Pompalińscy/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pompalińscy
Wydawca Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1876
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ I.

Wzywanie pomocy Muz przed rozpoczęciem pisania, nie jest rzeczą czasów naszych. Było to kiedyś modą powszechną, ale być przestało, odkąd pod wpływem szerzącej się w świecie poziomej prozy, słońce zaniechało, w języku poetów, jeździć po firmamencie ognistym wozem, księżyc utracił wdzięczne miano Dyanny, jędza nazwana została nie Prozerpiną lecz jędzą, a Dafnis i Chlorynna ustąpiły miejsca Pawłowi i Marysi. W owym to właśnie czasie, gdy mowa bogów tak znakomitej ulegała przemianie, jeden z wielkich wieszczów zachodu zapytany: co mianowicie w obec nowego porządku wyobrażeń i wyrażeń, powie on o człowieku powierzającym łódź przeznaczeń swoich głębiom ponurego Państwa, nad którem panuje straszliwy trójząb Neptuna? odrzekł: powiem po prostu: wypływa na morze. Co za skażenie smaku! Jaka gminna prostaczość słowa! Jakże wyraźnie uczuć się już tu daje powolne znikanie złotych i srebrnych wieków ludzkości, a nadciąganie żelaznego, owego żelaznego wieku, w którym wodna puchlina tak serca, jak wyobraźni, jak stylu zaszczytnem odznaczeniem być przestanie, a ludzkość pracować pocznie na to, aby módz nazywać prawdę, jakkolwiekby gorzką była — prawdą, a głupstwo, jakkolwiek różowe — głupstwem!
Tak, a przecież i dla obecnie piszących istnieją momenty, momenty w których na widok podnoszącego się przed nimi zadania, czują oni całą słabość, całą nicość swych sił przyrodzonych i radziby byli przyzwać sobie ku pomocy wszystkich mieszkańców starożytnego Helikonu, posiąść w pamięci swej wszystkie mitologie starożytne i inne, napełnić słownik swój wszystkiemi najwspanialszemi epitetami, metaforami i allegoryami, aby módz dokładnie określić wielkość opisywanego przedmiotu i w jaknajdostatniejszy sposób przedstawić go razem i polecić współczuciu przyszłej rzeszy czytelników.
Taki to właśnie moment przebywam, łaskawy czytelniku, rozpoczynając powieść tę, rozpoczynając ją z gorzkiem zwątpieniem o siłach mych, z wewnętrznem westchnieniem do wszystkich bóstw, które dotąd opiekować się piórem mem i wspierać je raczyły, rozpoczynając ją z trwogą niepomierną i uroczystym nastrojem ducha, albowiem opiewać mi w niej przychodzi dostojny i całej parafii mej znany ród: Hrabiów Czółno Don-Don Pompalińskich.
Jakże opiewać go będę? czy świetne zjawisko to obejmę w całości, poczynając od pierwszej chwili w której zajaśniało śród świata, do obecnej, od najdawniejszego protoplasty do drobniuchnych teraźniejszych odrośli? Nie; zadaniu podobnemu nie podołałabym nigdy, jakkolwiek bowiem urodzinom rodu tego towarzyszyły wieszczki różne: dobre i niedobre, takie które obdarzały go sowicie i takie które go niczem wcale nie obdarzały, nie potrafiłabym nigdy opisać wiernie, wyliczyć szczegółowo i w jaki taki artystyczny ład ułożyć wszystkie splendory i koleje losu, łączące się w pamięci mej z pojęciem rodu tego.
Wolę więc poprzestać na mniejszem i pobieżnym zaledwie rzutem oka ogarnąwszy część historyczną przedmiotu, szczegółowo opracować jeden tylko epizod z teraźniejszego już istnienia rodu poczerpnięty i z pewną tylko ilością członków jego związek mający, epizod którego tytuł, gdyby nie wstręt mój do wszelkich w ogólności długich i szumnych tytułów, brzmieć by powinien: O troskach i zgryzotach, które dotknęły dostojną rodzinę Hrabiów Czółno Don-Don, Pompalińskich.
O! były to troski i zgryzoty, o których z pewnością pojęcia nie masz ty, gminny wyrobniku, pochylający się od świtu do nocy nad twardą glebą, aby z niej dla spracowanego ciała twego i wybladłych ust twych dzieci, wydobyć odrobinę czarnego, łzami i potem oblanego pożywienia; nie macie o nich pojęcia i wy Matki czułe, spędzające noce bezsenne nad kolebkami dziatek waszych w trwodze o życie ich lub dolę, ani wy mężowie uczeni z krwawym znojem myśli goniący za promieniem prawdy, ani wy mężowie idei rzucający się w odmęt walk, za to coście uwielbili i ukochali sercem... Były to troski i zgryzoty godne najczulszych trenów, najżałośniejszych, najmelancholiczniejszych elegij... ja przecież nie posiadając z natury najlżejszej ku melancholii skłonności, a w dodatku i nie umiejąc wierszy pisać, przedstawię wam je czytelnicy w formie nie trenu, nie elegii lecz skromnej powiastki, którą chciałabym nawet uczynić jak najmniej smutną i którą też w wierszu następującym rozpoczynam.
Rozpocząć inaczej nie mogę jak wytłómaczeniem, niezrozumiałego Ci zapewne czytelniku znaczenia dwóch wyrazów poprzedzających bezpośrednio nazwisko: Pompalińscy i ściśle z nazwiskiem tem połączonych, mianowicie: Czółno i Don-Don.
Owóż Czółno — to herb, a Don-Don, przydomek. Zkąd się zaś wzięły i jak powstały i herb i przydomek, co wiem to opowiem.
Ród Pompalińskich najżywszym jaśnieje blaskiem w miejscowości, w której szumią ostatki puszcz niegdyś wspaniałych i sławnych, Niemen toczy szerokie, poważne swe fale, najbujniejsza wzrasta boćwina i najsmaczniejsze w świecie całym wyrabiają się kiełbasy — słowem, na Litwie. Najlżejszej nie ulega wątpliwości, że istnienie rodu tego datuje od czasów niesłychanie dawnych. Są tacy którzy mniemają i dowodzą, że pierwszym protoplastą jego, był jeden z 12-u Wojewodów, którzy rządzili przed królem Mieczysławem jeszcze i ojcem jego Piastem. Inni, a między tymi i sam dziś żyjący hrabia Światosław Pompaliński utrzymuje, iż nie jeden z 12-u Wojewodów Polskich, ale pewien wielki wódz Rzymski, który odznaczył się tem mianowicie, iż obalił w gruzy kilka miast kwitnących i położył koniec życiu niesłychanej ilości ludzi, był pierwszym założycielem rodu, którego on, Hrabia Światosław, jest obecnie głową i główną ozdobą; jakimto jednak wywodem nie zadowolniony, brat hr. Światosława, hr. August, domyśla się i domysł swój niezbitemi dowodami wkrótce stwierdzić przyrzeka, iż ród Pompalińskich, wywodzić się właściwie powinien nie od słynnego wodza Rzymskiego, ani tembardziej od żadnego Wojewody Polskiego, ale od jednego z owych walecznych i bohaterskich Braci Machabeuszów, o których przecie świat cały wie jakimi byli gorącymi patryotami i niezłomnymi rycerzami. Wspomnienie jednak o Machabeuszach sprowadza, niewiem prawdziwie dla czego, wyraz niesmaku na oblicze hr. Światosława i wywołuje zwykle spór, delikatny zresztą i etykietalny, pomiędzy nim, a nieco lekkomyślnym bratem jego, spór który gdy raz wzniesionym został przy wytwornie zastawionym stole hr. Światosława, jeden z biesiadników przeżuwający właśnie ostatni kęsek pasztetu z jarząbków i niosący do ust kielich wybornego węgrzyna, uczynił wniosek, że obaj dostojni bracia, jakkolwiek dostojni i wysoce uczeni, tym razem tylko i całkiem wyjątkowo znajdują się w błędzie; początku bowiem rodu Pompalińskich szukać nie należy ani w kronikach Rzymskich, ani w dziejach Izraelskich, ale w owej całkiem przedhistorycznej epoce, której ślady odkrywają się dziś oczom geologów i antropologów, w postaci jaskiń napełnionych zmięszanemi ze sobą kośćmi ludzkiemi, lwiemi i niedźwiedziemi, czyli, że pierwszego w świecie Pompalińskiego, szukać należy nie gdzieindziej tylko pomiędzy ludźmi kopalnymi. Podobne jednak twierdzenie, jako opierające się na geologii i antropologii, zakrawało mocno na herezyę i przypaść nie mogło do smaku ścisłej i gorącej ortodoksyi hrabiny Wiktoryi Pompalińskiej, z domu księżniczki X., wdowy po zgasłym oddawna hr. Jarosławie, trzecim i najmłodszym, z pomiędzy trzech dostojnych hrabiów — braci i matki dwu w kwiecie wieku obecnie zostających, a stanowiących świetną nadzieję rodu hrabiów braci: Mścisława i Cezarego. Hrabina Wiktorya po długiem rozmyślaniu nad wnioskiem biesiadnika, który wydawał się jej więcej grzesznym niż prawowiernym, udała się do spowiednika swego allias dyrektora swego sumienia z zapytaniem: czy prawidła prawomyślności pozwalają wierzyć w epoki przedhistoryczne, w geologią, antropologią, jaskinie i ludzi kopalnych. Na co gdy dyrektor sumienia odpowiedział, że: epoki przedhistorycznej nie było wcale żadnej i być nie mogło, albowiem dzieje świata od jego stworzenia, stoją najwyraźniej i jak na dłoni opisane w księgach Genezy, Królów, Sędziów, Estery, Paralipomenon i t. d. że następnie geologia i antropologia, a zatem jaskinie i ludzie kopalni są niczem innem jak wymysłami półmędrków i wybrykami demokratycznemi, mogącemi tylko splamić czystość wyobraźni i zmącić spokój myśli tak nieskazitelnej niewiasty i arystokratycznej damy jak hr. Wiktorya; Hr. Wiktorya przestała już całkiem wierzyć w legendę o Pompalińskim kopalnym, a marzyła natomiast o tem, że jako ludzie pochodzą nie z jaskiń lecz z raju, pierwszym Pompalińskim musiał być tedy ktokolwiek z mieszkańców tego miejsca rozkoszy, kto wie? Czy nie sam nawet Adam mąż Ewy, a ojciec ludzkości.
Wszystkie te jednak spory, dochodzenia, domysły, należą już dziś do minionej przeszłości; brzmiały one dość długo, ale już przebrzmiały, pozostawiając po sobie w umysłach tak zainteresowanych osób jak tych, którzy je najbliżej otaczają, tę pewność niezbitą, że ród Pompalińskich jest nadzwyczaj starożytnym rodem i na mocy tak starożytności swej jak posiadanych przez się bogactw, posiada prawo stania na jednej linii z najstarożytniejszemi i najbardziej szanownymi rodami kraju naszego, ba, całej nawet Europy.
Nieszczęściem, wiek nasz jest jak wiadomo wiekiem skeptycyzmu i nieustających nigdy kontrowersyi. Jakkolwiek więc spory i niepewności wszelkie, pod powyższym względem zachodzące, oddawna już umilkły w łonie samej rodziny i w łonach licznych zresztą, które mają zaszczyt jeść, pić i oddychać w bezpośredniej jej blizkości, w oddali przecież, wśród nikczemnego, po nizkich poziomach czołgającego się, plebsu krążą o przedmiocie tym różne szczególne przypuszczenia, wspomnienia i wcale dziwne opowiadają się powieści.
I tak: utrzymują niektórzy, że najwyraźniejszym dowodem głębokiej starożytności świetnego dziś rodu, zdaje się być to właśnie, iż początki jego giną w mrokach przeszłości tak dalece, iż wspomnienia o nich darmoby szukać w jakimkolwiek kronikarzu, historyku lub heraldyku nie już izraelskim lub rzymskim, ale poprostu polskim. Milczy o rodzie tym Gall i milczy Kadłubek, milczą Długosz i Bielski i Stryjkowski, milczą Paprocki i Niesiecki, milczą Naruszewicz, Lelewel, Szujski i Szajnocha. Daremnie wertujesz dzieła wszystkich wyż wspomnianych szperaczy i mędrców, daremnie na karcie każdej, każdą wielką literę zapowiadającą imię własne chciwem chwytasz okiem, — Potoccy, to Zamojscy, Tarnowscy, Sapiehowie, Sanguszkowie, Lubomirscy, ale — nie Pompalińscy. O Pompalińskich w księgach rodzaju arystokratycznego — ani słuchu! Szczególne wydarzenie! Ja przecież nie posiadając w sercu mem ani źdźbła złośliwości, pełna zresztą czci i uroczystego poważania dla wszystkiego co wielkie i potężne, wydarzenie to na dobre wytómaczyć pragnę. Być może, iż wszyscy, wyż wspomnieni kronikarze, historycy i heraldycy, na pozór tylko byli takimi skrzętnymi zbieraczami i sumiennymi pracownikami za jakich świat zwykł ich uważać, w gruncie zaś dopuszczali się grzesznego niedbalstwa i kary godnych doprawdy opuszczeń. Wszak bywają na ziemi sławy niezasłużone! Być może jeszcze, iż zachodziły tu intrygi jakieś, przyczyny osobiste całkiem, wzajemne niechęci, urazy, że którykolwiek z rodu Pompalińskich pokłócił się o starostwo naprzykład lub kasztelańskie krzesło z Marcinem Gallem, inny z Długoszem, inny jeszcze z Paprockim, inny jeszcze w turniejach patryotycznych prześcignął Lelewela, inny potrącił niechcąc ślepego Szajnochę lub z niedostatecznem uszanowaniem słuchał uniwersyteckiego wykładu profesora Szujskiego, za co wszystko mszcząc się mężowie ci, zaniedbali znienawidzone przez się imię polecić czci i pamięci potomnych i zagrzebali je grubą warstwą niezłomnego milczenia. O! tak! Bywają wszak na świecie stronności i niesłuszności takie!
Wszystko powyższe jednak stanowi dla zajmującego nas rodu nieprzyjemność, że tak powiem, negatywną tylko. W innych wersyach przytrafiają się nieprzyjemności afirmatywnej już natury. Tak np. niedawno jeszcze poumierali ludzie pamiętający czas, w którym przed stu około laty, wielkie jezioro nasze napełniło się wodą strasznie mętną. Byli podówczas tacy, którzy z całej mocy głów swych i rąk usiłowali wodę tę oczyszczać i do stanu spokojnej, kryształowej toni doprowadzać. Nie udało się biedakom. Ale też i na odwrót — istnieli i tacy, którzy „nad rzekami Babilonu usiadłszy” zatopili w toni zmącone długie, kręto wijące się wędki. Byłże to był połów obfity! Owóż, ci co niedawno poumierali, a przed śmiercią o starych dziejach dzieciom i wnukom swym opowiadać lubili, gwarzyli jakoś... nawpół nieprzytomnie zapewne, że niby... wpośród rybaków owych widziano... ach! okropna to potwarz, której usta moje wypowiedzieć od razu nie mogą! że tedy pośród rybaków owych... znajdował się i... (odwagi pióro moje! odwagi!) i ojciec hrabiów Światosława, Augusta i Jarosława; że... był on jakoby rybakiem bardzo zręcznym bo same złote rybki czepiały się jego wędki, że jednak, podówczas jeszcze ani hrabią, ani żadnym wcale wielkim panem nie był i wtedy dopiero gdy już onych ryb złotych wiele, wiele nałowił, stał się wielkim panem (choć zawsze jeszcze nie hrabią) nabył ogromne dobra i zaczął w nich stawiać pałac tak wielki, tak wielki, że dotąd jeszcze budować się on nie przestaje, a nawet według przepowiedni znawców, budować się będzie, jak katedra kolońska, przez wieków siedem.
Nie na tem jednak koniec kalumnii. Zkąd bowiem wziął się ów dzielny rybak? Był synem flisaka, odpowiadają kalumniatorzy. Czem są flisacy, wiedzą dobrze wszyscy nad brzegami rzek spławnych mieszkający. Owóż rodzic rybaka, wedle powyżej wymienionych kalumniatorów, był jakoby flisakiem — na jednej z Wicin zbożem naładowanej, a rok rocznie po spławnych falach Niemna żeglującej ku Gdańskowi, czy innym tam miejscom wielkich targowisk nadmorskich. Ztąd tedy, czyli od tej niby wiciny — powstało Czółno, dotąd na herbie Pompalińskich, śród blado-błękitnego tła, niby śród fal rzecznych figurujące, a Czółno nie zaś Wicina, jakby z pozoru być powinno, dla tego mianowicie, że Wicina jako nazwa czysto miejscowa, litewska, posiadałaby brzmienie i kształt na tarczy nie dla wszystkich plemion ucywilizowanego świata zrozumiałe, gdy tymczasem czółnem jak wiadomo, posługują się plemiona wszelkie. Oto więc wedle mniemania plebsu, rodowód herbu.
Z przydomkiem inna zupełnie historya. Zjawił się on obok nazwiska wcale niedawno, wtedy mianowicie, gdy w prowincyi, w której położone są dobra Pompalińskich, zjawiła się pewna choroba umysłowa, dotąd przez psychiatryą nieznana i niebadana, a nosząca specyalną nazwę: przydomkomanii. Nagle jednocześnie znakomita liczba głów chorobie tej podległa. Wszyscy cokolwiek choćby dostojniejsi obywatele powiatu N. zapragnęli na gwałt mieć przydomki. Rozpoczęło się ogólne grzebanie w familijnych archiwach, nastąpiły formalne oblężenia tak zwanych deputacyi szlacheckich, czyli biur mających w swem posiadaniu heraldyczne wywody miejscowej szlachty i trudniącej się ich legalizowaniem. Pracowano w pocie czoła nad rozkopywaniem próchien dawno zgasłych i zapomnianych przeszłości, nad wznawianiem, a jeśli trzeba i kleceniem na nowo jakich takich, byle odrobinę prawdopodobnych przyrostków i dodatków do głównego imienia. Przyznać też trzeba; że mozoły podjęte nie poszły na marne i że mnóstwo imion wyłoniło się z pyłu wstrząśniętych aż do posad archiwów, z odnowionym lub nowym, a zawsze szumnie brzmiącym splendorem. Tak np. znani w parafii całej z wielu plemiennych cnót naszych i przymiotów, jako to: z rozrzutności, próżniactwa i wszelkie granice hygieną i moralnością przepisane, przechodzącego, ducha erotyczności, bracia Tutunfowiczowie nazywać się poczęli: Tynf Tutunfowiczami (z powodu czego złośliwi mawiali, że przydomek większą ma wartość od właścicieli, bo jest w nim tynf wtedy gdy właściciele jego tynfa nie są warci). Imci Pan Kobyłkowski wydrukował na wizytowym bilecie swym Koryto-Kobyłkowski, Trzewikowski anonsował się w arystokratycznych salonach jako Perła-Trzewikowski, Worydło, został Jastrząb-Worydłem, Kniks, Trzaska-Kniksem i t. d. Przydomki słowem, stały się w one czasy modą powszechną, pożądaniem najwyższym, zaszczytem koniecznym, bez którego niepodobna było porządnemu człowiekowi przyzwoicie zaprezentować się w świecie, ani też osobistej i szlacheckiej swej godności, dostatecznie ochronić przed napływającą coraz gwałtowniej falą gminnych, demokratycznych roszczeń i wyobrażeń. Nicby zresztą w staraniach tych i upiększeniach się pracowitych osobliwego nie było, gdyby nie ta szczególna okoliczność, iż zaszły one w tym właśnie czasie, który bezpośrednio nastąpił po wielkiej, wstrząsającej reformie społecznych stosunków. Należyż proszę państwa opuszczać bezczynnie ręce i poddawać się zniechęceniu dla tego, że szczęście i bogactwa zniknęły? Przeciwnie, tem gorliwiej, tem usilniej pracować należy, aby straty poniesione powetować i nowym zajaśnieć blaskiem. Kto płacze, ten płacze, kto głodny, ten głodny, a kto może do uratowanego domu swego dodać jeszcze przydomek, dla czegóżby uczynić tego nie miał, ku większej chwale swojej i narodu swego, ku pokazaniu światu całemu, że nietylko istniejemy jeszcze ale ba! o świetność istnień naszych skutecznie starać się potrafimy! Ztąd wniosek, że istnieje na ziemi pewien gatunek ludzi, do którego w żaden sposób zastosować się nie da Darwinowskie prawo wykształcania się organizmów wedle potrzeb i warunków otaczających, który jednakim jest wszędzie i zawsze w szczęściu i niedoli — przed burzą i po burzy. Z tem wszystkiem, mogliż Pompalińscy pozostać w tyle tam, gdzie dokonywały się tak szlachetne i pełne chwały zachody? Hrabiowie zresztą Światosław i August, jako ludzie wiekowi i czujący się najzupełniej już wyższymi nad wszelkie wyższości przez innych zdobyte, lub zdobytemi być mogące, nie myśleliby może tak dalece o owej w rodzinnym powiecie ich grasującej chorobie przydomkowej i nie raczyliby trudzić się dla tego aby nie dać się ubiedz w dostojeństwach jakimś tam Tutunfowiczom lub Kniksom. Ale pomyślał o tem wszystkiem bardzo gorliwie młody hr. Mścisław, syn hrabiny Wiktoryi, z domu księżniczki X. i zgasłego oddawna najmłodszego z trzech hrabiów braci hrabiego Jarosława. Hr. Mścisław osobiście nawet w interesie przydomku owego zjechał na Litwę i nie ustawał w staraniach a zachodach póty, aż w papierach familijnych znalazł najwyraźniej wypisane, (co zresztą znanem mu już było z podań rodzinnych i portretów okrywających ściany sali jadalnej hr. stryja jego); że w dość odległym już wieku, dwaj Pompalińscy ożenieni byli z kolei z dwoma hiszpankami wielkich rodów, córkami grandów i udzielnych panów, imiona których nieodmiennie poprzedzanemi bywały zgłoską Don. Dwie hiszpanki, córki grandów, w rodzie, — dwa tedy Don, co złożone razem układało się we wcale dźwięczny przydomek, mający w dodatku nad Tynfem, Korytem, Perłą i t. d. tę niezaprzeczoną wyższość, że gdy te brzmiały gminnie, po polsku, Don Don wydawał dźwięk jakoby poruszanej strony gitary hiszpańskiej i nasuwał wyobraźni cały szereg poetycznych, cudzoziemskich obrazów, jako to: płaszczów aksamitnych po almawiwsku na ramiona zarzucanych, tog najeżonych strusiemi piórami i t. d. i t. d. Powiadają że czyn ów hr. Mścisława w postaci przydomka pojawiwszy się śród świata, obudził w powiecie nie mało szlachetnych współzawodnictw i wysileń, że mianowicie dwaj obywatele miejscowi, odznaczyli się w tym względzie nadzwyczaj bujną pomysłowością wypisując przed nazwiskami swemi, jeden, francuzkie: De-De, drugi niemieckie Von-Von... Pomysły te przecież jakkolwiek świetne, nie zdołały zakorzenić się w rodzinnym gruncie i gdy hiszpańskie Don-Don zostało przyjęte powszechnym oklaskiem i uwielbieniem, francuzkie De-De i niemieckie Von-Von wyśmiane i odtrącone, zniknęły wkrótce z podpisów na listach i kart wizytowych tak zupełnie jakby nigdy nie istniały. W czem nowy dowód prawdziwości przysłowia, że co wolno Jowiszowi nie wolno wołowi, czyli, że co świat uznaje chlubą i zasługą u milionowych panów, to wzgardą i szyderstwem okrywa u jakichś tam odłużonych, lub ledwie dostatnich szlachetek.
Tak więc wylegitymowawszy przed czytelnikiem pochodzenie i znaczenie herbu i przydomka, powinnabym jeszcze powiedzieć coś i o tytule hrabiowskim, który posiada także swą traicznych przejść nie pozbawioną historyą. Że jednak główne i najtraiczniejsze zajście używaniem tytułu tego spowodowane, stanowi już integralną część epizodu, mającego składać treść niniejszej opowieści, że co więcej rozpoczęło ono właśnie cały szereg trosk tych i zgryzot, które dostojną rodzinę nawiedziwszy, mnie pióro do ręki włożyły, wolę więc, przez obawę powtarzania się pozostawić rzecz o tytule dalszym czasom, a kończąc już pobieżny mój zarys historyczny, zaprosić czytelnika do następnego rozdziału, w którym będzie on miał zaszczyt wstąpić wraz ze mną w wysokie progi pałacu hr. Światosława i osobiście już zapoznać się z kilku głównymi członkami, opiewanego przezemnie rodu.



ROZDZIAŁ II.

Hrabia Światosław Pompaliński, niezależnie od wielkich dóbr i ozdobnych rezydencyi dziedzicznych na Litwie, posiadał piękny, obszerny pałac w Warszawie, jedną z głównych ulic miasta tego przyozdabiający. Tu też od lat już dawnych zamieszkiwał najczęściej, to jest zawsze ilekroć nie udawał się w lecie do wód, a w zimie do której ze stolic europejskich. Wycieczki te zresztą stały się od pewnego czasu coraz rzadszemi. Interesa zaś majątków litewskich, sprawowali stale mnodzy pełnomocnicy, rządzcy i officyaliści, mający tylko obowiązek stawienia się parę razy do roku przed obliczem sędziwego pryncypała ze sprawozdaniami, raportami i intratami.
Hrabia August posiadał także w Warszawie, nie pałac już wprawdzie ale niewielki, zgrabny pałacyk, istne arcydzieło architektury i wzór konfortu.
Szczęście posiadania w Warszawie pałacu nie przypadło w udziale tylko najmłodszemu z trzech hrabiów braci, hrabiemu Jarosławowi a to nie dla czego innego, tylko z powodu że wziąwszy w dziale po ojcowskim te właśnie dobra, które zawierały w sobie ów słynny gmach, powyżej do katedry Kolońskiej porównany, a trafniej daleko porównanym być mogący do Watykańskiego niby pałacu na małą skalę, poczytywał sobie za obowiązek tak przez cześć synowską jak własny honor nakazany, prowadzić dalej jego szeroką i wzniosłą budowę. Prowadził tedy i do końca doprowadzić nie zdoławszy, bo z 200-u, wedle rodzicielskiego planu, istnieć mających komnat wykończywszy tylko 98, a z 15 wież i wieżyczek wzniósłszy w zupełności zaledwie 9, zmarł przy trudzie, testamentem polecając starszemu synowi swemu, Mścisławowi, prowadzenie dalej, a jeśli mu życia i pieniędzy starczy i dokończenie, dwoma pokoleniami już wznoszonego, a tak chlubnego dla rodu jak i pożytecznego dla ojczyzny, kolosalnego dzieła. Wszystko to jednak doprowadziło do takiego wyniku, że dźwigając kolosalne dzieło architektoniczne na Litwie, hr. Jarosław nic już wcale z bruku warszawskiego wydźwignąć nie był w możności i zamiast mieszkać we własnym pałacu jak hr. Światosław, albo przynajmniej we własnej ślicznej willi jak hr. August, zmuszonym się widywał na czas pobytów swych w stolicy, najmować, po prostu najmować pewną wielką kamienicę, trywijalnie płacić komorne i barbarzyńsko nazywać się lokatorem. Okoliczność ta szczególniej nieprzyjemną wydawała się hrabinie Wiktoryi, która będąc z domu, jak już wiadomo, księżniczką X., większą część młodości swej przepędziwszy w Paryżu i przez książęce pochodzenie swe wzniósłszy w dom Pompalińskich splendor domowi temu dotąd nieznany, wiedziała dobrze co i jak dziać się powinno na przedmieściach St. Germain wszech krain i stolic, co i jak należało się urodzeniu jej, położeniu, stosunkom. Cóż czynić jednak? Skoro się już raz popełniło mezalians!... A zresztą ów mały Watykan na Litwie wznoszony, wynagradzał w części przynajmniej i przed światem maskował najętą kamienicę. Po śmierci wszakże hr. Jarosława zaszłej wtedy jeszcze, gdy hrabiowie Mścisław i Cezary przechodzili zaledwie z rąk bon francuzek w ręce guwernerów tejże narodowości i w dalekiej, dalekiej jeszcze bardzo perspektywie widzieli przed sobą, młodemi krokami ich kierować mającego preceptora i Mentora, labego Lamkowskiego, po śmierci tedy hr. Jarosława, owego nieodżałowanego a wytrwałego architekta, hr. Światosław jako człek nieżonaty a z bratową — księżniczką zostający w stosunkach o tyle przyjacielskich, o ile na to pozwalały prawidła etykiety, bardzo uprzejmie prosił wdowę po młodszym i mniej szczęśliwym bracie, aby podzielić raczyła wraz z synami obszerny pałac jego, w większej połowie stojący pustkami, a posiadający wszystkie warunki dla pomieszczenia się w nim dwóch, chociażby hrabiowskich i z książętami zmięszanych rodzin. Hrabina Wiktorya, po pewnych niezbędnych ceregielach i drożeniach się, przedstawienie szwagra przyjęła tem chętniej, ile że był on i prawdopodobnie na zawsze pozostać miał nieżonatym, a więc bezdzietnym, oprócz dóbr ziemskich posiadał kapitały znaczne, któremi rozporządzać się mógł dowolnie czy to na rzecz jedynego syna hr. Augusta, czy też jej hr. Wiktoryi synów, czy też może i ulubionej sobie, a gorliwie przez się uprawianej filantropii. Utrzymywać więc synów swych w jaknajbliższym stosunku do tak dostojnego stryja i zdobywać dla nich łaski jego, ze szkodą chociażby trzeciego bratanka i filantropii, wydawało się czułej, a troskliwej matce obowiązkiem świętym; pielęgnowanie starości jego i umilanie mu chwil życia samotnych, rozkosz i zasługę obiecywało chrześcijańskiej niewieście, która wtedy właśnie wstępując w dobę życia pośredniczącą pomiędzy młodością a starością, pierwsze kroki stawić zaczynała na drodze dewocyi, a zatem i cnót nierozłącznie z nią związanych, jakoto: rezygnacyi, pokory, wyrzeczenia się i miłosierdzia.
Hrabina Wiktorya tedy, od lat już kilkunastu mieszkała w pałacu hr. Światosława, w którego też ścianach zbiegła znaczna część dzieciństwa i młodości jej synów. Apartament jej składający się ze znakomitej ilości salonów, buduarów, gabinetów i pokojów, przedzielonym był z appartamentem właściciela pałacu długą, wązką salą, z jednej strony oszkloną, a z drugiej obrazami najrozmaitszych rozmiarów obwieszoną, stanowiącą więc dość okazałą i zasobną galeryę malowideł.
Tę to właśnie galeryę, w pewien biały dzień zimowy lekkim acz powolnym i poważnym krokiem przebywała hr. Wiktorya, dążąc po poprzedniem naturalnie zaanonsowaniu się, do apartamentów hr. szwagra.
Hr. Wiktorya była kobietą wysokiego wzrostu i pięknej kibici. W postawie jej i poruszeniach, w sposobie trzymania głowy i w wyrazie twarzy białej i delikatnej, acz licznemi już zmarszczkami zbrużdżonej, w spojrzeniu mianowicie wielkich, czarnych oczu dość ognistem jeszcze, pewnem siebie, nieco wzgardliwem i niecierpliwem, mało albo i nic prawie, nie odbijały się one cnoty wspólnie z dewocyą praktyktowane, a oddawna już według opinii powszechnej hrabinę odznaczające, jakoto: rezygnacya, pokora, wyrzeczenie się i t. d. Był to przecież może pozór tylko fałszywy lub dawnemi, a bezpowrotnie porzuconemi przyzwyczajeniami wyrobiony. Był to może człowiek stary, który z tronu ducha nawróconej niewiasty strącony przez człowieka nowego, mścił się na swym pognębicielu, okrywając go uparcie purpurą dawnej królewskości swej i wszelkiemi oznakami właściwych sobie, acz dziś na bezczynność skazanych cech, jakoto: tajonego lecz wiecznie na głębi wrzącego żalu za wielu minionemi ponętami i urokami życia, dumy, wytworności, pieczołowitej dbałości o piękność, delikatność i przystrój grzesznego ciała. Czarna lecz z cennej bardzo jedwabnej materyi sporządzona i niepomiernie długa szata hrabiny z poważnym szelestem sunęła po kobiercu okrywającym posadzkę galeryi, wielka brosza roboty weneckiej, przedstawiająca na okrągłym medalionie bazylikę świętego Piotra, zapięta u szyi, tonęła na wpół w puchu pajęczych śnieżnych koronek; takaż koronka niedbale zarzucona na czarny, mocno siwiejący warkocz, nadawała całemu strojowi pozór wytwornego, przedobiednego demi negligé.
Przeszedłszy galeryę obrazów i salę jadalną zawieszoną familijnemi portretami, śród których na niepośledniem miejscu figurowały dwie nieboszczki Pompalińskie, z domu Grandówny hiszpańskie, hr. Wiktorya znalazła się w pokoju, w którym u boku pana swego trzymając się, z francuzką gazetą w ręku, siedział ulubiony kamerdyner hr. Światosława. Człek o czarnym fraku i czarnej długiej brodzie, powstał śpiesznie na widok wchodzącej, z powagą złożył na stole numer Constitutionnela i postąpił naprzód, aby przed dostojnym gościem drzwi komnaty pana swego roztworzyć. Hrabina jednak zatrzymała się u drzwi, w przyległej bowiem komnacie usłyszała rozmawiające głosy.
— Qui est là? zapytała.
— Monsieur le comte Auguste Pompaliński et Mr l’abbé Lamkowski, brzmiała odpowiedź kamerdynera.
Hrabina niedbale skinęła głową, ale z pod spuszczonych powiek jej, strzelił promyk nagle ożywionych źrenic, a usta pąsowe jeszcze zarysowały wśród otaczających je drobniuchnych zmarszczek, ledwie dostrzegalny uśmiech zadowolenia. Uśmiech ten przecież zniknął z błyskawiczną szybkością, bo gdy kamerdyner roztworzył na oścież drzwi przyległego pokoju, dostojna dama miała już na twarzy zwykły sobie wyraz dumnej powagi, przysłonionej zlekka smętkiem i znużeniem. Pokój do którego weszła hr. Wiktorya, był nawpół gabinetem, nawpół salonem. Znajdowały się tam liczne kanapy i fotele adamaszkiem złotawego koloru obite, konsole marmurowe z wielkiemi źwierciadłami powyżej, u jednego z okien ogromne bióro, rozmiarami swemi i mnóstwem nagromadzonych na niem przyrządów piśmiennych i papierów przypominające przybytki ministeryalnych prac i rozmyślań, w jednym kącie posąg słynnego malarza jakiegoś, w drugim popiersie muzyka, a w trzecim olbrzymi figus wyrastający z marmurowego wazonu i tak wysoki a rozłożysty, że szerokiemi liśćmi swemi okrywał znaczną część wyniosłego sufitu. Czwarty róg pokoju zajmował obszerny, bardzo misternie z marmuru i malachitu cyzelowany kominek, na gzemsach dźwigający dwie smukłe urny, wśród których, niby wśród wspomnień żałobnych, stał złocistemi ramami objęty portret panny Mars, słynnej niegdyś śpiewaczki francuzkiej, którą hr. Światosław w Paryżu znał i, w której jak szeptała kronika wielko światowa, szalenie się był kochał. Oprócz panny Mars, były tam na ścianach mnogie jeszcze wizerunki kobiet wsławionych talentem i wdziękami, lecz wszystkie one posiadały pozę i strój de la dérnière convenance, tak zresztą jak być powinno w ulubionej komnacie pana poważnego i poważnie, w towarzystwie rodziny i filantropii, żywot swój kończącego.
W tym tedy gabinecie czy salonie, znajdowało się w chwili wejścia hr. Wiktoryi trzech mężczyzn, niezmiernie różniących się ze sobą tak powierzchownością, jak tem co było na niej wyrytem. Przed kominkiem na którym palił się ogień dość szczupły, aby nie zakrawać na mieszczańską lub szlachecką zaburmaszystość i wesołość, siedział w głębokim, nizkim fotelu hr. Światosław, w luźne i wygodne lecz nadzwyczajnie staranne demi-negligé ubrany, z nogami wspartemi o aksamitny podnóżek i pomimo blizkości ognia ciepłą flanelą, mającą pozór lamparciej skóry owiniętemi. Hr. Światosław bowiem oddawna już cierpiał na artrytyzm w nogach, która to choroba w dostojnym organizmie jego, wspólnie z wielu innemi istnieć musiała, bo twarz jego ściągła, pięknie zarysowana lecz chuda i blada nosiła na sobie wyraźne bardzo cechy chorowitości. Rzadki, srebrny włos ocieniał mu czoło wysokie, gęsto zbruzdżone, a nie pozbawione cech inteligencyi i śladów przepalonych oddawna lecz gorących niegdyś namiętności. Oczy szare, duże, patrzały z pod brwi siwych zimno i zarazem bystro, zwiędłe usta wyrażały chłód i obojętność całkiem arystokratyczną, jakkolwiek w obwisłych kątach ich i w podnoszącym je niekiedy półuśmiechu, czuć było gorycz głęboko utajoną i wyrażającą się na zewnątrz lekkiem tylko ostrożnem, wykwintnem szyderstwem.
O kilka kroków od hr. Światosława, z młodzieńczą gracyą o gzems kominka wsparty, stał o pięć lat od 65-io letniego brata swego młodszy hr. August. O ile w powierzchowności hr. Światosława, łączyły się cechy inteligencyi wrodzonej, acz może nie w pełni i niedoskonale trafnie rozwiniętej natury niegdyś ognistej, dystynkcyi wielce arystokratycznej i dolegliwej chorowitości, o tyle postać i twarz hr. Augusta, zdradzały zdrowie doskonałe, wesołość tak wylaną, że aż przekraczającą w objawach swych, prawidła dystynkcyi i etykiety, doskonałą pewność siebie, zasadzającą się na głębokiem przeświadczeniu o wszechstronnej tak umysłowej, jak fizycznej swej wartości. Więcej krępy niż wysoki, o rumianych, pulchnych policzkach, żywych, błyszczących oczach, gęstych włosach i długich bokobrodach, których głęboka czarność zdradzała przy bliższem przyjrzeniu się, zręczne i staranne używanie sztuki farbiarskiej, sześćdziesięcioletni hrabia nosił na sobie wszystkie cechy tak zwanej grubej natury, lubującej się w materyalnych stronach życia i użycia. Bon vivant, beau mangeur et joyeux compagnon, jak o naturach podobnych wyrażają się francuzi, hr. August był także wielkim zwolennikiem sportu i myślistwa, wyścigowemi końmi swemi i posiadanemi przez się znakomitemi gatunkami chartów, wyżłów i ogarów, słynąc na kraj cały, nieledwie że na Europę i przynosząc tym sposobem ze swej strony grosz sowity do szkatuły zawierającej chwałę rodową i krajową. To też od pierwszego zaraz spojrzenia na hr. Augusta, zdawaćby się mogło, że na nogach jego koniecznie i nieodmiennie istnieć powinny długie buty angielskie do konnej jazdy i polowań używane, w dłoni szpicruta lub kielich i na piersi rozpostarta, sosem piquant poplamiona, serweta. W istocie też, długie buty angielskie serweta, szpicruta i kielich, stanowiły strój i narzędzia w życiu hr. Augusta najpospolitsze. Tym razem jednak o dziwy! zamiast owych sportsmańskich i gastronomicznych insygniów, hrabia miał na sobie ubranie bardzo poważne, mundur bowiem granatowego koloru ze złotemi guzami śród których wyrytemi były różne jakieś dziwacznych kształtów statuetki, rydelki, toporki i garnki. Żadnych żartów proszę państwa! Był to mudur pewnego Towarzystwa Archeologicznego, które jakkolwiek istnieć od lat już kilku przestało, na pamiątkę krótkiego istnienia swego, zostawiło swym byłym członkom, owe rozdawane przez się, a tajemniczej symboliki pełne ubrania. Hr. August popadł był w towarzystwo to, sposobem całkiem wypadkowym, nie przez co innego, jeno w skutek odkrycia w dobrach jego starego jakiegoś kurchanu litewskiego i wygrzebania z kurhanu tego pewnej ilości posążków i czerepków pogańskich. Wprawdzie nie on to sam odkrył kurchan i nie on wygrzebywał posążki, stało się to przecież w jego dobrach i za jego wiedzą; co więcej posążki i czerepki przezeń właśnie, nie przez kogo innego ofiarowanemi zostały do zbioru starożytności przez uczone Towarzystwo posiadanego. Za to wszystko został członkiem Towarzystwa i otrzymał prawo na noszenie uczonego munduru, co tak silne na umysł wywarło mu wrażenie, że odtąd — stał się naprawdę uczonym i to w najżmudniejszej gałęzi nauk, bo w archeologii. Zbierał, a raczej umyślnie w tym celu przyjętemu sekretarzowi zbierać polecił, wszelkie możliwe do otrzymania stare monety, medale, rzeźby a nawet książki, ku przechowaniu ich urządził odpowiednio w pałacyku swym dwie spore sale i zasłynął niebawem w świecie, jako skrzętny zbieracz i niezmordowany poszukiwacz historycznych zabytków naszej przeszłości. O ile więc hr. Światosław znanym był powszechnie, jako wspaniałomyślny filantrop i protektor sztuk pięknych, o tyle brat jego uchodził już za hodowcę poprawnych ras psich i końskich, ale i za o tyle pracowitego o ile patryotycznego uczonego. Jeżeli dodamy, że hr. Wiktorya ze swej strony słynęła z gorącej pobożności i wszelkich cnót nierozłącznie z nią związanych, dziwić się nie będziemy, porównaniu uczynionemu tak przez część publiczności jak przez niektóre arystokratyczno-klerykalne organa prasy peryodycznej, porównaniu opiewającemu nadzwyczajne podobieństwo dostojnego rodzeństwa, do panującej na oną porę w pełnej jeszcze chwale i potędze rodziny Bonapartych, śród której jak wiadomo sam cesarz był znakomitym literatem, książe Napoleon liberalistą i t. d.
Bądź co bądź, hr. August dumnym był zdobytą przez się sławą uczonego i jakkolwiek Towarzystwo archeologiczne, którego był członkiem, oddawna już zniknęło z powierzchni ziemi, przywdziewać lubił mundur z posążkami i rydelkami we wszelkich okolicznościach ważniejszych, takich mianowicie, w których specyalnie reprezentować mu wypadało ród Pompalińskich, a przywdziewając go z podwójnem samozadowoleniem głaskał długie swe bokobrody i mówił zcicha: ça fait toujours mousser le nom!
Trzecim w pokoju znajdującym się mężczyzną, był l’abbé Lamkowski, wysoki, szczupły, o rysach ściągłych, bardzo prawidłowych i łagodnych, którym brak wszelkiego zarostu nadawał pozór znacznie młodszy niż spodziewać się tego można było po kilku srebrnych niteczkach wijących się w bujnych, ciemnych kędziorach jego włosów. L’abbé, siedząc w pewnem od dwu braci oddaleniu, białą i bardzo piękną ręką przerzucał kartki albumu a spuszczone powieki jego podnosząc się w chwili wejścia hrabiny do pokoju, ukazały wielkie, ciemne źrenice, zamyślone i spokojne na powierzchni, z przytłumionym ogniem na dnie.
Na widok wchodzącej hr. Światosław poruszył się w swym fotelu, w zamiarze jakby powstania, ale ból i grube zwoje flaneli udaremniły poryw galanteryi, niewymaganej zresztą bynajmniej, bo hrabina przyspieszonym krokiem przesunąwszy przez pokój, stała już obok fotelu i w obie dłonie ujmując długą, chudą rękę szwagra, głosem pełnym miękkiej troskliwości mówiła:
— Bonjour! bonjour! comment donc ça-va-t-il? jakże się dziś czujesz, chere frère?
— Merci — odparł hrabia-szwagier ze słabym uśmiechem, comme toujours! jak zwykle.
Hr. August z rycerską galanteryą i zarazem doskonałą salonowością złożył przez mgnienie oka pulchne swe usta na atłasowej rączce bratowej księżniczki. L’abbé ograniczył się powstaniem z kanapy i milczącym ukłonem.
— Panowie są dziś tak rannymi gośćmi! zaczęła hrabina siadając na fotelu w pobliżu stołu z albumami i zwracając się trochę do hr. Augusta, daleko więcej do l’abbego.
— Comment donc! zawołał hr. August nieco zbytecznie podniesionym głosem, co wprawiło w chwilowe drgnienie jeden z nerwów twarzowych hrabiny; chciałem przecież być jednym z pierwszych dla powitania naszego kochanego Mścisława i powinszowania mu...
— Pan hr. Światosław, jednocześnie prawie ozwał się l’abbé, był tak dobrym, że zaprosić mię raczył na tę prawdziwą uroczystość familijną, w której za pośrednictwem kochanego naszego hr. Mścisława, usłyszeć nam będzie danem, echa i wieści ze świętego Grodu, do naszej ziemi wygnania przybyłe.
L’abbé mówił to bardzo cicho, tak, że zniżony, miękki głos jego, wydawał się jakoby jedwabną podszewką podniesionego nazbyt, szorstkiego głosu hr. Augusta. To też hrabina najmniejszej zda się nie zwróciła uwagi na słowa szwagra. Wiadomem to zresztą już było całemu wielkiemu światu, że w niezbyt serdecznych zostawała ona stosunkach z hr. Augustem, którego gruba natura, szczególnie wstrętną wydawać się musiała delikatnym jej uczuciom i wzniosłym pojęciom. To też i teraz zwrócona całkiem do l’abbégo, z lekkiem westchnieniem mówić zaczęła:
— Oh oui! Mam wszelką nadzieję, że Mścisław przywiezie nam teraz z sobą najwyższe szczęście i najżywszą radość w postaci błogosławieństwa Ojca świętego, specyalnie rodzinie naszej udzielonego! Wybrane to dziecię! tak młody jeszcze, a tyle już w nim dumy szlachetnej, dbałości o honor imienia, wytrwałości w dobrych przedsięwzięciach! Wszak prawda, M. l’abbé, że mam prawo, tym razem tylko rozminąć się ze świętemi prawami pokory i jako matka Mścisława być dumną mojem dziecięciem?
Na wdzięczny, współżartobliwy uśmiech ostatnim słowom towarzyszący, l’abbé odpowiedział również uśmiechem i lekkim skinieniem głowy.
— Pani hrabina masz bez zaprzeczenia prawo szczycenia się pięknem dziełem, któreś, wychowując hr. Mścisława dokonała.
— Z pomocą Bożą... szepnęła hrabina i twoją Mr. l’abbé.
— Nic na ziemi dziać się nie może bez łaski Jego i pomocy, ciszej jeszcze i skromnie wzmiankę o osobie własnym pomijając, odszepnął l’abbé.
Przez cały ciąg rozmowy tej hr. Światosław pozostał niemym i nieruchomym. Raz tylko gdy hr. Wiktorya mówiła o pokorze, usta jego zarysował szybki i ledwo widzialny uśmiech. Hr. August za to nie mógł widocznie ustać na miejscu. Chwalenie hr. Mścisława wobec milionowego a bezdzietnego brata, sprawiało na nim, niewiedzieć dla czego, dziwnie niemiłe wrażenie. Zwrócony więc do hr. Światosława, o ile mógł najmniej głośno rzekł:
— Szkoda wielka, że mój Wilhelm, nie znajdował się w Warszawie w czasie tej fatalnej mezawantury o tytuł... byłby on niezawodnie, jako starszy, uprzedził Mścisława i sam pojechał do Rzymu...
Ostry promyk wymknął się z oczu hrabiny, która wyrazy te dosłyszała.
— Hr. Wilhelm bawi obecnie, o ile wiem w Homburgu — rzekła patrząc na hr. Światosława. Ton jej mowy słodki był i uprzejmy, ale ileż grotów szyderstwa mieściło się w słowach jej dla ojcowskiego serca hr. Augusta.
— Wilhelm zatrzymał się w Homburgu przejazdem, przejazdem tylko... jedzie ztamtąd do Londynu w interesach fabryki naszej w Aleksinie, wymówił hr. August szybko, jąkając się nieco i patrząc także na hr. Światosława jakby chciał zbadać, jakie wrażenie słowa hrabiny sprawiły na starszym bracie jego. Ale jednostajnie wciąż zimna i milcząca twarz hr. Światosława, nie zdradzała wrażenia żadnego.
— Tak! przeciągle ozwała się hrabina, to szczególne! a ja słyszałam, że fabryka Aleksińska zamknąć się ma, dla braku nowych maszyn, które hr. Wilhelm miał przysłać z zagranicy i nie przysłał...
— Mais, pardonnez moi chère belle soeur... zaczął hr. August mocno zaczerwieniony.
— Permettez, przerwał mu zimny, suchy głos hr. Światosława. Fabryki Aleksińskie są już zamknięte. Hr. Wilhelm przegrał w Homburgu pieniądze, któreśmy mu dali na nowe maszyny.
Mówiąc to hr. Światosław patrzał na brata wzrokiem zupełnie spokojnym, obojętnym, pod wpływem jednak którego zastraszające już rumieńce wytrysnęły na twarz i czoło hr. Augusta. Nie tak biegły w szermierce słów jak w kulinaryi, sportologii i archeologii, zaciął się według trywialnego wyrażenia i wyjąknął tylko zcicha. Mais... mais... ça fait toujurs mousser le nom!..
Po twarzy hrabiny przemknął błysk tryumfu.
— Co do Mścisława, ciągnął hr. Światosław nie zdając się najlżejszej zwracać uwagi na wrażenia obecnych, niepewną jest jeszcze rzeczą czy przywiezie on nam z Grodu św. to po co się tam udał.
— Kochany hrabio! zawołał hr. August, możeszże wątpić...
— Wątpienie o wszystkiem i wszystkich stało się moim nałogiem, z suchym uśmiechem rzucił gospodarz domu.
— A jednak, panie hrabio, bardzo cicho wtrącił l’abbé, powiedzianem jest: przez wiarę do nieba...
— Albo do głupich złudzeń, dokończył z jednostajną zawsze obojętnością w głosie i twarzy hr. Światosław.
— Co się tyczy jednak tytułu tak niesłusznie nam zaprzeczonego, ciągnął hr. August, jestem najmocniej przekonany że Ojciec Śty zechce wynagrodzić wyrządzoną nam niesprawiedliwość i...
— Châre comte, słodziutko i nadzwyczaj uprzejmie przerwała hrabina, jeżeli o czemkolwiek to właśnie o woli i wyrokach tak świętej osoby nie godzi się nam wyrażać przedwczesnego zdania...
— A jednak, wtrącił znowu gospodarz domu, zdawałaś się chère comtesse, mocną posiadać wiarę w pomyślność dla nas wyroków tych, skoro uznałaś za stosowne udzielić księżnie B. baronowej H. i wielu innym osobom wiadomości o tem, że zostaliśmy już hrabiami państwa Rzymskiego.
Tym razem zmięszanie było po stronie hrabiny, pochwyconej na gorącym uczynku gadatliwości kobiecej, zadowolenie po stronie hr. Augusta, który też prostując się nieco i muskając dłonią bokobrody, wyrzekł z uśmiechem:
— Pani hrabina, wysoką znać posiada wiarę w dyplomatyczne zdolności Mścisława...
— I ma w tem zupełną słuszność, potwierdził hr. Światosław; Mścisław jest w istocie un jeune homme très capable i ręczę, że gdyby był na miejscu Wilhelma, zdobyłby się na jakikolwiek koncept dyplomatyczny aby nam przysłać maszyny których bardzo dla Aleksińskich fabryk potrzebujemy.
I znowu hrabina cicho i pokornie zatryumfowała, a hr. August zmięszał się i zasmucił. Widocznie, hr. Światosław trzymał w ręku swem radości i smutki, tryumfy i upokorzenia dwojga istot tych ubiegających się o jego względy, a igranie uczuciami temi i nieustanne przechylanie się z jednej strony na drugą, stanowiło dlań pewną, dość żywą przyjemność życia.
L’abbé przerwał tę nieskończenie błogą rozmowę rodzinną, uwagą że pociąg Warszawsko-Wiedeński musiał już przybyć i hr. Mścisław za mały kwadransik zjawi się śród oczekującego nań towarzystwa.
— Co za szkoda, że Pawełek wyjechał z Cezarym na Litwę, zauważył hr. August, posłalibyśmy go na spotkanie Mścisława.
— Pardon chère comte, qui est ce que ça Pawełek? zagadnęła hrabina.
— Eh, bien, Paul notre cousin, a twój, chére comtesse, ex-paź i wychowaniec.
Na to wystąpienie hr. Augusta twarz hrabiny powlekła się niewiedzieć czemu lekkim rumieńcem. Jakto! ona miewać mogła kiedykolwiek paziów, niby wesoła królowa swawolnego dworu! Co za złośliwość!
— Źle się stało, ciągnął młodszy z hrabiów; w tak ważnej okoliczności trzeba było koniecznie, aby ktokolwiek z członków rodziny naszej wyjechał na spotkanie Mścisława... Mnie jako stryjowi, nie wypadało czynić tego... Szkoda że Paul jest nieobecnym, ale znowu cóżby tam bez niego począł na wsi nasz biedny Cezary!
Wyraz biedny wymówiony był z przyciskiem i westchnieniem.
— Cezary jest takiem dzieckiem... ozwał się hr. Światosław.
— Pardon, chère frère, przerwał mu brat, ce pauvre César, skończył już lat 23.
— Bywają ludzie, którzy przez całe życie nie przestają być dziećmi. Bardzo się lękam aby Cezary do liczby ich nie należał.
— Mon Dieu! westchnęła hrabina, gdyby Cezary posiadał choć cząstkę tej siły, tego rozumu, tego... tego... savoir vivre, którymi tak hojnie obdarzonym jest Mścisław... jakżebym się cieszyła!
— Rezygnacyi, pani hrabino! rezygnacyi! bardzo cicho zauważył l’abbé, wyroki Boskie są nieodgadnione i trudno nam zaprawdę zrozumieć dla czego obdarzając częstokroć jednego z równie dostojnych braci darami wszystkiemi, drugiemu odmawiać On ich raczy... Hr. Cezary zresztą odznacza się także cnotami, które pocieszać powinny troskliwą i bogobojną duszę jego matki... ma on także dobre serce.
— Hélas! westchnęła zcicha hrabina i zamiast stawać w obronie młodszego syna, gdy hr. August o nim wyraźnie opowiadać coś zaczął starszemu bratu półgłosem i z żartobliwym nieco uśmiechem, pogrążyła się całkiem w milczącym przypatrywaniu się jednej z kartek albumu.
Wkrótce jednak i hr. August mówić przestał, widząc że najdelikatniejsze jego dowcipy i insynuacye, rozbijają się niby o pancerz stalowy o lodowatą obojętność starszego brata, l’abbé spoglądał w okno, hrabina nie odrywała ocz od albumu, — wszyscy milczeli. Była to cisza oczekiwania na ważny, uroczysty moment rodzinnego życia. Zanim przecież moment ten nadejdzie wraz z zatoczeniem się przed ściany pałacowe karety, przywożącej ze stacyi kolei żelaznej tyle ukochanego i uwielbianego w rodzinie hr. Mścisława, my, którzy nie mamy powodu momentu tego z równą oczekiwać niecierpliwością, rzućmy okiem na bardzo niedaleką przeszłość, aby dowiedzieć się jaki to był mianowicie ów wielki cel podróży młodego hrabiego do Rzymu i co ją spowodowało.
Rzecz szła, jak to zresztą już odgadł domyślny czytelnik o tytuł hrabiowski. Smutno powiedzieć, niemniej jednak jest to prawdą, że tak jak o imieniu Pompalińskich zamilczeli, przez nizką zawiść lub grzeszne niedbalstwo, wszyscy bez wyjątku kronikarze, heraldycy i historycy polscy, tak również, w skutek zapewne podziemnych intryg jakichś, lub niedarowanego zaniedbania przodków, przepadły bez wieści przywileje i inne pisane dowody, któreby stwierdzić mogły prawowitość używanego przez zajmujący nas ród tytułu. A jednak i w listach prywatnych i pewnych, nieoficyalnych wprawdzie dokumentach, istniały ślady że ojciec jeszcze trzech hrabiów-braci, ów słynnej pamięci rybak, posługiwał się tym tytułem. Idąc za przykładem rodzica, posługiwali się niemi trzej hrabiowie-bracia. Najrzadziej i najostrożniej, wyłącznie prawie po za granicami kraju, używał go hr. Światosław, nierównie już hojniej, zawsze jednak w granicach pewnego umiarkowania, szafowali nim hrabiowie Jarosław i August, co wszystko sprawiło że hr. Mścisław (trzecie już zatem pokolenie) dorósłszy, a w ścisłe rozpatrywanie papierów familijnych, bynajmniej się nie wdając, tytuł ten uważał jako akcesoryum nieodłącznie do nazwiska, dóbr i budującego się w nich małego Watykanu przywiązane, o prawomocności jego nie zwątpił, ani na mgnienie oka i rozporządzać się nim zaczął w prawo i w lewo, zawsze i wszędzie, jak najrzetelniejszą i bezsporną swą własnością. Za sprawą hr. Mścisława, tytuł ów awansował po raz pierwszy z kart wizytowych i listów prywatnych, do papierów i dokumentów całkiem już urzędowych. Przeszło to niepostrzeżenie i pomyślnie raz, drugi, dziesiąty, aż nagle dwudziesty lub dwudziesty pierwszy, podpis dokonany na urzędowem podaniu, w tym kształcie: Mścisław, Wacław, Karol Hrabia Czółno Don-Don Pompaliński, sprowadził do apartamentu podpisanego katastrofę, w postaci wysłańca pewnej władzy rządowej, który to posłaniec z najwykwintniejszą zresztą grzecznością oświadczył, że w podpisie wyż wymienionym zaszła drobna omyłka, t. j. że wśród 7-iu składających go wyrazów jeden okazywał się zbytecznym, tak dalece wedle mniemania sfer urzędowych zbytecznym, iż sfery te zmuszone są bardzo stanowczo prosić podpisującego, aby nadal używać go zaprzestał, tym razem zaś za używanie, dość znaczne quantum pieniędzy, w kształcie niby sztrafu, w pewnem wskazanem miejscu, pod karą procesu z temiż urzędowemi sferami, złożyć raczył. Nie przeczę bynajmniej temu, słodziutko i cichutko mówiła katastrofa ubrana w mundur urzędowy, nie przeczę bynajmniej, że tytuł hrabiowski jaknajdoskonalej przystoi świetnemu imieniu, wielkim bogactwom i niemniejszym cnotom a zasługom J. Wielmożnych panów Pompalińskich. Cóż czynić jednak! prawo jest wyraźne! tytuły wszelkie podległy u nas od czasu pewnego ścisłej kontroli. Legitymacyi trzeba! nic więcej tylko maleńkiej, maluteczkiej legitymacyi, a wszystko będzie dobrze! Jestem pewny, jestem najgłębiej przekonany że JW. panom bardzo łatwo będzie legitymacyjkę tę wyrobić i...
Tu hr. Mścisław, który dotąd wpółleżąc na szezlągu, z bezprzykładną cierpliwością i w najgłębszem milczeniu słuchał długich i słodkich mów katastrofy, podniósł się nieco, pociągnął taśmę od dzwonka i do wchodzącego kamerdynera rzekł: — Zorż, otwórz temu panu drzwi przedpokoju! Jakie te słowa słysząc, katastrofa szybko podniosła się z brzeżka na którem siedziała, jeszcze szybciej złożyła na mozaikowym stole trzymany dotąd w ręku, a wielkim szarym stemplem zaopatrzony papier i ukłoniwszy się dwa razy, bez pomocy Żorża, najzupełniej samodzielnie pałac opuściła. Naonczas, podniósł się już całkiem z szezląga hr. Mścisław, pochwycił ze stołu wyż wzmiankowany papier, zmiął go w dłoni i po chwilowym namyśle zadzwonił znowu na Żorża.
— Żorż, idź na górę i zapytaj czy mogę widzieć się zaraz z hrabią moim stryjem.
Żorż wrócił niebawem i oznajmił że hrabia stryj może być dla hrabiego synowca widzialnym. Nie upłynęło dwóch minut, a hr. Mścisław znajdował się już na pierwszem piętrze pałacu i stał przed fotelem hr. Światosława. Ze wzburzonej fizyognomii i nadmiarę ożywionych ruchów synowca, właściciel pałacu domyślił się niepospolitego a przykrego jakiegoś zajścia. Nie wydawał się jednak ani ciekawym ani zaniepokojonym.
— Qu’y a t-il donc? zapytał obojętnie.
— Moj stryju, zaczął hr. Mścisław ze wzruszenia wielkiego zaledwie mogąc oddech pochwycić i zapominając nazywać stryja po francuzku, impertynencya straszna! zniewaga osobista... przykro mi że zmuszony jestem martwić cię.
— Nic nie szkodzi, z lekką niecierpliwością przerwał stryj, martw, ale mów o co rzecz idzie! Tous ces emportements me donnent horriblement sur les nerfs!
— Lisez, ceci, mon oncle, wyrzekł hr. Mścisław, uroczyście niemal podając stryjowi papier ze stemplem.
— Nie lubię czytać tych bazgranin. Sois si bon i opowiedz co tam takiego...
Hr. Mścisław opowiedział i ku wielkiemu zdziwieniu swemu ujrzał stryja tak zimnym, tak obojętnym, jakim bywał on zazwyczaj! Czy już nic nic, żadna zniewaga, żaden wstyd, głazu tego wzruszyć nie mogły?
— Eh bien, ozwał się hr. Światosław, czegóż się tu tak rzucać i martwić... et que puis-je, moi, faire pour ton plaisir?
Hrabia Mścisław wrzał cały.
— Chciałbym dowiedzieć się od stryja czy jesteśmy rzeczywiście hrabiami, czy nimi nie jesteśmy?
Hr. Światosław, grzebał przez chwilę w dogasających węglach złoconym haczykiem, potem rzekł:
— C’est selon. Dla publiczności, rozumiesz mię, dla motłochu, każdy człowiek zostający w naszej pozycyi majątkowej i posiadający takie stosunki, jakie my posiadamy, jest hrabią. Z tego więc punktu rzecz biorąc, jesteśmy bezsprzecznie hrabiami i to hrabiami najczystszej wody — nie mamy bowiem długów i od dwóch pokoleń już nie popełniliśmy żadnego mezaliansu. Z innej jednak strony — z tej... (tu wskazał na papier ze stemplem) urzędowej... nie posiadaliśmy nigdy i nie posiadamy żadnego tytułu.
Mścisław patrzył na stryja szeroko otwartemi oczami.
— Vous plaisantez, mon oncle!
— Przekonaj się!
— I stryj to mówi tak spokojnie!
Obwisłe kąty ust hr. Światosława podniosły się nieco, tworząc lekki, bardzo charakterystyczny uśmiech.
— Nie mam już lat 25-u jak ty, mon enfant.
Wyraz: mon enfant, wymówiony z naciskiem wstrząsnął do gruntu hr. Mścisławem.
— Je ne suis plus enfaut! wybuchnął, wieki upłynęły odkąd przestałem być nawet młodym człowiekiem, et que les sources des emotion se sont desséchés en moi! Jakkolwiek przecież obojętny jestem o wszystko co się dzieje i co się dziać może na tym nudnym świecie, nie przestał mię obchodzić honor mój i rodziny, do której mam zaszczyt należeć. W wypadku, który mię dziś spotkał, nie widzę nic więcej, jak nędzne intrygi demokratów, którzy strącićby nas pragnęli z piedestału, na którym jeszcze dzięki Bogu, stoimy. Intryg i postępków podobnych, tolerować nie należy w interesie samego społeczeństwa, które straciwszy szacunek dla wszelkich wyższości, stanie się pastwą krzykaczy i sankiulotów. Co za esklando, zresztą! jakie schoking! quel scandal! czy myślisz mon oncle, że wypadek ten utaić się zdoła, że nie schwycą go zaraz języki ludzkie i nie rozniosą na wszystkie strony świata, że nie porwie go gromada naszych niby postępowych pisarków i nie skomponuje na ten temat masy artykułów, komedyj i powieści, które zapełnią szpalty szanownych organów naszej wielce demokratycznej prasy... Zanadto wysoko stoimy, aby to, co nas dotyczy, przechodzić mogło niepostrzeżenie.. a ja... ja znowu... moi... jestem zbyt dumny, aby na podobne rzeczy nie zważać, aby z zimną krwią i bezczynnie oddawać siebie i rodzinę, do której mam zaszczyć należeć, na pastwę obmów i pośmiewiska gawiedzi!..
Kiedy hr. Mścisław przemawiał w ten sposób, przechadzając się szerokiemi krokami po pokoju, giestykulując energicznie i w uniesieniu swem tracąć zupełnie pamięć o odznaczającej go zazwyczaj dystynkcyi hr. Światosław wodził za nim wzrokiem, w którym nie odbijało się żadne inne uczucie prócz ciekawości uważnego i pojętnego badacza dusz ludzkich. Kiedy nakoniec młody hrabia umilkł na chwilę, lodowaty stryj jego wymówił zwolna:
— Wiesz co Mścisławie, ile razy widzę cię podobnie wzruszonym, myślę zawsze, że gniewasz się dla tego głównie, że znajdujesz w tem wielką przyjemność.
Mścisław stanął na środku pokoju, myślał chwilę nad słowami stryja, poczem uśmiechnął się niechętnie, szydersko nieco.
— Eh, bien, c’est vrai, mon oncle,! rzekł. Rzadko mi się co prawda wydarza, abym czuł że żyję. Gdy rozgniewam się doświadczam uczucia tego et c’est pour cela ten nieznośny Żorż nudzić mię już zaczyna i odprawić go muszę. Łagodny jak baran, niemy jak ryba. Od trzech miesięcy już jest u mnie, a nie mogłem rozgniewać się na niego ani razu. Z tem wszystkiem, je Vous assure, mon Oncle, że kiedy ta lisia fizyognomia ze złotemi guzikami przy mundurze, siedząc naprzeciw mnie, gada mi te wszystkie androny o legitymacyach, sztrafach i tym podobnych absurdach, czułem się tout de bon hors de moi, o i teraz jeszcze, gdy o tem wspomnę, co to będzie za esklandr... No! już ja temu koniecznie poradzić muszę...
— Radź, radź mon cher, potwierdził hr. Światosław, a jeżeli do przedsięwzięć twych zabraknie ci pieniędzy, proszę cię abyś do mojej kasy zapukał. Jakkolwiek bowiem nie mam awantażu gniewać się od czasu do czasu, jak ty i w ten chociażby sposób, módz czuć że żyję, interesy rodziny naszej niezupełnie przestały mię obchodzić. Jestem nawet tego przekonania, że wszystkimi siłami utrzymać się powinniśmy na naszem stanowisku, ponieważ ono tylko jedynie dostarczyć może tych, drobnych choćby i nędznych przyjemnostek, których na świecie doświadczać można.
Hrabia Mścisław nie okazał po tych słowach stryja ani radości ani smutku. Chodził jeszcze chwil kilka po pokoju milcząc i myśląc, potem stanął przed hr. Światosławem i rzekł:
— Mon Oncle, jutro jadę do Rzymu.
— Vas-y, mon cher.
— Rok temu wrócił ztamtąd Bondondoński prosty szlachetka, vous savez, mais diablement riche i wrócił...
— Znam tę historyę...
— Oui, mon Oncle. A przy naszych stosunkach i wspomnieniach, które matka moja przed laty dziesięciu zostawiła po sobie w Rzymie, spodziewać się należy...
— Eh bien, va à Rome. Ja się tymczasem ubiorę trochę, bo dziś u mnie, tu sais, un diner d’intimes. Książe B. będzie także. A propos — jakże tam stoi projekt twej matki?
— Jaki projekt?
— Le projet de ton mariage avec la princesse Stéphanie B.
Wyraz najwyższego niesmaku wybił się na twarz hr. Mścisława.
— Comment vous va-t-elle? badał stryj.
— Brzydka jak noc, niechętnie rzucił Mścisław.
— Fi donc, Mścisławie. Księżniczka!
— Wygląda na czarownicę!
— Mais Vous avez des expréssions... mon chèr... czy myślisz pojąć za żonę boginię piękności? daj pokój! Bogiń tych znajdzie się zawsze dosyć — za pieniądze, najsmaczniejszy zaś kąsek nie jest nigdy dość smacznym, aby się nie przejadł gdy go mamy zawsze. Nie żenimy się tedy pour le plaisir de notre coeur, jak mawiali niegdyś czuli pastuszkowie, ale dla tego abyśmy nie potrzebowali, w interessach dzisiejszemu podobnych, jeździć do Rzymu, a w wypadku już podróży mieli na nią dostatecznie pieniędzy.
Hr. Mścisław obojętnie wysłuchał stryjowskiej tej mowy, jakkolwiek na ustach jego igrał wciąż wyraz lekkiego niesmaku.
— Mon Oncle, rzekł gdy hr. Światosław mówić przestał, jakkolwiek wysoko cenię stanowisko i interesy rodziny naszej, nie sądzę, abym kiedykolwiek dla nich nawet poświęcić chciał swobodę moję i wprządz się w jarzmo nieznośnych jakichś, a koniecznych zobowiązań. Być może zresztą iż przykra ta okoliczność spotka mię kiedy w skutek nieprzewidzianych dotąd wypadków, tymczasem jednak, pozwól mon Oncle, abym mógł marzyć o tem, że nieprzestanę nigdy wstępować w twe ślady, et comme Vous mon Oncle, nie poddam się nigdy słodkim więzom hymenu.
Rzekłszy to tonem na wpół ożywionym i wesołym, na wpół niedbałym i niechętnym, hr. Mścisław złożył przed stryjem ukłon pełen uszanowania i pokój opuścił.
Po tej konferencyi z hr. stryjem, nastąpiła druga nierównie dłuższa i poufniejsza konferencya z hrabiną matką, potem trzecia jeszcze najdłuższa z najbieglejszym w swej sztuce jubilerem miasta Warszawy, poczem już wszystkiem hr. Mścisław osypany błogosławieństwami swej matki, pożegnany przez stryja Światosława lekkiem ściśnieniem dłoni, a przez stryja Augusta energicznym i długim acz obłudnym nieco uściskiem, wyuczony przez l’abbégo specyalnych zwyczajów i obyczajów, etykiet i ceremonjałów w miejscu do którego się udawał, wsiadł do karety i pojechał.
I otóż od tego pamiętnego dnia wyjazdu miesiąc przeszło upłynął, a kareta Mścisława (nie wiadomo już teraz czy hrabiego, czy może aż księcia), zatoczyła się znowu pod ścianę pałacu.
— Voilà notre jeune comte qui arrive, wykrzyknął zbyt głośno znowu, spoglądający w okno hr. August.
— Peut-être: prince, uśmiechnął się l’abbé.
Hrabina z istotnem wzruszeniem przycisnęła białą dłoń do tej części jedwabnego stanika, pod którą śpiesznie teraz uderzało jej serce.
W przedpokojach, na wschodach, przed ozdobnem pałacowem wejściem, zapanował ruch wielki. Marszałek dworu, galonowany odźwierny, kamerdynerowie, lokaje śpieszyli z usługami przybywającemu panu.
Młody pan wysiadł z karety nie z taką żywością i fantazyą jakby się tego można było spodziewać po kimś, kto tak energicznie podróż daleką był przedsięwziął i cel jej, prawdopodobnie, z powodzeniem osiągnął. Przeciwnie, blady i wychudzony, hr. (czy może książę) Mścisław, miał pozór człowieka nie tyle znużonego podróżą, ile znudzonego wszystkiem i wszystkimi pod słońcem.
Pięknie wykrojone szare jego oczy patrzały do koła sennie jakoś i mglisto, kształtna, wysmukła postać sunęła naprzód zwolna bardzo i z ciężkością, jakby wstępowała na wschody.
— Czy hrabia mój stryj dziś przyjmuje? zapytał kamerdynera stryjowskiego, który także wyszedł był na jego spotkanie.
Przyjmuje i prosi Jpana do swego pokoju, gdzie obecną jest także Jpani hrabina.
Na widok wchodzącego syna, Jpani hrabina lekkie zaledwie poruszenie uczyniła na fotelu. Dystyngowana matka nie zwykła rzucać się w objęcia najmilszemu choćby i z najdalszej podróży wracającemu dziecięciu. Co prawda to że i dystyngowany syn także nie roztwiera objęć swych przed najlepszą i choćby najdawniej niewidzianą matką. Natomiast hr. Wiktorya wyciągnęła ku wchodzącemu białą dłoń swą i cichym, słodkim głosem przemówiła. — Bonjour, mon efant.
— Bonjour, maman, odrzekł syn i usta swe przyłożył na chwilę do ręki matczynej.
W zupełnie ten sam sposób powitanie odbyło się pomiędzy przybyłym a hr. Światosławem, hr. August nieco już energiczniej i wielomówniej radość swą z powodu powrotu synowca objawiał, l’abbé zaś po uściśnieniu ręki młodego podróżnika, łagodnie-żartobliwym tonem, rzekł:
— Prawdziwie niewiem jak mam mówić... prince ou comte?
Zamiast bezpośredniej odpowiedzi, przybyły zwrócił się ku roztwartym drzwiom przyległego pokoju, a ujrzawszy tam rudą brodę swego Żorża, zawołał:
— Żorż! mon etui de Rome! celui que tu sais!
— Qui, Monsieur le Comte, zabrzmiała w oddali odpowiedź, a hr. August, hrabina Wiktorya i l’abbé zamienili pomiędzy sobą mimowolne zapewne spójrzenia i mimowoli też a jednocześnie szepnęli: — Comte!
W szepcie tym brzmiało nieco rozczarowania. Hrabia Światosław jeden nie zdając się troszczyć o nic wcale, spokojnie rozgrzebywał złoconym haczykiem swym, żarzące się na kominku węgle.
— Czy Żorż twój zawsze jest tak spokojnego i flegmatycznego temperamentu? zagadnął.
— Zaczyna trochę odmieniać się na lepsze. W Wiedniu zrobił mi scenę furioso o jakiś tam frykas niemiecki, którego jak powiadał, nie jadłyby w Polsce i myszy... wyłajałem go za to, że śmiał mię trudzić swemi gastronomicznemi wymysłami, on odpowiadał mi słowo za słowo. Trwało to z kwadrans, zgniewałem się straszliwie i darowałem mu za to nazajutrz cóś z mojej garderoby...
— Bravo! rzekł hr. Światosław, w Wiedniu więc bawiłeś się jak słyszę wcale nie źle, a jakże tam było w Rzymie?..
— Nuda straszliwa... odparł młody pan ziewając skrycie, w teatrach nie bywałem, bo od pewnego czasu ça m’embête, po starych ruderach nie błądziłem, bo znam je oddawna... w pauzach więc pomiędzy wizytami i audyencyami dla interesu koniecznemi, spałem jak niedźwiedź w zimie... myślałem doprawdy że zasnę na wieki...
— Bah! to smutno ci było! A nie mógłżeś się na żadnego tam maitre d’hôtel albo komissyonera rozgniewać?
— Qui dà mon Oncle! Byłem tam przecież w roli d’un comte polonais, a stryj wie co to znaczy. Usłużność i pokora ze stron wszelkich nieprzezwyciężona...
— A Żorż?
— Il etait assomant ze swą niewolniczą prawdziwie łagodnością...
— Au nom du Ciel kochani hrabiowie, czy nie możnaby o czemś innem w tak ważnej chwili pomówić jak o Żorżu i tej szczególnej skłonności hr. Mścisława do scen i gniewów?
Wykrzyk ten wyrwał się z ust hr. Augusta, który od chwili wejścia do pokoju synowca-podróżnika, stał prawdziwie na żarzących się węglach. Radby on posłyszeć coprędzej o rezultacie tyle go obchodzącej sprawy familijnej, a tu wszyscy zdawali się dbać o nią tyle co o przeszłoroczną zimę.
Za całą odpowiedź, wybuch ten wcale nie przystojny otrzymał ze strony Mścisława lekkie wzruszenie ramion i gest mający oznaczać: cóż mię tam to obchodzi! ze strony zaś gospodarza domu zniecierpliwione nieco spójrzenie i towarzyszące mu, doskonale obojętnie wymówione słowa:
— Cóż tam tak ważnego znajdujesz w chwili tej, kochany hrabio? Ja przynajmniej — nic nie znajduję i sądzę qu’il n’y a que des enfants et des gens de peu qui se trémoussent et se mettent hors d’eux pour des riens!
Była to jedna z nauczek, których hr. Światosław nie szczędził swemu nazbyt żywemu i nieprzystojnie rubasznemu bratu. Na szczęście Żorż wchodzący ze srebrną tacą w ręku, na której spoczywało aksamitne w złoto oprawne étui, zbawienną uczynił dywersyą i hr. Augusta od kolących, jakkolwiek bardzo pokornych tryumfów hrabiny Wiktoryi wybawił.
Hr. Mścisław otworzył étui, wydobył zeń wielki arkusz zapisanego papieru i podał go starszemu ze stryjów, sam zaś, pod wpływem widocznie głębokiego do wszech rzeczy ziemskich zniechęcenia, upadł raczej niż usiadł na szezląg i usta cieniuchną chusteczką przysłonił, aby ukryć rozdzierające je przemocą poziewanie. Hr. Światosław zwolna bardzo rozwinął papier i przeczytał po włosku wypisane, pierwsze znajdujące się na nim wyrazy: „Dyplom na tytuł Hrabiów Państwa Rzymskiego, udzielony dostojnej rodzinie polskiej Pompalińskich, od najstarszego z dziś żyjących pokoleń aż po ostatnie wygaśnięcie wszystkich męzkich gałęzi rodu tego.”
— Od najstarszego z dziś żyjących pokoleń, powtórzył hr. August i dodał, więc to niby i dla mnie!
Radość żywa odbiła się w zawsze zresztą wesołych jego oczach. Obawiał się on zawsze, aby Mścisław w samolubstwie swem nie zapomniał o stryjach i dla siebie tylko samego, osobistego tytułu nie wyrobił.
Inne całkiem wrażenie przeczytany ustęp wywarł na hr. Wiktoryi. Policzki jej powlekły się na chwilę zwiększoną bladością, lekki jęk wyrwał się z piersi, a w jęku tym drżał boleśnie wymówiony wyraz: Hrabiów! Szybko jednak poskromiła wzruszenie swe i składając jak do modlitwy białe ręce, z cicha i z uśmiechem rozrzewnienia na ustach mówić zaczęła:
— Dzięki niech będą Ojcu Świętemu za tę wysoką łaskę, którą obdarzyć nas raczył. Wprawdzie... byłam dość śmiałą, aby spodziewać się czegoś więcej... ale niech stanie się wola Tego, który mędrszym jest od nas wszystkich i w wyrokach nieomylnym... ja z Nim o dary Jego sprzeczać się nie będę...
— Pani hrabina mówi jak prawdziwej córce Kościoła i bogobojnej pani przystało, szepnął l’abbe, a szept ten, wlał w smętne przedtem oczy hrabiny światło szczerej, tkliwej radości.
Hr. August tymczasem zapinał guzy archeologicznego munduru od pierwszego z góry do ostatniego u dołu, co było zwykle nieomylną z jego strony zapowiedzią niepospolitego jakiegoś, krasomówczego wystąpienia. Jakoż uroczystym krokiem zbliżył się do synowca, który na widok zapinanych guzików, z góry już podniósł się z szezląga bardzo powoli i nie bez cichego stęknięcia, w obie swe pulchne ręce ujął drobną i kobieco-delikatną dłoń jego i po kilku sekundach pełnego obietnic milczenia, zaczął w te słowa:
— Cher neveu! poczytuję sobie za wielką przyjemność i... i... chose... obowiązek, złożyć ci w imieniu swojem i nieobecnego tu syna mego Wilhelma powinszowania twej energii et de cet esprit vraiment chevaleresque z jakiemi... z jakiemi wybawiłeś nas wszystkich od... od... chose... od djabelnego kłopotu, je voulais dire, od dotkliwej troski o zaszczyt i dostojeństwo... je voulais dire... oui... dostojeństwo najniesłuszniej nam zaprzeczone, a teraz, dzięki twej energii et ton esprit chévaleresque... odnalezione w Grodzie... chose... w Grodzie Świętym, dla którego ja sam, kochany Mścisławie, wyznaję to głośno i otwarcie malgré... malgré, że poniewieranie świętemi rzeczami stało się w naszych niby... chose... demokratycznych czasach modą parwenijuszów i sankiulotów... jestem z najgłębszem poważaniem i w którem przebywając nieraz nabyłem zamiłowania i mogę to powiedzieć bez próżnego samochwalstwa une vraie et approfondie connaissance rzeczy starożytnych, których... których tylu zabytkami szczyci się ten Gród Święty. Przyjm więc cher neveu, raz jeszcze najszczersze podziękowanie, które składam ci w imieniu swojem i nieobecnego tu syna mego Wilhelma, jak też życzenia wszelkich powodzeń i... i... chose... zaszczytów, które spotkają cię niezawodnie w przyszłości, jako tak pełnego energii, szlachetnej ambicyi i... chose d’un esprit vraiment chévaleresque, członka rodziny, do której ja także i nieobecny tu syn mój Wilhelm, mamy zaszczyt wraz z tobą, cher neveu, należeć!
W czasie wypowiadanego w ten sposób speechu, Mścisław trzy razy ziewnął, trzy razy z całej mocy oparł się pokusie wyrwania ręki swej z dłoni stryjowskich i bezwładnego upadnięcia na szezląg w pobliżu którego speech go pochwycił, aż na koniec powstrzymany prawami etykiety i winnego starszym członkom rodziny uszanowania, powziął stanowczą decyzyą wpatrzenia się w jeden z guzów archeologicznego munduru i tak już z oczami wlepionemi w wyryte na guzie pogańskie bóstwo litewskie, niemy, nieruchomy, męczeńsko-cierpliwy do końca pozostał.
Po skończonym speechu nastąpiła niezbędna dla krewkiej i wylanej natury hr. Augusta akkolada, która jednak dzięki usiłowaniom hr. Mścisława, skończyła się na obustronnem, po trzykroć powtórzonem ucałowaniu powietrza. Poczem jeszcze hr. Mścisław pragnąc odrazu i jak najszybciej dójść do końca wszelkich, dnia tego odbyć się mających, ceremonii, zawołał na Żorża aby mu podał tous les autres etuis de Rome. Żorż, żądane przedmioty trzymał już snać w pogotowiu, bo wniósł wnet na srebrnej tacy trzy wspaniale przybrane pudełka, z których hr. Mścisław ofiarował po jednem matce i obu stryjom. W pudełku hrabiny znajdował się różaniec z agatowych paciorek, własnoręcznie przez Ojca Ś-go poświęcony; to które otrzymał hr. August, zawierało w sobie medal starożytny, za czasów jeszcze cesarza Trajana czy Wespazyana wybity; w pudełku nakoniec hr. Światosława znajdowała się mała statuetka, mistrzowskiej w istocie roboty, a wraz z Pompeją i Herkulanum z pod popiołów wygrzebana. Podarunki te, tak trafnie zastosowane do upodobań otrzymujących je osób, miały szczęście obudzić powszechne w dostojnem gronie zadowolenie. Hr. Wiktorya z nizkim ukłonem, podobnym do tych które dworskie damy wykonywają stając przed oblicznością swego monarchy, rozwinęła różaniec w całej jego długości i doń, usta swe, z nieśmiałem a uroczystem poszanowaniem przyłożyła. Hr. August oglądał medal Trajana przed światłem, w cieniu, z prawej strony, z lewej i wyczytywał znajdujące się na nim podpisy z większą wprawdzie powagą niż poprawnością, zawsze jednak w sposób dowodzący, jeżeli nie zupełnie głębokiego znawstwa, to przynajmniej gorącego do rzeczy starożytnych zamiłowania. Hr. Światosław nawet rad był widocznie ze statuetki swej, którą też dość ciekawie obejrzał i do rzędu najrzadszych, z pomiędzy posiadanych przez się dzieł sztuki, zaliczyć raczył. L’abbé, który nic nie otrzymał, radował się radością swych bliźnich, z nizkim ukłonem pocałował różaniec, dopomógł hr. Augustowi do wyczytania łacińskich na medalu napisów i ze skromnością erudyty, nie lubiącego popisywać się ze swą wiedzą, zawiódł leciuchny spór z hr. Światosławem względem daty, do której odnieść należało udzielenie się ducha sztuki staro-greckiej Włochom południowym, a więc także Pompei i Herkulanum. Gdy tak hr. Mścisław sprawiwszy wszystkie interesy, dnia tego zamierzał już pożegnać towarzystwo i w głębi apartamentu swego, rzucić się w objęcia upragnionych mu: ciszy i samotności, gdy i hrabina Wiktorya także powstawała z fotelu chcąc udać się do swych pokojów i tam w skupieniu ducha ochłonąć z doznanych dnia tego przykrych i radosnych wrażeń, gdy i hr. August nawet nacieszywszy się trochę medalem, a sprzykrzywszy sobie zamknięcie w dusznej komnacie brata, zatęsknił do codziennych swych przedobiednich, ekwitacyjnych ćwiczeń, otworzyły się niespodzianie drzwi i czarnobrody kamerdyner hr. Światosława oznajmił przybycie pana Pawła Pompalińskiego.
Oznajmienie to sprowadziło na twarze wszystkich obecnych, (z wyjątkiem hr. Mścisława, który już drzemał trochę i hr. Światosława, który nigdy niczemu się nie dziwił) wyraz zdziwienia, a nawet lekkiego przestrachu.
— Paul! wykrzyknęła lekko hrabina, sam jeden! et mon pauvre Cesar? cóż się z nim stało?
— Pawełek! wymówił hr. August uszom swoim jakby nie wierząc. Mógłże porzucić tam na wsi biednego naszego Cezarego? est-il possible?
— Musiało stać się coś niezwykłego z naszym biednym hr. Cezarym, z gorącem współczuciem szepnął l’abbé.
Na przyzwalający znak gospodarza domu, kamerdyner cofnął się, a w chwilę potem wszedł do pokoju Paweł Pompaliński.
Widzę już z góry zdziwienie, a może i oburzenie Wasze czytelnicy, nad zuchwalstwem mojem, z jakiem ośmielam się jednego z Pompalińskich, a więc zapewne członka też opisywanej przezemnie dostojnej rodziny, przedstawić Wam bez tytułów, herbów i przydomków i nazwać, tout simplement, Pawłem Pompalińskim. Rzecz to w istocie podziwienia godna, niemniej przecież prawdą jest, że nowo pojawiająca się ta w powieści naszej osoba nie była ani hrabią, ani Czółnem, ani Don-Donem, ale poprostu, dla członków rodzimem Paul’em, albo Pawełkiem, a dla ludzi postronnych, tout simplement, Panem Pawłem. Powód do tego jakkolwiek smutny — wielce pospolity. Jak na rozłożystym odwiecznym dębie istnieją oprócz gałęzi i głównego pnia wyrastających i sutem listowiem okrytych, inne gałązki poboczne, drobne, ubożuchne, tak i na genealogicznem drzewie zajmującego nas tu rodu, poniżej głównych, wspaniale wybujałych i rozrosłych konarów, powyrastały i namnożyły się odrośla liczne, podrzędne, a przedstawiające sobą ów ród powszechnie znany, zadziwiająco zazwyczaj płodny, a nadzwyczaj uciemiężliwy, ród uboższych lub całkiem ubogich krewnych. Niestety! któż z wielkich tego świata nie miał nieszczęścia posiadać ubogich krewnych i po tysiąc razy w życiu nie zapytywał sam siebie: co mam z tym fantem czynić? wyrzucić go za drzwi czy schować za piec? za drzwiami — aliści stoi świat z sądami i głupiemi śmiechami swemi, — za piecem zaś siedzących i przez to wprawdzie ukrytych przed światem, żywić i przyodziewać trzeba — nużby bowiem ktokolwiek zajrzał za piec i zobaczył krewnego w łachmanach i z wygłodniałem obliczem? Różnie więc różni w wypadkach podobnych sobie radzą, zależy to od przekonań i upodobań. Pawełek Pompaliński jednak, będący właśnie jednym z listków jednej z pobocznych i drobnych gałązek genealogicznego drzewa Pompalińskich, nie był przez szczęśliwszych krewnych swych wyrzuconym za drzwi, a jeżeli w istnieniu jego i było coś podobnego do siedzenia za piecem, żywności i przyodziewku nie brakowało mu z pewnością, o czem świadczyła czerstwość śniadych policzków jego, znamionująca doskonałe odżywienie i cienkość, a cenność ubrania, które go okrywało, a na którem błyszczał nawet złoty łańcuszek od złotego też zapewne zegarka. Był to trzydziestoletni młody człowiek bardzo przyjemnej powierzchowności. Niezbyt wprawdzie kształtny, bo trochę krępy i zbyt w ramionach szeroki, miał on jednak piękne czarne oczy, bystre i ogniste, piękne czarne włosy, gęste i kędzierzawe, pąsowe świeże usta pod czarnym wąsikiem i rękę acz śniadawą nieco i dużą lecz delikatną i starannie wypielęgnowaną.
Wejście Pawełka powitanem zostało przez troje ust (Hr. Mścisław drzemał wciąż w siedzącej postawie a hr. Światosław nie zwykł był o nic z ciekawością zapytywać) przez troje ust wyrzeczonem zapytaniem:
— Qu’y a t-il donc? cóż się stało?
— Rien de trés-gràve, odpowiedział Pawełek, witając wszystkich jak należało, a czyniąc to z wielką swobodą i żywością ruchów. Rien de treès grâve. Mme la comtesse. Mr. le comte Cesar se porte parfaitement bien!
Z francuzkiego tego wystąpienia Pawełka przekonać się możemy, iż być ubogim krewnym nie znaczy to zawsze nie umieć po francuzku i że ubogim krewnym za piec schowanym, oprócz żywności i przyodziewku daje się jeszcze najczęściej i francuzki język.
— Dla czegóż więc przyjechałeś tu sam jeden, Pawełku?
— Pourquoi dono êtes-vous ici? Paul!
— Czyście już tam skończyli tę historyę ze sprzedażą Malewszczyzny?
— Może nasz biedny hr. Cezary zapomniał wziąść ze sobą potrzebnych dla sprzedaży papierów?
W odpowiedzi na dwa pierwsze pytania pochodzące od hr. Augusta i hrabiny, Pawełek wyjął z kieszeni surduta list zapieczętowany i wręczył go hrabinie z ukłonem i słowami: voiçi la lettre du C-te César, potem odpowiedział l’abbému: i owszem, mieliśmy ze sobą wszystkie potrzebne papiery, nakoniec zbliżył się do kominka i pytaniu hr. Światosława o sprzedaż Malewszczyzny odpowiedział temi zagadkowemi jeszcze dla czytelnika słowami.
— Hélas, Mr. le comte, Malewszczyzna leży w sąsiedztwie dóbr jenerałowej Orczyńskiej, — sprzedaną więc być nie mogła.
Wymienione przez Pawełka nazwisko kobiece ściągnęło nań ostre spojrzenie hr. Augusta, który nawet poruszeniami ramion i źrenic dawał mu do poznania, że wymawiając nazwisko to wobec hr. Światosława, popełnił on co najmniej wielką nieostrożność. W istocie też, niewzruszenie zwykle chłodna fizyonomia gospodarza domu zmieniła się nieco. W przezroczystem zimnem oku jego drgnęło coś i zmąciło się na chwilę. Z obojętnością jednak, która tym razem widocznie była sztuczną, rzekł.
— Eh bien! cóż panią jenerałowę obchodzić mogła sprzedaż dóbr naszych?
— Śmiem mniemać, odpowiedział Pawełek, że obchodzić ją ona musiała, skoro przeszkodzić jej starała się i przeszkodziła.
Brwi hr. Światosława ściągnęły się więcej posępnie niż groźnie lub gniewnie. Powolnym ruchem ujął haczyk złocony i zaczął grzebać nim w żarzących się węglach, spuszczając powieki i tym sposobem ukrywając przed obecnymi wyraz swego wzroku. Bywało to dla wszystkich domowych niemylnym znakiem, że hr. Światosław nie życzy sobie prowadzić dalej wszczętej rozmowy.
W tej samej zresztą chwili rozległ się po pokoju lekki wykrzyk hrabiny, list który czytała wypadł z jej dłoni, a z za chusteczki, którą przysłoniła ona twarz zbladłą, wydobywać się zaczęły ciche zrazu, potem coraz głośniejsze spazmatyczne łkania.
— Au nom du Ciel! comtesse! qu’avez vous? zawołał hr. August z rozwartemi ramiony i w pochylonej postawie przyskakując do płaczącej.
— Pani hrabino cóż się to stało! mówił l’abbé.
Hr. Światosław wyrwany ze swej zadumy wymówił też swe zwykłe, obojętne: qu’y a t-il donc?
Mścisław obudzony z drzemki otworzył całkiem nawpół przymknięte oczy, niby echo stryjowskiego głosu wyszeptał: qu’y a t-il donc? i znowu oczy przymknął.
Hrabina przez sekund kilka nic wymówić nie mogła, nakoniec czyniąc nad sobą bohaterskie niemal wysilenie, odjęła chusteczkę od twarzy, spojrzała po obecnych załzawionym, nawpół tylko przytomnym wzrokiem, a z ust jej pobladłych i drżących wyrwał się jeden tylko wyraz.
— Kniks!
— Quoi?
— Plait-il?
— Co pani hrabina mówi? skrzyżowały się znowu w koło śmiertelnie wzruszonej kobiety przerażenia i zdumienia pełne zapytania. Ale hrabina nic więcej prócz owego wyrazu o tajemniczem, lecz grozy snać i boleści pełnem znaczeniu, wymówić nie była zdolna.
— Kniks! Kniks! Kniks! wołała w przestankach spazmatycznego płaczu, aż nakoniec zwyciężona tłumionemi nadaremnie spazmami, pochyliła głowę na tylną poręcz fotela i tak już pozostała nieruchoma, oddechu pozbawiona, z piersią wzdętą i zamkniętemi powiekami.
— Du vinaigre, des sels! nie wpuszczać tu służby, huknął hr. August.
— Ca passera, mais ça passera assurément, szepnął hr. Mścisław otwierając oczy i znowu je przymykając.
Ale l’abbé najprzytomniejszy z pośród obecnych i najdzielniejszy w niesieniu pomocy tam, gdzie jej potrzebowano, pochylił się nad cierpiącą kobietą i najsłodszym głosem jaki tylko mógł być kiedykolwiek w posiadaniu jakiejkolwiek krtani człowieczej, wyszeptał: — Spokoju, pani hrabino, spokoju, pokory, rezygnacyi! Sprobój pani i w tej ciężkiej próbie okazać się taką, jaką okazać się powinna mężna, dostojna, chrześciańska niewiasta!
Jak promień słońca rozdziera chmury okrywające horyzont, tak słowa te l’abbégo, rozdarły grubą chmurę rozpaczy, którą powleczonem było oblicze, strasznym ciosem jakimś, dotkniętej pani. Błysnął na niem wyraz ulgi niewymownej, postanowienia mężnego i siląc się aby nie łkać i nie mdleć, hrabina otworzyła oczy, podniosła nieco głowę, a wskazując na list u stóp jej leżący, wyszeptać zdołała. Mr. le comte, liser ceçi! poczem wnet gdy słaba bo ludzka zawsze natura jej, nowemu uległa wstrząśnieniu, zakryła znowu twarz dłońmi i bardzo cicho wyjęczała.
— Kniks! Kniks! oh! c’est horrible! oh! malheureuse mère vue je suis! pardonnez moi Mr. l'abbé, mais c'est plus fort que moi! Oh! Kniks! Kniks!
Pawełek podjął z ziemi list upuszczony przez hrabinę i podał go hr. Światosławowi. Na twarzy ubogiego krewnego, jakkolwiek on to właśnie był tym, który przywiózł wieść jakąś fatalną, nie malowało się żadne przykre, oficyalnie choćby okazywane wzruszenie. Przeciwnie na ustach jego i w czarnych żywych oczach igrały swawolne i niepodobne znać do powstrzymania uśmieszki. Szczęściem nikt, jak się tego pewno ubogi krewny spodziewał, nie zwracał najlżejszej uwagi ani na jego osobę, ani na nieprzyzwoitą jej wesołość. Hr. Światosław podał list hr. Augustowi, mówiąc:
— Lisez, comte.
Comte podniósł papier bardzo blizko ku oczom i z niejaką trudnością wyczytywać począł głośno niezupełnie wyraźne i kształtne pismo hr. Cezarego.
— „Chère maman! Uważam sobie za obowiązek synowski i potrzebę serca uwiadomić cię chère maman, o ważnym wypadku, który przytrafił się w mojem życiu. Obawiam się bardzo, żebym chère maman, nie zasłużył na gniew twój, jak mi się to tak często wydarza i czego nadzwyczajnie żałuję i żeby hrabia mój brat, Mścisław, nie śmiał się ze mnie. Ale pamiętam dobrze, chère maman, jak często mówisz i hr. August mój stryj, także często mówi że: l’homme propose, Dieu dispose. Otóż i ze mną tak było. Pojechałem do Pompalina w tym projekcie, aby jak sobie tego życzył hr. Światosław mój stryj, sprzedać Malewszczyznę. Malewszczyzny nie sprzedałem, bo kupiec który miał ją nabyć, kupił daleko taniej jakiś tam folwark u pani jenerałowej Orszyńskiej, ale ja będąc u pani jenerałowej na obiedzie i na wieczorze poznałem jedną pannę...
Tu hr. August przerwał sobie czytanie i skrzywił się z niesmakiem.
— Chose... rzekł, u jenerałowej:.. będzie to coś niesmacznego dla nas... n’est-ce pas cher frére?
Cher frère brwi miał ściągnięte i przykrą jakąś, ostrą błyskawicę w zimnem zwykle oku.
— Lisez, Auguste, rzucił niecierpliwie.
— „Poznałem jedną pannę, która podobała mi się od razu bardzo, potem jej bracia u mnie byli i zawieźli mię do jej rodziców i ja tam o rękę panny oświadczyłem się, odmowy naturalnie nie dostałem, bo ona mię także bardzo pokochała i jesteśmy już zaręczeni. Teraz muszę powiedzieć ci, chère maman, kto jest moja narzeczona. Jest to panna Kniks, z tych Kniksów, co to mają Ślepowrona w herbie i przydomek Trzaska.
W tem to właśnie miejscu synowskiego pisania, hrabina dostała ataku serdecznego płaczu, w tem samem także przerwał czytanie listu hr. August.
— Diable! wymówił, Kniks! z przydomkiem Trzaska, c’est famena! voilá un mariage qui fera bien mousser le nom!
— Więc hrabia Cezary żeni się... pełen głębokiego zdumienia wymówił l’abbé.
— Quoi! Cezary żeni się! zawołał hr. Mścisław który przy czytaniu listu obudził się całkowicie i zerwał się teraz na równe nogi, et avec une, Kniks encore, un Slepowron et une Trzaska!
Żadne pióro opisać nie zdoła wrażenia, które wywarła na zgromadzeniu rodzinnem, zawarta w liście hr. Cezarego wiadomość. Wykrzyki, zapytania, odpowiedzi krzyżowały się jak strzały.
— I zkąd się wzięła naszemu biednemu hr. Cezaremu, tak nieśmiałemu zwykle, tak powolnemu woli starszych, podobna odwaga i samodzielność?
— O! malheureux enfant! jakże srogo ukarał mię Bóg przez ręce mego dziecka!
— Dîtes maman przez głowę a nie przez ręce! Cezary miał i ma zawsze głowę do pozłoty!
— Ale za cóż my także mamy być karani przez niego, my, ja i syn mój Wilhelm, którzy nie życzymy sobie wcale mieć nic wspólnego avec des Kniks!
— Wszakże musi to być córka tego tam... Kniksa z Białowzgórz...
Ostatnie pytanie zwróconem było do Pawełka, jako najlepiej zapewne poinformowanego w danej sprawie.
— Oui, Mr. le Comte! Z Białowzgórz...
— Więc córka tego, co to tam podobno zwaryował niedawno.
— Stary Kniks cierpi w istocie rodzaj obłąkania.
— La belle affaire! córka waryata! A któż jest z domu jej matka? — O ile wiem: Skórkowska...
— Skórkowska! rozległ się po pokoju szept zbiorowy, przerażenia i obrzydzenia pełen i wszyscy jakby w nadmiarze już przykrych uczuć umilkli. Po dobrej minucie dopiero z za chusteczki, którą hrabina przysłaniała sobie wciąż twarz do szkarłatu już teraz zarumienioną, wypłynęło słabym nader głosem wymówione pytanie.
— Paul! a kto ją rodzi?
— Kogo, pani hrabino?
— Ah! cette... cette... Skórkowska?
— O tem, nie mogę już panią hrabinę uwiadomić, ginie to albowiem w pomrokach niepamięci i niewiadomości ludzkiej.
Tu już stanowczo i na długo umilkli wszyscy, a w pokoju słychać tylko było tłumione łkania hrabiny, ciężkie, gniewne sapania hr. Augusta i odgłos kroków szybko po pokoju, w nadzwyczajnem już wzburzeniu biegającego hr. Mścisława.
Nagle, młody hrabia przerwał burzliwą swą przechadzkę, stanął na środku pokoju i z błyskawicami w oczach, pełnym rozpaczliwego szyderstwa tonem, wymówił.
— A ce qu’ il parait, la bêtisse de mon frère va nous couter baucoup!
— Elle ne nous coutera rien du tous, bo małżeństwo to, do skutku nie przyjdzie! zabrzmiał w odpowiedź suchy, podniesiony nieco tym razem głos hr. Światosława.
Wszyscy obecni utkwili teraz oczy w twarz najstarszego członka rodziny, niby w gwiazdę nadziei, niby w ostateczną deskę ratunku.
Hr. Światosław miał na pozór twarz obojętną i dumną jak zwykle, ale tylko na pozór. Przy bliższem przyjrzeniu się możnaby dojrzeć, że tym razem była to tylko maska przemocą a w części i z nałogu utrzymywana, pod którą głucho wrzały gniewne, gorzkie uczucia. Przechylony na fotelu swym, ramieniem wsparty o jedną z bocznych jego poręczy, wpił on w twarz Pawełka przenikliwe, badawcze oczy i zwolna zapytał:
— Byłeś u pani jenerałowej?
— Byłem panie hrabio. Tam przecież mieszka siostra moja... chciałem ją widzieć...
— A Cezary? krótko zapytał znowu najstarszy z hrabiów?
— Hr. Cezary pojechał do jenerałowej, w skutek listu jej, w którym zapraszała go do siebie na obiad.
— A propos de quoi był u pani jenerałowej ten obiad?
— Domyślam się, że danym był umyślnie i jedynie dla hr. Cezarego.
— Byłeś tam?
— Byłem p. hrabio.
Tu pomiędzy rozmawiających wtrącił się hr. August.
— I tę pannę... chose... widziałeś?
— Widziałem, p. hrabio.
— Cóż? ładna?
— Bardzo piękna.
— Mais que le diable l’emporte, z jej pięknością! wybuchnął Mścisław.
Najstarszy z hrabiów, długiem, zimnem, znaczącem spojrzeniem skarcił brata i synowca za niedyskretne przerwanie rozmowy, poczem zwrócił się znowu do Pawełka.
— Pani jenerałowa zostaje zapewne z panią... Kniks... w stosunkach blizkiej znajomości... Wszak to jej krewna po matce.
— Tak, panie hrabio.
Gorzki, szyderski uśmiech wił się po ustach hr. Światosława.
— C’est bien, wymówił po długiem milczeniu dziwnie ostrym, stanowczym tonem, ce mariage ne se fera pas! Małżeństwo to nie zostanie zawarte! C’est moi qui vous le dis, comtesse!
Na słowa te hrabina szybko powstała i w milczeniu zbliżywszy się do hr. szwagra w obie swe drżące jeszcze dłonie rękę jego ujęła.
— Oh! cher frère! szepnęła, Vous nous sauverez de cette honte et de cette douleur, vous nous sauverez, n’est-ce pas?
— Jesteś głową rodziny, mon frère, wyrzekł hr. August.
Hr. Mścisław stanął przed starszym stryjem i nawpół uroczyście, nawpół jeszcze gniewnie z ukłonem wymówił:
— Jestem na usługi Twe, cher Oncle, racz rozporządzać osobą moją i wskazywać mi co mam czynić dla zaradzenia fatalnej sprawie tej, głupotą brata mego, na dom nasz sprowadzonej.
Hr. Światosław nikomu nie udzielił odpowiedzi żadnej. Zwrócił się do Pawełka i rzekł krótko:
— Pojedziesz natychmiast z powrotem do Pompalina i przywieziesz nam tu hrabiego Cezarego.
Tym razem po rozpogodzonej zwykle twarzy ubogiego krewnego, przemknął wyraz lekkiego niepokoju.
— Panie hrabio! wymówił nieśmiało Pawełek, prosiłbym o kilka godzin odpoczynku. Z Pompalina do stacyi kolei 10 mil opętanych, koleją zaś jechałem 12 godzin.
— C’est bien! c’est bien! nie jesteś przecież murzynem, mon cher! możesz odjechać jutro... weźmiesz przedtem odemnie list do hrabiego...
— Moi, j’ecrirai aussi... szepnęła hrabina.
— Et moi, zawołał hr. August, jestem przecież stryjem jego i mam prawo... gdyby Wilhelm był tutaj posłałbym go tam zaraz...
— Ja tam do Cezarego pisać nie będę! rzucił Mścisław, ale jak tu przyjedzie je lui ferai bien sa leçon!
— Mścisławie, rzekł jeszcze hr. Światosław, nie zapomnij o tem, że Pawełek będzie potrzebował na drogę pieniędzy.
— Gdyby hr. mój kuzyn zapomniał o tem, podchwycił Pawełek, przypomniałbym mu sam z pewnością jak bowiem pan hrabia wie, na tym świecie nic darmo nie dają, a na moich gruntach złoto i srebro nie rodzi...
— Wiesz dobrze, Paul wyrzekł z lekkim zmarszczeniem czoła hr. Mścisław, że nie zamykam nigdy przed tobą mej portmonetki...
Lekki, zaledwie dostrzegalny rumieniec przesunął się po śniadem czole Pawełka. Z całym jednak swobodnym ukłonem i uśmiechem odpowiedział.
— Oh! hrabio kuzynie! wspaniałomyślność twoja jest mi nadto dobrze znaną, abym kiedykolwiek śmiał o niej wątpić!
W ten sposób, towarzystwo całe uspokojone nieco tak stanowczem wdaniem się głowy rodziny w groźną i bolesną dla tejże rodziny sprawę, zwolna rozchodzić się zaczęło, a w kilka minut potem w pokoju hr. Światosława zapanowała cisza zupełna.
Kiedy najstarszy z Pompalińskich patrzał za opuszczającemi go jednocześnie prawie gośćmi, we wzroku jego było więcej daleko zimnego, milczącego szyderstwa niż tkliwości, więcej zadowolenia z tego że już raz sobie odeszli, niż żalu nad tem że go opuszczają.
Dwugodzinny, panujący w około niego gwar, zmęczył go widocznie, znużył i zniecierpliwił. Przytem z twarzy jego nie zniknęły jeszcze zupełnie ślady wzruszenia doświadczonego przed chwilą przy tylokrotnem wspominaniu owej tajemniczej mieszkanki Litwy i niefortunnej swachy jego synowca, pani jenerałowej. Z czołem na którem liczne, a nieruchome zazwyczaj bruzdy drgały teraz i krzyżowały się nakształt zmąconych nagle fal spokojnej zwykle wody, z ustami drgającemi przykrym uśmiechem, utkwił on zmąconą źrenicę w przedmiocie jakimś, znajdującym się na przeciwległej ścianie. Był to przedmiot bardzo drobnych rozmiarów, nic więcej, jak mały koloryzowany dagierotyp, mający kształt medaliona, w złoto oprawny, a przedstawiający popiersie młodej dziewczyny z wielkiemi szafirowemi oczami, z kruczym włosem i bladą, delikatną, smutną twarzyczką. Dagierotyp stary był już bardzo, więc mimo szkła, które go osłaniało, spłowiały i na wpół tylko wyraźny; wisząc zresztą w znacznej od hr. Światosława odległości i wśród mnóstwa daleko świeższych i więkkszych rozmiarem portretów i malowideł, zaledwie mógł być widzialnym. A jednak hr. Światosław wyraźnie znać widział przed oczami swemi te drobne, blade, smutne a pomimo smutku tłumionej namiętności pełne, rysy dziewczęcia na starym dagierotypie przedstawionego, bo patrzał na nie długo i uparcie, a wzrok jego ożywiał się niewidywanym u niego nigdy, z tajemniczych zda się głębin jego istoty buchającym ogniem. Po długiej chwili wpatrywania się takiego w spłowiały dagierotyp, usta jego poruszyły się i wymówiły nawpół głośno.
— Jakże dobrą masz pamięć, Cecylio! jakże wytrwale obdarzasz mię dowodami swej pamięci! Dziwna! dziwna, biedna kobieta!
Po wymówieniu wyrazów tych, wzrok hrabiego osuwać się począł z dagierotypu i gasnąć powoli. W parę minut potem wyciągnął się on wygodniej na swym długim, niskim fotelu, zimnem już, przezroczystem jak odłam lodu okiem patrzył wokół pokoju, po wszystkich tych miejscach, na których przed kwadransem stali i siedzieli, o względy jego współubiegali się i o sprawach, a zaszczytach domu radzili członkowie jego rodziny; uśmiechnął się zwykłym już sobie sposobem znudzonym i nieco szyderskim, poczem z powolnym gestem ręki, oznaczającym głębokie znużenie, wymówił jeszcze:
— Próżność nad próżnościami i wszystko próżność!




ROZDZIAŁ III.

Opuściwszy pałac bogatego krewnego swego, Pawełek Pompaliński szybkim krokiem przebył kilka głównych ulic Warszawy, wszedł w jedną z uboższych dzielnic miasta tego i zatrzymał się przed wązką, wysoką, na brudno ceglasty kolor pomalowaną kamienicą. Gdy wchodził w bramę i raźnie wbiegał na cztero-piętrowe, wązkie, strasznie strome i dostatecznie brudne wschody, w ruchach jego i w wyrazie twarzy, znać było żywą radość, iż stawał u upragnionego widocznie celu swej wycieczki. Z uśmiechem niewyłączającym bynajmniej pewnego, acz przyjemnego wzruszenia, pociągnął za dzwonek u drzwi dość nizkich, obszarpanych i niezwiastujących bynajmniej aby za niemi znajdować się mogło siedlisko bogaczów i wielkich tego świata. Po zadzwonieniu nastąpiła dość długa pauza. Za nizkiemi drzwiami panowało milczenie. Pawełek niecierpliwił się i znać było, że nawet niepokoił się trochę; widocznie jednak nie śmiał dzwonić po raz drugi. Po kilku minutach dopiero, dał się słyszeć we wnętrzu mieszkania szelest jakiś, coś nakształt powolnego i ciężkiego sunięcia po ziemi spadających co chwilę z nóg czyichś, klapiących pantofli. — Czy to ty, Adelciu? dał się słyszeć z za drzwi głos męzki, miękki jednak, nieco nosowy i nadzwyczaj energicznie litewskim, przeciągłym akcentem zaprawiony.
Usłyszawszy zapytanie to Pawełek uśmiechnął się figlarnie, poczem zbliżając usta do drzwi samych i nadając głosowi swemu brzmienie jaknajwięcej do brzmienia kobiecego głosu zbliżone, odpowiedział.
— To ja Wandalinie! otwórz!
Klucz obrócił się w zamku, Pawełek z dziecinną prawie swawolą, chichocząc bardzo cicho, usunął się aż pod ścianę, tak aby go otwierająca drzwi osoba, od razu dojrzeć nie mogła.
Otwierającą drzwi osobą był mężczyzna, lat może czterdziestu kilku, z niepomiernie otyłą postacią, owiniętą w szlafrok stary, jedwabny, wystrzępionym i brudnawym sznurem w pasie przewiązany. Trochę łysa i trochę siwiejąca głowa jego silnie przymocowaną była doreszty organizmu karkiem krótkim, grubym i czerwonym, Twarz jego o czole nizkiem i mocno rumianych policzkach, miała okrągłość księżyca i pulchność świeżo wypieczonej bułki, a całą ozdobą twarzy tej jak i całej niezbyt powabnej i idealnej postaci, był bujny wąs siwiejący i jasnobłękitne oczy, jak u dziecka przezroczyste, z miękkimi, dobrem, pomocy jakby i opieki wzywającem spojrzeniem. Otworzył nawpół drzwi i nie wychylając z za nich głowy, miękkim swym głosem i z przeciągłym akcentem zapytał:
— A co Adelciu? czy będą dziś kartofelki smażone?
— Kartofelki nie wiem czy będą, ale ja tu jestem, własnym już głosem odpowiedział Pawełek; zarazem wysunął się tuż przed oczy pana Wandalina, który naprzód drgnął lekko z przestrachu, potem jednak radośnie zawołał: Pawełek! i przed przybyłym w całej szerokości krótkie a pulchne ramiona swe roztworzył.
— Ja, ja to jestem we własnej mej osobie! odrzekł Pawełek, wchodząc do pierwszego, dość małego pokoju, który widocznie był sypialnią i zarazem kuchnią, stało w nim bowiem parę łóżek czystą bardzo pościelą usłanych, na sporym kominie palił się ogień i kipiała w garnku gotująca się strawa, a pod oknem na stole, znajdowały się różne kuchenne przybory.
— Cóż? doprawdy? jesteś znowu w Warszawie? wołał pan Wandalin, pomimo oporu przybyłego, pomagając zdejmować mu palto. Ot tu połóż palto, tu, na łóżku Adelci! z krzesła mogłoby spaść i powalać się około tych kuchennych rupieci... na wieszadła nie zdobyliśmy się jeszcze... no, chodź, chodź do salonu, kochany gościu!
Wyrażenie: salon, brać tym razem należało w znaczeniu czystej metafory; odnosiło się ono bowiem do miejsca, które zaledwie na miano porządnej izby zasługiwało, a i to dla tego tylko porządnej, że panowała w niej czystość wzorowa, obok, przyznać należy, zarówno wzorowego ubóstwa ścian i sprzętów. Istniało jednak w ciasnym i biednym pokoiku tym, kilka przedmiotów, widocznie z salonu tu przeniesionych: album jakieś w kosztownej, malachitowej oprawie, na stole leżące i osobliwie nader wyglądające przy wielce taniej i pospolitej serwecie siatkowej; złoty naparstek kobiecy, rzucony niedbale obok pokrojonego płótna, z którego ktoś tu własnoręcznie dość grubą męzką koszulę sporządzał; para fotografii w kształcie medalionów, w ładnie rzeźbione ramy oprawnych, a wiszących na ścianie nagiej, w miejscu obicia, szafranowo-żółtą farbą chropowato powleczonej. Pan Wandalin przecież izbę tę nazwawszy salonem, w skutek dawnego jakiegoś przyzwyczajenia zapewne i zaprosiwszy do niej gościa gestem prawdziwego gentlemena, któremu uprzejmość i dystynkcya układu w krew i naturę przeszła, zasiadł na jedynej znajdującej się w salonie twardej, a wązkiej kanapce i zapytanie swe powtórzył.
— Jesteś więc znowu w Warszawie?
— Jestem, ale wkrótce nie będę, dlatego pośpieszyłem odwiedzić szanownych państwa... gdzież jest pani Adela?
— Zaraz, zaraz nadejdzie! poszła tam, do sklepiku, kartofli kupić na obiad... Ot zachciało mi się dziś smażonych kartofli i wygadałem się z tem, nie chcąc jakoś, przed żoną... Żałowałem potem tego bo biedne żonisko, chcąc mi dogodzić, fatygować się musi... a Bóg tylko wie, jakie ona już i tak trudy i fatygi przenosi... zresztą i wydatek niepotrzebny, bo w naszem teraźniejszem położeniu jednej potrawy na obiad dosyć... aż nadto dosyć... byleby i ta codzień tylko była... Ale ot tak jakoś starego człowieka zdusić w sobie jeszcze nie mogę.. To tego się zechce, to owego... a choć 99 razy na sto potrafię dobrze język za zębami utrzymać, to przecież setny raz z ust się coś wymknie, a potem — sumienie gryzie... cóż robić? cóż robić? Żebym tak mógł odmienić się i przedzierzgnąć w całkiem innego człowieka, takiego żwawego, bystrego człowieka... ale cóż, kiedy ani weź! najgorsza bieda mój Pawełku, że schudnąć nie mogę, żadnym sposobem nie mogę! Zdaje się, że i zgryzot już tyle przebyłem i niedostatku i smutków różnych... a cielska tego, panie dobrodzieju, jak nie ubywa, tak nie ubywa... Wszak prawda, Pawełku, że nie zmizerniałem wcale od ostatniej twej bytności tutaj? No, przypatrz się mnie, dobrze tylko przypatrz się, mój drogi! czy zmizerniałem choć trochę... choć odrobinkę... choć odrobineczkę...
Mówiąc ostatnie słowa p. Wandalin prostował się na swem zbyt wązkiem dlań siedzeniu, zgnębiony jakby wstydem za obfitość ciała swego, obciskał dokoła siebie szlafrok swój, przykurczał ramiona i łagodnemi, przezroczystemi oczami swemi z niespokojnem oczekiwaniem na Pawełka patrzał.
— Ależ zmizerniałeś pan, zmizerniałeś znacznie, tonem pocieszania wyrzekł Pawełek, którego żywe, błyszczące oczy mieniły się wyrazem serdecznego, litościwego współczucia i powściąganemi uśmiechami.
— Ej czyż doprawdy? czyż doprawdy zmizerniałem? radośnie zrazu zawołał pan Wandalin — ale po chwili uczynił ręką gest głębokiego zniechęcenia i rzekł smutnie. — E! to ty tak sobie mówisz, byleby mię pocieszyć, ale ja czuję, dobrze czuję, że zawsze jednostajnie jestem otyły... ot dałbym tysiąc rubli...
Tu przerwał sobie nagle i zaśmiał się wesoło.
— Których nie mam, dokończył. Przywykło się przez życie całe sypać tysiącami jak plewą to i teraz lube te tysiączki na język lezą... no, ale na prawdę, Pawełku kochany, ty tam przecież szastasz się po świecie i pomiędzy różnymi ludźmi bywasz... nie słyszałeś tam czasem o jakiem lekarstwie od otyłości?.. a? Podobno nawet i doktorowie leczą teraz od tego... nie słyszałeś czasem jakim sposobem? czem? mój łaskawco! przypomnij sobie tylko dobrze i doradź!
— Ruszać się coraz więcej powiadają lekarze! ruszać się!
Pan Wandalin, który chciwie słuchał Pawełka przy ostatniem słowie jego skinął znowu ręką ze zniechęceniem.
— Łatwo to powiedzieć: ruszać się! ruszać się! a jakże ja to ruszać się będę? gdzie? po co? za czem? bruki zbijać napróżno lenię się i wstydzę gorzej jeszcze, niż być otyłym... a i domu pilnować trzeba... żona i córka cały dzień na mieście... przy robocie...
— Pani Adela zawsze lekcye muzyki na mieście daje?
— A cóż robić? męczy się kobiecisko... zamęcza się... byle żyć i nas wyżywić.
— A panna Rozalia?
Przy ostatniem zapytaniu tem, Pawełek nie wiedział czemu oczy spuścił i nawet zarumienił, się trochę.
— Rózia chodzi teraz do fabryki tytuniu... papierosy robi.
— Do fabryki tytuniu! zawołał Pawełek z niepospolicie żywem poruszeniem, ależ to niezdrowo na piersi! Panna Rozalia jest tak wątłą, delikatną...
Na czoło pana Wandalina, wystąpiło parę kropel potu. Otarł je drżącą trochę ręką i niepewnym głosem odpowiedział:
— Cóż robić? łaskawco mój, cóż robić? żyć trzeba a ja... ja... no! co tam już o tem mówić... dość spojrzeć na mnie, aby odgadnąć że jestem... wiesz kto? oto Ciastuś! nic więcej tylko Ciastuś!
Ostatnie wyrazy pan Wandalin wymówił z takiem komicznem pomięszaniem gniewu, smutku i dobrodusznego zaparcia się swej miłości własnej, że Pawełek i zasmucił się i zaśmiał się zarazem.
— Co pan mówisz? zawołał, pan doprawdy zbyt źle samego siebie przedstawiasz...
— Daj pokój! daj pokój! mówił pan Wandalin, wiesz dobrze boś sam to nieraz słyszał, że dla flegmatycznego temperamentu, a może i dla wyglądania mego ludzie przezwali mię Ciastusiem — tak też wołali na mnie kochani, oj kochani i niezapomniani mi nigdy dawni sąsiedzi i przyjaciele moi... a mieli racyą!.. Ciastusiem urodziłem się... Ciastusiem żyłem, ale dalibóg... (tu pan Wandalin pulchną swą pięścią w pierś się uderzył) ale dalibóg teraz Ciastusiem żyć mi się nie godzi... Ot i dzwonek! To Adelcia wraca albo może i Rózia na obiad przychodzi... Przepraszam cię mój drogi... lokajów u nas nie ma, pójdę drzwi otworzę...
— Ja pana wyręczę! zawołał Pawełek i zanim gospodarz domu zdołał powstać z kanapy, przyskoczył do drzwi i klucz w zamku obrócił.
— Pan Paweł! rozległy się na progu dwa okrzyki kobiece, w których jednostajnie żywe czuć było zadowolenie, z tą jednak różnicą, że jeden z okrzyków śmiały był i dość głośny, drugi cichszy i głębszem, bardzo nieśmiałem wzruszeniem drżący.
Do pierwszej izby weszły dwie kobiety: jedna średniego wieku, dość nizka, trochę krępa, z ciemną, przywiędłą twarzą, śród której świeciła para oczu piwnych, bystrych i poczciwych; druga młodziutka, 18-to letnia może, smukła, szczupła, bladolica, z czarnemi długiemi rzęsami rzucającemi smętne cienie na ściągłe, delikatne policzki. Obie były nadzwyczaj skromnie ubrane w ciemne, wełniane sukienki, tylko że gdy starsza niosła na ramieniu spory kosz zamknięty, a na głowie miała zarzuconą dużą ciepłą chustkę; ciemne warkocze drugiej zdobił skromny kapelusik z czarną zasłonką. Pawełek z głębokiem uszanowaniem ucałował rękę starszej z dwóch kobiet, ale gdy druga wyciągnęła do niego na powitanie drobną, chudą rączkę, twarz jego zmieniła się tak bardzo, w oczach jego zagrała taka smętna, głęboka tkliwość, że nie można było wątpić ani na chwilę, iż świetne i pełne chwały nazwisko, które nosił, nie przeszkadzało mu ani trochę być szalenie rozkochanym w ubogiej, na czwartem piętrze mieszkającej fabrykantce papierosów. Wzajemnie też, czarne długie rzęsy fabrykantki papierosów, podniosły się zwolna, a wielkie, piwne, głębokie jej oczy utkwiły w twarzy młodego człowieka na króciuchną tylko chwilę, ale z wyrazem, który nieśmiało i mimowoli, lecz nieprzeparcie zdawał się mówić: czekałam! tęskniłam!
— Wandalinie! a tyś jeszcze nie ubrany! zawołała pani Adela spostrzegłszy męża stojącego na progu salonu i z lekkiem zmieszaniem spoglądając na prezentujący się gościowi brudny jego szlafrok.
— Zaraz, kochanie zaraz! ot zagadałem się trochę z Pawełkiem...
— Ależ nim pan Paweł przyszedł nie byłoż czasu...
— Ty bo, kochanie, na wszystko czas masz... u ciebie wszystko pali się w ręku... u mnie bo nie...
— Wiem, wiem że nie; ale idźże już teraz przynajmniej i ubieraj się!.. idź że!..
— A gdzież ja teraz pójdę? zapytał pan Wandalin, ramiona roztwierając i oglądając się dokoła z zakłopotaniem najwyższem. W istocie, miejsca tu do wyboru nie było dużo, pani Adela jednak wpół śmiejąc się, wpół gderząc pochwyciła męża za rękę i szybko, energicznie, bez ceregeli najlżejszych, wepchnęła go za niezgrabny, obdarty mocno parawan, jedno z łóżek w kuchni umieszczonych osłaniający.
— Masz tam wszystko co potrzeba, bo jużem to z samego rana przygotowała, rzekła, poczem zwróciła się do Pawełka, który rzecz dziwna! pomimo błogiego wrażenia, jakiego doświadczył na widok panny Rozalii, stał zdala od niej, milczący, sztywny, zamyślony, z chmurą na czole.
— Wybacz panie Pawle, że my z Rózią zajmiemy się ostatecznem wykończeniem naszego codziennego arcydzieła: to jest obiadu, a nawet, jeśli masz dość czasu zjedz może razem z nami to arcydzieło. Niewyśmienite będzie ono i niezbyt obszerne, ale jestem pewna, że spożywając je ze swymi prawdziwymi przyjaciółmi, krzywić się na nie nie będziesz.
Zdawało się, że dla Pawełka nic nad te zaprosiny, bardziej upragnionem być nie mogło, tak mu się wnet twarz schmurzona rozjaśniła, z taką żywością poskoczył ku pani Adeli, w rękę ją po całował i zapytał wesoło.
— Może się też i ja paniom na cośkolwiek tu przydam?
— A i owszem, również wesoło odrzekła pani Adela, wypróżnij pan zaraz ten kosz który z miasta przyniosłam, Rózia niech zdejmie rękawiczki... coś ty się tak zamyśliła, moje dziecko i dlaczego dotąd kapelusza nie zdjęłaś?.. Rozbierz się zaraz i poobieraj kartofle, pan Paweł je pokroi a ja tymczasem lepiej ogień rozpalę, bo już prawie zagasł!..
Szczególny, bardzo szczególny był to widok, tych białych, podłużnych, najczyściej, arystokratycznych rączek panny Rozalii, uwijających się z wielkim kuchennym nożem, około brzydkich, szarych, chropowatych kartofli! To też Pawełek na rączki te zapatrzony, krajał kartofle, które z kolei składały one na stolnicy w prawo i w lewo, w drobniuchne kawałeczki i w olbrzymie kawały, a w oczach jego nawpół spuszczonych, mgliły się takie rzewne, takie smutne i litościwe jakieś, chwilami nawet tak namiętne uczucia, że patrząc nań w owej chwili, aniby się domyśleć można, że był to ten sam młody człowiek, który przed godziną tak swobodnie i dystyngowanie, z takiem zda się lekkomyślnem zaniedbaniem o nic, obracał się wśród towarzystwa zgromadzonego w pysznym salonie hr. Światosława. Ani razu jednak nie podniósł wzroku na twarz młodej panny z obawy jakby, aby nie powiedzieć po raz drugi, tego co przy powitaniu, mimowoli i przemocą wydarło mu się na zewnątrz. Milczał więc i pilnie niby spełniał zadaną sobie robotę. Rózia spełniając też swoją gorliwie, rzucała od czasu do czasu na tak dziwnie oniemiałego towarzysza swego zdziwione nieco i zaniepokojone spojrzenia.
— O czem pan dziś tak zamyśla się głęboko, panie Pawle? nigdy jeszcze nie widziałam pana tak zamyślonym i milczącym? ozwała się nakoniec z uśmiechem, w którym jednak krył się niepokój.
— A! pani! odrzekł Pawełek siląc się też na uśmiech i nie podnosząc oczu, w samem piśmie S-tem nawet, w księdze Deutoronom czy Przysłowiów, niepamiętam już dobrze, wyraźnie stoi wypisane, że bywa czas na wszystko: czas radowania się i czas smucenia, czas tańczenia i czas zamyślania się...
— Biegły jesteś w nauce Pisma Ś-go, Pawełku! ozwał się z za parawana pan Wandalin.
— Ślęczałem nad niem szanowny panie, wraz z hrabiami kuzynami memi i pod przewodnictwem labego Lamkowskiego, dobry kawał mego życia.
— Bylibyśmy bardzo zmartwieni gdyby dla pana kochany panie Pawle, nadszedł naprawdę czas smucenia się, rzekła pani Adela, nie odwracając twarzy od kuchennego ogniska.
— Ach pani! żartobliwie westchnął Pawełek, gdybym posiadał był choć trochę oleju w głowie, smuciłbym się już był z pewnością od pierwszego dnia urodzenia mego. Nie dziw zresztą! wszak wielcy nawet i potężni tego świata doświadczają nieraz ciężkich trosk i zgryzot, cóż dopiero biedny robak jak ja...
Głos mu zadrżał, zdawaćby się mogło, że łzą stłumioną. Szybko jednak podniósł głowę i patrząc na panią Adelę, która przysiadłszy na ziemi, z zarumienioną od wysilenia twarzą, kształtnemi jakkolwiek zgłubiałemi już nieco rękami przykładała coraz wilgotnych drewek do leniwie rozpalającego się ognia, roztworzył ramiona z komiczną amfazą i zawołał.
— Cóżby np. powiedzieli hrabiowie krewni moi, Światosław, August i Mścisław Czółno Don-Don Pompalińscy, jakiem byłoby zmartwienie ich i zawstydzenie, gdyby w tej chwili znajdowali się na mojem miejscu i widzieli jak pani Aniela Wandalinowa, z domu Pompalińska, własnemi rękami..! w piecu pali!
Wykrzykowi temu niby stłumione echo odpowiedziało z za parawana ciężkie westchnienie pana Wandalina, ale pani Wandalinowa, zaśmiała się głośno i wesoło.
— O ręczę ci kochany panie Pawle, że dostojni krewni twoi hrabiowie Czółno i jak tam jeszcze Pompalińscy, tyle dbają o mnie i o wszystko co zemną dziać się może, jak o śnieg który w przeszłym roku padał. Jakkolwiek jestem krewną ich, niezbyt daleką nawet, katastrofa majątkowa, której uległam wraz z rodziną moją, zatarła raz na zawsze wszelkie łączyć nas mogące genealogiczne wywody!
Tak; nie żartujcie sobie czytelnicy ani ze mnie ani z państwa Wandalinowstwa i nie posądzajcie mię o to, abym ośmieliła się wprowadzić was w progi byle tam kogo... Pan Wandalin był eksobywatelem wiejskim, pani Wandalinowa była Pompalińską z domu i to Pompalińską pochodzącą z gałęzi wspaniałego drzewa tego nie głównej co prawda, ale też i nienajpośledniejszej. Pan Wandalin był nawet kiedyś wcale majętnym obywatelem, posiadał bowiem we władaniu swem za ś. p. pańszczyzny sto chat, czyli mniej więcej około 600 dusz męzkich, żeńskich nie licząc. Pani Wandalinowa wniosła też mężowi w posagu sumkę okrągłą 100,000 złotych polskich, oprócz zasobnej wyprawy, składającej się ze sreber, aksamitów, web i t. p. Żyli sobie tedy państwo Wandalinowstwo przez cały ubiegły żywot swój dostatnio, potrochu nawet zbytkownie. Starczyło im na to. Nie odłużali się, nie marnotrawili. Pan Wandalin jakkolwiek Ciastusiem był, na gospodarstwie znał się i powoli sobie, nie spiesząc, nie fatygując się zbytecznie, zajmował się niem o tyle, że bezrządu i strat znacznych w pięknym Kwiecinie jego nie bywało. Co do pani Adeli o tej nie ma co i mówić. Czynniejszej, energiczniejszej gospodyni nie było nad nią, jak nie było w całem sąsiedztwie weselszej, do zabaw skłonniejszej i szykowniej, a smakowniej ubierającej się kobiety. Zachodziły tam nawet podówczas niejakie stosunki zlekka pokrewieńskie pomiędzy domem państwa Wandalinowstwa, a główną gałęzią rodu Pompalińskich. Hr. August ilekroć przyjeżdżał w rodzinne swe strony, polował z panem Wandalinem w jego lasach i w swoich a hr. Jarosławowa, wydając raz, za życia jeszcze męża swego, wielki bal w Warszawie, na który zjechać się miała cała arystokracya litewska, zaprosiła nań i panią Wandalinową, liścikiem pachnącym i zaczynającym się od słów: chère cousine! Takie to kiedyś bywały świetne czasy dla dzisiejszych mieszkańców 4 go piętra, starej, ciemnej kamienicy! Ale — fortuna zmienną jest. Na ośm lat mniej więcej przed opisywaną tu epoką, — kiedy jedyna córka państwa Wandalinowstwa, Rózia, miała nie więcej jak lat 10 czy 11, państwo Wandalinowstwo, przez długi rodziców stracili majątek. Ta sama wielka burza po przejściu której, Tutunfowicze, Kobyłkowscy, Kniksy i t. d. zdobyli sobie tak rozmaite, a pięknie brzmiące przydomki, uniosła na falach swych dom państwa Wandalinowstwa, a uniosła go dla nich bezpowrotnie. Z domu tego, w którym gościć od czasu do czasu nie wstydził się sam hr. August Pompaliński, pani Adela uniosła tylko owe zbytkowne przedmioty, któreśmy przed chwilą widzieli: album pamiątkowe w cennej oprawie, parę fotografij w kosztownych ramkach i złoty naparstek. Z temi to przedmiotami przybyła do Warszawy i one to teraz w ciasnych ubogich izbach 4-o piętra, leżąc na stole lub wisząc na ścianie, uśmiechały się do niej — palącej w piecu i własnemi rękami gotującej strawę — rzewnem wspomnieniem lepszej przeszłości. Nie roztkliwiała się przecież widokiem ich pani Adela i rąk nie opuszczała, chyba późnym wieczorem lub wczesnym bardzo porankiem, gdy pan Wandalin i Rózia już lub jeszcze spali, a ona krzątając się po dwóch małych izdebkach i nad obiadem jutrzejszym mozolnie nieraz głowę łamiąc, przerywała sobie od czasu do czasu krzątaninę gospodarską i prozaiczną myśl o kawałku codziennego chleba, aby usiąść na parę minut, ze złożonemi na kolanach dłońmi, zamyśleć się głęboko, smutnie i ze łzą kręcącą się w wiecznie rozpogodzonem, bystro spoglądającem oku, popatrzeć na bledziuchną, delikatną twarz córki, z której praca ciężka i niewygody różne spędzały coraz bardziej świeże barwy zdrowia i młodości. Zamyślenia te i rozrzewnienia pani Adeli nie trwały nigdy dłużej nad minut parę, w czasie których jednak, budziła się niekiedy lub oczy otwierała nieśpiąca już Rózia, a widząc matkę w niezwyczajnej jej wcale postawie siedzącą i zamyślonej zrywała się z wązkiego łóżeczka swego na równe nogi, zarzucała na siebie wytarty szlafroczek i w mgnieniu oka, stając przed panią Adelą, zapytywała co ma zaraz wykonać: czy bawialnią zamieść, czy samowar nastawić, czy szklanki do herbaty pomyć, lub ze składziku drewek do rozpalenia w piecu przynieść. Pani Adela wskazywała zawsze córce lżejsze do spełnienia roboty, nastawianie zaś samowara, noszenie drzewa i kupowanie na mieście wiktuałów pozostawiała sobie. Nie dla tego wcale, aby zbytecznie rozpieszczała jedynaczkę i chroniła ją od pracy, ale że silniejszą fizycznie czuła się od córki i że w naturze jej leżało: sobie przysparzać, a ukochanym oszczędzać trudu. Niekiedy jednak przed udaniem się do porannych swych zajęć dwie kobiety patrzały na siebie przez chwilę i trzymały się w objęciu, poczem gdy Rózia w przystępie nagłej, nerwowej nieco czułości rzucała się matce na szyję, wołając głośniej nieco: — Najdroższa, najlepsza, biedna moja mamo! pani Adela odpowiadała jej długim pocałunkiem i ostrożnym szeptem: „cicho! Róziu! cicho! nie obudź ojca! niech śpi biedaczysko! nagryzie się i tak dosyć przez dzień cały.“
I w tej chwili także, gdy z za wielkiego parawana rozchodziło się głośne pluskanie i sapanie żarliwie myjącego się p. Wandalina, p. Adela wesoła i czynna jak zawsze, zpomocą Pawełka wysunęła stół na środek izby i zastawiać go poczęła na cztery osoby, błyszczącem od czystości naczyniem z grubego fajansu. Rózia wycierała talerze i podawała je matce. Pomagał jej w tem Pawełek, przyczem po dość długiem jeszcze milczeniu, wymówił:
— Prosiłbym kuzyneczkę o pokazanie mi zielonego!
Rózia uśmiechnęła się już wesoło, postawiła na stole przetarte talerze, a sięgnąwszy do malutkiej i kto wie umyślnie może ku przechowywaniu zielonego przyszytej do kaftanika kieszonki, z tryumfującem spójrzeniem pokazała krewnemu owiniętą cienkim papierem, uschłą gałązkę heliotropu.
— A kuzynka zielone? zagadnęła wzajemnie.
Pawełek ukazał z kolei wyjęty z portmonetki listek róży miesięcznej. Uśmiechnęli się do siebie oboje i poczęli na stole ustawiać szklanki.
— O cóż to gracie ze sobą, w zielone? mięszając w garnku zapytała p. Adela.
Na pytanie to, z rąk Rózi o mało nie wymknęła się trzymana przez nią szklanka. Przedmiot zakładu nie był widocznie łatwym do wymówienia. — O przyjaźń! kto z nas wygra w zielone, ten więcej drugiemu sprzyja! wyręczając zmięszane dziewczę, odpowiedział Pawełek.
W tej chwili, z za parawana, wyszedł w szaraczkowy, luźny bardzo i wygodny surdut ubrany p. Wandalin, a zbliżając się do ogniska, przy którem żona jego kipiącą zupę na talerze już rozlewała, rzekł:
— Jak byłaś na mieście Adelciu, dołożyłem do krupniczku trochę pietruszeczki... doda to zapachu... nieprawdaż?
— Bylebyś nie dołożył jej zanadto to będzie dobrze, odpowiedziała p. Adela, a zwracając się do wszystkich obecnych dodała z wesołą uroczystością. — Obiad podany!
Pan Wandalin znał się widać na kuchni, bo dołożona przez niego pietruszeczka, nie zaszkodziła bynajmniej krupniczkowi, który też zajadano do koła z apetytem wyśmienitym. Pawełek nawet jakkolwiek wyhodowany na pysznej kuchni dostojnych hrabiów swych krewnych, znajdował widocznie obiad ręką p. Adeli sporządzony najlepszym, jaki jadł kiedykolwiek, sztywność i posępność w jaką popadał był zwykle na chwilę po każdym żywszym a mimowoli okazanym objawie uczuć swych dla Rózi, minęły szybko i wesoły zazwyczaj chłopak, wesoło towarzystwu swemu opowiadał o wycieczce swej na Litwę, z której dopiero co wrócił, o zamierzanem małżeństwie hr. Cezarego z panną Ślepowron Trzaska-Kniksówną i ciężkiej zgryzocie, a cięższym jeszcze wstydzie, jakie wynikały z zamiaru tego dla najbliższej młodego hrabiego rodziny. Śmiała się ze zgryzoty tej p. Adela, uśmiechał się też słuchając o niej i p. Wandalin, Rózia szeroko oczy roztwierała nic a nic nie rozumiejąc, czego się to tak nieznani jej krewni martwić mogli z powodu, że dwoje młodych kochających się ludzi, pobrać się ze sobą miało; mówiono potem trochę o Kwiecinie, dawnem, ślicznem siedlisku państwa Wandalinowstwa, około którego Pawełek przejeżdżał niedawno i wysiadł był nawet, aby przypatrzyć się z bliska miejscu pamiętnemu mu z wielu miłych w dzieciństwie i pierwszej młodości przebytych tam chwil i godzin. Rózia przypomniała sobie doskonale jak będąc jeszcze malutką, bawiła się z daleko starszym od siebie kuzynkiem Pawłem, w obszernym ogrodzie swych rodziców, gdzie było kilka szerokich alei cienistych i mnóstwo krętych, wązkich dróżek labirynt prawdziwy stanowiących, a wiodących ku cichemu wiecznie, nieruchomemu stawowi, z błękitną głębią i mnóstwem srebrnych rybek na dnie; jak jej kuzynek pomagał kiedyś rybki łowić na wędkę, a raz czółnem długo woził ją po stawie... Tu, p. Adela przerwała nić wspomnień Rózi i Pawełka, stawiąc na stole półmisek ze smażonemi kartoflami i mówiąc do męża:
— Otóż i potrawa którą dziś mieć chciałeś, Wandalinie. Jeźli nie będzie bardzo dobrą winien temu p. Paweł, który mi kartofle Bóg wie po jakiemu pokrajał...
— Dziękuję ci kochanie, odpowiedział p. Wandalin, ja tego jeść nie będę...
— Cóż znowu? dla czego? przecież sam zadysponowałeś...
— Tak, tak... jąkał zmięszany nieco i żałośnem okiem na ulubioną potrawę swą spoglądający eksobywatel, to prawda... kochanie... prosiłem cię, ale... ale na wieki zapomniałem, że... że kartofle podobno tuczą ludzi... nieprawdaż Pawełku?
— Nie mogę zaprzeczyć temu, uśmiechnął się zapytany.
— Otóż widzisz kochanie... ja przysiągłem sobie nic nie robić takiego coby tę moją otyłość utrzymywać albo i powiększać mogło... Dla tego choć chciałem zrana... ale teraz przypomniawszy sobie... kartofelków jeść nie będę... i nigdy już nawet jeść ich nie będę...
Pani Adela nie wiedziała zrazu, czy śmiać się czy łajać męża. Wmawiała mu przez chwilę, aby nie odmawiał sobie potrawy nieco, dla niego przynajmniej, smaczniejszej od tych które jadali zwykle, ale p. Wandalin przycisnął ramiona do boków, odsunął się z krzesłem o parę cali od stołu i rzucając jednak od czasu do czasu przelotne spójrzenia na ponętny półmisek, powtarzał uparcie: — Nie, nie, kochanie! nie będę jadł, nie będę! dosyć już i tak tyję... aż nadto dosyć! Widać było że walczył ze sobą, ale z walki wyszedł zwycięzko, przełamał w sobie tym razem starego człowieka i potrawy, którą lubił bardzo — nie dotknął. Pani Adela też śmiać się i gderać przestała, popatrzała na męża uważnemi oczami, poczem spuściła je i zamyśliła się smutno jakoś choć nie długo. Wbrew wszystkim zwyczajom i obyczajom przyjętym w domach mniej więcej przyzwoitych i do dystynkcyi pretensyą jakąkolwiek rościć mogących, w domu państwa Wandalinowstwa, po krupniku i kartoflach nie nastąpiły ani pieczyste, ani legumina żadna, ani wety. Nie podano tam także czarnej kawy i nie przepędzano ją żadnym zielonym, ani różowym likworem, noszącym nazwę chasse-café. Na kartoflach skończyło się tu wszystko, gminnie, prostacko, nieobyczajnie — ale skończyło się, poczem wstano od stołu i p. Adela z pomocą znowu Rózi, zajęła się własnoręcznie myciem talerzy, sprzątaniem izby i gaszeniem kuchennego ogniska. Szczególna to była, wyrodna jakaś, o gminnych uczuciach i płytkich pojęciach kobieta! Ot tak proszę państwa, patrząc na nią zwijającą się około maluchnego, nędznego gospodarstwa, myślećby można było doprawdy, że najzupełniej już zapomniała o tem, iż stała kiedyś na czele licznej włości i dostatnio a wytwornie urządzonego domu, że, co więcej, ani razu nie przyszło jej na pamięć owe tak zaszczytne jednak i chwały pełne wspomnienie o tem, że z domu była Pompalińska, a rodziła ją Wittowtówna córka Kasztelana, syna Wojewodzicowego... Bywają na świecie czasem wypadki zapomnień takich... choć rzadko! Wkrótce bardzo po obiedzie, p. Adela włożyła kapelusz i sukienną okrywkę, a patrząc na córkę która z owym złotym naparstkiem na palcu, szyła ojcu koszulę, rzekła:
— No, Róziu, chodź! odprowadzę cię do fabryki, a sama pójdę na lekcye!
— Czyż już pora? z żalem zapytał p. Wandalin.
— I wielka pora! Mam dziś jeszcze trzy godziny lekcyj, a Rózi rekreacya za kwadrans się skończy...
Rózia, w mgnieniu oka gotowa była do wyjścia. P. Adela podała rękę na pożegnanie mężowi.
— Dowidzenia! O siódmej przyjdę dać ci herbaty... Potem zwróciła się do Pawełka.
— Odwiedzisz nas znowu kuzynie, jak będziesz kiedy w Warszawie, nieprawdaż?
Pawełek długi pocałunek złożył na jej ręku, ale zdobywając się na mężne postanowienia zlekka tylko dotknął dłoni p. Rózalii. Czując ceromonjalny jakiś i przymuszony chłód w pożegnaniu kuzyna, Rózia spójrzała nań trochę smutnie, trochę gniewnie, poczem zwracając się ku drzwiom, rzekła od niechcenia niby.
— Wątpię aby kuzynek za każdą swą bytnością w Warszawie chciał nas odwiedzać?
— Dla czego pani wątpi o tem? zapytał przestraszony formalnie tym docinkiem dziewczęcia kuzynek.
Na widok zasmuconej fizyonomii jego, gniew Rózi zniknął. Zmięszała się bardzo i cicho szepnęła. — U nas tu nudno może trochę i... smutno! Tym razem Pawełek nie ujął już ale pochwycił rączkę kuzynki, ścisnął ją mocno w swej dłoni i już, już usta otworzył, aby wymowić gorące jakieś, z głębi wzruszonego serca płynące słowo, ale nagle jakby przypomniał sobie o czemś, wyprostował się, drobną dłoń dziewczęcia z ręki wypuścił i nic nie rzekłszy, złożył tylko przed obu odchodzącemi kobietami głęboki, milczący ukłon, poczem chmurny i zamyślony, wziął kapelusz swój i widocznie zabierał się też ku wyjściu. Zatrzymał go przecież p. Wandalin.
— Mam z tobą do pomówienia, Pawełku, zaczął niepewnym głosem, siadaj no tu na fotelu koło mnie, pogawędzimy jeszcze chwilę...
Pawełek usiadł i z zajęciem oczekiwać się zdawał na zapowiedziane zwierzenia p. Wandalina. Były to przecież zwierzenia nie łatwe do wymówienia, p. Wandalin bowiem kręcił się dość długą chwilę na swej wązkiej, twardej kanapce, chrząkał, po stole pulchnemi palcami bębnił, ale nic nie mówił.
— No, zaczął nakoniec bardzo powoli i jakby namyślając się od czego zacząć, powiedz mi Pawełku, jak tam stoją teraz hrabiowie Pompalińscy?
Na pytanie to Pawełek zaśmiał się głośno.
— O! Szanowny Panie! zawołał, mogę panu zaręczyć, że hrabiowie Pompalińscy stoją bardzo prosto i twardy grunt pod nogami swemi mają. Wory złota są tym gruntem, a jakkolwiek hr. August trochę tam grzeszków ma na swej hipotece, to jednak przy pomocy starszego brata i widokach świetnego ożenienia się syna, z pewnością do końca świata nie upadnie ni razu.
Pan Wandalin z wielką uwagą zdawał się słuchać tych słów Pawełka, potem rzekł dobrodusznie:
— No to chwała Bogu, chwała Bogu że oni tak mocno sobie stoją... myślałem że przy teraźniejszych ciężkich czasach, zachwieli się także trochę... ale kiedy nie, to i chwała Bogu... jedynać to nadzieja kraju na tych, którzy się jeszcze nie zachwiali... tylko że ja nie o tem właściwie mówić z tobą chciałem Pawełku... Oto powiedz mi, jak ty tam stoisz u hrabiów? czem tam właściwie jesteś? jaką czynność u nich pełnisz?
Przelotny płomień rumieńca prześliznął się po czole Pawełka, ale usta jego ułożyły się do żartobliwego uśmiechu.
— Dość trudne zadałeś mi pan pytanie, rzekł nie podnosząc oczu na p. Wandalina i czegoś niby upatrując na podłodze. Jak stoję u hrabiów? ot tak sobie nijako. Ani mię lubią ani nielubią Było tak zawsze i jest teraz. Czem jestem u nich? Ba! to cała litania. Na pozór zdaje się że niczem, w gruncie zaś wszystkiem co pan chcesz: lektorem hr. Światosława, łowczym hr. Augusta, niańką hr. Cezarego, zabawką hr. Mścisława, pieskiem pokojowym hr. Wiktoryi, komiwojażerem i komissyonierem całej publiczności.
Pan Wandalin słuchał litanii tej z uwagą zrazu i pewnem zdziwieniem, potem jednak spuścił oczy i zmięszał się widocznie.
— Hm, hm, odchrząknął, dla czegóż nie? dla czegóż nie? zdolnym jesteś chłopakiem, sprytnym, żwawym, hrabiowie więc wyręczają się tobą... niewiem tylko, niewiem czy to dla ciebie... jak mam powiedzieć? korzystne... ale ja właściwie i nie o tem chciałem mówić z tobą... ot przystąpię już prosto do rzeczy... wola Boża!
Tu p. Wandalin widocznie zafrasowany wielce, otarł dłonią spocone czoło, poczem jąkając się trochę, zaczął:
— Widzisz kochanku, chciałem cię prosić, czy nie mógłbyś czasem wyjednać dla mnie u hrabiów... jak ty tam z nimi zawsze jesteś... wyjednać dla mnie, zrozumiej mię tylko dobrze... miejsca jakiegoś... zajęcia... a? co? czy nie mógłbyś?
Pawełek myślał chwilę.
— A! rzekł, czemużby nie? hrabiowie tak obszerne mają dobra, tak dwornie żyją, że miejsc i zatrudnień do rozdania jest u nich zwykle nie mało. Rzecz w tem, jakiegobyś pan życzył sobie zajęcia.
Pan Wandalin ramiona przed Pawełkiem z wielkiej radości roztworzył.
— A niechże cię Bóg wynagrodzi za twe poczciwe słowo i tę nadzieję, którą mi uczyniłeś! Jakiegobym chciał zajęcia? Już to najlepiej by na wsi... najlepiej kochany Pawełku jeżeli można, żonisko tęskni za wsią, Rózalka tu więdnie i usycha w oczach... ja się znów na gospodarstwie znam nieźle... ot ekonomem byłbym z ochotą gdziekolwiek tam u nich: w Pompalinie, czy w Malewszczyźnie, czy w Konarach, czy choćby w którym mniejszym, najmniejszym folwarku... Ale jeżeli już tego najlepszego nie można to cokolwiek, gdziekolwiek... niech mię rządzcą którego z domów swoich zrobią, których mają tu kilka, albo odźwiernym jednego z dwóch, pałaców... po prostu szwajcarem... galony na siebie włożę... laskę z gałką do ręki wezmę i w szklannej budzie siedząc gościom ich drzwi otwierać będę, byle żyć z żoną i córką... byle dopomagać im cokolwiek... byle pracować!
— Tak, powtórzył prostując się i walcząc ze wzruszeniem, które go ogarniało, byle pracować i nie patrzeć dłużej, jak dwie te kobiety zamęczają się pracą, aby cielsko moje wyżywić i przyodziać! Ach Pawełku kochany, ty nie masz wyobrażenia, ile ja cierpię siedząc tu bezczynnie, jak jaki leniwiec wtedy, gdy one biedaczki... Tu umilkł nagle, bo niepowstrzymane już łkanie głos mu zatamowało a dwie łzy, jak groch duże, stoczyły się po rumianych policzkach.
— Żona nieboraczka bakałarzy tam z cudzemi dzieciakami, a Rózia... Rózia i tego robić nie może... Bogiem a prawdą dziewczynina nic porządnie nie umie, bo i jakąż edukacyą dać jej mogliśmy, tułając się po świecie i ciężką biedę klepiąc... Uczyła ją tam matka jak mogła, ale co to z tego? Przyszło teraz dziecku po całych dniach w fabryce siedzieć i tytuniem się krztusić... Codzień bledsza, kaślać zaczyna... o Boże mój Boże! a ja... ja siedzę tu z założonemi rękami i patrzę na to biedne, jedyne dziecko moje, jak zmęczona i nawpół żywa, z fabryki powraca i przez pół nocy kaszlem się dusi... w poduszki głowę chowając, aby mnie nie obudzić...
Załamał ręce biedny eks-obywatel, a po policzkach jego za dwoma pierwszemi łzami spłynęło kilka innych.
— A któż mi uwierzy, że cierpię nad tem wszystkiem, że gryzę się, że jak rosy niebieskiej pracy jakiej żądam? któż uwierzy w to wszystko na tę moję przeklętą tuszę patrząc? To też wstydzę się samego siebie i w lustro nigdy nie spójrzę, bo jakbym na siebie teraz popatrzył, to pękłbym ze złości, albo skonał ze wstydu... Dobrze to jeszcze teraz... ale co za przyszłość? broń Boże żona lub dziecko zachoruje... co wtedy... a? zdychać wszystkim z głodu... bez łyżki wody... bez kropli lekarstwa... a? Oj Pawełku! Pawełku! daj Boże, abyś nigdy nie doświadczał tego, czego ja teraz doświadczam!
Zakrył twarz obu dłońmi i głośno już, a rzewnie zapłakał.
Pawełek zwierzeń tych strapionego ojca rodziny słuchał z głębokiem wzruszeniem i współczuciem. Spróbował jednak rozweselić go żartem.
— Daj pan pokój, rzekł, nie rozpaczaj, nie upadaj na duchu! czyliż nie jest napisanem, że ptaszki niebieskie ani sieją ani orzą, a jednak żyją!
Pan Wandalin podniósł twarz łzami zalaną.
— A daj mi pokój z temi ptaszkami, zawołał, już ja teraz spróbowałem, co to jest nie siać i nie orać, to i nie życzę sobie wcale być taką ptaszką...
— Ależ poszukawszy dobrze, seryo zaczął Pawełek, z pewnością znalazłoby się zajęcie jakieś,..
— Otóż to że ja szukać nie umiem. I zresztą, spójrz tylko na mnie... spójrz...
Roztworzył ramiona w celu niby ukazania Pawełkowi grubej swej, okrągłej figury w całej jej okazałości.
— Czy kto spojrzawszy na to cielsko przeklęte, takie rozrosłe, uwierzy żem do czegokolwiek zdolny... jak tu z taką tuszą pójść do kogo i powiedzieć: głodny jestem! każdy w oczy zaśmieje się i powie: to i owszem! schudniesz trochę przynajmniej! Otóż to że szukać nie umiem i starego człowieka nie dość jeszcze zabiłem w sobie, aby módz progi pańskie obijać, przedpokoje sobą wycierać i karku uginać... No, nie mogę... dla tego też i udałem się do ciebie Pawełku! Zlituj się, ratuj i pomów tam o mnie z hrabiami! Znajomi byliśmy kiedyś ze sobą... żona moja jakąś im tam krewną jest... niech łaskę uczynią i miejsce mi jakie dadzą... innej nie chcę, ale tę niech uczynią... bo inaczej, żona mi się zamęczy, dziecko suchot dostanie, a ja chyba sobie gardło z desperacyi i wstydu poderznę...
Pawełek powstał z krzesła i z wylaniem dłoń p. Wandalina, drżącą jeszcze ze wzruszenia, uścisnął.
— Wszystko co w mocy mojej będzie, uczynię... rzekł, postaram się... jeżeli zresztą nie u hrabiów, to gdzieindziej może... pojmuję pana... rozumiem doskonale... wszak i ja także...
Nie dokończył. Głęboki rumieniec okrył mu twarz całą aż po gęste pierścienie czarnych włosów. Wpatrzył się w ziemię i zamyślił długo jakoś, smutnie. Po chwili jednak zerwał się szybko z miejsca, jak człowiek którego pierś ścieśniona gwałtem świeżego powietrza zapotrzebowała i śpiesznie pożegnawszy p. Wandalina, zmierzał do drzwi.
U progu pochwycił go raz jeszcze za ramię p. Wandalin.
— Zlituj się, szepnął, jeżelibyś tam gdzie na szerokim świecie, od doktorów np. albo od doświadczonych ludzi posłyszał o jakiem lekarstwie... o jakim środku od zbytecznej otyłości... zapamiętaj go sobie i powiedz mi albo lepiej napisz... zbawcą moim będziesz! wstydu mię okropnego przynajmniej pozbawisz!
O ile Pawełek śpiesznie opuścił mieszkanie państwa Wandaliństwa, o tyle powoli schodził z czteropiętrowych wschodów kamienicy. Przy końcu drugiego piętra stanął nawet, wsparł się łokciami o poręczę wschodów i zakrywając twarz obu dłońmi, zawołał do siebie:
— Że ja też tym dobrym, zacnym, biednym ludziom dopomódz nie mogę! że ja też niemogę ją wyrwać z tej przeklętej tytuniowej fabryki! I nie módz nawet nic jej okazać, ust swoich pilnować, aby przy niej niepotrzebnego słowa nie wymówić! nie śmieć nawet spójrzeć na nią inaczej, jak z chłodną przyjaźnią, aby ją bardziej jeszcze nie przywiązać do siebie, aby grzechu jej cierpień na sumienie nie wziąść! Patrzeć na nędzę jej rodziców i nic nie módz, aby jej zaradzić. Módz posiadać jej serce i wyrzekać się go! O! czyż być może aby tak było zawsze! aby takim los mój musiał być już koniecznie!
— Nie, dokończył Pawełek monolog swój czyniąc już pierwsze kroki na ulicy, nie; tak być nie może i nie powinno! Bodaj czy ta stara wiedźma Jenerałowa nie miała słuszności! bodaj czy mi za radą jej pójść nie należy!
Chmurny i zamyślony Pawełek wrócił do pałacu hr. Światosława, gdzie na wschodach już powiedziano mu, że pani hrabina bardzo pilnie go potrzebuje i poleciła służbie natychmiast go do siebie, gdy wróci z miasta, przywołać.





ROZDZIAŁ IV.

W czasie gdy Pawełek odwiedzał krewnych swych przy wązkiej i ciemnej uliczce mieszkających, hr. Wiktorya przyjmowała wizytę niezmiernie dla niej przyjemną i ważną, a mianowicie wizytę księżnej B. i córki jej księżniczki Stefanii B.
„Jako płomień chwyta się z płomieniem, jak dwóch lutni zlewają się głoski, harmonijnem ożenione brzmieniem”, tak księżna i hrabina de domo Księżniczka, spotkały się ze sobą na środku bawialnego salonu i zlały się obie w jednym wykrzyku zachwycenia, wzajemnie na widok swój doświadczonego.
— Princesse!
— Comtesse!
Usiadły na kanapie i rozmawiały chwilę o wielkim balu, wydawanym przed dwoma dniami przez Baronowę K. na którym hrabina Wiktorya nie była, z powodu zupełnego i dość już dawnego usunięcia się od gwarów i blasków ziemskich, a na którym księżna była, nie dla siebie wcale, o! nie dla siebie, ale dla sprawienia przyjemności i rozrywki księżniczce Stefanii, pour une jeune personne bowiem, la vie un peu mondaine, jest, niestety! niezbędną koniecznością!
La jeune personne o której mowa była, nie wyglądała bynajmniej na istotę, któraby życie światowe szczególniej ukochała i w którejby to życie wzajemnie kochać się mogło. Przeciwnie, z pozoru przynajmniej sądząc, nie podobnem było, aby istniały na świecie dwa sprzeczniejsze i bardziej wyłączające się wzajem zjawiska, jak: sukcessa światowe i powierzchowność młodej księżniczki. A naprzód, trzeba się było bardzo pilnie po salonie rozejrzeć, aby módz dostrzedz, siedzącą na fotelu księżniczkę Stefanją, wzrost jej bowiem, na przekor wszelkim tradycyom, opiewającym wysokość i wspaniałość książęcych postaci obu płci, nie przenosił wysokością swą wzrostu źle wyrosłego, można nawet powiedzieć karłowatego, 12-letniego dziecięcia. Następnie, księżniczka pierś miała mocno wklęsłą, a plecy mocno wypukłe. Podobny kształt pleców gdyby wydarzył się wśród gminu, zostałby gminnie też nazwany garbem, tu jednak, proszę wierzyć, nie był on niczem innem jak lekką wypukłością pleców, kunsztownie zresztą okrywaną kamzutami i pelerynkami wszech rodzajów, bujnie koronkami oszywanemi. Z za kamzutów przecież i koronek, wyglądał zawsze bułkowato jakoś i nieco śpiczasto zuchwały ów wyskok buntowniczej natury, a w wielkiej, zbyt wielkiej nad nim blizkości, unosiła się podłużna głowa księżniczki z twarzą długą, kościstą, o czole nizkiem, nosie długim i grubym, ustach szerokich, policzkach wydatnych i cerze koloru paille. Nadmierna długość i niepospolita kościstość rąk młodej księżniczki, opierały się skutecznie wszelkim zmniejszyć je i wyrównać usiłującym przyrządom, jakoto: sutym koronkowym mankietom i niesłychanie ciasnym, paryzkim rękawiczkom. Były one zawsze i pomimo wszystko długie i kościste te biedne, książęce rączęta, tak długie i kościste, że gdyby nie były książęcemi, możnaby wziąść je śmiało za ręce, któremi odznaczają się zazwyczaj ludzie ułomni i garbaci, że jednak były one książęcemi, wyrażano się zwykle o nich: trochę za duże! tak jak i o całej postaci księżniczki z powodu wzrostu jej daleko więcej niż nizkiego, mówiono: drobniuchna! Zadziwiająca to była rzecz doprawdy, jakim sposobem, wśród książęcego rodu powstać mogła istota z powierzchownością tak nieawantażowną, zadziwiająca tembardziej, ile że księżna matka, była dotąd jeszcze damą bardzo wspaniałą i kształtną. Takiemi to przecież bywają niekiedy niezgłębione tajemnice i niepojęte błędy kapryśnej natury! Co pewna jednak, to że na książęcych drogach znajdując się, sama natura nawet czuje się widać onieśmieloną, niepewna siebie i jeżeli zbłądzi, błąd swój coprędzej wynagrodzić z całej mocy swej usiłuje. Tak i tu było. Dając księżniczce wzrost drobniuchny, lekko wypukłe plecy, nos rzymski, usta chińskie i ręce trochę za duże, natura przelękła się wnet własnego błędu i aby naprawić go ile możności, okryła głowę księżniczki najpiękniejszemi, płowemi włosami, jakie kiedykolwiek zdobić mogły jakąkolwiek najpiękniejszą głowę kobiecą, z pomiędzy policzki wystające i pod nizkie jej czoło włożyła oczy duże, w migdał oprawne, o czystej, błękitnej jak turkus, anielsko łagodnej, tajemniczo głębokiej źrenicy. Księżniczka miała w istocie i zupełnie na seryo prześliczne włosy i oczy cudowne, które jednak niby dyamenty śród stosu nagromadzonych krzemieni, ukrywały się śród licznych brzydkości jej postaci i niby dyamenty też błyskając od czasu do czasu budziły w sercach tych rzadkich ludzi, którzy umieli dojrzeć je i pojąć, w miejscu wstrętu miękką sympatyą, w miejscu szyderstwa, ciepłe, litościwe współczucie. Nie umiał snać oczu tych dojrzeć i pojąć hr. Mścisław, skoro w rozmowie swej ze stryjem, porównać mógł księżniczkę do czarownicy. Nie; nie wyglądała ona bynajmniej na złowrogie jestestwo, miano to noszące; przeciwnie, miała z powodu oczu swych, pozór łagodnej, tkliwej, nieśmiałej duszyczki, zgnębionej chrapowatością, okrywającej ją ziemskiej powłóki, ale która, gdyby wskazanym jej był tylko lot jaki wysoki — leciałaby i lecieć zdołała pod błękity, która jeśliby nie mieszkała w książęcem ciele i nie obarczoną była nierozłącznemi ze stanem tym potrzebami i przyzwyczajeniami obarczyćby się może chciała i zdołała dobremi jakiemi, słodkiemi a wzniosłemi obowiązkami i cnotami!
Tymczasem jednak, ponieważ książęcą była, duszyczka księżniczki Stefanii obojętną wydawała się dla wszystkiego co ją otaczało, tak obojętną, że patrząc na nią jak siedziała na fotelu, pochłonięta całkiem i ukryta przed światem wysokością jego poręczy, ze złożonemi nieruchomo na błękitnej jedwabnej sukni rękami, z pochyloną głową i spuszczonym ku ziemi wzrokiem, możnaby rzec, możnaby rzec doprawdy, że o bluźnierstwo! Księżniczka jakkolwiek zrodzona i wzrosła w atmosferze pałaców, czuła się śród niej nie na swojem jakoś miejscu, że gryzła ją nuda jakaś olbrzymia i przejmowała na wskroś pustka szkaradnie chłodna, że była ona po prostu — pomimo niezaprzeczonego wyłączania się wzajemnego dwu następujących tu wyrazów, — nieszczęśliwą księżniczką.
Rozmowa księżnej matki z hrabiną Wiktoryą nie zdawała się ją zajmować w najmniejszej mierze. Nie ożywiła się ona ani trochę w chwili gdy dwie damy mówiły o wielkim, prześwietnym balu baronowej K. ani gdy następnie przeniosły się one duchem pomiędzy wyniosłe ściany katedralnej świątyni i opowiadały sobie wzajem o piorunującem wrażeniu, jakie wywarła na nie obie słodka i miodopłynna wymowa przemawiającego tam z kazalnicy l’abbégo Lamkowskiego, ani gdy wspomnienie l’abbégo wygnało z ich rozmowy wszystkie inne przedmioty, tak że dostojne damy, których obu l’abbé zarówno był powiernikiem, przewodnikiem i pocieszycielem duchowym, rozpłynęły się całe i na długie pięć minut w sławieniu mądrości i świątobliwości jego, ani wtedy nawet, gdy księżna urywając rozmowę o l’abbem i nagle jakby przypominając sobie o czemś, zawołała:
— Et le comte Mścisław? comment va-til? czy wrócił nam z Rzymu? czy prędko ujrzymy go znówu?
Nastąpiła tu długa rozmowa o Rzymie, prezentowanie przez hrabinę Wiktoryę, różańca ztamtąd przywiezionego, odpowiednie okoliczności tej, dworskie ukłony i pełne pobożnego skupienia ducha, całowania agatowych paciorek, poczem wszystkiem księżna podała hrabinie rękę i wyrzekła te pełne znaczenia słowa:
— Doprawdy, chère comtesse, powinszować ci można takiego, jak hr. Mścisław syna. Un jeune homme si accompli… d’un esprit tellement noble, tellement chévaleresque!.. W naszych zepsutych, prozaicznych czasach, to fenomen, to istny cud łaski Bożej, okazany ci, chère comtesse!..
— Wierzaj mi, chère comtesse, dodała księżna po lekkiej pauzie wzruszeniem widocznie spowodowanej, wierzaj mi, iż każda z nas... każda z nas matek... niczegoby nie pragnęła bardziej jak posiadać takiego syna...
Tu oczy księżnej przeniosły się zwolna na twarz córki i utonęły w niej na chwilę z rzewną, mimowolną jakby zadumą. Twarz hr. Wiktoryi jaśniała głębokiem i nieukrywanem wcale zadowoleniem.
— Princesse! odrzekła drżącym nieco głosem, jeżeli mój Mścisław zdobyć sobie potrafił względy twe princesse, ja z mej strony, jeżelibym ośmieliła wyrzucać coś Opatrzności, to wyrzucałabym Jej to tylko, że nie dała mi córki do księżnej Stefanii podobnej!
Spojrzały na siebie. Zrozumiały się. Ręce ich wyciągnęły się ku sobie jednym niepowstrzymalnem zda się, gwałtownem poruszeniem i nadzwyczaj serdecznie zetknęły się ze sobą — końcami palców.
Księżniczka Stefania pozostała nieruchomą i obojętną jak wprzódy i tylko turkusowe źrenice jej mgliły się pod spuszczoną powieką smętną jakąś, tęsknoty pełną, a wszystkiemu co otaczało ją obojętną zadumą.
Księżna podniosła się z kanapy; konwersacya, czyli bigos, w którym tak szczególnie zmięszały się ze sobą: bale, toalety, nieszpory, kazania, l’abbé, Rzym i prawo matrymonialne, wyczerpanym snać już został. Po nowem i również serdecznem jak powyżej opisany uściśnieniu sobie białych dłoni, po kilku jeszcze czułych oświadczeniach się wzajemnych i dwóch pocałunkach udzielonych powietrzu, dwie damy rozłączyły się u drzwi bawialnego salonu.
Hrabina weszła do buduaru swego zamyślona głęboko.
— Muszę natychmiast pomówić z Mścisławem, rzekła do siebie, sposobność to jedyna... wyborna... powinien spiesznie ją pochwycić!..
— Czy hrabia mój syn jest u siebie? zapytała przywołanego dzwonkiem kamerdynera.
Odpowiedź była twierdzącą.
— Oznajm mię hrabiemu, synowi memu!
W parę minut po wydaniu rozkazu tego, hrabina owinęła się podaną jej przez pannę służącą wielką aksamitną mantylą i poważna, zamyślona zstąpiła do położonych na dole pałacu, pokojów syna.
Kamerdyner hrabiny znalazł hr. Mścisława w przyciemnionym, opuszczonemi sztorami pokoju, leżał on na szezlągu, a francuzka czy angielska gazeta, którą widocznie zabawiał się był przez chwilę, leżała przy nim na ziemi. Nie spał, lecz nawpół tylko czuwał. W podobnie leżącej postawie i w takim stanie połowicznego zamierania władz czucia i myślenia, hr. Mścisław od lat już kilku znajdował się zawsze, ilekroć nie wyrywały go zeń przemocą najkonieczniejsze już i nieodparte obowiązki towarzyskie lub pilne a ważne sprawy, honor i wielkość domu jego na celu mające. Cóż dziwnego? spoczywał on po trudach młodości swej, która acz krótką była bo wedle własnych słów jego, minęła już od wieków, zawarła w sobie tyle wzruszeń, tyle wysiłków, tyle słowem akcyi różnego rodzaju i na różnych scenach świata tego rozwijanych, że wyczerpać musiała, a przynajmniej znakomicie znużyć wszechstronne siły żywotne 25 letniego hrabicza. Usłyszawszy o oznajmionej mu wizycie, hr. Mścisław otworzył oczy, poleżał jeszcze chwilę, potem zwolna bardzo i z lekkiem stęknięciem powstał z szezląga. Jakkolwiek znużonym czuł się i głęboko zniechęconym do wszystkiego co istniało i działo się pod słońcem, jakkolwiek po całych dniach i miesiącach niekiedy czuł przenikający go na wskroś ów spleen angielski, pod wpływem którego przychodziło mu na myśl w łeb sobie palnąć lub jakimkolwiek innym sposobem koniec położyć obrzydle nudnemu, żadnych ponęt już dlań nie mającemu życiu temu, nigdy przecież ani na chwilę nie zapomniał on o powinnościach, jakie wkładało na niego wysokie urodzenie i położenie jego, nigdy, ani na chwilę nie rozminął się z tem co było przyzwoite, wytworne, rycerskie nieco, a więc z urodzeniem tem i położeniem nierozłącznie związane.
I teraz także, jakkolwiek niespodziane odwiedziny matki fatygowały go ogromnie, spotkał wchodzącą u drzwi apartamentu swego, pochylił się przed nią ukłonem pełnym uszanowania i zarazem rycerskiej galanteryi, poczem wysuwając naprzód jeden z najwygodniejszych fotelów wytwornej swej bawialni, wymówił cicho i przez zęby nieco, zawsze jednak niezmiernie grzecznie.
— Veuillez vous-asseoir, chère maman!
Hrabina usiadła, malowniczo mantyllą swą owinięta i po krótkiej chwili namysłu, zaczęła w te słowa:
— Mam z tobą do pomówienia, Mścisławie, o rzeczy bardzo ważnej dla ciebie... dla mnie... i dla całego domu naszego...
— Je vous écoute, chère maman.
— Przed chwilą była u mnie księżna...
Po twarzy Mścisława dotąd tak nieruchomej że aż prawie martwej, przebiegł wyraz lekkiego niesmaku.
— Była u mnie księżna z córką swą, księżniczką Stefanią... Cette bonne, cette excelente princesse... savez vous... elle m’a fait de ouvertures co do twego ożenienia się z księżniczką, mais des ouvertures tellement claire, tellement mêmê pressantes — że jestem pewna, iż jeden krok uczyniony z twej strony zdecydowałby o wszystkiem.
Mówiąc to z wyraźnym niepokojom patrzała na syna, który w pochylonej nieco i jakby zgnębionej postawie na szezlągu siedząc patrzał w ziemię.
— Madame la princesse est trop bonne, zaczął po chwili zwolna i tłumiąc ziewnięcie, le malheur est że ja tego kroku, któryby zdecydował o wszystkiem nie uczynię nigdy...
— Pourquoi? mais pourquoi donc? zawołała hrabina.
— Zdaje mi się że miałem już nieraz zaszczyt, mówić ci chère maman, że księżniczka Stefania jest dla mnie straszydłem odrażającem...
— Bo patrzysz na nią uprzedzonem okiem, mon enfant, nie jest wcale tak brzydką... ma bardzo piękne włosy i oczy, a gdy mówi staje się niezmiernie przyjemną.
— Szkoda tylko że zdarza się to tak rzadko! księżniczka milczy zwykle jak ryba i mam silne podejrzenie qu’elle est affreusement bête!
— Cóż znowu, Mścisławie, ubliżasz księżniczce. Mówi ona mało, to prawda, ale jest z pewnością rozumną, bardzo rozumną młodą osobą... Zresztą, ożywisz ją... rozweselisz...
— La belle affaire! ja potrzebuję sam aby mię kto ożywiał i rozweselał! Nie jestem już dość młodym, chère maman, abym mógł brać na siebie funkcyę przywoływania do życia wszystkich garbatych Galatei świata tego...
Tym razem z kolei hrabina skrzywiła się z niesmakiem.
— Wyrażasz się bardzo niewłaściwie, Mścisławie, ale uważałam że przytrafia ci się to zawsze, ilekroć mówię z tobą o księżniczce...
— Parce-que cela me donne des nausées, rien qu’á y penser!
Hrabina milczała chwilę niezadowolona.
— Parlons franchement, rzekła z nagłą jakby decyzyą, est-ce que je Vous parle, mon cher, d’un mariage d’amour, nie jesteśmyż, ja i ty, dość doświadczonymi, dość moralnie wykształconymi, abyśmy nie wiedzieli o tem, iż żądania lub wstręty serc naszych, pokornie, a chętnie składać powinniśmy na ołtarzu ważniejszych, świętszych interesów i wyższych, wznioślejszych obowiązków... Otóż ja w małżeństwie tem widzę dla ciebie i dla całego domu naszego taki wysoki, święty interes i taki ważny, wzniosły obowiązek... Księżniczka pochodzi z jednego z pierwszych domów w Polsce, przez matkę jest ona spokrewnioną z kilku znakomitemi bardzo rodzinami w Europie... przytem księztwo dadzą jej posag ogromny, dwie bowiem starsze ich córki są już zamężne i wyposażone, a księżniczka Stefania weźmie jak myślę dwa razy więcej od sióstr... pas manière de compensation je croie... co zresztą zupełnie znajduję sprawiedliwem... Otóż... parlons franchement... czy sądzisz, że dom Pompalińskich stoi dość wysoko, aby mu połączenie się z książętami B. i kilka miljonów złotych więcej majątku nie były bardzo... bardzo użytecznemi...
Lekka ironia dźwięczała w głosie hrabiny, gdy wymawiała ona ostatnie wyrazy. Dosłyszał ją hr. Mścisław i twarz jego ożywiła się znacznie.
— Wiem dobrze, chère maman, wyrzekł również z lekkim odcieniem szyderstwa, że uczuwałaś zawsze i uczuwasz pewien rodzaj... lekkceważenia... dla rodu, do którego przez małżeństwo z ojcem moim weszłaś...
— Lekceważenia?.. nie... odparła zwolna hrabina, bawiąc się frendzlą swej mantylli, należąc tylko do starszych członków rodu tego, znam go lepiej i cenię go wedle... wedle istotnej wartości... Parlons franchement... les Pompalińscy sont des parvenus...
— Chère maman! głośniej już znacznie i powstając z szezląga wymówił Mścisław.
— Des parvenus, flegmatycznie kończyła hrabina, a ja wychodząc za ojca twego popełniłam mezalians... nie wyrzekam na to, bo oddawna już zmusiłam serce moje do zgadzania się z najcięższemi choćby wyrokami Opatrzności... ale... cóż dziwnego jeśli pragnę, aby syn mój stanął w świecie wyżej... chlubniej niż stać w nim danem było ojcu jego i... mnie...
— Oh! chère maman! jakkolwiek małżeństwo z ojcem moim poniżyło cię w oczach świata, własnemi cnotami swemi podnieść się zdołałaś na najwyższy szczebel jego szacunku.
— Urodzenie moje dopomogło mi do tego... podnosząc głowę i niezdając się zwracać uwagi na brzmiącą w głosie syna, urazy pełną gorycz, wyrzekła hrabina. Śmiało powiedzieć mogę, że tylko ożenienie się hr. Jarosława zemną, a także wysoki takt towarzyski i doskonałe savoir-vivre hr. Światosława, otworzyły rodzinie Pompalińskich koło najpiękniejszego towarzystwa i postawiło ją... mniej więcej... na równi ze starożytnemi rodzinami kraju... koło to bardzo ścieśnione i w sobie zamknięte mon cher! n’y entre pas qui veut.
— Mais puisque, z łaski twojej, chère maman, nous y sommes entreés déja, z jakiegoż powodu miałbym składać się en holocauste na ołtarzu najbrzydszej, najwstrętniejszej kobiety jaka istnieje pod słońcem?
— Z tego powodu, mon cher, że po śmierci mojej i hr. Światosława, Pompalińscy zejdą znowu tam zkąd ja tylko i hr. Światosław, wydźwignąć ich zdołaliśmy... to jest... pomiędzy des riches parvenus, u których pożyczają się pieniądze, ale którym się drzwi salonów nie otwiera i córek w małżeństwo nie oddaje... Czy sądzisz, że hr. August albo syn jego Wilhelm, albo brat twój Cezary potrafią kontynuować dzieło przezemnie i przez hr. Światosława dotąd dokonywane... Non mon cher, hr. August jest przedmiotem cichego wprawdzie, ale powszechnego pośmiewiska dostojnych naszych znajomych, hr. Wilhelm, c’est un joli garçon i nic więcej... zresztą... il se ruinera... co do Cezarego wiesz dobrze, jakiem zmartwieniem, jaką gryzącą troską był on zawsze dla mnie i dla nas wszystkich... Entre nous, upośledzenie umysłowe twego brata, tę niezgrabność maniery, które zawsze go odznaczały przypisuję niczemu innemu jak fatalnemu jakiemuś odziedziczeniu... nie po mnie naturalnie, ale po przodkach, z linii męzkiej. Tak więc w całej rodzinie naszej il n’y a que toi, mon cher. Ty jeden spełnić jesteś zdolny święte i wzniosłe obowiązki twego stanu, na ciebie jednym ciąży odpowiedzialność za upadek lub wywyższenie się imienia, które zresztą sam cenisz tak bardzo...
Po chwilowem milczeniu hrabina mówiła dalej:
— Przebacz mi, żem ci powiedziała gorzkie słowa prawdy. Nie przyszło mi to z łatwością, ale serce matki nie zna przeszkód i z każdej walki potrafi wyjść zwycięzko. Oui, drogi Mścisławie, ożenienie się z księżniczką jest dla ciebie konieczną, bardzo konieczną potrzebą. C’est une occasion, której możesz nigdy już więcej nie spotkać. Czy sądzisz, że księżna byłaby tak chętną względem małżeństwa tego.. tak, powiem nawet... nalegającą gdyby ta biedna, kochana księżniczka była bardziej podobną do anioła piękności... Bądź pewnym że nie. Znalazłby się wtedy jaki książę lub hrabia do vieille roche, a o Pompalińskim niktby nie pomyślił. Widzę że gniewa cię to przypuszczenie! czy sądzisz że nie upokarza, nie boli ono i mnie także! O! jeden Bóg tylko jest świadkiem nocy bezsennych, które spędzałam w mem życiu, myśląc o tem wszystkiem, łez które wylałam! Teraz jednak zrezygnowaną już jestem, spokojną i bardzo pokorną... nie idzie zatem abym rzeczy jasno widzieć nie miała i nie pragnęła dla ciebie lepszego... świetniejszego losu niż był mój....
Rzekłszy to hrabina powstała z powagą i godnością matki, która spełniła ciężki do spełnienia obowiązek i wyciągając do syna rękę, rzekła słodkim już, ujmującym głosem.
— Jakże, Mścisławie, czy przekonałam cię? czy gotów jesteś złożyć ofiarę z nieusprawiedliwionych zresztą wstrętów swego serca, dla rzeczy tak ważnych, tak koniecznych? dla twego własnego szczęścia, zresztą?
Na twarzy hr. Mścisława znać było, że oddawna już walczyły w nim gniew i zniecierpliwienie z tem poszanowaniem, jakie każdy dystyngowany syn — w każdej okoliczności okazywać powinien swej matce. Ostatnie uczucie zwyciężyło. Dotknął lekko ustami wyciągniętej ku niemu białej dłoni matczynej i trochę niedbale, trochę jeszcze niecierpliwie odpowiedział.
— Chère maman, przestałem już oddawna wierzyć w miłość, w szczęście i w tym podobne absurdités, w które nie wiem nawet, czy kiedykolwiek naprawdę wierzyłem. Kobiety zresztą wszystkie bez wyjątku, stały mi się oddawna także obojętnemi. Nie widzę jednak potrzeby i nie czuję się w obowiązku dobrowolnego przenoszenia najsroższych katuszy, taką zaś katuszą byłoby chère maman, przebywanie w jednym choćby domu z księżniczką Stefanią. C’est une aversion enfin, une aversion qui est plus forte que moi.. której zwyciężyć mi nie sposób...
Hrabina słuchała z brwią zsuniętą, z błyskawicą gniewu w tak łagodnem zwykle oku. Znała jednak syna. Wiedziała dobrze, iż gdy szło o upodobania lub chęci jego, gniew zarówno jak łagodność obijały się o tę prawdziwie stalową, niesłychanie zahartowaną naturę bez wpływu ni skutku. Pozostało więc tylko rzecz zostawić czasowi i powolnym, choć trochę tajemnym staraniom. Tkliwa i o dobro ukochanego dziecięcia troskliwa matka pohamowała więc ogarniające ją zniecierpliwienie i zakończyła rozmowę łagodnemi słowy.
— Mam nadzieję, że namyślisz się, że Bóg w nieskończonej dobroci swej, oświeci przed tobą drogę twoją i natchnie cię lepszem poczuciem i pojęciem ciążących na tobie obowiązków... tymczasem a révoir, cher enfant. Niech samotność i skupienie ducha twego dokończą dzieła, które ja w rozmowie tej z tobą rozpoczęłam...
W parę minut potem, hrabina przechadzała się już po swym salonie krokiem szybkim, z czołem zmarszczonem, głęboko namyślając się nad czemś i coś w głowie swej kombinując. Kwadrans upłynął jeszcze, a przywołany jej rozkazem stanął przed nią Pawełek.
— Paul! rzekła hrabina nie przerywając przechadzki swej i wstępów żadnych nieczyniąc; Paul, proszę cię bardzo, aby hrabia Mścisław był dziś z tobą w Wielkim teatrze...
Szczególny rozkaz ten nie zdziwił jednak Pawełka, tylko na twarz jego smutną nieco przedtem, sprowadził wesoły uśmiech.
— Pozwoli pani hrabina, abym zwrócił uwagę Jej na to, że hr. Mścisław jest zbyt słusznego wzrostu, a ja znowu zbyt nizkiego, abym zdołał przemocą zanieść go do teatru...
— Quel mauvais ton prenez-vous dépuis quelque temps, Paul! któż tu mówi o niesieniu hr. Mścisława? namów go, skłoń aby...
— Z hr. Cezarym przyszłoby mi to z łatwością, ale...
— Z trudnością czy z łatwością ja chcę, abyś to uczynił Paul! przerwała hrabina stając na środku salonu i patrząc na Pawełka oczami, które z powodu zmroku zapewne, wyglądały dziwnie na gniewne, niecierpliwe, sprzeciwieństwa żadnego znosić nie mogące oczy despotki. Mścisław musi dziś być w teatrze. On donne Moise... księżna z księżniczką tam będą... Naturellement, będziecie w loży we dwóch i zrobisz tak, Paul, aby hr. Mścisław prezentował się w loży księżnej w pierwszym zaraz antrakcie... Wiele mi na tem zależy, aby nie zaniedbywał księżniczki i aby go przy niej publicznie widywano... On en parlera — a i to już dobre...
— Pani hrabino! spróbował jeszcze ozwać się Pawełek, hr. Mścisław dziś wróciwszy z tak dalekiej podróży, zmęczonym czuć się musi.
— Ale quelle idée! pour un jeune homme, cóż znaczy podróż taka. Zatrzymywał się zresztą w Wiedniu, potem zbaczał do Krakowa i tam przebywał czas jakiś... 12 godzin drogi, cóż to znaczy!
Pawełek ukłonił się i miał odejść, ale przywołała go jeszcze hrabina.
— Ufam ci Paul i spuszczam się zupełnie na ciebie w tak ważnej sprawie... należysz do familii i powinny obchodzić cię jej interesy, któż zresztą więcej od ciebie obowiązanym być może dopomagać planom, które ja lub synowie moi układamy. Wzrosłeś w domu naszym, otrzymałeś edukacyę równą tej, którą otrzymali młodzi hrabiowie, sądzę więc iż możemy w każdym wypadku liczyć na ciebie.
Pawełek powtórnie skłonił się w milczeniu i nie zatrzymywany już przez hrabinę, odszedł. W chwilę potem wchodził do bawialni hr. Mścisława, który wśród zupełnej już prawie ciemności, wedle zalecenia matki, skupiał ducha swego leżąc na szezlągu i od chwili do chwili tylko dając oznaki życia powolnem podnoszeniem do ust cygara. Ujrzawszy Pawełka wymówił głosem człowieka, któremu bardzo nie chce się mówić.
— Dobrze, żeś przyszedł, Paul! zadzwoń na Żorża aby podał światło. Ten ślamazarnik zaniedbuje swe obowiązki, a dzwonek tak daleko, że gdybyś był nie przyszedł leżałbym tu w ciemnościach do skończenia świata.
Taśma od dzwonka zawieszoną była w istocie w znacznem od hrabiego oddaleniu, bo aż u przeciwległej ściany. Pawełek pociągnął ją raz i drugi ale bez żadnego skutku. Żorż ani nikt inny nie pojawił się.
— Czy on oszalał, ten Żorż, rozgniewany już nieco wymówił Mścisław; no, może zlituje się kiedy nademną i przyjdzie, a tymczasem Paul siadaj i opowiedz mi szczegółowiej nieco tę śmieszną historyę mego brata z tą… tą mademoiselle Trzaska. Chciałbym ją usłyszeć choćby dla tego, że zrobiłoby to mi może jakąś emocyą.
— Dobrze, odparł Pawełek siadając, opowiem ci hrabio-kuzynie tę historyę ze wszystkiemi szczegółami, ale jak wrócim z teatru.
— Z teatru? quelle idée! czy masz dziś ochotę przypatrywać się jakim spektaklom?
— Mam nadzieję, że będziemy im przypatrywali się obaj.
— Diantre! dałbym wiele temu, ktoby mię tu szczególniej w Warszawie, na spektakl jaki namówił.
— Ja też hrabiego nie namawiam wcale… sam tylko mam wielką ochotę pojść do teatru i jeżeli nie pójdę z tobą hrabio do loży abonowanej przez hrabinę, kupię sobie bilet na paradyz a w teatrze dziś będę.
Hr. Mścisław przypodniósł się na szezlągu.
— Na paradyz? ty na paradyzie! Kuzyn nasz i wychowaniec mojej matki? co za myśl!
— Cóż robić? nie mogę przecież pozbawiać się przyjemności dla tego, aby nie ubliżyć honorowi nazwiska, o które przed przyjściem na świat nikogo nie prosiłem. Na inne zaś miejsce, jak paradysowe pieniędzy mi nie staje.
— Możesz siedzieć sam jeden w loży mojej matki.
— Nigdybym nie śmiał uczynić tego. Pani hrabina zresztą surowo mi zabroniła samotnego ukazywania się w jej loży. Mało osób zna mię tu w Warszawie — pomyślanoby więc że jestem Bóg wie kto — a Bóg wie kto nie powinien przecież znajdować się w loży p. hrabiny.
— Wyjm tam z biórka mój pugilares i weź sobie pieniędzy na krzesło.
— Dziękuję hrabiemu. Krzesła wszystkie są już rozkupione i zresztą postanowiłem sobie nie brać od hrabiego pieniędzy na żadne zbytki.
Ostatnie słowa Pawełek wymówił całkiem seryo, hr. Mścisław żywo już niezadowolony z kuzyna wzruszył ramionami.
— Zkądże to tak nagłe postanowienie?
— I owszem, nie jest ono tak bardzo nagłem. Jeżeli uważałeś hrabio, teoryą tę moją od paru już lat zacząłem stopniowo w czyn wprowadzać.
— A prawda, że nie wiele wydajesz pieniędzy, wcale nie wiele! Ale mniejsza o to! ça m’embête te pieniądze i nietylko mówić o nich, ale sprzykrzyło mi się nawet i patrzeć na nie! Dla czego Żorż światła nie przynosi? zadzwoń no raz jeszcze, mon cher!
Pawełek zadzwonił, poczem usiadł znowu i zaczął:
— Do teatru więc idziemy czy tam jedziemy, jak zechcesz hrabio, ale...
— Mais, mon cher, spróbował sprzeciwić się Mścisław.
Pawełek przerwać sobie nie dał.
— Ale ja mam do ciebie hrabio pewną prośbę, a raczej nawet nie mam prośby tylko chcę uczynić ci hrabio pewną łaskę...
— Łaskę! mnie łaskę! tu déviens amusant, mon cher!
— Chcę podać hrabiemu sposobność spełnienia pewnego dobrego uczynku, wykonania pewnego obowiązku ludzkości.
— Mais... dobre uczynki, obowiązki ludzkości et tous ce qui s’en suit należą do departamentu hr. mojej matki i hr. mego stryja Światosława, udaj się z nimi do nich.
— Nie; tym razem postanowiłem udać się do ciebie hrabio!
— To szczególne! czy postanowiłeś mię dziś zamęczyć Paul! no, mówże już sobie, tylko prędko! Mais où est George? dla czego nie przynosi światła?
— Przyrzekam być zwięzłym. Mieszkają tu teraz w Warszawie państwo Wandalinowstwo, vous savez comte — ci sami, którzy mieli kiedyś Kwiecin, w którym znowu hr. August lubił często polować...
— Eh bien! eh! bien! mais où est Georges? Ciemno tu jak w otchłani!
— Otóż, krótko a węzłowato — państwo Wandalinowstwo są w wielkiej biedzie — można powiedzieć w nędzy...
— Mon chere, cały świat jest teraz w nędzy.
— Są w nędzy... kończył Pawełek, a głos jego na przekór żartobliwemu tonowi, który był przybrał w rozmowie z hrabią, drżał nadaremnie hamowanem wzruszeniem, przypominając więc sobie dawne stosunki z domem hrabiów, postanowili za mojem pośrednictwem prosić...
— Jałmużny! wzgardliwie nieco rzucił hr. Mścisław.
— Pracy, poprawił Pawełek.
— A więc niech sobie pracują, czyliż my przeszkadzamy komu pracować? I owszem, domy i rody takie jak nasz, prócz wielu innych i to jeszcze dobrodziejstwo rozlewają dokoła siebie, że żywią wielką ilość rozmaitych biedaków.
— Otóż właśnie chciałem ci hrabio podać sposobność przelania tego dobrodziejstwa i na nieszczęśliwą, a ze wszechmiar godną współczucia rodzinę.
— Dieu! co tu wyrazów! nieszczęśliwą... współczucia! Któż jest dziś szczęśliwym? mais où est Georges? vous m’embêtez mon cher, z tą jakąś twoją czułą historyą. Cóż mogę uczynić dla tych nieszczęśliwych?
— Możesz im hrabio dać miejsce w którym z majątków swych...
— Wszystkie zajęte, mon cher, wszystkie zajęte, ale dość już tego parceque cela m’em...
— Więc może rządcy domu hr. Światosława, tego co to przy ulicy X. Obecny rządca odprawia się za miesiąc.
— Hrabiego mego stryja, zaczął Mścisław, a więc dobrze. Ce n’est pas impossible. Ale dla czegóż mówisz o tem ze mną, nie z moim stryjem?
— Chciałbym przyjemność rozmawiania z hr. Światosławem odstąpić tobie hrabio.
— Tu es diablement fin, Paul. Wiem że towarzystwo hrabiego nie czyni ci wielkiej przyjemności, il est parfois bien morose, le pauvre vieux comte. Koniec końców, czego chcesz odemnie? bo zaczynasz mię już niecierpliwić nie na żarty! Où est Georges? mais où est Georges? zadzwoń raz jeszcze Paul.
Pawełek nie ruszył się tym razem z miejsca.
— Chcę prosić cię hrabio-kuzynie, abyś wyjednał u hrabiego stryja swego dla pana Wandalina miejsce rządcy domu przy ulicy X.
— C’est parfait! za cóż spada na mnie zaszczyt stawania się protektorem cierpiącej ludzkości? Dla czego nie zadzwoniłeś Paul?
— A więc hrabio, będziesz mówił z hrabią swym stryjem?
— Mon cher, stajesz się coraz bardziej podobnym do pijawki, jak się uczepisz kogoś... mais... przypominam sobie, ta pani Wandalinowa... Pompalińska z domu podobno.
— Nie inaczej. Tembardziej więc...
— Ale jakie tembardziej! co za tembardziej! Czyż myślisz, że zgodzilibyśmy się na to aby une Pompalińska była żoną d’un rządca domu! Śmieszne miewasz myśli mon cher i jeżeli rozmowa ta dłużej jeszcze potrwa, rozgniewasz mię zupełnie!
Mówiąc to hr. Mścisław, w dowód jakby że i tak już dostatecznie był rozgniewanym, wyprostował się na szezlągu.
— A więc sądzisz hrabio, że zaszczytniej będzie a przynajmniej nie tyle zawstydzająco jeżeli une Pompalińska wraz z rodziną swą — umrzeć sobie powoli z głodu?
— Diable! tak być nie powinno także! zawsze to krewna! mais qu-y puis je faire? pieniędzy nie wezmą, mówisz? nie, nie wezmą? a więc jakaż rada? Widzisz mon cher jaka to jest trudna, absorbująca pozycya, jakie to są zgryzoty i kłopoty członka takiej rodziny jak nasza! rozrodzi się to tak strasznie, że rób co chcesz, staraj się jak możesz, a od wstydu z jakiejkolwiek strony pochodzącego uratować się nie możesz? Ale dla czego nie dzwonisz na Żorża, Paul. Ten niedołęga postanowił widać sobie...
W istocie, jest tu ciemno bardzo, z flegmą i nieruszając się z miejsca potwierdził Pawełek, a po chwili milczenia mówił dalej. Jeżeli więc hrabio postanawiasz nie uczynić dla biednych ludzi tych, tego o co cię proszę, muszę już chyba ja sam o ratunku dla nich pomyśleć.
— Toi, Paul! ciekawym jakim sposobem?
— A cóż? westchnął Pawełek przyznam się hrabiemu, że i tak już oddawna chodzi mi po głowie, aby jakimkolwiek sposobem dojść do własnych pieniędzy...
— Winszuję! winszuję! śliczny projekt, nie wiem tylko jakim sposobem uskutecznić go potrafisz... chyba że... et ce n’est pas imposible, będąc Pompalińskim bogato ożenisz się.
— Nie, z jednostajną zawsze obojętnością w głosie zaprzeczył Pawełek, dla tego właśnie, ażeby módz z pewną biedną dziewczyną ożenić się kiedykolwiek, prawdopodobnie zostanę szewcem...
Hr. Mścisław stanął na równe nogi.
— Kim! zawołał.
— Szewcem powtórzył Pawełek.
Hr. Mścisław stał przez chwilę jak skamieniały.
— Tu es fou avec ton szewc! szewc! szewc! żarty twoje, mon cher, zaczynają przybierać od pewnego czasu formę wcale nieprzyjemną!
— Nie są to żadne żarty, hrabio-kuzynie i daję ci słowo człowieka o tyle przynajmniej uczciwego, że nikogo nigdy nie okradł i nie zabił, że gdybym tylko posiadał środki dla terminowania w rzemiośle potrzebne, zostałbym krawcem, szewcem, kowalem kimkolwiek, byleby tylko módz...
Tu zatrzymał się, coś mu w piersi jękło i głos urwało.
— Byleby co? eh bien! fiis donc! byleby co?
— Byleby, spokojniej już i bardzo stanowczo dokończył Pawełek, byleby mieć kiedykolwiek kęs chleba własny, własną choćby jedną godzinę czasu i cokolwiek, cokolwiek do podzielenia się z tymi, którzy cierpią niewinnie...
Pomimo głębokiego zmroku zalegającego pokój, widać było jak oczy Pawełka błysnęły przy ostatnich wyrazach gorącem, bolesnem uczuciem, a usta jego zacięły się niby pod wpływem gorzkiej a natarczywej myśli jakiejś. Hr. Mścisław przypatrywał mu się zblizka.
— Diantre! wyrzekł, wyglądasz tak jakbyś nie żartował wcale...
— Ręczę też hrabiemu, że nie żartuję, ale postanawiam solennie zaprowadzić w życiu mem stanowczą jakąś zmianę, co tem prędzej i tem bezwględniej wszystko uczynię, jeżeli ludzie którym sprzyjam gorąco, żadnej od hrabiów nie otrzymają pomocy.
— Mais, dis moi, toi, Paul — zkąd wziąłeś te wszystkie piękne pomysły?
Głos hr. Mścisława drżał już i tłumił się blizkim wybuchnięcia, straszliwym gniewem.
— A! odparł Pawełek, różne rzeczy dzieją się teraz na bożym świecie, różne po nim krążą baśnie, czy może prawdy... Tak np. słyszałem niedawno, czy tam czytałem gdzieś że Pompalińscy np. równi są zupełnie nietylko już Kniksom lub Kobyłkowskim, ale nawet rozmaitym Wasylom, Maćkom, Iwasiom, Bartkom, co mówię! Lejzorkom i Ickom; że następnie, Bartek lub Icek uczciwie na chleb swój pracujący, przysparzający jakiekolwiek dobra ogółowi i wyżywiający pracą swą, kółko swe rodzinne, daleko więcej posiada istotnej wartości od takiego np. jak ja Pompalińskiego, który od kolebki prawie do lat blizko trzydziestu, jadł cudzy chleb, odziewał się w nieswoje piórka...
— Paul!
— Ja sam długo, bardzo długo gawędom podobnym ucha nie dawałem, ot nie chciało się jakoś... przywykło się do stanu pokojowego, dobrze tuczonego pieska... aż nareszcie wysłuchawszy wszystkiego, przekonałem się... uwierzyłem... cóż chcesz? hrabio? są to idee wieku!
— Mais tu me fais: tout à fait furieux, Paul i gdyby nie pamięć o tem, i że nosisz te same co ja nazwisko, kazałbym cię wyrzucić za drzwi! krzyknął hr. Mścisław, a chcąc zwyczajem swoim, z wielkiego gniewu puścić się po pokoju, na gwałtowną, burzliwą przechadzkę, przy pierwszym zaraz kroku, z powodu ciemności, potknął się o krzesło.
— Dla czego Paul, nie dzwonisz na Żorża? zawołał.
— Zadzwoń sam hrabio-kuzynie. Ja dzwoniłem już dwa razy, teraz, na ciebie kolej, hrabio!
— Diable incarné!
Wymawiając dwa te wyrazy, hr. pociągnął taśmę dzwonka tak silnie, że mu połowa jej w ręku została. Jednocześnie w przeciwległych drzwiach ukazał się Żorż z kandelabrem zapalonym na tacy.
— Gdzie byłeś, Żorż? czemu światła nie podawałeś? co robiłeś? przypadł do sługi z zapytaniami cały zarumieniony gniewem hrabia. Zorż postawił na stole kandelabr i jaknajobojętniej odparł. — Monsier le comte! grałem w karty z Bartolomeem, kamerdynerem JW. pana hrabiego stryja!
— A ktoż ci to pozwolił?
— Mr. le comte! przerwał Żorż, zdaje mi się że każdy człowiek ma prawo do chwili przyjemności w życiu, zarówno pan hrabia jak ja!
— Ten także nasłuchać się musiał idei wieku! Precz mi z oczu!
— Pozwoli pan hrabia, brzmiała odpowiedź Żorża, że w ten sposób odprawiany nie odejdę. Jakkolwiek jestem sługą pana hrabiego, posiadam także mon point d’honneur!
— Va t-en aux diables avec ton point-d’honneur, sans-cullotte que tu es! Va t’en! va t’en! Va t’en albo każę cię kijami obłożyć!
— Niech pan hrabia spróbuje, mówił niewzruszony Żorż, dziś czasy takie, że sprawiedliwość istnieje dla wszystkich!
Tu przebrałaby się już miara wszelkiej ludzkiej cierpliwości. To też i hr. Mścisław drżący cały, z błyszczącemi jak żużle oczami, rzucił się na zuchwałego kamerdynera swego i zapominając tak o godności swej hrabiowskiej, jak o dystynkcyi obowiązującej układu i wszelkich innych względach, pochwycił go za kołnierz i własnoręcznie, nie opierającego się zresztą wcale, za drzwi wypchnąć raczył.
Teraz przy świetle sześciu świec w kandelabrze zapalonych, biegać już począł po obszernym pokoju swobodnie całkiem a gwałtownie, szalenie, zapamiętale.
— Idee wieku! wołał, idee wieku! czy dziś wszyscy poszaleli z temi ideami wieku! Ten gryzie, nudzi, nęka, gnębi mię już od godziny, a tamten znowu występuje także ze swoim point-d’honneur i ze swoją sprawiedliwością dla wszystkich! Le beau mot! dla wszystkich! Któż są ci wszyscy?
— O hrabio-kuzynie, przerwał monolog ten Pawełek, jakże w tej chwili jesteś szczęśliwym! gniewasz się a więc czujesz że żyjesz!
Hr. Mścisław pomimo uniesienia usłyszał te wyrazy i stanął jak wryty na środku pokoju. Przez chwilę stał tak nieruchomy, w groźnej postawie, potem jednak na wykrzywionych gniewem jego ustach zaigrał — uśmiech.
— C’est vrai, rzekł, rozgniewaliście mię, Żorż i ty wściekle.
— Ja bo zawsze umiałem wywoływać podobne effekty, ale Żorż jak widzę, kształci się...
— A kształci się, il se dresse á mon usage... sprytniejszym jest widzę jak sądziłem, djable jestem zły...
— No, teraz już nie tyle zły jesteś kuzynie-hrabio, ile zadowolony...
— A to z czego?
— Krew ci się rozgrzała...
— Eh bien! c’est vrai...
— Teraz więc mogę cię już pożegnać hrabio... czas wielki, ósma godzina...
— Dokądże idziesz?
— Do teatru, na paradyz, upewnił Pawełek z kapeluszem w ręku zmierzając ku drzwiom.
— Eh bien! czekajże, czekaj, niech ubiorę się! wprowadzę cię już do loży hrabiny.
Zadzwonił na Żorża, który tym razem natychmiast był posłusznym.
— Mon frac et ma voiture! zadysponował, po chwili zaś dodał i weź tam sobie moje palto wiedeńskie...
— A ja nic nie otrzymam? zagadnął Pawełek?
— Eh bien! pomówię, pomówię z hrabią-stryjem o tym tam panu Wu… Wi… Wa… mniejsza o to, z Pompalińską żonaty… trzeba coś zrobić.
W kwandrans potem hr. Mścisław z Pawełkiem wchodzili do loży pierwszego piętra, w Wielkim teatrze. Na scenie rozlegał się już drugi akt wielkiego arcydzieła Mejerbera, w loży położonej naprzeciw tej, którą abonowała hrabina, widać było długą, kościstą, z rzymskim nosem twarz księżniczki, okoloną bujnemi pierścieniami prześlicznych włosów płowych i tak wpatrzoną w scenę, tak zasłuchaną w śpiewie artystów że zdawało się iż w śpiewie tym, w rozgrywającej się tam akcyi, utonęła cała jej dusza. Obok, księżna matka, siedziała w całym majestacie wspaniałej swej postaci i okrywających ją gronostajów; ujrzawszy wchodzącego do loży hr. Mścisława, uśmiechnęła się nieznacznie i wnet od loży tej wzrok odwracając, uważniej niż wprzódy przypatrywała się scenie.
— Brrrr! szepnął hr. Mścisław wchodząc do loży, j’ai du guignon aujurd’hui! cudowne vis–â–vis! Bah! rozumiem teraz twoją chęć znajdowania się dziś w teatrze! j’y reconnais la blanche main de ma mère!
Rzekłszy to usiadł zwrócony bokiem do publiczności, a plecami do sceny, przechylił się nieco na tylną poręcz krzesła, przymknął lekko oczy i tak już w zmartwiałej postawie i z również zmartwiałą twarzą pozostał.
Daremnie, w szeroki płaszcz czarny ubrany Mojżesz przechadzał się po scenie szerokiemi krokami, bardzo pięknym barytonem wzywając lud swój do opuszczenia ziemi egipskiej i domu niewoli, daremnie nadobna izraelitka i młody syn faraonowy, dźwięcznym sopranem i przeczystym tenorem zamieniali pomiędzy sobą najczulsze pieśni i walcząc pomiędzy miłością serca a obowiązkiem dla ludów swych, żadnym sposobem zdecydować się nie mogli na wyrzeczenie się jednego lub drugiego, daremnie jęczały skargi i huczały groźby zbuntowanych niewolników, a odpowiadały im tryumfujące, zuchwało chóry dumnych władzców Egiptu, ani rycerskie wezwania dowódzców, ani żałosne jęki uciśnionych, ani rozpaczliwe trele rozłączających się kochanków, nie zdołały zachwiać stoickiego nastroju ducha hr. Mścisława i wyrwać go z tej wyniosłej na wszystko obojętności, w którą się był pogrążył. Światło kinkietów padające na pięknie zresztą i prawidłowie zarysowaną twarz jego, okazywało w całej pełni woskową niemal bladość jej cery, przeglądało się w nawpół tylko widzialnych źrenicach, niby w odłamach zimnego kryształu, uwydatniało wysokość czoła jego, powiększoną znacznie widocznem bardzo przerzedzeniem krotko ostrzyżonych włosów. I wtedy dopiero, gdy po zapadnięciu kurtyny, publiczność wybuchła jednozgodnym brzmiącym oklaskiem, usta hr. Mścisława poruszyły się zaledwie dostrzegalnie i wyszeptały. Dieu! comme ils sont bêtes! i czego tu tak wrzeszczeć, tremusować się, wakarmować! W tej samej chwili księżna pochyliła się ku córce i z za wachlarza szepnęła z uśmiechem:
— Régarde ton vis-à-vis, Stephanie!
Księżniczka jakby zbudzona ze snu, oczy oszklone łzą wzruszenia i rozmarzenia, zwróciła w kierunku przez matkę wskazanym, spojrzała na hr. Mścisława, drgnęła całem swem niekształtnem ciałem i stłumionym szeptem odpowiedziała matce:
— Oh maman! c’est une cadavre!
— Non, ma chère, c’est ton futur! odparła księżna, usta jej zacisnęły się w sposób oznaczający bardzo silną wolę, a oczy spoczęły na pobladłej twarzy córki w sposób nakazujący i nieznoszący sprzeciwieństwa żadnego.
W połowie antraktu hr. Mścisław nagle, niespodzianie, niby sprężyną ruszony, podniósł się z krzesła.
— Byłoby to de la dernière inconvenance, gdybym nie oddał wizyty księżnej. Pójdę i nie wrócę tu więcej! ty Paul, jeżeli chcesz, możesz pozostać do końca tej wrzaskliwej tragedyi!
Opuścił lożę, a zamykając drzwi jej za sobą szepnął jeszcze:
— C’est à eu devenir fou!
Po chwili widziano go sztywnie, z szapoklakiem pod ręką, stojącego za krzesłem księżnej. Długie, kościste ręce księżniczki, drżały pod przysłaniającemi je koronkami, ale księżna nie zdawała się spostrzegać przykrego wzruszenia córki i z uśmiechem wyniosłej łaskawości pełnym, przemawiała do sztywnego gościa o piękności przedstawianej dziś opery i o różnej wartości biorących w niej udział głosów. Publiczność lornetowała ze stron wszystkich arystokratyczną lożę, a imię księżniczki Stefanii przebiegało z ust do ust w połączeniu z imieniem hr. Mścisława. Cel hr. Wiktoryi został osiągniętym. Młody hrabia uchodził w oczach powszechności za konkurenta do ręki księżniczki i teraz już jeżeli ręki tej posiąść nie zechce, narazić się będzie musiał niechybnie na famę odprawionego z harbuzem hrabiego.
— Je sais bien, że nie będzie on mógł znieść podobnego zarzutu, mówiła hrabina siedząc tego samego wieczoru w buduarze swoim i własną swą białą rączką podając filiżankę z herbatą l’abbèmu, który sam jeden dziś, stroskanej i niespokojnej o obu synów swych matce towarzystwa dotrzymywał.
Pawełek przesiedział w loży hrabiny do końca przedstawienia, a ile razy zabrzmiał na scenie dźwięk jakiś przenikający do głębi serc słuchaczy, ile razy wybuchnęło tam potężne jakie uczucie, lub ukazał się ponętny obraz jaki, tyle razy Pawełek pomyślał o Rózi i pożałował gorąco, serdecznie że jej tu przy nim nie było, że ona tych wszystkich cudów myśli i sztuki widzieć i słyszeć nie mogła. Wzrok jego, z pierwszopiętrowej loży tęsknie i smutnie unosił się w górę, ku wysokiemu, dusznemu, szaremu paradyzowi, a w myśli zjawiał się wykrzyk: gdyby tam być tam, na ostatniem miejscu, na szarym końcu świata, ale z nią razem! byleby z nią!
Nazajutrz, dużo przed południem, Pawełek jechał przez miasto dorożką zmierzając ku banhofowi drogi Warszawsko-Petersburgskiej. W połowie Krakowskiego-Przedmieścia wyprostował się nagle w doróżce i krzyknął na powożącego: stój! uczynił to całkiem machinalnie, instynktowie, z pierwszego popędu doświadczonego na widok idącej spiesznie chodnikiem młodej panny, w ciemnej, wełnianej sukni i czarnym, bardzo skromnym kapelusiku. W kilka sekund po zatrzymaniu się dorożki zrównał się już z przechodzącą.
— Dzień dobry kuzynko!
Blada twarzyczka Rózi stanęła cała w płomieniu rumieńca.
— O! szepnęła zmięszana, wzruszona dziewczyna, ani myślałam o tem, abym cię dziś mogła zobaczyć kuzynku!
— I ja także nie spodziewałem się... czy to kuzynko do tej okropnej fabryki idziesz?
— Tak, kuzynie!
Szli obok siebie czas jakiś milcząc. Rózia pobladła znowu, a po zamyślonym jej wzroku widać było że zbierała się na wielkie postanowienie jakieś.
— Panie Pawle, zaczęła.
— Dla czego kuzynko, nazywasz mię panem Pawłem?
— Kuzynku, poprawiła się dziewczyna, chciałabym cię o coś zapytać. Mama i ojciec niespokojni są o ciebie, znajdują że jesteś nie tak wesołym jak dawniej bywałeś zawsze, że często zamyślasz się, tak dziwnie jakoś, a mnie... mnie, wydało się jeszcze...
Przerwała. Pawełek patrzał w twarz jej mieniącą się tkliwem jakiemś a nieśmiałem uczuciem, oczami płonącemi od miłości i bólu. — Cóż ci się wydało kuzynko? zapytał drżącym trochę głosem.
— Że jesteś kuzynie obojętniejszym dla nas, jak dawniej. Usta jej zadrżały — z nieśmiałości czy z żalu może? Pawełek pobladł.
— Tak ci się wydało, kuzynko? doprawdy? szepnął.
Stanął nagle i ujął drobną rękę jej, czarną rękawiczką okrytą.
— O! zawołał, na miłość Boga, kuzynko, nie myśl tak, nie posądzaj mię, ja widzisz... nie mogę mówić... nie mogę... bywają w życiu położenia, które zamykają usta... powinnabyś to zrozumieć... jeżeli w mojem życiu nic się nie zmieni, być może iż nawet przestanę całkiem bywać u was... nie będę mógł... nie będę śmiał zrobić inaczej... ale ty kuzynko nie myśl źle o mnie, chociaż miałabyś poniekąd słuszność tak myśląc... ale nie myśl, boby to mię tak bolało że...
Podniósł rękę do czoła. Widocznem było że walczył ze sobą strasznie. Rózia patrzała na niego łez pełnemi oczami. Nie rozumiała go może w zupełności, nie śmiała mu może powiedzieć tego, co przechodziło jej przez myśl, ale — ciężko jej było na sercu, tak ciężko, że biedne to dziecię nieszczęścia, ruiny, tułaczki pochyliło głowę pod tym ciężarem jak kwiat więdniejący. Spostrzegł to Pawełek i podniósł czoło, w nagłym jakby przystępie uczutej siły i energii męzkiej.
— Proszę cię kuzynko! rzekł z uśmiechem wpół smutnym, wpół wesołym, zanim wrócę i was znowu odwiedzę, strzeż swego zdrowia, proszę cię... strzeż go, nie męcz się bardzo w tej obrzydłej fabryce i bądź pewną, bądź zupełnie pewną że...
Tu urwał znowu.
— Nie! wyrzekł, nie mogę, nie mam prawa mówić więcej... bądź zdrowa...
Ścisnął drobną rączkę w dłoni swej silnie i długo i rzucił się ku swej dorożce.
Zamyślony bardzo przyjechał na dworzec kolei, ze szczególnem roztargnieniem załatwił zwykłe, przedodjazdowe sprawy i z pochyloną twarzą, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, wsiadł do wagonu 2-ej klasy, gdy nagle odezwało się tuż przy nim gniewne, przeciągłe syknięcie. Wyszło ono z ust niemłodego już, bardzo porządnie wyglądającego jegomości, któremu wsiadając do wagonu i w zamyśleniu swem nic i nikogo nie widząc, Pawełek był na nogę nastąpił. Jegomość z pulchnemi policzkami i zawiesistym wąsem, posiadać musiał honor zarównie jak kończyny ciała, drażliwy na potrącenie wszelkie, rozgniewany bowiem do najwyższego stopnia, potrząsając zgniecioną nogą i zważając przedewszystkiem na to, że po zgnieceniu bardzo bolesnem, nie nastąpiło ze strony gniotącego przeproszenie żadne, zwrócił się do Pawełka i z miną taką jakby żądać miał od niego honorowej satysfakcyi, zapytał:
— Za pozwoleniem, jak godność pańska?
Pawełek, który ani osoby pokrzywdzonego, ani zadanej przez się krzywdy nie był dotąd w najmniejszej mierze zauważał, zdziwiony spojrzał na pytającego. Groźna przecież i srodze rozgniewana mina jegomości z sumiastemi wąsami, tak zaciekawiła go i rozśmieszyła, że chcąc dowiedzieć się o dalszym ciągu awantury, z grzecznym ukłonem i uśmiechem, odpowiedział:
— Do usług pańskich, nazywam się Paweł Pompaliński.
Niby dotknięcie różczki czarnoksięzkiej, brzmienie wymówionego nazwiska przeobraziło do gruntu całą powierzchowność, jak zapewne i cały chwilowy nastrój moralny niemłodego jegomości. Zmarszczone czoło jego rozpogodziło się, oczy zajaśniały błogiem jakiemś, miękkiem światłem, nastroszone wąsy opadły w dół, pod wpływem bardzo przyjemnego uśmiechu, który rozszerzył mu wargi, groźnie wyprostowana postać schyliła się w nadzwyczaj uprzejmym, nadzwyczaj pospiesznie oddanym ukłonie.
— A! zaczął, bardzo przepraszam... nie wiedziałem, doprawdy nie wiedziałem... bardzo mi miło... bardzo mi przyjemnie...
— A to dopiero pocieszny facet jakiś! szepnął do siebie Pawełek, nic a nic nierozumiejący treści wydarzenia. Po chwili wsunąwszy się w kąt wagonu, zatonął znowu całkiem w swych myślach, w przypatrywaniu się delikatnej, dziewiczo słodkiej i czystej twarzyczce Rózi, która jak wdzięczne zjawisko przesunęła się dziś niespodzianie przed jego oczami i niby wdzięczny, pociągający obrazek przesuwała mu się i teraz wciąż, nieustannie przed wzrokiem wyobraźni. — Tak, rzekł do siebie Pawełek w zakończenie jakby długiego jakiegoś wewnętrznego monologu, stara jenerałowa miała słuszność! Dba ona wprawdzie o mnie tyle co o swój stary gorset na śmietnisko wyrzucony, a chce tylko za mojem pośrednictwem raz jeszcze dokuczyć staremu hrabiemu, niemniej jednak, ma słuszność i trzeba mi będzie prędzej czy później pójść za jej radą.
Pociąg tymczasem ruszył i Pawełek zatopiony w myślach swych, nie zwrócił uwagi na szczególne zajmowanie się jego osobą, trzech siedzących z nim w wagonie towarzyszy podróży. Przed pięciu minutami, jegomość o sumiastych wąsach wyglądający na obywatela wiejskiego, średniej wagi wskazał był na Pawełka oczami, dwom innym jegomościom, z których jeden wyglądał na urzędnika średniej wielkości, a drugi na miejskiego dandysa średniego tonu i wymówił przed nimi po cichu jego nazwisko. Dandys i urzędnik jednocześnie wzrok swój na twarz Pawełka przenieśli i długo, bardzo długo nań patrzyli.
— Drugą klasą podróżuje! zauważył zcicha urzędnik, jak to teraz panowie nasi umieją być oszczędnymi!
— Cóż ważnego! podróżowanie 2-gą klasą należy teraz do najlepszego tonu, odparł dandys, dając przez to do zrozumienia, że jeżeli on 2-gą klasą podróżuje, to widać że już taka moda nastała.
— Ciężkie czasy, panie dobrodzieju! zakończył obywatel z westchnieniem i po krótkiej rozmowie tej, wszyscy trzej znowu odwróciwszy głowy na Pawełka patrzyli.
Od tej już chwili, śmiało rzec można, że Pawełek podróżował niby książę udzielny otoczony dworskim swym orszakiem.
— Pan hrabia dokąd udawać się raczy? zagajał rozmowę obywatel.
— Wysiadam na stacyi Z.
— A to i ja także.
— I ja.
— I ja.
— Jakże to miło będzie podróżować tak razem aż do końca!
Pawełek nie podzielał snać tego zdania a przynajmniej głośno go nie potwierdził. Milczał.
— Panu hrabiemu strasznie nie wygodnie być musi na tej twardej kanapce...
— Już to przyznać trzeba, że zarząd kolei żelaznej nie udarował nas wcale wygodnemi wagonami...
— Po moich szczególniej mebelkach, które świeżo kupiłem sobie do gabinetu, ławy te... i t. d.
Przy wysiadaniu, na pierwszym dłuższym przestanku, dandys wyskoczył z wagonu ze szczególnym pośpiechem i podał rękę wysiadającemu za nim Pawełkowi.
— Niech pan hrabia będzie łaskaw wesprzeć się... tu nie tak łatwo wysiadać jak z karety...
U stołu trzej podróżni pilnowali się święcie, aby zasiąść dokoła Pawełka.
— Co za fatalna kuchnia! narzekał obywatel.
— A już to pewno nie taka do jakiej pan hrabia przywykłeś, zwrócony zawsze do Pawełka uśmiechał się urzędnik.
— Co do mnie, formalnie jeść tego nie mogę... zawołał dandys i z obrzydzeniem odrzucając od siebie nóż i widelec zgłodniałemi oczami pożerał stojące na stole półmiski
Gdy wrócono do wagonu, urzędnik i dandy, jednocześnie, tonem uprzejmej prośby wymówili, do obywatela.
— Pan znajomy z hrabią... chciej pan nas zaprezentować...
— Pan Pierzyński, pan Kamionkiewicz, prezentował obywatel z wielką powagą.
Zamieniono wzajemne ukłony, Pawełek rozumieć zaczął co i dla czego się święciło. Urywanemi słowami odpowiadał licznym, spadającym nań zapytaniom, obojętnie dziękował za wyrządzane sobie grzeczności, a od chwili do chwili ukrywając dolną część twarzy w futrzany kołnierz, dusił się śmiechem.
Trwało tak dzień cały. Wieczorem nakoniec, gdy czterej podróżni znaleźli się już u kresu swej podróży, Pawełek u samego wejścia na stacyą znalazł się w formalnem oblężeniu trzech swych towarzyszy.
— Bardzo mi było miło i przyjemnie zrobić tak miłą, tak zaszczytną znajomość, pokręcając wąsa, prawił obywatel.
— Upadam do nóżek i polecam się łaskawej pamięci pana hrabiego, kłaniał się urzędnik.
Co do dandysa, ten wyjął z kieszeni wizytowy swój bilet i nie wiedzieć w jakim celu, chyba dla pokazania panu hrabiemu, że używał wizytowych biletów, wręczając go Pawełkowi, rzekł z bardzo eleganckim ukłonem.
— Pan hrabia pozwoli że za powrotem moim do Warszawy ośmielę się przypomnieć jego znajomości...
— I owszem i owszem! bardzo mi miło, bardzo rad jestem, kłaniając się na wszystkie strony mówił Pawełek; tylko dodał, zawdzięczając tak wiele grzeczności i uprzejmości panów, poczuwam się do obowiązku wyprowadzić ich z błędu... zaszła tu bowiem wielka, znakomita omyłka!
— Jaka omyłka! zawołali chórem zdumieni podróżni.
— Omyłka co do tożsamości osoby mojej. Panowie bierzecie mię za kogo innego niż jestem...
— O, panie hrabio!
— Ależ panie hrabio!
— Cóż znowu, panie hrabio!
— Niezawodnie; panowie uczyniliście mi zaszczyt biorąc mię za prawdziwego Pompalińskiego, ale ja mając wstręt do wszelkich fałszerstw, widzę się w konieczności oświadczyć, że jestem Pompalińskim nieprawdziwym...
— Cha! cha! cha! co za wesołość humoru!...
— Pan hrabia żartuje!
— Wolne żarty panu hrabiemu.
— Nie ma w tem cienia żartu moi panowie. Prawdziwi bowiem Pompalińscy, są hrabiami i milionerami, a ja pochodzę z tych Pompalińskich co to ani tytułów ani miljonów nie posiadają. Nazywam się dla całego żyjącego ogółu mości panem i goły jestem jak święty turecki. Żegnam panów! Wraz z ostatnim wyrazem Pawełek ręką i kapeluszem oddał trzem towarzyszom swym niezmiernie elegancki, uprzejmy ukłon i szybkim bardzo krokiem oddaliwszy się od nich, upadł prosto w roztwarte przed nim objęcia hr. Cezarego, który telegramą zawiadomiony o jego przybyciu, nie ograniczył się przysłaniem po niego koni i powozu, ale i sam, aby spotkać go i powitać co prędzej, na stacyę przyjechał.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.