Pompalińscy/Część druga/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pompalińscy
Wydawca Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1876
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Na obszernym bardzo dziedzińcu Odrzenickiego dworu, wzrastały niegdyś stare klomby najwytworniejszych krzewów, dwie szerokie drogi żwirowane biegły kręto od sklepionej bramy wjazdowej pod długi, wysoki, na smukłej kolumnadzie wsparty ganek domu. Zaraz jednak po śmierci jenerała, która nastąpiła bardzo już dawno temu, nowa właścicielka Odrzenic, wyciąć rozkazała ze szczętem drzewa i krzewy, a drogom nie oczyszczanym nigdy zaróść pozwoliła trawą i bujnem, wysokiem zielskiem. To samo działo się z ogromnym ogrodem po drugiej stronie domu leżącym. Drzewa owocowe zestarzały się tam i spróchniały niepielęgnowane i nie zastępowane nowemi, szpalery kunsztownie niegdyś wystrzygane zdziczały i rozrosły się w gęszcz ciemną i splątaną, drogi szerokie i liczne, kręte ścieżki, trawą zarosły, wielki staw wysechł na wpół i okrył się zieloną pleśnią, a na całej przestrzeni nie tkwił już nigdy od lat kilkudziesięciu, żaden by najdrobniejszy kwiatek ręką ludzką zasadzony, a panoszyły się tylko bujne żółte dziewanny, rozłożyste, różowato kwitnące osty i drobne fijołki, które nie pytając się o pozwolenie niczyje, co wiosnę wychylały nieliczne zresztą główki, po nad zaniedbaną powierzchnią dawnych trawników. Pani jenerałowa nie lubiła przebywać wśród barwnego i wesołego państwa roślinności, nie lubiła nawet patrzeć na nie. To też ogołocony przez nią wielki dziedziniec Odrzyniecki, w zimie szczególniej pod przysłoną grubej warstwy śniegu, wyglądał dziwnie smutno i ponuro, tak zresztą jak smutno i ponuro wyglądała waląca się w gruzy wielka brama wjazdowa i naga, z ożywiającej ją niegdyś kolumnady odarta, a długim tylko rzędem zimnych jak kryształ okien błyszcząca, frontowa ściana domu. Ganku nie było już tam żadnego, znieść go bowiem kazała pani jenerałowa. Przybywający podjeżdżali prosto pod drzwi, wysokie, z gładko wyheblowaną, nagą powierzchnią, kilku tylko marmur naśladującemi stopniami nad poziom wzniesione i przez sień wielką, zimną, za jedyny sprzęt mającą długie politurowane wieszadła, wchodzili prosto do ogromnego bawialnego salonu, w którym od lat już niepamiętnych, pani jenerałowa przesiadywała zwykle i odwiedzające ją osoby przyjmowała.
Był to salon bardzo obszerny, bardzo zimny i zupełnie prawie pusty, staroświeckie bowiem krzesła i taborety, które sztywnym szeregiem i w znacznych od siebie odstępach stały tam pod ścianami, były tak nieliczne, iż znikały prawie w ogromie przestrzeni. Cztery podłużne, kryształowe, przezroczyste okna, nie osłonięte by najmniejszym cieniem firanki, a wychodzące na ogromny, pusty dziedziniec, zalewały komnatę tę zimnem, monotonnem, białem światłem. Wysoki sufit nieodświeżany znać od czasów niepamiętnych, zczerniałym był prawie od pyłu, na starem jak świat obiciu, okrywającem ściany, błyszczały gdzieniegdzie na wpół starte złocenia i ciemniały jak wielkie plamy, różowe niegdyś, a teraz brudno popielate bukiety.
W głębi salonu, pomiędzy oknami stała szeroka i długa kanapa, starym żółtawym adamaszkiem obita. Przed nią umieszczonym był stół mahoniowy, z niezmiernie wysoką, bardzo kosztowną lampą i stały dwa długie rzędy fotelów, o wysokich rzeźbionych poręczach. Na tej to kanapie siadywała zazwyczaj jenerałowa, tak ukryta za lampą i wysokiemi poręczami foteli, tak maluchna wśród ogromu komnaty, że ktoś z przeciwległych drzwi do salonu wchodzący, musiał dobrze wzrok wytężać, zanim zdołał dojrzeć niby drobny migocący punkcik, mieniącą się na kanapie falę jedwabnej materyi i wyglądający z po za lampy kończyk błękitnego lub amarantowego strusiego pióra.
Owóż, na parę tygodni przed dniem, w którym wśród zgromadzonej rodziny hr. Pompalińskich, spadł piorun w postaci wieści o niefortunnych matrymonialnych zamiarach jednego z jej członków, więc także przed dniem w którym tejże rodzinie przybył z Rzymu wraz z hr. Mścisławem dyplom na prawy już i niezaprzeczalny tytuł hrabiowski, w salonie pani jenerałowej znajdowały się trzy osoby.
Na kanapie siedziała jak zwykle gospodyni domu, mała, chuda bardzo kobietka z cienką kibicią energicznie wciśniętą, w jedwabną suknią, z jaskrawo mieniącej się liliowej materyi, po balowemu u góry wyciętą, w dole rozdętą na krynolinie rozmiarów niepomiernych. Odsłoniętą jej szyję, pomarszczoną i żółtawą, okrywały trzy sznury wielkich, niezmiernie cennych pereł, tuż pod głęboką wklęsłością, znajdującą się tam gdzie bywa zwykle podbródek, spięte klamrą ze szmaragdów i brylantów. Zupełnie prawie białe jej włosy, zwinięte w mnóstwo loków i loczków, piętrzyły się do koła głowy jej bardzo wysoko, a nad niemi piętrzył się jeszcze mały loczek aksamitny ze sterczącem i niby chorągiewka powiewającem piórem amarantowej barwy. Na odsłoniętych też aż po łokieć ramionach wiły się liczne bransolety ze złota i drogich kamieni, a wszystkie szczegóły tego, co najmniej dziwacznego stroju, były tam nagromadzone w tak wielkiej obfitości, w tak chaotycznem ze sobą pomieszaniu, że cała postać pani jenerałowej, podobną była zdaleka do wielkiej masy, na jeden stos niedbale rzuconych: jedwabiów, koronek, piór, złota i brylantów. Trzeba było dopiero zbliżyć się do tego nieforemnego, a jaskrawemi barwami mieniącego się i złotem błyskającego czegoś, aby dojrzeć twarz kobiecą, malutką, chudą, kościstą, z ustami tak wązkiemi i zaciśniętemi, że prawie niewidzialnemi, z cerą żółtawą, z czołem zmiętem w niezliczone, w różnych kierunkach krzyżujące się zmarszczki. Przy większem jeszcze zbliżeniu, dostrzedz się dawały i oczy pani jenerałowej, głęboko osadzone pod wystającemi brwiami, ze źrenicą spłowiałą, wpółszarawą jakąś, wpół zielonkowatą, która z pod pomarszczonej, żółtej, nerwowo drżącej powieki, błyskała niekiedy ostrem, zimnem, przeszywającem światłem.
Kobieta ta, na widok której chciałoby się albo parsknąć śmiechem, albo oczy zamknąć, byłażby tą dawną Cecylią Pompalińską, o kibici przypominającej młodą łanię, o szafirowem, głębokiem oku, o ściągłym, smętnie bladawym owalu twarzy? Tak była ona tą samą dawną Cecylią — wyszłą tylko niby odwrotnie wzięta Wenus z mętnych, ciężkich fal kilkudziesięciu lat życia, z gorzkich, mętnych fal tych myśli, które przez czas ten głowę jej napełniały, tych uczuć któremi się karmiła, tych przyzwyczajeń, nałogów, kaprysów w których się nurzała. Żaden mistrz pod słońcem porównać się nie może w sztuce snycerstwa — z życiem. Urabia ono i przerabia kształty ciał i duchów z bogactwem pomysłów — przerażającem. W zaraniu życia swego spotkałeś się był z aniołem; — czekaj aż zjawi się on nad grobem twym — ujrzysz szatana! Niekiedy bywa i odwrotnie, — niekiedy też pod nieprawdopodobną niemal przemianą kształtów, poszukaj tylko treści, — znajdziesz tę samą!
Podobne ubieranie się na codzień w dekoltowane, obcisłe i zarazem bombiaste suknie, w loczki z piórami i w wielką obfitość pereł, złota i brylantów, należało do znanych dobrze całej niemal Litwie, a nieprzeliczonych dziwactw pani jenerałowej. Mniejszem już daleko, niemniej jednak spostrzeżonem przez ogół dziwactwem jej było to, że obwieszając szyję swą perłami i ramiona okrywając bransoletami, pani jenerałowa nie nosiła nigdy na palcach żadnych pierścieni, żadnych prócz jednego małego pierścionka z brylantem, wyglądającym śród czarnej emalii, jak wielka, przeczysta łza. Pierścionek ten, nie wyrównywający wartością jednej z trzystu pereł, zdobiących jej szyję, jednemu z kilkudziesięciu kamieni, wprawionych w jej bransolety, stał się przecież nierozłączną, jakby częścią jej osoby. Nie zdejmowała go nigdy w żadnej okoliczności i nie dawała mu nigdy towarzystwa żadnego. Ludzie szeptali, że „stara sknera” wierzy w talizmany i że pierścionek ów ze łzą brylantową, miał wedle jej mniemania czarodziejską własność strzeżenia od ognia, wody i złodzieja ogromnych jej bogactw.
W niewielkiem od pani jenerałowej oddaleniu, za krośnami pod oknem ustawionemi, siedziała Leokadya Pompalińska, siostra rodzona Pawełka, a od ośmiu lat nierozłączna dniem i nocą towarzyszka pani jenerałowej. Białe, przykre światło z okna padające, oświetlało pochyloną nad haftem wysmukłą i za chudą nieco postać tej jak wiedziano powszechnie, hojnie przez panią jenerałową opłacanej panny do towarzystwa. Niewielką kształtną jej głowę okrywały, z purytańską niemal surowością uczesane włosy kruczej czarności, lecz tu i owdzie połyskujące srebrzystemi nićmi siwizny przedwczesnej widocznie, bo śniada i dziwnie nieruchoma twarz Leokadyi prawidłowością zarysów i kolorytem cery zdradzała najwyżej lat 28.
Trzecią nakoniec osobą znajdującą się w salonie, był tuż obok pani jenerałowej na fotelu siedzący Pawełek.
Pani jenerałowa toczyła z Pawełkiem rozmowę nader widać żywą, bo malutka jej osóbka rzucała się na szerokiej kanapie w nerwowych, nierównych rzutach i podskokach, a z piersi jej ulatywały urywane, piskliwe dźwięki, mające oznaczać śmiech, a w rzeczywistości ani do tego objawu wesołości ludzkiej, ani do niczego najzupełniej nie podobne.
— Tak, tak! kochany waćpanie! mówiła chichocąc niby i podwijając pod siebie nogi, aby je znów z wysokiej kanapy zwiesić o wiele niemi podłogi nie dotykając, tak, tak! posłuchaj mię tylko Waćpan, wyucz się rzemiosła jakiego: szewiectwa, krawiectwa, czy czegoś podobnego, a obaczysz że wyjdziesz na tem dobrze! wyśmienicie!! Dodaję tu zresztą, dodaję! że jeżeli tak sobie postąpisz, będziesz w testamencie moim notowany! zobaczysz jak będziesz...
— Przyznam się pani jenerałowej, przerwał Pawełek, który uśmiechał się i rumienił naprzemian, że mi już podobne emancypowanie się samemu nieraz do głowy przychodziło.
— Emancypuj się kochany waspan! emancypuj! I tylko pamiętaj abyś nad twoim szewieckim czy tam jak sobie chcesz, kupieckim zakładem ogromny szyld zawiesił, a na szyldzie żeby wielkiemi, notuj to sobie waćpan wielkiemi literami wypisane stało: Paweł Pompaliński! Przyjadę sama do Warszawy, żeby to zobaczyć i zanotuję cię dobrze w moim testamencie!
— Trudno by mi to przyszło z powodu przykrości jakąbym uczynił domowi, w którym bądź co bądź wzrosłem i jako tako przeżyłem dotąd...
— Jako tako! podchwyciła jenerałowa, dobrze powiedziałeś kochany waćpan! dobrze powiedziałeś: jako tako! Chichotała znowu piskliwie powtarzając w nieskończoność zda się wyraz przez Pawełka wymówiony.
— Szyld o którym pani jenerałowa mówi ukazałby się szczególnie na dobie w porze, w której domowi hrabiów przybędzie nowy splendor pod postacią dyplomu hrabiów państwa rzymskiego... Pani jenerałowa przestała nagle chichotać i ruszać się na kanapie. Oczy jej przylgnęły do twarzy Pawełka.
— Aha! zawołała, słyszałam! słyszałam! któryś tam z nich pojechał do Rzymu...
— Hr. Mścisław... podjął Pawełek.
— Mścisław! Mścisław! słyszałam! słyszałam! faworyt podobno p. Światosława! prawe oko! prawa ręka! portret stryjaszka! czy tak? prawda? mów kochany waćpan!
— Nie zdaje mi się, aby hrabia Światosław żywił szczególne jakieś, wyjątkowe, żywe uczucia dla starszego ze swych synowców... Uczuć podobnych zresztą nie ma on zdaje się dla nikogo...
— Dla nikogo! nikogo! zachichotała znowu jenerałowa. To bardzo pięknie! to bardzo przyjemnie, to bardzo wesoło!
— Nie można jednak powiedzieć, aby los i powodzenie w świecie młodych hrabiów nie obchodziły wcale hr. Światosława. I owszem, ma on ich jak się zdaje, za przybranych synów swych, a nawet hr. Cezaremu, wbrew wszystkim innym członkom rodziny, okazuje czasem, bardzo rzadko wprawdzie, wyjątkową życzliwość...
— Hr. Cezaremu! doprawdy! Dla czegóż to? słyszałam przecież, że ten wasz Cezary jest kochany waćpanie, wielkim osłem...
— W istocie, uważają go w rodzinie za bardzo, jeśli tak wyrazić się godzi, ograniczonego... z pewnym jakby żalem potwierdził Pawełek.
— Ograniczonego! zachichotała znowu jenerałowa, no, proszę! proszę! Pompaliński ograniczony! Jaki to czasem ten Pan Bóg bywa kapryśny! Żeby to stworzyć Pompalińskiego bez rozumu, chi! chi! chi!
Przestała nagle chichotać.
— No, ale mówże kochany waćpan co o tym dyplomie hrabiowskim! Nie dostaną go pewnie! co? pewno nie dostaną? co?
Gdy wymawiała urywane pytania te, oczy jej niespokojnie biegały po twarzy Pawełka.
— Owszem, odparł Pawełek, hr. Mścisław, zawiadamiał przed kilku dniami rodzinę swą, że prawie już jest pewny otrzymania dyplomu.
Pani jenerałowa żywym nadzwyczaj ruchem poniosła do ust batystową chustkę, którą trzymała w ręku i rożek jej pomiędzy zdrowe jeszcze białe zęby włożyła, jakie to kąsanie chustki było u niej zwykle niemylną oznaką uczuwanej irytacyi i głębokiego namysłu.
— Prawie pewny! zapiszczała, no proszę! prawie pewny! I cóż? pan Świałosław bardzo z tego kontent, bardzo? cóż bardzo kontent?
— Wątpić nie można że pan hrabia będzie zadowolonym z nowego splendoru przybywającego rodzinie, której jest głową, o tyle... o ile może być z czegokolwiek zadowolonym...
Jenerałowa nic zrazu nie odpowiedziała. Odwróciła od twarzy Pawełka oczy zielonkowate teraz a ostro połyskujące i utkwiła je w przeciwległej ścianie. Zarazem róg chustki trzymanej w ręku znikał coraz bardziej w jej ustach, a szczęki poruszały się żywo, gryząc i drąc haftowany batyst. Widać było, że myślała nad czemś pracowicie. Po dość długiej dopiero chwili i nawpół tylko z ust chustkę wyjmując, zawołała, a raczej zapiszczała nagle.
— Cóż, kochany waćpanie! sprzedajecie słyszałam Malewszczyznę.
— Malewszczyzna przypadła w udziale hr. Cezaremu, jak też i pięć innych folwarków. Ale rodzina młodego hrabiego mniema, że korzystniej dlań będzie daleko cały ten fundusz w ziemi posiadany spieniężyć...
— I któż to? któż tak mniema? Pan Światosław pewno?
— Hr. Światosław trzyma w swem ręku główny ster interesów rodzinnych...
— Naturalnie! naturalnie! bardzo pięknie! bardzo wspaniale! Sprzedajecie więc Malewszczyznę?..
— Jutro sporządzoną ma zostać przedwstępna umowa...
— Bardzo pięknie! bardzo zacnie! bardzo po obywatelsku! Sama bo też pora teraz wyprzedawać tu majątki! niech tam już ja... mam także folwark do zbycia... ale mnie tam nic nie obchodzi... co mi tam do tego wszystkiego! ale pan Światosław... taki wielki pan... taki mądry człowiek!.. i filantrop słyszałam i filozof i co tam jeszcze więcej... ślicznie robi! zacnie robi, po obywatelsku robi wyprzedając teraz majątki swego synowca! ale on dba o niego widać, bardzo dba o tego głupiego Cezarka, kiedy tak zajmuje się jego interesami! a korzystna to sprzedaż?
— Bardzo jak na te czasy...
— Bardzo! no proszę! to ten ulubiony Cezarek stryjaszka bardzo będzie bogaty. A ożenią go zaraz? co? powiedz kochany waćpan! pewno już tam pan Światosław księżniczkę jaką czy grafiankę dla faworytka swego w pogotowiu trzyma? co?...
— O ile wiem hr. Cezary marzy o małżeństwie z miłości...
— Z miłości! bardzo pięknie! bardzo poetycznie! romansowy Pompaliński! Pompaliński romansowy! na wystawę wieść, za biletami pokazywać...
Nagle pani Jenerałowa mówić przestała i dobrą już połowę chustki w usta wsunąwszy, a gryząc i przeżuwając energiczniej jeszcze jak wprzódy, popadła w długie, głębokie zamyślenie. Ocknąwszy się z zamyślenia żywo bardzo zwróciła głowę ku siedzącej u okna pannie do towarzystwa.
— Niech panna idzie i każe mi obiad przynieść do mego pokoju! Niech panna powie Ambrożemu żeby posłał natychmiast konnego posłańca po Ickę Zelmowicza... żeby mnie tu za godzinę był i w moim pokoju stawił się. Niech panna brata potraktuje zaciereczką, którą gotują na obiad i niech panna do mego pokoju nie wchodzi dopóki nie zadzwonię...
Rzekłszy to wszystko, porwała się bardzo szybko i bardzo żwawo z kanapy, nie kiwnąwszy nawet głową Pawełkowi, drobnym kroczkiem przebiegła znaczną część wielkiego salonu i zniknęła za drzwiami przyległego pokoju. Gdy biegła, bombiasta liliowa jej suknia, mieniła się, fruwała i szeleściała, perły dzwoniły na chudej szyi, a nad głową, amarantowe piorko trzęsło się jak w febrze.
Wraz z ostatnim wyrazem wydawanych przez panią domu rozkazów, Leokadya podniosła się z za krosien w całej wysokości swej smukłej postaci i sztywna, wyprostowana, z marmurowo nieruchomą twarzą, przechodziła przez salon.
— Leosiu! zawołał na nią zcicha Pawełek powstając z fotelu.
Nie odwróciła głowy. Żadnem słowem ani spojrzeniem nie odpowiedziała na wołanie brata i wyszła z salonu.
Pawełek stanął nad opuszczonemi przez siostrę krośnami i szklanny wzrok utopił w barwistym hafcie, na krośnach rozpiętym.
— Boże mój! szepnął, przez ile to lat, przez ile to już dni ta biedna Leosia haftuje tu już tak siedząc pod oknem i słuchając pisków tej starej czarownicy! Biedna siostra!
Leokadya wróciła do salonu i szła znowu ku krośnom. Pawełek drogę jej zastąpił i ujął rękę jej, która śniada, podłużna i delikatna, zimno i nieruchomie pozostała w jego dłoni.
— Obojętnie witasz mię, Leokadyo, zaczął z żalem Pawełek, a przecież dziś widzimy się pierwszy raz po dwuletniem rozłączeniu.
— Cóż ztąd? odparła Leokadya łagodnym lecz zimnym głosem, był przecież czas, w którym nie widywaliśmy się ze sobą po lat kilka. Przywykłam do tego.
— I powiedz także, iż straciłaś dla mnie wszelkie przywiązanie. Leokadya po raz pierwszy w ciągu rozmowy podniosła na brata oczy duże czarne, z dziwnie zamglonem, zmartwiałem jakby spojrzeniem.
— A ty? zapytała głosem obojętnym, zarazem cień smutnego jakby uśmiechu przewinął się po jej kształtnych, bladawych ustach, aby wnet zniknął i pozostawił na twarzy całej zwykły jej wyraz kamiennej jakby obojętności...
— Ja? odparł żywo Pawełek, ja kocham cię zawsze Leosiu! Chwile dzieciństwa, któreśmy razem spędzili w domu rodziców naszych, nie wyszły mi nigdy z pamięci.
— Doprawdy? krótkiem i obojętnem pytaniem odpowiedziała Leokadya. Zarazem usiadła przed krośnami i zaczęła rozwijać motek barwistej włóczki.
— Możeszże wątpić o tem, Leosiu?
— O czemże na świecie zwątpić nie można?
— Widać dobrze żeś tyle lat przepędziła z panią jenerałową, która zdaje się że w nic boskiego nie wierzy. Nie powinnaś przecież wątpić o mojem sercu?
Leokadya podniosła znowu mętne swe, chłodne spojrzenie na brata i zapytała:
— Dla czego?
— Dla czego! wybuchnął Pawełek, dla tego przecież że powinnaś wiedzieć, iż mam serce!
— Zkądże mam o tem wiedzieć?
— Mogłabyś uwierzyć mi, gdy ci to mówię! wpół gniewnie wpół z bólem odparł Pawełek.
— Wszyscy mówią że mają serce. Jest to pretensya najogólniejsza pomiędzy ludźmi i najmniej ze wszystkich uzasadniona.
— O mój Boże! co się też stało z tobą, Leosiu! Jesteś zimną jak lód a gorzką jak piołun!
— Czy znajdujesz, że żyjąc tu od lat ośmiu, mogłam zachować czułość gołębią i słodycz miodową?
— Prawda! nie jesteś szczęśliwą, ale... toć i ja przecież nie na różach spoczywam... chleb łaskawy jem... męzczyzną jestem i niczem jestem, a jednak...
— Żyjesz wśród szerokiego świata... a ja... tu!..
Odjęła rękę od krosien i suchym, acz szerokim gestem wskazała na martwo za oknami leżący dziedziniec, ogromny, nagi salon i drzwi, za któremi przed chwilą zniknęła była pani jenerałowa.
— Tak; smutnie rzekł Pawełek, a przecież i tu widywać musisz mnóstwo ludzi. Do pani jenerałowej zjeżdżają się jak na odpust...
— Nie należę do towarzystwa tych ludzi... rzuciła Leokadya.
— Czyż nikt z nich nie zwrócił uwagi na ciebie, nie spostrzegł twej piękności? nie ocenił twych zalet? czyż i ty sama wśród tylu osób nie znalazłaś takich, któreby ci rozgrzały serce i uprzyjemniły życie?
— Chciałabym abyś był tu kiedykolwiek gdy te... osoby... będą tu wszystkie razem zebrane! Bardzo jestem ciekawą, czy uczułbyś serce twe rozgrzanem i uprzyjemnionem życie?
Pawełek westchnął.
— Czy myślisz, rzekł, że ja pomiędzy aniołami żyję?
— Tem gorzej! wymówiła Leokadya i pochyliła się nad wielką, pąsową różą, której wyszywanie kończyła.
Pomiędzy rodzeństwem nastąpiło dość długie milczenie. Pawełek stał naprzeciw siostry, po drugiej stronie krosien, ze skrzyżowanemi na piersi ramionami. Zmartwiony zrazu i obrażony obojętnem przyjęciem i całem znalezieniem się siostry, teraz czuł się widocznie zniecierpliwionym i zakłopotanym.
— Powiedz mi Leosiu, ozwał się porywczo nieco, czy ci się bardzo już sprzykrzyło to wiekuiste wyszywanie na kanwie róż i niezapominajek?
— Cóż robić? odparła obojętnie, skoro w nas ani na około nas nie rozkwitają kwiaty żywe, dobrze jest mieć przed oczami choćby włóczkowe.
— Winszuję, całkiem już gniewnie rzucił Pawełek, co do mnie, boli mnie bardzo, gdy patrzę na rzeczy, które widywałem dawniej żywemi i pięknemi, a które ukazują mi się teraz w stanie skamieniałości!
Wziął za kapelusz i wyciągnął rękę ku siostrze.
— Bądź zdrowa Leosiu! zobaczemy się zapewne znowu za jakie lat kilka!
Igła wypadła z cienkich, delikatnych palców Leokadyi.
— Gniewasz się na mnie Pawełku? zapytała, zarazem w oczach jej podniesionych na twarz brata, po raz pierwszy i na króciutko mignęła drobna iskierka uczucia.
— Już też nie mam zdaje się powodu zachwycania się nad sposobem, w jaki się ze mną obchodzisz! odrzekł ułagodzony już nieco brat.
Żałując jakby chwilowego objawu bardziej miękkich uczuć, Leokadya wróciła do swej roboty.
— Nie miałam też i nie mam najmniejszej pretensyi do zachwycania kogokolwiek towarzystwem mojem; rzekła oschlej jeszcze niż mówiła wprzódy.
— A jednak, zbliżając się ku niej zaczął Pawełek, gdybyś tylko chciała... dwoje nas jest tylko na świecie... moglibyśmy powierzyć sobie wzajem to co nam dolega...
Szybkim ruchem, przelękniona jakby podniosła głowę.
— Powierzać? powtórzyła. Na cóżby się to zdało. Przywykłam milczeć...
— Ja bo znowu całkiem innej niż ty jestem natury! wybuchnął Pawełek. Umiem jeszcze dzięki Bogu wierzyć i nie kocham się bynajmniej w dzikiemś jakiemś milczeniu!
— Winszuję! krótko i nie podnosząc oczu z nad roboty rzekła siostra.
Milczeli znowu chwilę. Pomiędzy rodzeństwem tem, które jednak cały wiek dziecinny spędziło razem i z którego jedno o rok jeden tylko starszem było od drugiego, długie rozłąki i anormalne jakieś warunki życia i rozwijania się, wystawiły wysoką, silną przegrodę z lodu i głazów. Chciał i usiłował obalić ją Pawełek, nie chciała i nie usiłowała Leokadya.
Wnosząc z całej osoby jej, mniemaćby nawet można że niczego pod słońcem nie chciała i o nic się nie starała.
— Czy często odwiedzasz ciotki nasze? zapytał brat z kapeluszem w ręku stojąc przy krośnach.
— Odwiedzam je dwa razy na rok, to jest za każdym razem gdy otrzymuję moją zapłatę...
— Którą odwozisz ciotkom...
Milczała.
— Chciałbym także odwiedzić ciotki nasze!
— Dobrze. Przyjedź tu jutro, pojedziemy razem. Jutro właśnie mój termin.
Pawełek wpół z gniewem!, wpół swawolnie, pochwycił rękę siostry, wyjął z jej palców igłę i pochylając się aby zajrzeć w oczy, zawołał.
— Leosiu! kochana, biedna siostro moja! czyż tak już dziś rozstać się ze sobą mamy? czyż nie powiesz mi żadnego słowa, któreby ci z serca wypłynęło? nie dasz mi żadnej dobrej rady?
Leokadya zdawała się wahać przez chwilę, pomiędzy oschłem milczeniem, które zrosło się było jakby z jej naturą, a cieplejszem, miększem uczuciem, które znowu bladą iskierką zaświeciło w jej oku. Nie wysunęła z dłoni brata ręki swej, jak to była uczyniła przy początku rozmowy, lecz wyprostowana i sztywna jak zwykle, powstała z za krosien i ze spuszczonemi powiekami, zwolna wyrzekła.
— Jakież ja ci słowo powiedzieć mogę, któreby mi z głębi serca płynęło? Życie jest smutną rzeczą mój Pawle. Jakąż ci dobrą radę udzielę? Nie wiem, nie znam szerokiego świata, wśród którego przebywasz, nieświadomą jestem jego potrzeb i stosunków... ale postąp może wedle rady jenerałowej... jeżeli możesz... jeżeli ci źle, postaraj się aby było lepiej...
— Dziękuję ci i za to, wyrzekł Paweł i z istotnem wzruszeniem, pocałował rękę siostry, która na żywy uścisk jego odpowiedziała lekkim bardzo zaledwie uściskiem.
Wychodząc z salonu, Pawełek spotkał się we drzwiach z Izraelitą, Ickiem Zelmanowiczem, słynnym podówczas w okolicy całej handlarzem majątków obywatelskich. Stręczył on właścicielom miejscowym, nabywców ze stron odległych przybywających, nabywcom właścicieli chętnych do pozbycia się swej własności. Brał na siebie przedwstępne kroki, ułatwiał zawieranie umów, usuwał trudności. Zarazem był on faktorem w innych jeszcze pomniejszych dziedzinach handlu, odwiecznym i domowym prawie tutunfackim jenerałowej, z ciałem i duszą usługom jej oddanym.
W długim chałacie, z czapką wyszarzaną w ręku, Icko Zelmanowicz głaszcząc długie rude pejsy, zwolna przeszedł salon a zatrzymując się w pobliżu drzwi sypialni jenerałowej, zapytał:
— Czy pani jenerałowa tam?
— Tam, odpowiedziała Leokadya głowy nie podnosząc.
— Czy mogę wejść?
— Możesz.
Izraelita bez najmniejszego szelestu, drzwi otworzył i również cicho zamknął je za sobą.
Wśród ciszy zupełnej, która wielki salon zaległa dochodził z przyległego pokoju piskliwy głosik jenerałowej wykrzykującej bardzo żywo i chichocącej tak jak chichotała ona zwykle wpółspazmatycznie, wpółzjadliwie. Od czasu do czasu basowym głosem odezwał się i Zelmanowicz zapytując lub odpowiadając. Rozprawa ta trwała dobrą godzinę, poczem otworzyły się znowu drzwi cichutko i Zelmanowicz ukazał się w progu sypialni.
— Icek! z głębi pokoju piskliwie a donośnie dźwięczał za odchodzącym głos jenerałowej; pamiętaj Icek! jeżeli mi ten interes urządzisz, będziesz notowany w moim testamencie!
Izraelita zgiął się w nizkim ukłonie i odszedł. W sypialni ozwał się silnie poruszony dzwonek. Leokadya wstała od krosien i niepospiesznym bynajmniej lecz powolnym i równym, jak zwykle krokiem, zmierzyła ku sypialni.
Sypialnia pani jenerałowej była bardzo do salonu podobną: wielką, wysoką, rażąco światłą i posępnie pustą komnatą. W głębi jej tylko istniał kącik bardziej nieco przytulny. Stała w nim kozetka wygodna przed nią czworokątny, duży stolik, obok kozetki staroświeckie, ozdobne mnóstwem szuflad hermetycznie zamykanych opatrzone biuro. Przedmiotami jednak, które w mieszkaniu tem pustem, oschłem, zimnem najbardziej uderzać i nawet zadziwiać mogły, były obrazy i obrazki okrywające naprzeciw kozetki część ściany, z której tu i owdzie opadał tynk sinawą farbą powleczony. Były to obrazy różnych rozmiarów i różnej wartości: pastelami i olejnemi farbami malowane, sztychy, a nawet małe z illustracyj jakichś powycinane drzewo i staloryty. Cały ten zbiór różnorodny, łączył się przecież w jedną harmonijną całość, myślą, która mu przewodniczyła. Akwarelle, sztychy i drzeworyty, przedstawiały tam nieodmiennie ciepłe jakieś serdeczne sceny rodzinnego życia, rodzinnych miłości i radości, albo też wizerunki wielkich, bohaterskich czynów odwagi i poświęcenia. Tak na największym z pomiędzy wszystkich i najpiękniej wykonanym, widać było dwoje starych małżonków, w staroświeckiej komnacie siedzących przy kominkowym ogniu, z błogiem zadowoleniem i z przedświtem jakby spokojnej, uśmiechnionej śmierci na twarzach. U nóg ich bawiło się dwoje rumianych, złotowłosych wnucząt, w pobliżu, dokoła stołu oświetlonego lampą, siedziało z książkami i robotami kilka osób średniego wieku, w głębi młode dziewczę grało na fortepianie, a przy domowej tej muzyce, dokoła stołu z lampą, pląsało w wesołych poskokach troje podlotków. Scena to była tłumna i gwarna, lecz zarazem dziwnym spokojem, szczególnem ciepłem serdecznem, szczególną jakąś ciszą domową owiana. Para starych małżonków, wysunięta na plan pierwszy stanowiła w niej punkt, około którego wszystko tam obracać się zdawało. Obraz ten, ujęty był w złocone ramy, bardzo kosztowne i wisiał po samym środku osobliwej tej galeryi. Nieco dalej wyborny sztych angielski, przedstawiał parę młodych oblubieńców, ręka w rękę idących do ślubnego ołtarza. Z twarzy ich biła świetlista łuna miłości i szczęścia. Tuż obok znowu młoda matka, własną piersią zasłaniała swe dziecię przed napaścią rozjuszonego tygrysa, owdzie młode dziewczę, świeże jak wiosna, zbierało kwiaty na łące, a tam osiwiały przedwcześnie uczony, siedział nad księgą z czołem oblanem białem światłem świtu. Zbiór ten obrazów, dokonany w najrozmaitszych widać porach i okolicznościach, bezwzględnie na artystyczną wartość swą, przedstawiał świat jakiś idealny, z wizerunków samych tylko wdzięków i świętości życia ludzkiego złożony. A rozwiesiła go pani jenerałowa w ten sposób, że czy to siedząc na kozetce, czy leżąc na staroświeckiem, twardo usłanem łożu swem, wygodnie patrzeć nań mogła i najdrobniejsze jego szczegóły wyraźnie dostrzegać przy świetle alabastrowej lampy, która na srebrnych łańcuchach, zwieszając się od sufitu dzień i noc przed tym szczególnym ołtarzem płonęła smukłym, złotawym ognikiem.
W chwili jednak gdy Leokadya wchodziła do sypialni, pani jenerałowa nie patrzała na wiszące na przeciw niej obrazy i obrazki, ale z batystową chustką włożoną w usta z ruszającemi się szczękami a oczami nieruchomo utkwionemi w przestrzeni, siedziała na kozetce w głębokiem zamyśleniu pogrążona. Na żółtem, pomiętem czole jej zmarszczki poruszały się i falowały, od chwili do chwili przestawała żuć batyst i tryumfująco jakby uśmiechała się do swych myśli. Nagle wyprostowała się, rzuciła na środek pokoju pogryzioną i podziurawioną chustkę i zawołała.
— Sprzątnij panna tę chustkę a podaj mi inną!
Leokadya, która zatrzymała się była u drzwi, odsunęła szufladę komody i rozkaz spełniła. Jenerałowa nie zwracając na nią wzroku rzekła znowu.
— Podaj mi panna papier i kałamarz!
Po chwili pani jenerałowa, uśmiechając się wciąż do swych myśli i z oczami zielonkowato błyszczącemi, na kawałku prostego papieru i grubem gęsiem piórem pisała co następuje:
„Proszę kochaną waćpanią abyś była tu u mnie jutro jak nay Raniey. Interes warzny.

Cecylya Orczyńska“.

Zmięła raczej niż w formę listu złożyła szmatkę papieru, lakoniczne słowa te zawierającą i położywszy na niej adres; „Madam, Madam Juliette de Trzaska-Kniks“, rzuciła ją na stół przed Leokadyą.
— Niech panna powie Ambrożemu, aby odesłał to zaraz do Białowzgórz. Zaraz tylko! zaraz! zaraz!
A gdy Leokadya odeszła, jenerałowa wsunęła się z podkurczonemi nogami w głąb kozetki i zachichotała ostro, przeciągle.
— Dyplom! wołała, dyplom hrabiowski! dyplom! uciecha wielka! zaszczyty! tryumfy! Aha! posmaruję ja wam trochę octem i żółcią ten wasz dyplom! Głupcy!
Ostatniemu wyrazowi temu rzuconemu w powietrze wraz z ostrym przeciągłym śmiechem, niby echo odpowiedział u okna inny głos jakiś suchy, chrypliwy, staruszkowaty.
— Głupcy! głupcy! dwukrotnie rozległo się echo po wielkim, pustym prawie pokoju.
Była to wielka zielona papuga, która siedząc w obszernej, pozłacanej klatce, naśladowała głos swej pani. Jenerałowa z rodzajem zadowolenia, zwróciła twarz w stronę klatki.
— Dobrze mówisz, papuziu! zawołała, ludzie są głupi! prawda?
— Głupi! głupi! odpowiadała papuga.
— I podli! głośniej jeszcze zawołała jenerałowa.
— Podli! podli! chrypiał u okna ptak, rozwijając skrzydła i łopocąc niemi w powietrzu.
— Poeci kłamią! krzyczała już prawie jenerałowa, którą ta rozmowa z papugą szczególnie i nerwowo zdawała się podniecać.
— Poeci kłamią! powtórzył ptak.
— Malarze kłamią! krzyknęła kobieta.
— Kłamią! kłamią! kłamią! powtórzyło chrapliwe echo.
— Nędza na świecie! nędza! ciszej już nieco wymówiła jenerałowa.
— Nędza! basowym, ponurym głosem zakończyła papuga.
Kobieta i papuga umilkły. Cisza głęboka zaległa pokój. Zmrok wieczorny wpływał przez trzy wielkie okna okrywając sufit i ściany pokoju długiemi, szaremi smugami cieniów.
Leokadya która przy początku rozmowy jenerałowej z papugą wróciła do sypialni stała u drzwi w nieruchomej postawie. Pochylona twarz jej była bardzo bladą, ręce bezwładnie na czarnej sukni zwieszone.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.