanów ojczystych i tych wiejskich przyjaciół, którzy cię oświecać mają, wrócisz do rozsądku i — do nas.
Cezary, którego długoletnie przyzwyczajenie jak i wrodzone ciepło serdeczne wiodły do uniżenia się przed matką, na słowa te przez hrabinę wymówione wyprostował się i ręką zwolna powiódł po czole. Ogarnęło go niepohamowane uniesienie bólu i obrazy, bo z czołem dumnie podniesionem i z iskrą zapału w oku rzekł:
— Nie, moja matko! Jeżeli gardzenie i pomiatanie tysiącami, milionami ludzi, obojętność zupełna na potrzeby i cierpienia ludzkie, zamknięcie się w pozłoconych ścianach kilku salonów i współubieganie się o to, kto w salonach tych bogatszym jest, piękniejszym i wyżej urodzonym — nazywa się rozsądkiem i stanowi wszystkie już uczucia, wszystkie pojęcia jakie znaleźć mogę w gronie mej rodziny — nie wrócę z pewnością nigdy ani do rozsądku takiego, ni — do was!
— Panie hrabio! powstając z fotelu tak jakby piersią własną gotował się bronić pokrzywdzoną penitentkę swą ozwał się l’abbé, panie hrabio! Na górze Synai powiedzianem zostało: czcij ojca twego i matkę twoją!
— Co się tu dzieje? co się tu dzieje! w osłupieniu pogrążony mówił hr. Mścisław.
— Et je vous dis, zawołał najniespodzianiej w świecie hr. August, et je vous dis, że hr. Cezary ma racyą! Notre pauvre Cesar zna się na rzeczy lepiej niż ja sam spodziewać się mogłem. Zaprowadzi on w dobrach swoich postępowe gospodarstwo, będzie zakładał fabryki i oświecał chłopków. Wszystko to zrobi z niego sławnego nowatora i filantropa et je vous le dis! celuiçi fera le mieux mousser le nom!
Cezary najmniejszej zda się nie zwracając uwagi na krzyżujące się w koło niego wykrzykniki, wszystkich dokoła pożegnał ukłonem i zmierzał ku drzwiom, gdy powstrzymał go głos z cicha odzywający się u kominka.
— Cesar!
Kryształowe źrenice hr. Światosława utkwione ciągle w twarz synowca, migotały na dnie ciepłą jakąś iskrą.
— Cesar! powtórzył stary hrabia.
— Mój stryju! zatrzymując się przed starcem w pełnej uszanowania postawie zapytał Cezary.
Usta hrabiego poruszyły się parę razy i biała ręka jego, spoczywająca na aksamitnej poręczy fotelu, drgnęła. Przez chwilę zdawać się mogło, że z ust tych wyjdzie żywe, serdeczne słowo jakieś i że ręka ta, ruchem przyjaznym wyciągnie się ku stojącemu o parę kroków młodzieńcowi. Nic jednak z tego nie nastąpiło. Iskra która zapaliła się była na dnie źrenic starca zagasła szybko, kąty warg jego opuściły się w dół i zarysowały uśmiech pełen zmęczenia i zniechęcenia.
— Bonjour, Cesar et — bon voyage! zwykłym sobie lodowatym głosem wymówił hrabia.
W parę sekund potem Cezarego i dwojga jego przyjaciół nie było już w pokoju. Hrabina z batystową chusteczką przy twarzy tłumiła porywające ją spazmatyczne łkania i daremnie tym razem anioł stróż i przewodnik sumienia jej, nad znękaną jej głową wywoływał jedwabistym swym szeptem, wszystkie co do jednej cnoty kardynalne i inne.
— Mon Dieu! oh! mon Dieu! wyrzekła z cicha pokorna, cierpliwa i rezygnacyi pełna niewiasta; tyle obelg, tyle upokorzeń, tyle ciosów na raz! Słabe siły moje uginają się pod ciężkiemi krzyżami, które na barki me wkładasz, o Panie, ale niech stanie się wola Twoja święta...
— Amen, pani hrabino, amen! dokończył l’abbé.
Innemi wcale sposoby uczucia miotające nim srodze objawiał hr. Mścisław. On także wołał:
— Tyle obelg, tyle afrontów na raz! quel esclandre! jaki schoking! quel scandal!
Po chwili jednak stanął na środku pokoju z czołem podniesionem wysoko, z błyskawicą oburzenia i wzgardy w oczach. Przez godzinę całą doświadczane gniewne wzruszenia, wstrząsnęły do głębi drzemiącą istotę jego i obudziły do życia wszystko, cokolwiek jeszcze obudzić się i życiem zawrzeć w niej mogło. Patrząc na niego w tej chwili, możnaby rzec w istocie, iż był to młodzieniec zdolny do najbardziej rycerskich zapałów i energicznych czynów.
— Smutne przebywamy dziś czasy, zawołał głosem nieledwie uroczystym; idee wieku.... te sławne idee wieku przez demagogów i sankiulotów wymyślone nurtują do dna społeczeństwo nasze i wnikają tam nawet, gdzieby dla nich miejsca być nie powinno, w rodziny, które jak nasze umiały dotąd utrzymać się niewzruszenie na zbudowanym wiekami swym piedestale! Ja jednak... moi... nie pogodzę się nigdy z ideami temi... dla mnie nie istnieją one, a raczej istnieją o tyle tylko, o ile krzywdzą imie które noszę... i o ile gardzę niemi.
— Tak, ciągnął po chwili, gardzę niemi... a jednak za sprawą zaszłych niedawno... rozmaitych okoliczności, imie które noszę poniżonem zostało srodze i oddanem na łup plotek i pośmiewiska gawiedzi... Mezalianse, renegacye i demagogia wkradły się w ród nasz... z młodego pokolenia jam jeden pozostał, który hańbę tę zmyć z imienia naszego i wstyd, którym nas okryto, pomścić jestem zdolny...
Z za chusteczki, którą hrabina twarz sobie przysłaniała wypłynął głos tkliwy i rzewny.
— Oui, mon enfant cheri, toi seul! oui! il n’ y a que toi...
Hr. Mścisławowi żywiej jeszcze oko zaświeciło.
— Oui, il n’ y a que moi, powtórzył, ale i cóż uczynię! Gdybyśmy żyli w innym, nie w tym naszym prozaicznym i głupio demokratycznym wieku, wziąłbym na siebie pancerz i zbroję i z rycerzami krzyża szedłbym walczyć o Ziemię świętą... albo... albo na jakim dworze królewskim dobijałbym się najwyższych zaszczytów, któreby plamę, jaka na rodzie mym powstała purpurą swą osłoniły... Ale teraz... mais maintenant... cóż my, pozostali obrońcy i przedstawiciele wieków dawnych uczynić możemy? Jesteśmy tak, jakbyśmy byli na ziemi wygnania...
Teraz hrabina odjęła chusteczkę od twarzy zbolałej i spłakanej.
— Mścisławie! szepnęła patrząc na syna jak w tęczę... gdybyś jednak chciał... mógłbyś...
Hr. Mścisław umilkł, popatrzył na matkę i oczy utkwił w ziemi. Po twarzy jego tak ożywionej, że aż prawie pięknej przed chwilą, przebiegł znowu wyraz nieprzezwyciężonego, do utajenia niepodobnego niesmaku. Krótko to jednak trwało.
— Eh bien! rzekł podnosząc znowu głowę, oui ma mère! Jest to jedyny sposób... którym mogę oddać ważną przysługę rodzinie naszej i zasłonić przed oczami ludzi te skazy na imieniu naszem powstałe.
— Oui, maman, powtórzył wyżej jeszcze podnosząc głowę i z żywiej jeszcze błyszczącemi oczami, w tych ważnych a bolesnych okolicznościach, które nas tak niespodzianie zaskoczyły... ja... moi... poświęcam się dla rodziny mojej et je mis de ce pas, oświadczyć się o rękę księżniczki Stefanii!...
Z piersi hrabiny wydarł się jeden przeciągły, niebiańsko zachwycony wykrzyk. Powaga jej i dystyngowane ukrywanie się z uczuciami własnemi utonęły w nadmiarze doświadczonej radości i tkliwości. Dwie sekundy nie upłynęły, gdy obu ramionami otaczała już ona szyję ulubionego syna swego i twarz jego okrywając pocałunkami przerywanym głosem szeptała.
— Oui!... toi seul! toi seul! il n’ y a que toi! moje ty drogie śliczne, ukochane dziecię! mój synu — jedyny!
Nakoniec — odeszli wszyscy.
W tak pełnym ludzi i gwarnym przed chwilą pokoju, cicho stało się i pusto.
Przed marmurowym kominem, na którym czerwono żarzyły się węgle, sam jeden tylko pozostał blady, w ciężkiej zadumie skamieniały jakby, starzec.
Na przeciwległej ścianie wiszący i w złote ramy oprawny mały portret kobiecy wywierać zdawał się na szkliste źrenice jego czarodziejską moc przyciągania. Widać było jak stary hrabia z mocą tą walczył i spojrzenie spuszczał ku ziemi lub zatapiał w dogorywające na kominku węgle, — daremnie! Moc ta dziwna, nieprzeparta, moc we wnętrzu jego z potęgą jakąś ogromną zbudzona, ciągnęła oczy jego ku temu małemu punkcikowi ściany, kędy pod szkarłatnym promieniem zachodzącego słońca rumieniły się blade lica i gorzeć zdawały się szafirowe oczy, przedstawionej na dagierotypie dziewczyny.
Na stoliczku zaś, wśród różnobarwnej mozajki powierzchnią jego okrywającej, niby łza wielka a smutna błyszczał brylant w żałobnej obwódce i — żółciał zeschły bezkształtny trup barwnego niegdyś polnego kwiecia.
Rój wspomnień odległych, niby widm, zrazu mglistych, lecz coraz wyraźniejszych potem i promienistszych, otoczył wielkim kołem ciężko zadumanego starca.
Tak! były kiedyś dnie letnie, słoneczne i ciepłe... była kędyś łąka zielona, dyamentami kwiecia przybrana, rozśpiewana szczebiotem wesołych ptaków... i był niegdyś młodzieniec pełen sił świeżych a gorących, który w dzień ów jasny śród łąki kwiecistej, wkładał na rękę ukochanej dziewczyny ów pierścień ze łzą brylantową...
O! było to uczucie gorące i szczere jak jedyna w życiu miłość prawdziwa! I była to sielanka prosta a poetyczna, pełna silnych uderzeń dwojga serc rozkochanych, pełna marzeń roskosznych o szczęściu i — cnocie!
Uczucie to utonęło w ogromnem morzu pychy niepojętej i namiętnych ambicyi młodzieńca! Z wiosennej tej sielanki swej uśmiechał się potem nieraz szydersko — człowiek dojrzały!
Lecz od ust starca zadumanego teraz nad zgasłemi dawno dziejami młodości — uciekły w dal niedoścignioną uśmiechy wszelkie.
Więc ona pierścień ten, przez długie te, nieskończenie zda się długie lat kilkadziesiąt, na palcu swym nosiła, a kwiaty te, jedyną pamiątkę szczęścia i poezyi dni młodych — chroniła jak relikwie w schowaniu samotnem i jej tylko oku dostępnem!
Więc gdy on myślał że w piersi jej nienawiść i zemsty pragnienie zrodziły się na miejscu dawnej miłości — ona całem sercem swem zgorzkniałem i zwichniętem, całą myślą swą do obłąkania niemal zmąconą, całą swą duszą jadem głuchych gniewów i wzgard przejętą — kochała go aż do ostatniej chwili skonania!
Białe i chude, drżące nieco w tej chwili ręce hrabiego splotły się mimowoli, — spojrzenie jego w portret pięknej dziewczyny utkwione, nabrzmiało głębokim, pokornym niemal żalem, a na bladych wargach drgnął szept do ciężkiego westchnienia podobny: Przebacz Cecylio!
W tej chwili roztworzyły się szeroko podwoje komnaty i spełniając wydany im przedtem rozkaz swego pana, dwaj lokaje wnieśli i dokoła kominka na adamaszkiem okrytych sprzętach rozstawili kilka obrazów większej i mniejszej artystycznej wartości, lecz w jednostajne i bardzo kosztowne ramy oprawnych — ostatni dar zmarłej kobiety. Uczyniwszy to, niby posłuszne a ciche automaty, lokaje wyszli i drzwi za sobą bez szelestu zamknęli a w obszernym pokoju zapanowała znowu cisza głucha i blady starzec u komina siedzący pozostał sam na sam z owemi malowanemi scenami, na które zmarła kochanka młodości jego patrzeć mu kazała i patrząc snuć myśli te same, które na widok ich snuła jej własna wiecznie wrząca i na poły obłąkana głowa.
I przylgnęły oczy jego do największego najpierw z obrazów, do tego naprzód, który przedstawiał dwoje szczęśliwych starców, wśród grona kochającej ich rodziny, po trudach życia spoczywających. Jakże spokojnie i gwarno było zarazem wśród tego ludku istot spojonych ze sobą węzłami wdzięczności i miłości tak ściśle, jak ściśle szczęście wywija się z cnoty, a starość promienna z życia — czystego! Co za łagodne a zarazem jasne światło! jakie ciche, wesołe! co za błoga ufność wzajemna!
Stary hrabia uśmiechnął się znowu szydersko.
— Ideały niedoścignione! szepnął, marne marzenia!
Ale uśmiech jego stopniał wnet w westchnieniu, które mu pierś zapadłą wysoko podniosło, a oczy jego z trudnością odrywając się od obrazu, powolnem spojrzeniem obiegły dokoła pustą, głucho milczącą, posępną acz tak wspaniale przybraną komnatę.
Kędyś, na dalekim i miejskiemi murami zasłoniętym krańcu zimowego nieba, zagasła już czerwona tarcza słoneczna. Szkarłatny promień, który wnikając przez ogromne pałacowe okno odbłyskiem życia niby rozpalał bladą twarz dziewiczą z małego dagerotypu patrzącą zniknął, a posępną, wielką komnatę napełniło białe, jak całun jednolite, szare mroki wieczoru wyprzedzające, światło.
Ale i białe owo, ostatnie światło dzienne zagasło także zwolna. Wielki figus w marmurowym wazonie wzrastający, rozpościerał po ścianach i suficie komnaty, szerokie, cieniste swe gałęzie. Szary zmrok coraz ciemniejszą falą napływał przez wielkie okna i smutną zasłonę zdawał się opuszczać na wszystkie w komnacie zawarte wytworne i cenne przedmioty. Wyraźnie uwydatniała się ciemna wśród szarej przestrzeni, postać starca przed kominkiem siedzącego z postawą znękaną, z głową nizko na pierś pochyloną, z martwo obwisłemi rękami. A przed posępną postacią tą w powietrzu jakby zawieszony, połyskiwał brylant złożonego na stoliczku pierścienia. Możnaby rzec, iż było to smutne, błyszczące oko, które wychylając się z cieniów, nieruchomo patrzało w twarz człowieka przebierającego teraz w grobowem milczeniu wszystkie długie, liczne dnie nędznie zmarnowanego żywota swego.