Pompalińscy/Część druga/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pompalińscy |
Wydawca | Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“ |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cała powieść |
Indeks stron |
Tak to się zwykle na świecie zdarza, że gdy jeden jakiś człowiek, za pomocą sprytu swego i zręczności, koło fortuny swej szybko i z powodzeniem wtacza na wysoką górę, czepia go się zaraz cały rój ludzi innych, aby przymocowawszy się do pół jego szaty, lub do osi jego koła, wkradać się tam, gdzieby się nigdy o siłach własnych wdrapać nie zdołali. Tymi niezbędnymi towarzyszami wszelkich górskich wojażów bywają najczęściej krewni zręcznego szczęśliwca. Jednym z towarzyszów takich, którzy uczepiwszy się szaty ojca, znanych nam już trzech hrabiów braci, zdołał wdrapać się jeśli nie zbyt wysoko to zawsze dość wysoko — był dziad Pawła i Leokadyi. Gdy szczęśliwszy krewny jego zgromadzał wielkie bogactwa i kładł z nich podwaliny prawdziwie magnackiej fortuny, jako satelita krążąc w koło niego i przyjmując w siebie drobniejsze tylko, ze słońca jego wymykające się promyki, uciułał sobie przecież wcale niezły mająteczek — coś niby 60 czy 80 chat, w których mieszkało 300 czy 400 kołtuniastych dusz poleskich. Mająteczek ten odziedziczył po nim syn jedynak, a Pawła i Leokadyi ojciec, a że wystąpił w świat jako rządny gospodarz, a wcale nie utracyusz żaden, śmiało tedy powiedzieć można, że żył sobie jak u Pana Boga za piecem; łąki, mąki, ryb i grzybów podostatkiem mając, a z bogatszej o wiele paranteli swej niepomierną dla siebie chlubę i pociechę czerpiąc. Ożenił się wcale pomyślnie, dwoje dzieci urodziło mu się szczęśliwie i wzrastało hożo, słowem był to przez pewną część żywota człowiek bardzo porządny, doskonale szczęśliwy i bardzo spokojnego temperamentu.
I jedną tylko słabość miał ów pomniejszy Pompaliński. Lubił pasyami konie i trzymał ich sporo, a wszystkie były bardzo piękne i cenne. Pysznił się niemi przynajmniej o tyle, co krewnymi swymi, Pompalińskiemi z Pompalina.
Owóż spadł nań pewnego razu piorun i ugodziwszy w najsłabszą stronę jego istoty, taką zrządził rewolucją, że odtąd wszystko już w nim i dla niego miało być inaczej.
Działo się to w mieście Pińsku, — w czasie dorocznych kontraktów, więc ogromnego zgromadzenia ludzi wszech stanów i stopni. Pomniejszy Pompaliński, siedział sobie u otwartego okna oberży, w której przez czas kontraktów zwykł był zamieszkiwać i z rozkoszą a dumą niewypowiedzianą przyglądał się karej szóstce swej, pod przewodnictwem stangreta i forysia ku poblizkiej studni zwolna przez ulicę defilującej. W tej samej chwili na ulicy, tuż pod oknem, przy którym siedział, zatrzymała się gromadka ludzi. Składali ją: dwaj sąsiedzi jego, zamożni i wielce porządni obywatele, trzeci męzczyzna jakiś nieznany mu, lecz również na wielce porządnego obywatela wyglądający, więc gość zapewne z innego powiatu, na sławne kontrakty pińskie przybyły i — żydek faktor gadatliwy jak sroka, a zwinny jak jaszczurka.
— Czyje to konie? zapytał obywatel nieznany, wzrokiem prowadząc za dzielną, śliczną szóstką karych.
— Leonarda Pompalińskiego, odparli jednogłośnie dwaj obywatele miejscowi.
— Dziwna rzecz! zaczął gość, nie słyszałem nigdy, aby Pompalińscy mieli jakie dobra w Pińszczyźnie i bywali w Pińsku...
— Bo też to nie z tych Pompalińskich...
— Ten pan Leonard, proszę jasnych panów, podchwycił żydek faktor, ten pan Leonard jest sobie z Pompalińskich podlejszych...
Obywatele rozśmieli się chórem, a gość z innego powiatu odwrócił wzrok od ślicznej szóstki, skinął ręką jakby chciał powiedzieć: a więc patrzeć nie warto! i odszedł wraz z towarzystwem swem w inną stronę.
Że pana Leonarda na miejscu, tuż zaraz apopleksya nie zabiła, przypisać to trzeba było wyjątkowej jakiejś dla niego łasce Bożej i wstawieniu się do Pana Zastępów tej Matki Boskiej Ostrobramskiej, której wizerunek wisiał w sypialni nad łożem jego. Chciał porwać się, wybiedz, współobywateli na pojedynki wyzwać, a żydka faktora za pejsy rude wytargać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Jęknął tylko, twarz szkarłatem okrytą w dłoniach ukrył i ciężko sapiąc oddał się cały ponurym rozmyślaniom. Po godzinie dopiero powstał, wąsa bujnego dumnie pokręcił i rzekł do siebie.
— No, pokażę ja im teraz czy ja z tych samych Pompalińskich jestem czy nie z tych samych! czy z podlejszych jestem, czy ze szlachetniejszych!
I pokazał. Poczciwy swój dom drewniany, obszerny, ciepły i zaciszny, zwaliwszy, wybudował natychmiast grubą i wysoką trąbę murowaną, u szczytu zaopatrzoną w krzywą wieżyczkę, a wewnątrz zawierającą ni mniej ni więcej jak 550 wschodów, bardzo krętych i nadzwyczaj wązkich. W tej to trąbie, nazwanej przez ogół sąsiadów pałacem, wydał kilkanaście z rzędu bardzo świetnych balów, takąż liczbę niezmiernie sutych i tłumnych polowań, przyjął dwa razy z nadzwyczajną pompą trzech hrabiów, jednego księcia i jednego gubernialnego marszałka, odłużył się naprzód po szyję, potem po uszy, a potem aż po włosy i gdy mu już ani najmniejszy nawet czubek siwiejącej czupryny nie wyglądał z nad stosu powydawanych weksli, dokumentów i innych tym podobnych skryptów, dostał ze zgryzoty ataku apoplektycznego i od czego był powinien przed kilku laty w onej oberży, smutnej pamięci zacząć, na tem wśród gruzów majątku i domowego szczęścia — skończył. Wkrótce po nim umarła i żona jego, której wspaniałe serce wszystkiemi siłami dzieląc wzniosłą ambicyą i chwały godne dążenia małżonka, ruiny ambicyi i dążeń tych przenieść nie mogło i — z żalu po minionej, a tak krótko trwałej wielkości pękło.
A za cały ślad przejścia przez ten padół ziemski dwojga tych ludzi, za całą pamiątkę traicznej ich doli i męczeńskiego końca — zostały: wielka trąba murowana, dumnie a poetycznie rysująca się na mglistem niebie pińszczyzny i — dwoje dzieci bez chleba ni dachu.
Trudno zaiste odgadnąć, coby się było stało z temi drobnemi sierotami, gdyby nieboszczyk Leonard — męczennik, nie miał w odległym dość od pińskiego powiecie, trzech sióstr rodzonych, które wszystkie w stanie panieństwa pięćdziesiątek i sześćdziesiątek doczekawszy, żyły sobie cichuteńko i wygodniuteńko w wiosczynie, kędyś pomiędzy wysokiemi wzgórzami zarzuconej, a zbiorowy ich posag przedstawiającej. Dziedziczki dziesięciu chat, w których żyło około 40-tu poddanych dusz kmiecych, trzy siostry owe: Brygida, Aniela i Marya, dowiedziawszy się o śmierci braterstwa i towarzyszących jej okolicznościach, posłały głąb pińszczyzny stary koczobryk parą koników zaprzężony i starego furmana Grzegorza, z poleceniem aby tenże Grzegorz wyszukawszy dwojga sierot do koczobryka je wsadził i jak najtroskliwiej do Bobrówki przywiózł.
Tak się i stało. Sieroty przybyły do Bobrówki, ale jakkolwiek rade im z całego serca, trzy siostry popadły wnet w kłopot niemały. Dziewczyna jak dziewczyna — łatwo z nią będzie. Wychowa się to jako tako, a potem za mąż wyjdzie, co więcej, gdy zamąż wyjdzie Pompalińską nazywać się przestanie. Ale chłopiec! zostanie on Pompalińskim na zawsze, nie sposób więc, aby tak sobie wzrósł w Bobrówce, na las i wzgórza patrząc. Trzebaby go wychować świetnie! karyerę mu jakąś zapewnić! ale jaką? z pomocą jakich środków? Nie; z chłopcem, który nazywa się i do śmierci nazywać się nie przestanie Pompalińskim, trzy takie niebogate i nieuczone kobiety jak siostry: Brygida, Aniela i Marya rady sobie dać nie będą mogły. Koszta to były nad możność, zadanie nad rozum, odpowiedzialność nad siły! Po takich rozmyślaniach i odpowiednich im naradach, siostra Brygida jako Minerwa domu, wystosowała do najbliżej z trzech hrabiów-braci mieszkającego hr. Jarosława list, w którym opisała mu godne litości położenie małego Pompalińskiego i zapytywała: czy też byłoby to rzeczą możebną, aby tenże mały Pompaliński wzrósł kiedyś na ekonoma, pisarza prowentowego lub kogokolwiek podobnego, co niezawodnie musiałoby nastąpić gdyby się przy swych niebogatych i nieuczonych ciotkach wychował.
Hrabia Jarosław uznał, że było to rzeczą zupełnie niemożebną i po małego Pompalińskiego, kamerdynera swego przysławszy, zabrał go do siebie, listownie ciotki jego zapewniając że da mu jaknajstaranniejsze wychowanie i odpowiednią przyszłość mu zapewni. Tak tedy Pawełek w 12-ym roku życia wyemigrował do domu bogatych krewnych swych. O rok młodsza od niego Leokadya, pozostała w Bobrówce. Jeżeli jakiekolwiek przymioty górowały w charakterach i wykształceniach trzech sióstr, Leokadyi ciotek, były nimi z pewnością: dobroć, miękkość, tkliwość serc i mistrzowska umiejętność wyrabiania niezrównanie doskonałych konfitur, konserw, pierników, wędlin i t. p. wiejskich przysmaków. Kochały się pomiędzy sobą prawdziwie idyllicznie, pokochały też serdecznie i biedną sierotę. Pochłaniały same codziennie olbrzymią ilość w rozmaite kombinacye ułożonych: cukru, maku, miodu i wieprzowiny, kombinacyami też temi żywiły sierotę ze szczodrością żadnym brakiem ni skąpstwem nigdy nie ograniczoną. Zresztą, pozostawiały jej jaknajzupełniejszą swobodę działania, to jest: biegania po ogródku, hasania po wzgórzach, a w dnie upalne spania lub marzenia w zielonym, chłodnym cieniu poblizkich gajów. I tylko w słotne dnie jesienne lub długie zimowe wieczory, ciotka Anielka uczyła ją haftować i na kanwie włóczkami wyszywać, ciotka Marynia przeróżne wyżej wspomniane kombinacye z cukru, maku, miodu i innych wiktuałów sporządzać, ciotka Brygisia zaś czytać, pisać i rachować. Ta ciotka Brygisia była sobie dość niepospolitą osobą. Przez całe życie swe wielki miała pociąg do literatury, umiała pisywać listy wcale ładnym stylem, nadzwyczajnie lubiła naturę i niewiadomo już jakim sposobem, ot tak nieznacznie jakoś, pomaleńku uciułała sobie niewielką lecz ładną biblioteczkę, złożoną z poezyj Mickiewicza, Odyńca i innych wieszczów rodzinnych, jako też i kilkudziesięciu tomików powieści tak oryginalnych polskich, jak tłómaczonych. Wyuczywszy tedy Leokadyą bardzo płynnego, wprawnego czytania, ciotka Brygisia dopuściła ją do sanktuaryum swojej biblioteczki i dzieliła się z nią nietylko już temi pisanemi skarbami ale i temi, które w kształcie wspomnień, tęsknot i zachwytów przerozmaitych, przechowywała starannie w głębi tkliwego swego serca. Wtedy to widywać można było bardzo często, młode 15-to, a potem 16-to letnie dziewczę, z czarnem ognistem okiem i wysmukłą, giętką kibicią, wybiegające o wschodzie słońca z dworku, pomiędzy wzgórzami w dolinie rzuconego i z książką w ręku, wbiegające na najeżony szczyt wzgórza. Tam dziewczę to siadało pomiędzy nizkiemi krzakami jałowców i szeroko otwartemi oczami przypatrywało się różowemu wschodowi słońca. Potem, zaledwie słońce uszło mały kawałek dziennej swej drogi, dziewczę trzymało już oczy utkwione w roztwartej książce i chciwie czytało, dość często też opierając czarnowłosą główkę o miękką kępkę liliowego czombru, patrzało w niebo, prosto w błękitne, wyiskrzone niebo i głośno, z przejęciem się nadzwyczajnem deklamowało na pamięć, długi ustęp jakiś z Wallenroda, Dziadów lub Dziewicy Jeziora. Ale kiedy słońce zbliżało się ku południowej swej mecie, dziewczęcia nie było już na wzgórzu. Wtedy można je było ujrzeć tam, kędy po zielonej dolinie, płynęła srebrzystym pasem rzeczka kręta i pienista, jak zdjąwszy z drobnych stóp obuwie i rozpuściwszy warkocz, wraz z gromadką wiejskich dziewcząt i chłopaków brodziła po płytkich brzegach rzeczki, rzeźwiąc sobie chłodną falą twarz rumianą i ogorzałe rączki, zbierając do fartuszka błyszczące kamyki lub zgarniając z powierzchni wody białą pianę, aby pełnemi dłońmi bryzgać nią na twarze i suknie towarzyszy. Po zielonej łączce rozlegały się wtedy śmiechy głośne, przeciągłe, chóralne, słychać było pluski poruszanych fal wodnych, migotały w błękitnem powietrzu żwawe postacie uganiającej się swawolnie wesołej gromadki, a wszystko to trwało póty, dopóki od dworku nie doleciał głos bardzo cienki i bardzo łagodny, wołający po kilkakroć.
— Leosiu! Leosiu! Leosiu!
Wtedy dziewczę ze dworka, opuszczało gwarliwych swych towarzyszy, odrzucało na plecy długie swe czarne, pianą wód rzecznych ubielone warkocze i biegło przed siebie z rozpostartemi jak skrzydła ramiony, aż przemknąwszy przez mały, okrągły dziedzińczyk, na którym liczną, sforną gromadą kwakały kury i gęgały gęsi, rzucała się w otwarte zawsze przed nią ramiona, stojącej na ganku i wołającej ją na obiad Anielki lub cioci Maryni.
Ciocia Brygisia nie wtrącała się nigdy do niczego, co tyczyło się obiadu lub wieczerzy. Pozostawiała to siostrom, trzymając w zamian w ręku swem ster, tak zwanej męzkiej gospodarki. Jakkolwiek bowiem była w duszy poetką i jak ją siostry z pobłażliwym uśmiechem nazywały literatką, ciocia Brygisia była też kobietą bardzo praktyczną, była prawdziwą głową tego — Edenu. Tak, Eden to był istotny ta mała Bobrówka w głębi dolinki, wzgórzami przed światem ukryta. Nikt się tam nigdy z nikim nie kłócił, nikt krzywem okiem na nikogo nie spoglądał, nikt za niczem nie tęsknił i nikogo nie nienawidził. A wszystkiego tam było podostatkiem: wędlin wybornych, warzyw, owoców, pierników, konserw i makagigów.
Ale — Eden, jakkolwiek był Edenem, istniał przecież w tej stronie świata, która na ogół biorąc, żadnego wcale z Edenem podobieństwa niema. Dola ogólna różową swą lub czarną barwą zaprawia zwykle dole pojedyncze, choćby najcichsze, choćby najskromniej kryjące się w dolinach między wzgórzami. Tak i tu było. Gdy pod ciosami wielkiej burzy, zadrżał aż do podstaw grunt całego kraju, zatrzęsła się wraz z nim i mała Bobrówka, a wichry które po szerokiem przestworzu przelatywały z szumem i gwałtownością huraganów o mało nierozwaliły drewnianych ścian starego dworku i mchem porosłego dachu jego nie rozniosły na wszystkie strony świata. Czterdzieści dusz poddanych wyemancypowało się, pracować nie chciało już inaczej jak za gotowe i znaczne pieniądze; podatki zwiększyły się niezmiernie, a nie można było uiszczać ich inaczej, jak gotowemi pieniędzmi. Znaczna część pól, z braku robotnika przeleżała nieuprawną rok jeden i drugi, na opłacenie podatków wyciął się jeden i drugi morg małego borku, aż nakoniec w starym, tak spokojnym i wesołym wprzódy dworku, zaczęło być bardzo niespokojnie i bardzo smutno. Przestały tam naprzód wyrabiać się konfitury, jako najdroższe ze wszystkich przez siostry dokonywanych kombinacyj, potem znikły po kolei pierniki, konserwy i makagigi, potem, z obiadowego stołu znikać poczęło mięso, białych bułeczek do kawy nie było, dla tej choćby przyczyny, że i kawy nie było, — dokoła ogródka i dziedzińca płot gnił i upadał nienaprawiany, w jednej z izdebek rozwalił się piecyk, ulubiony, wyborny do pieczenia ciast piecyk cioci Anielki i Maryni, a ponieważ nie było czem opłacić mularza, tak już i pozostał rozwalonym, smutną kupą gruzów przypominając nieustannie trzem siostrom gruzy te, które wkrótce pozostać miały w zielonej dolince po ukochanej ich a tak niedawno jeszcze kwitnącej Bobrówce. Były to już jak zdawać się mogło, czasy dla trzech sióstr — bardzo ciężkie. Nadeszły przecież niebawem jeszcze cięższe. W pewien piękny dzień wiosenny, w porze przednówkowej właśnie, ozwał się na dziedzińcu Bobrówki dzwonek, przed ganek dworku zajechała bryczka, a z niej wysiedli dwaj urzędnicy. Wysiedli z bryczki, weszli do dworku, opisawszy urzędowo dworek z ruchomościami oświadczyli, iż za pół roku Bobrówka, w skutek licznych długów, na publiczną sprzedaż wystawioną zostanie.
Myliłby się ten, ktoby sądził że po odjeździe urzędników w małym, starym dworku nastąpiły głośne płacze, lamenty i wyrzekania. Nie; zaległa tam przeciwnie cisza grobowa. Zdawałoby się, że pod ciosom, który w nie uderzył trzy siostry zmartwiały. Milczące jak grób, blade jakby z ciężkiej powstały choroby, z siwemi włosami, okrywającemi pochylone ku ziemi czoła, trzy siostry chodziły tu i owdzie po dworku, spotykając się ze sobą i rozmijając nieustannie, a nic do siebie nie mówiąc, biorąc się z kolei do robót rozmaitych, a nic wcale nie robiąc. Na twarzach ich, które przez ubiegłe dwa lata postarzały się o lat dziesięć, malowała się trwoga, tak silna, że aż usta lodowem milczeniem ściskała.
W dwa czy trzy tygodnie dopiero potem przy schyłku pewnego dnia majowego, gdy słońce różowo i złocisto zachodziło za wzgórza, a gromady gołębi białych, przez siostry hodowanych, z wesołym gruchaniem unosiły się w powietrzu i pozłocone od promieni słońca, rojami niby wielkich iskier złotych spadały na stary, omszony dach dworku, siostra Marynia przemówiła pierwsza.
— Już nam chyba teraz położyć się trzeba do grobu rzekła.
— Tak; potwierdziła siostra Anielka, lepszy by nam był grób niźli ten świat szeroki, w który nas ztąd wygnają...
Siostra Brygisia nic nie powiedziała, tylko w sąsiedniej izbie leżąc na łóżku zakaszlała chrapliwym, zanoszącym się kaszlem.
Nazajutrz o tej samej wieczornej porze, siostra Marynia ozwała się znowu.
— Już nam teraz chyba torbę żebraczą wsiąść na plecy i iść żebrać pod kościołem.
A siostra Anielka odpowiedziała:
— Wprzódy uwiążę sobie kamień do szyi i w rzekę się rzucę, niźli żebrać pójdę!
Siostra Brygisia i teraz jeszcze nic nie rzekła tylko w sąsiedniej izbie na łóżku leżąc, cicho załkała.
Łkaniu siostry Brygisi odpowiedziało niby echo, łkanie innej, do łoża na którem leżała ona, przytulonej piersi.
Była to 19-to letnia już wtedy Leosia, która przez całe dzieciństwo swe śniąc błogo na liliowych czombrach i marząc lub swawoląc przy wesołych pluskaniach swawolnej rzeczułki, lub przy łagodnych szumach zielonego gaju, teraz dopiero w obec ruiny domu, który ją był utulił, w obec łez i rozpaczy kobiet, które ją wypieściły, budzić się zaczynała do życia cierpień, walk i poważnych myśli. Klęcząc przy łożu najstarszej swej opiekunki, tej właśnie, która uczyła ją czytać poetów, zachwycać się naturą, marzyć i tęsknić, łkała ona pełną, wzdętą bólem piersią, a całując twarz i ręce najukochańszej z opiekunek swych, szeptała nieustannie: co tu robić? ciociu Brygisiu! co tu robić? co tu począć?
Ciocia Brygisia płakała po cichu, a płacząc rozmyślała nad tem, jakby dać odpowiedź gwałtownym zapytaniom dziewczęcia, Po godzinie rozmyślań i płaczu, szepnęła Leosi. Napisz do Pawełka!
— Napisz do Pawełka! chórem potwierdziły dwie młodsze siostry, które szept starszej dosłyszały. Przecież on męzczyzną już jest a bratem twoim i naszym synowcem i nam to nie komu innemu zawdzięcza teraźniejsze swe położenie! Napisz do niego niech co obmyśli, niech coś uczyni, niech nas i ciebie ratuje!
Leosia całą noc następną spędziła na pisaniu listu do brata, który podówczas właśnie przebywał gdzieś daleko, w dobrach hr. Jarosławowej, kędyś aż za Warszawą położonych. Mało znała brata, od czasu rozłączenia się z nim w dzieciństwie jeszcze, widziała go parę razy zaledwie i to przelotnie. Tembardziej więc dla żywej jak skra, marzącej i wyegzaltowanej dziewczyny, nazwa brat, posiadała w sobie coś dziwnie wzniosłego i słodkiego, coś przejmująco wzruszającego i z pojęciem odwagi, mocy męzkiej, męzkiego niemal bohaterstwa, ściśle się wiążącego.
Posłała mu list, w którym było ogromne mnóstwo czułych wyrazów, poetycznych porównań, próśb, zaklęć, wykrzykników, list kilkoarkuszowy, na który z oczu piszącej dziewczyny upadło łez kilkanaście i szare plamki pomiędzy wierszami wytworzyło.
Po wysłaniu listu, nastąpiło gorączkowe oczekiwanie, objawiające się gorączkowem ruszaniem się czterech kobiet po dworku i gorączkowem prawie ich wielomówstwem. Od świtu do późnej nocy gwarzyły nieustannie o jednym zawsze przedmiocie, o Pawełku, prawdopodobnych cnotach jego i zasobach, o tem że go tuż tuż ledwie nie widać, jak przyjeżdża do Bobrówki powozem, czterema końmi, z worem złota u stóp. Wygrzebano kędyś nawet, z dna zasobnej niegdyś szafy, garsteczkę mąki i odrobinę miodu i utworzono z nich na przyjęcie oczekiwanego bohatera kombinacyą mającą kształt i smak wybornych pierniczków. Leosia codziennie na łące i w gaju zrywała ogromną ilość kwiatów, wiła wieńce i bukiety i zdobiła niemi ściany i okna dworku, aby na przybycie brata jej, dworek wyglądał poetycznie.
Pawełek przecież nie przyjechał, tylko przysłał odpowiedź, pisaną wcale innym stylem niż list Leokadyi, a zawierającą pomiędzy innemi następne słowa: „Nie posiadam nic, coby do mnie wyłącznie należało, pisał, oprócz własnej mej duszy, która się wam, ukochane moje na nic przydać nie może. Daremnie łamię sobie głowę, nic na ratunek wasz wymyśleć ani wynaleźć nie mogę. Posyłałbym wam gdybym mógł codziennie, połowę moich obiadów, ale nie uratowałoby wam to Bobrówki. Sprzedałbym moje piękne ubrania i posłałbym wam otrzymane za nie pieniądze, ale rzeczy te nie należą też do mnie, lecz do hrabiowstwa, którzy mi je kupują. Mówiłbym o położeniu waszem hrabiemu i hrabinie, ale oni mają tak znaczne wydatki i zresztą, wziąwszy mię do siebie na wychowanie, sądzą iż dosyć dla rodziny naszej uczynili. Przyjechałbym choćby do was aby wspólnie z wami cierpieć, ale nie mam ani własnych koni ani pieniędzy na podróż. Palnąłbym sobie nakoniec w łeb z rozpaczy, ale przyznaję się, że brakuje mi potemu odwagi i zresztą na cóż by się wam śmierć moja przydała?“
Po przeczytaniu na głos ciotkom listu tego Leosia zaniosła się naprzód gwałtownym, nieutulonym płaczem, potem sposępniała strasznie, zchudła i pobladła widocznie przez dni kilka. Ideał brata, który wytworzyła była sobie w swej wyobraźni spadł z piedestału swego, najwyższe uczucie jakie żywiła w swem sercu, ścięło się lodem. Jakto! on! on męzczyzna dorosły już, brat jej, nic uczynić nie mógł? więc nie był bohaterem, nie był rycerzem ani mędrcem za jakiego go miała!
Raz jednak spłakawszy się ogromnie, porwała się nagle z miejsca, wyprostowała smukłą swą kibić, hardo podniosła głowę i rzekła: a więc ja będę mogła! ja muszę módz! ja muszę coś uczynić! Pobiegła do ciotki Brygidy, przyklękła przed nią, objęła jej szyję i gorącym szeptem pytała: ciociu Brygisiu! co ja uczynić mogę? powiedz, pomyśl co ja dla was uczynić mogę? Ale ciotka Brygisia całując ją i pieszcząc mówiła: cóż ty możesz moje dziecko? ty nic nie możesz dla nas uczynić! Niech cię Bóg błogosławi za twe dobre chęci ale nic nie możesz!
Pokazało się jednak że mogła. Icko Zelmanowicz wezwany przez trzyj siostry na ratunek przypatrzył się ze stron wszystkich ich położeniu i choć żadnej nie dał im rady (Icko Zelmanowicz nie lubił wdawać się w żadne handle ni geszefty z takimi małymi ludźmi) gawędką o położeniu trzech sióstr zabawiał dnia następnego przez godzin parę, główną pryncypałkę swą panią jenerałowę Orczyńską. Nie wiadomo z pewnością czy Icko gawędę te rozpoczął ot tak sobie dla zabawienia swej głównej pryncypałki, czy może litością tknięty małą choćby żywił nadzieję, że ponieważ pani jenerałowa była sama Pompalińską z domu, zechce więc może przyjść z pomocą Pompalińskim zagrożonym żebraczą torbą. Co pewna, to że opowiadanie Icka uczyniło na pani jenerałowej nadspodziewanie silne wrażenie. Z niezwyczajną szczególniej uwagą słuchała tego co żyd mówił jej o Leosi, piękności jej, miłości dla ciotek i chęci niezmiernej dopomożenia im w czemkolwiek. Gdy Icko odszedł, pani jenerałowa zwinięta na swej kozetce w kłębuszek jedwabiu natykanego perłami i brylantami, długo dumała nad czemś z bastystową chustką włożoną do ust i z oczami zielonkowato błyskającemi. Nagle wyprostowała się i zawołała ze zwykłym sobie śmiechem.
— Panna do towarzystwa!
Na ten okrzyk załopotała skrzydłami papuga u okna i powtórzyła z chrapliwym śmiechem. — Panna do towarzystwa!
— Pompalińska będzie panną do towarzystwa! zwrócona do papugi swej krzyknęła jenerałowa.
— Pompalińska... zaczął odpowiadać ptak.
— Płatną! płatną! panną do towarzystwa!
— Płatną! płatną! coraz głośniej wrzeszczała papuga.
— Płatną panną u biednej Cecylii-sieroty!
— U biednej Cecylii!
— Sługą jej! chi, chi, chi!
— Sługą, sługą, sługą jej, chi, chi, chi! krzyczało u okna chrapliwe echo. Jenerałowa milczała chwilę aż ciszej i nie do papugi, lecz do siebie samej wyrzekła.
— Pan Światosław będzie kontent! bardzo kontent!
— Światosław będzie kontent, kontent, kontent! przez długie parę minut skandował ptak.
W dwa dni potem stary sługa jenerałowej Ambroży, przywiózł do Bobrówki list do trzech sióstr Pompalińskich zaadresowany, a zawierający treść następującą: „Kochane waćpanny! dowiedziałam się że jesteście w wielkiej biedzie. Ale macie przy sobie synowicę, a Ja nie mam panny do Towarzystwa. Niech wasza siostrzenica zostanie u mnie panną do Towarzystwa, a Ja jej dam 400 rubli pensyi y dwie yedwabne suknie na rok. Dwieście rubli posyłam iako pułroczną pensyą waszej siostrzenicy. Jeżeli chcecie to nią sobie długi swoje popłaćcie, y ieżeli nie wystarczy to dam więcej z gury. A jeżeli nie chcecie to Mnie pieniądze proszę odesłać.“
Leokadya jako zwykła lektorka ciotek, przeczytawszy im głośno list ten, zbladła śmiertelnie. Widziała ona parę razy w swem życiu panią jenerałowę i lękała się jej okropnie. Na myśl iż ma przebywać nieustannie w domu tej chudej, żółtej kobietki o bazyliszkowym wzroku, obwieszonej perłami, piórami i złotem, krew ścięła się w jej żyłach, a potem do oczu, wielką falą popłynęły łzy. Była to przecież krótka bardzo chwila, po której Leokadya powiódłszy dłonią po czole i podnosząc głowę rzekła pewnym głosem.
— Pojadę! będę służyć pani jenerałowej! niech ciocie biorą te pieniądze i płacą długi prędko! prędko! prędko!
Przy ostatnim wyrazie runęła na ziemię u stóp trzech przy sobie siedzących ciotek, a całując ich kolana i oblewając je łzami, urywanym głosem przypominała im wszystkie dobre, ciepłe chwile, które u boku ich spędziła, wszystkie dnie promienne i swobodne, które pod dachem ich lub wkoło ich ścian przeigrała, wszystkie pieszczoty słodkie i marzycielskie, które otrzymała od nich, wszystko co im była winna i czem one były dla niej i czem ona wzajemnie dla nich być powinna! Słuchając ją, trzy ciotki płakały i śmiały się na przemian, włosy jej pomarszczonemi dłońmi głaszcząc i rozpalone jej czoło pocałunkami okrywając. Potem uspokoiwszy się nieco, ciocia Anielka rzekła.
— Kto wie, zresztą czy tego wszystkiego Pan Bóg dla naszego dobra nie obmyślił? pani jenerałowa jest bogatą panią i daleką krewną naszą... będzie ci u niej i lepiej może niż u nas!
Ciocia Marynia ozwała się z kolei.
— Zapewne. Drogi Opatrzności niepojęte są dla nas. Być może iż Leosia w domu pani jenerałowej bawiąc, świetny los jaki zrobi.
Jedna tylko ciotka Brygida milczała. Będąc trochę poetką i trochę literatką, lepiej od sióstr pojąć ona mogła, co dziać się musiało w tej chwili w sercu młodej dziewczyny na ofiarę idącej, trafniej, bystrzej wnikała w posępne głębie gotującej się dla niej doli. Ale — i ona także nie sprzeciwiła się odjazdowi Leokadyi. Jeżeli kochała bardzo wychowanicę swą, kochała niemniej siostry swe i... siebie, a ofiara Leosi (ciotka Brygisia wiedziała dobrze, że była to ofiara) stanowiła jedyny ratunek od tułaczki, głodu i torby żebraczej dla sióstr jej i... dla niej!
Od owego czasu ośm lat upłynęło. Do Bobrówki wrócił spokój i dostatek, a mieszkanki jej, jak niegdyś, za dobrych, dawnych czasów, urządzały znowu wędliny, smażyły makagigi, piekły pierniki, a w zimie siadywały przy wesołym ogniu naprawionego już piecyka, w ciepłych tułubkach, z twarzami czerstwo wyglądającemi przy całkiem już białych włosach i okrywających je śnieżnych czepeczkach. Siostra Brygida pochyliła się tylko nieco i często zapadała na zdrowiu, a gdy młodsze siostry jej gwarzyły o Leokadyi wychwalając jej cnoty i chwaląc Boga za to, że jej miejsce zdarzył w takim dostatnim, pańskim domu, gdzie ptasiego mleka chyba niedostawać jej tylko mogło, jedna siostra Brygida smętnie jakoś kiwała głową, a niekiedy nawet to i gruba łza stoczyła się po więdniejących i coraz gęstszemi zmarszczkami okrywających się jej policzkach. Żadnej jednak z trzech tych kobiet na myśl nawet nie przyszło, aby Leokadyą przywołać znowu ku domowemu ognisku, a przez to pozbawić się głównego teraz źródła ich dochodu. Po odjeździe jej było w Bobrówce tak jak bywało wtedy, gdy jej jeszcze tam nie było. Piękne czarnookie dziecię przesunęło się tylko jak wiosenne błękitne widzenie przez żywot trzech starych panien, a na pamiątkę jakby zjawienia się swego, sypało teraz na nie dwa razy do roku, złotą rosę... To też gdy w wiadomem już terminie Leokadya przybywała do Bobrówki, ciotki witały ją płaczem radości, milionami pieszczot i czyniły jej prawdziwą owacyą z konfitur, powideł, pierników i t. p. arcydzieł złożoną. A gdy odjeżdżała żegnały ją również łzami, pieszczotami i spokojnie już potem wygrzewając się na słońcu letniem, lub przy piecykowym ogniu gwarząc, oczekiwały przez pół roku drugiego jej przybycia i drugiej raty...