Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VI/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czy pani Van-Dick byłaby chorą? odważył się zapytać Tristan; nie miał sobie nic do wyrzucenia, więc też nabrał i cokolwiek śmiałości, a zresztą chciał się dowiedziéć, co ma myśléć o swojém położeniu, teraz bardzo drażliwém.
— Nie, odpowiedział Van-Dick, jest tylko w złym humorze, to cała rzecz: kłótnie domowe spadły na mnie, dodał uśmiechając się.
— Lecz, dodał Tristan, przebacz mi pan moje zapytanie, czy ja czasem nie wpływam w jakiéj części na ten zły humor?
— Ah! mój Boże! i jak! zupełnie na wszystko wpłynąłeś.
— I pani an-Dick powiedziała panu przez co ją obraziłem?
— Tak jest.
— I.....
— Ona utrzymuje, że pan umizgałeś się do niéj na prawdę.
— Przysięgam panu.....
— Nie potrzebujesz przysięgać, ja dobrze bardzo wiem, że ona kłamie.
— Słuchaj, najlepszy i drogi panie, wiele ci winienem; byłeś dla mnie tym, jakimby niebył najlepszy mój przyjaciel, i w téj chwili dojesz mi dowód zaufania, który jest moim zaszczytem i chwałą, a którego przez całe życie nie zapomnę, lecz zdaje mi się, że lepiejby było, abyśmy się rozdzielili.
— A to dla czego?
— Dla tego, że pani Van-Dick nie wiedzęć zkąd wynalazła powód gniewania się na mnie, przez to, ustawicznie wymagać od pana będzie mego oddalenia, a przecież ja nie mam prawa, za doznaną serdeczną gościnność pańską, sprowadzać mu domowe niepokoje. Nie będę za to miał najmniejszego do pana żalu; wiecznie przechowam w sercu mojém pamięć, postąpienia sobie ze mną pana. Lecz dla twojéj spokojności drogi panie Van-Dick, pozwól mi dom twój opuścić.
— Czy szalony jesteś?
— Jakto, pan mi tego nie pozwalasz?
— Ale najmniéj w święcie.
— A więc na siebie biorę odpowiedzialność naszego rozłączenia.
— Tego ci zupełnie zabraniam, drogi przyjacielu.
— No! ależ pan będziesz w kłopotach i ustawicznych z mojéj przyczyny niepokojach.
— Wcale nie.
— Pani Van-Dick zawsze coś znajdzie nowego i nieprzyjemnego.
— O nie.
— I napadnie nareszcie na jakąś chwilę, w której pana przekona, a wtedy, zamiast dobrymi przyjaciółmi jak teraz, rozłączemy się poróżnieni i nienawidząc się wspólnie.
— Nie, nie, i jeszcze z dziesięć razy nie! Ty mnie drogi Tristanie nie znasz; ja mam żelazną wolą. Pozostaniesz z nami, a moja żona nie przebaczy ci. bo niema nic do przebaczeni; ale ułagodzi się, bo ja tego chcę. A więc mój najdroższy, nie zapominaj o tém, że nic się w domu nie zmieniło, że jesteś u siebie. Co będziesz robił dzisiejszego wieczora?
— Sam nie wiem.
— No! w takim razie zostań tutaj; ja wyjdę, a przepowiadam ci, że moja żona zejdzie i że się pogodzicie jeżeli zechcesz, a co byłoby ze wszystkiego najlepszą rzeczą.
— To nadzwyczaj jest trudne, aby się udać, mogło.
— Nie wierz temu, abyś tylko wszystko to co ona chce zrobił.
— Zawsze robiłem co chciała pani Van-Dick.
— A może nie.
Tristan spojrzał się na pana Van-Dick, który nosem prawie dotykał talerza i zdawało się, że nie miał żadnéj szczególnéj intencyi, wymawiając ostatnie słowa do Tristana.
— Jednéj tylko rzeczy zabraniam ci zrobić...
— Jakiej?
— Oto żebyś mnie nie opuścił.
— Tylko tego?
— Na wszystko ci blankiet daję. I cokolwiek się stanie, czy moja żona zostanie przyjciołką lub nieprzyjaciołką twoja, możesz rachować na to, co ci teraz powiedziałem.
— Dziękuję panu.
— Ja wychodzę, muszę odwiedzić jednego z mych przyjaciół, o którym ci mówiłem, co to dawniej był w Medyolanie, zkąd z żoną tutaj przyjechał.
— A! doktora Mametyna.
— Właśnie jego.
— Czy to on dogląda Edwarda?
— Nie, on już nie trudni się leczeniem. Ledwie wychodzić może, już jest w zgrzybiałym wieku.
— A żonę ma młodą?
— Młodą.
— A piękną?
— O piękną.
— A ha! panie Van-Dick.....
— Mylisz się; bo pomimo że jest bardzo przyzwoicie prowadzącą się kobietą, Mametyn jest z liczby tych starych przyjaciół, których się nie oszukuje.
— Podzielam zdanie pańskie, żona przyjaciela jest i powinna być dla nas uświęconą osobą.
— Bah!... To jak jaka kobieta. No pogódźcie się, jeżeli chcesz. Żegnam cię do jutra.
Pan Van-Dick energicznie uścisnął rękę Tristana i wyszedł.
— Chciałbym bardzo wiedziéć ostatnie słowo tego człowieka, wymówił Tristan, patrząc za odchodzącym Van-Dickiem.
I usadowił się z książką w ręku w salonie; ale pani Van-Dick, zacięła się w gniewie i wcale me przyszła.
Nie potrzebujemy powiadać czytelnikowi, że Tristan szczerze się tém cieszył.
Przez cały czas, w którym z książką siedział w salonie, nieporuszony rozmyślał o teraźniejszém swojém położeniu. Gdyby był usłuchał swego niezależnego harakteru, byłby wołał dom ten już porzucić, niżeli toczyć ciągłą z Eufrozyna walkę, walkę z kobietą obrażoną w tém, co jéj jest najdroższego, to jest w miłości własnéj, a którą prędzéj czy późniéj musi ukończyć zwycięztwém, jeżeli jest prawdziwą i innym podobną kobietą, a pan Vah-Dick mężem, jakim są wszyscy mężowie na święcie. Jednakże jeszcze lepiéj było czekać wypadku, niżeli go przyspieszać. Gdyby Tristan wyszedł z domu kupca, nie wiedząc gdzie iść i co mu do czynienia pozostaje, musiałby prędko wyczerpnąć małą sumkę oszczędzoną i niepozostawałoby mu nic innego, tylko chyba kupić pistolet i scenę lasku bulońskiego na nowo odegrać. Powiedzmy i to także, że Tristanowi zaczęły się trochę przykrzeć ustawiczne przygody, przynoszące mu kilkochwilowe ulgi, a nic nie zmieniające w losie jego, — zdawało mu się, że jak rozbitek z okrętu, przywiązany do deski i miotany burzą, patrzy na podniesione morze, i uważa, czy zamiast do widzianego zdała brzegu przypłynąć, próżném i zawczesném wysileniem, nie podda się w nowe niebezpieczeństwo: czy też zdawszy się na los, i odpocząwszy cokolwiek aż się burza uspokoi, wtenczas dopiéro dobędzie sił wszystkich i do pożądanego brzegu dopłynie; tak téż Tristan teraz, uważał przed sobą bezdenną głębią i rozhukane morze: namyślił się, i postanowił ciszy czekać, chociaż brzegi które widział przed sobą, nie zdawały mu się pewnemi, i bezpieczny przytułek obiecującemi. Wzrok go mógł omylić, mógł brać za ląd jaki obłoczek szary, który pierwszy mocny powiew wiatru mógł rozproszyć, zniszczyć i zostawić mu pontus et undique pontus, jak to niegdyś Wirgiliusz powiedział.
Rzeczywiście, że bardzobym rad był zbadać, do jakiego horyzontu mógł nasz bohater, jeżeli nie kroki to wzrok swój zwrócić. Od nikogo niczego nie mógł się spodziewać; matka nie żyła, żona poszła za mąż, gdzie, jak i kiedy, o tém nie wiedział, i wołał nigdy o tém nie wiedzieć; szczegóły o zamęściu jego żony, byłyby tylko dodały rozmaitszéj śmieszności, i tak już do dziwnego, nienaturalnego i śmiesznego jego położenia.
Dom pana Van-Dick, był jedyną bezpieczną przystanią, gdzie mógł bez obawy burz i wichrów przebywać, a które czyhały prawie na niego, gdyby raz z niego wyszedł; musiał więc biedak wszystko na święcie przyjąć na siebie, aby tylko w siedzibie w któréj się teraz znajdował, pozostać. Młody Edwardek miał dziewięć lat; wychowaniem jego, tak sumiennie jak każdy inny na jego miejscu, mógł się zająć, i to mu ośm lat spokojnego bytu zapewniało; poczém, pan Van-Dick nie mógłby porzucić człowieka, który najpiękniejszy wiek życia swego, dla dziecka jego poświęcił, i zapewniłby mu niezawodnie jakieś niezależne życie, a tém samém, wolność podróżowania po spokojném morzu, czyli porzucając wszystkie przenośnie, mógłby Tristan prowadzić sobie spokojne i bardzo miłe życie.
Nieszczęściem, jak widzieliśmy, sposoby i środki jakie Tristan wynalazł, aby dojść do tego rezultatu, nie były temi środkami jakie pani Van-Dick wynalazła, i na które, zdawało się, że pan Van-Dick nawet przystawał.
A potém, czy sam Tristan byłby przyjął takie położenie, pod wiadomym warunkiem? spieszymy się zapewnić czytelnika, że miał wstręt do tego, tém bardziéj, że to mu tylko mogło na jaki miesiąc pobyt w domu przedłużyć.
W istocie, cóżby się działo za powrotem Willema, gdyby Tristan w nieobecności jego został kochankiem Eufrozyny? po przysiędze że nim nie zostanie? natenczas byłby zmuszonym porzucić dom, odtąd w piekło dla niego boleścią komisanta zmieniony, a kto wie, może i pogodzeniem się Willema z Eufrozyna? albo, zmusiłby dobrego i poczciwego chłopca, całą duszą mu ufającego, nigdy mu nic złego nie czyniącego, zmusiłby mówię Willema, do opuszczenia domu i ustąpienia mu miejsca, co naturalnie byłoby bardzo nieszlachetnie ze strony Tristana, kosztem losu przyjaciela byt sobie ustalać.
Jeden tylko dostrzegł nasz bohater środek, pojednawczy, a tym było: aby za pomocą pana Van-Dicka, wyjednać sobie pobyt w domu, choć przynajmniéj do powrotu Wiliama, i wyprosić prędkie przyzwanie tamtego. Zdawało mu się, że skoro raz Willem przybędzie, Eufrozyna powróci do dawnych nawyknień; zapomni wszystkiego co między nią i Tristanem zaszło, a przynajmniéj przypominać sobie ze szczęściom będzie że się nie przeniewierzyła: młody Edward tym czasem będzie rósł, nabywał nauk, wiadomości, talentów i wszystko skończy się ogólną apotheozą; tak sobie układał wszystko w myśli nasz przyjaciel.
Skoro raz wszystko to sobie tak pięknie umyślił, postanowił natychmiast do Willema napisać, aby przyspieszył interes z domem Daniela i prędko wracał, dla oddania mu przysługi. Spodziewał się i wiedział, że tym sposobem, dodawszy do tego chęć ujrzenia Eufrozyny, najprędzéj komissanta sprowadzić zdoła.
Już nareszcie było blisko dziesiątej, pani Van-Dick nie ukazywała się; i podobieństwem było że się wcale nie da widzieć; poszedł więc do swego pokoju, napisał do Willema krótki a bardzo czuły bilecik, a kołysany nadzieją zasnął spokojnie; tak nieprzerywany i błogi sen był nagrodą czystych myśli i walk odbytych Tristana!
Obudził się dosyć późno. Odesłał list do Willema na pocztę, i wczasie, gdy zegar wybijał jedenastą, wszedł do sali, gdzie zastał tam już pana Van-Dicka, czytającego swoją ulubioną gazetę.
— A co! odezwał się kupiec, czy widziałeś panią wczoraj wieczorem?
— Nie panie, nie widziałem jéj wcale.
— W takim razie| wojna ciągła między wami?
— Tak się zdaje.
— Czekajmy co złego będzie! czyś zdrów?
— Najdoskonaléj zdrów jestem.
— No! to główna rzecz.
Tristan rzucił na stół spojrzenie, i postrzegł że tylko na dwie osoby nakryło.
— Tam do djabła! czyby mnie już za wygnanego uważali w domu.
Służący przyniósł jaja, herbatę i rozmaite rzeczy.
Pan Van Dick usiadł przy stole, dając znak Tristanowi aby to samo uczynił.
Tristan więc także usiadł.
— A pani, przyjdzie na śniadanie? zapytał służącego pan Van Dick.
— Nie panie, nie przyjdzie. Odpowiedział służący.
— Dla czego położyłeś dwa tylko nakrycia?
— Bo pani śniadanie jeść będzie w swoim pokoju.
— Sama jedna?
— Nie panie, jest u niej jedna z jéj przyjaciółek.
— To dobrze, jedzmy; więc teraz, widzę wojnę otwartą i wyraźną.
— Ah! i to ja jestem przyczyną tego wszystkiego! odezwał się Tristan.
— Ułagodzi się, zobaczysz, bądź więc spokojny.
Przy śniadaniu o innych rzeczach mówili.
Gdy się skończyło, pan Van-Dick odezwał się do Tristana: Edward już jest zdrów prawie, mógłbyś mu zdaje mi się dać lekcyą dzisiaj. Pójdź do niego, i zmiłuj się kaź co temu leniuszkowi robić, bo się bardzo rozpieści. Do widzenia mój przyjacielu.
Tristan poszedł na górę, zastukał do drzwi Edwarda, odpowiedziano mu: „można wejść” i te słowa: można wejść, wymówione były głosem pani Van-Dick.
Zachwiał się trochę i pomyślał czy ma wejść lub nie; ta niepewność chwilkę tylko trwała; potém nareszcie drzwi otworzył.
Pani Van-Dick siedziała przy łóżku syna razem ze swoją przyjaciółką. Nie mogła wstrzymać wybiegu krwi na twarz, ujrzawszy Tristana.
— Czego pan żądasz? zapytała się.
— Najpierwéj, przyszedłem dowiedzieć się o zdrowie dziecięcia.
— Zdrowe jest, odpowiedziała.
Wyrazy te: zdrowe jest, tym tonem wymówione były, jakby chciano, aby się Tristan domyślił, że teraz kiedy już wie co chciał wiedzieć, może odejść.
— Zdrowe jest? zapytał Tristan.
— Tak jest panie.
— W takim razie, chciałbym dać mu lekcyę dzisiaj.
— A któż panu kazał przychodzić tutaj?
Tristan aż po uszy zaczerwienił się na tę niegrzeczność, z zimną krwią jednak odpowiedział:
— Nikt pani, bo nikt tutaj nie ma prawa mi rozkazywać; pan Van-Dick tylko, który zdaje mi się być ojcem dziecięcia, prosił mnie, abym od dzisiaj rozpoczął z nim nauki.
— Niech pan powie panu Van-Dick, żem się temu oparła.
Tristan wyszedł skłoniwszy się pani Van-Dick i jéj przyjaciółce, która w czasie téj sceny robiła co tylko mogła oczami i ruchami, aby dać do zrozumienia Eufrozynie, że podobna sprzeczka nie powinna była odbywać się przy świadku.
Tristan płacząc prawie ze złości, zeszedł do pana Van-Dicka i opowiedział mu wszystko co się stało.
— To dobrze, odpowiedział kupiec; czy będziesz tyle dobrym mój przyjacielu i odpiszesz na ten list a bardziéj na listy, które oto widzisz? Bądź łaskaw wejdź do gabinetu Willema i zrób mi tę przysługę. To może jeszcze nudniejszém dla ciebie będzie; lecz widzisz sam że to nie moja w tém wina: to tylko żona moja chce koniecznie, abyś Willema zastępował.
I pan Van-Dick z najnaturalniejszą w świecie miną oddał Tristanowi listy.
Wieczorem, jeszcze tylko dwa nakrycia były na stole.
— Gdzie jest pani Van-Dick? zapytał kupiec służącéj.
— W swoim pokoju, odpowiedziała Athenais.
— Powiedz jéj żeby tu przyszła.
— Pani chce jeść u siebie, odpowiedziała odchodząc kucharką.
— W takim razie, rozkazuję ci, abyś jéj nie usługiwała i jeść nie nosiła.
Zamienione a ledwo dostrzeżone między kupcem a Athenaisą spojrzenie, nastąpiło po téj rozmowie. To spojrzenie ze strony męża zdawało się mówić „czyś zadowolona?” a ze strony kucharki: „Bądź spokojny, tak się zrobi jak chcesz”.
Panowie usiedli do stołu.
W kilka chwil potem, posłyszeli gwałtowne dzwonienie, wychodzące z pokoju od pani Van-Dick.
— Będziemy mieli coś nowego, odezwał się kupiec.
— Najmocniej jestem tém wszystkiém strapiony.
— Potrzeba jéj dać naukę koniecznie.
Athenais weszła.
— Panie! co tu zrobić? pani chce obiadu.
— Odmów go, wszakże ci powiedziałem.
— Ja też odmówiłam.
— No! i cóż?
— No! Pani powiada, że ma prawo rozkazywać tutaj.
— Pozostań w kuchni.
— Powiada, że ma prawo mnie ztąd wypędzić.
— Nie bój się niczego.
— A jeżeli pani zadzwoni jeszcze?
— Nie odpowiadaj.
Właśnie drugie szarpnięcie dzwonka w téj chwili nastąpiło.
— Czy potrzeba abym tam pobiegł? znajdujący się w sali służący zapytał.
— Nie, a ty Athenais, idź doglądać kartofli; wiesz moje dziecię, jak ja lubię aby były dobrze i ładnie upieczone.
Athenais nie mogła się wstrzymać od uśmiechu.
Co do Tristana, ten widząc nadzwyczajnie spokojnym pana Van-Dick i z taką pewnością wszystko robiącego, zaczął bawić się tą całą sceną.
Trzecie szarpnięcie dzwonka, zatrzęsło prawie domem całym.
— Jutro, każę grubo papierem poobwijać dzwonki, odezwał, się spokojnie nasz nieoszacowany kupiec.
Tristan już nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
— To jeszcze nie koniec, odezwał się mąż Eufrozyny, zobaczysz co to jeszcze będzie.
Ledwie tych słów domówił, gdy z takim trzaskiem drzwi się otworzyły, że Tristan aż podskoczył na krześle.
Była to pani Van-Dick, w szalu na ramionach i w kapeluszu.
Jeżeli ci się uda wymyślić, jakiś nowy, niewidziany jeszcze kolor czerwony, to będziesz miał wyobrażenie liców pani Van-Dick.
— No! i cóż panie, odezwała się do męża, czyś już dosyć napoił mnie goryczą?
— Ja? z najspokojniejszą miną zapytał pan Van-Dick.
— Tak jest, pan sam.
— I czemże mogłem obrazić panią?
— Potępiając mnie, a biorąc stronę tego człowieka, i w największym paroksyzmie złości, Eufrozyna pokazała ręką Tristana.
— Najpierwéj, moja droga, trzeba żebyś była grzeczną dla tego pana, inaczéj będę cię prosił abyś wróciła do swego pokoju.
— Jakto! mnie za drzwi chcesz wypchnąć?
— Naturalnie.
— To jeszcze nie dosyć panu, żeś mi pożywienia odmówił?
— Dla czegóż z nami jeść nic chcesz?
— Bo nie chcę!
— A ja znów nie chcę, aby Athenais jeść ci osobno nosiła.
— Wszyscy wiedzą dla czego.
— A dla czegóż?
— Bo jest kochanką pana.
— W takim razie, bardzo naturalnie, że jéj utrudzenia oszczędzam.
— Jakaż niemoralność! nie chcesz aby mi jedzenie noszono? i chcesz mnie zmusić do życia z ludźmi których nie znam, i nienawidzę?
— Tak mi się spodobało.
— To dobrze, panie, rachując od dnia dzisiejszego, już pan nie masz żony.
— Tylkoż nie dodawaj zmyślonéj i fałszywéj radości, moja droga Eufrozyno! czy doprawdy, zupełnie mnie odjeżdżasz?
— Tak jest panie.
— I nigdy pani nie wrócisz?
— Niech mnie Bóg od tego zachowa!
— Natenczas, bądź pani zdrowa.
— I pan pozwalasz mi odjechać?
— Wszakże chcesz sama tego!
— To dobrze, panie, wiem już teraz co mi czynić należy.
I pani Van-Dick szła ku drzwiom.
Pan Van-Dick ją przywołał.
— Czego pan chcesz? zapytała.
— Oto, chcę się dowiedzieć czy nie wrócisz?
— Nigdy panie.
— W takim razie, weź klucz wszystkie otwierający zamki, gdyż jeżeli dzisiaj po dziesiątéj wrócisz, to wszystkich znajdziesz już śpiących i nikt ci nie otworzy.
A biorąc potém pod rękę Tristana, wymówił głośno do niego.
— Chodźmy wypalić po cygarze do ogrodu.
— Pani Van-Dick wyszła także, poprzysięgając zemstę w duszy; lecz czy przypadkiem, czy przez przezorność, miała klucz jeneralny w kieszeni.