Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VI/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
DOBRE POŻYCIE.

Pani Van-Dick opuściła dom mężowski jakby osoba obłąkana. Jednakże widząc że się na nią patrzą, starała się zwolnić chód swój i nadać mu pozór przechadzki; zciągnęła szal na piersi, zawiązała wstążki od kapelusza, wystereotypowała obojętny nawet uśmiech na ustach.
Już było po szóstéj, a przyszedłszy cokolwiek do przytomności i uspokoiwszy się nieco, pierwszém jéj saméj siebie zapytaniem było:
gdzie też ona pójdzie? powiedziała wprawdzie dla zastraszenia pana Van-Dicka, że nie powróci, ależ mówiąc mu to, nie wiedziała gdzie zdoła znaleść przytułek i gościnność, opuściwszy dom mężowski.
Raz z domu wyszedłszy, a szczególniéj przypomniawszy sobie ironię, z jaką mąż jej przyjął wiadomość rozłączenia się z nim, pomyślała sobie Eufrozyna, że wszelkiemi sposobami starać się musi przenocować tę noc gdzie indziéj, bo przekonaną była, że pan Van-Dick dowiedziawszy się rano, że nie wróciła wcale do domu, na wszystko co tylko ona zechce zezwoli, aby tylko nie robić zgorszenia i rozgłosu.
Eufrozyna pomyślała o swojéj przyjaciółce, będącej zrana świadkiem sceny wyżéj opisanéj, bo wiedziała, że ta skłonną była, przyznać jéj słuszność, a zatém i przytułku jéj w domu swém nie odmówi.
Skierowała więc kroki swoje do mieszkania owéj przyjaciółki, która będąc wdową, bezdzietną, i mieszkając z jedną sługą, powinnaby się radować że jéj los zsyła towarzyszkę.
Przybyła do domu niebardzo oddalonego od kanału książęcego, przeszła po wschodach dwa piętra, zatrzymała się u pierwszych drzwi na prawo i zadzwoniła.
Nikt nie wyszedł.
Eufrozyna poczekawszy parę minut, znów zadzwoniła.
Takie same jak pierwej trwało milczenie.
Cnotą Eufrozyny jakto spostrzedz mogliśmy nie była cierpliwość; zaczęła pięścią drzwi wybijać, ale wciąż się nieotwierały, lecz te właśnie które naprzeciw nich były, otworzyły się.
Stara kobieta wytknęła z nich głowę, i powiedziała pani Van-Dick, że napróżnoby stukała i trudziła się, gdyż osoba tam mieszkająca wyszła z domu wraz ze służącą swoją.
Stara kobieta, przy tém oświadczyła Eufrozynie, że się podejmuje za powrotem sąsiadki, oznajmić jéj zlecenie, jeżeliby jakie miała do nieobecnéj; lecz Eufrozyna wymieniła jéj tylko imię swoje, i prosiła, żeby téj pani powiedziała iż drugi raz powróci jeszcze.
Jedynéj osoby do której udać się mogła nieznalazłszy; Eufrozyna zaczęła uczuwać kłopotliwe swoje położenie, i dopiero zaczęła wewnętrznie walczyć między koniecznością powrotu do mężowskiego domu, a miłością właśną, nakazującą jéj, jak najdaléj uciekać od niego.
W tém nagle, jakby poczuwając niespodziane natchnienie, uderzyła się ręką w czoło, i biegnąc prawie przez rozmaite ulice, skierowała się ku najsamotniejszéj części miasta.
W miarę, jak się od środka miasta oddalała, zgiełk się uciszał, a widnokrąg objaśniał, niezakrywany już domami. Weszła wreszcie w spokojną, cichą, nieludną ulicę, zwiastującą, że wieś już niedaleko, i obiecującą spokój i odpoczynek. Kilkoro tylko igrających dziatek, kilku przechadzających się, chcących wolniejszém od handlarskiego odetchnąć powietrzem, całą ludność téj ulicy składało; ulicy kończącéj się rozległą równiną, gdzie nie gdzie białemi domami zasianą, których nieufni i podejrzliwi mieszkańcy, znać woleli zdaleka patrzeć na cywilizacyę, niżeli do niéj należéć.
Dodajcie do tego złote pola, z drżącemi kłosami za każdem powiewem wiatru, a w dalekim, horyzoncie, małe chmurki dopiero za nachyleniem się kłosów widzialne, a będziecie mieli obraz spokoju. Właśnie też, nawet sama pani Van-Dick tę cichość i spokojność, zaczęła porównywać, ze swoją nienawiścią i zburzoną duszą, i ztąd wynikło, że obiecała sobie tém bardziéj się zemścić na osobie, która ją w tak sprzecznym z błogą naturą postawiła sianie.
Nareszcie, przybyła do domu z miłą powierzchownością; przy gzymsach okien wystających na zewnątrz, widać było korzystających z gościnnego przytułku kilka gniazd jaskółczych.
Okna domu, ostatnie promienie słońca złociły, i zdawały się ogarniać go w opiekę swoją, ostatniém wejrzeniem i żegnać schludny domek biały jakby mówiąc: „Do jutra“ jak przyjaciel, zmuszony porzucić wieczór przyjaciela, powtarza mu to samo słowo.
Na wystawie domku, tworząc jakby arabesk, wił się pięknym kształtem winogrod, to miejscami trzymał się prowadzącego go sznura, to upadał i rzucał cień festonami z gron różowanych.
Ptaki śpiewały w oknach pierwszego piętra, i głosem odwdzięczały słońcu za codzienne jego odwiedziny. Słowem, było to spokojne a najweselsze w świecie mieszkanie, o którego progi nigdy zła myśl nie trąciła się nawet.
Pani Van-Dick zatrzymała się, jakeśmy to powiedzieli, przed domkiem, postąpiła po dwóch stopniach przed gankiem i poruszyła ładnie rznięty młotek pośrodku drzwi będący.
Gruba tłusta dziewczyna, brunetka, drzwi otworzyła.
Przez otworzone drzwi i widzialną na przestrzał sionkę, widać było ogród owocami i kwiatami zapełniony, a stojące na przeciw dwa krzesła i przy jedném krosna z robotą zostawione, dawały poznać, że w tym domu jest kobieta, do tego ładna i młoda, bo wszystko co ją otaczało z zalotnością urządzone było.
— Jest pan Mametyn? zapytała pani Van-Dick.
— Jest pani, odpowiedziała służąca.
— Może u stołu?
— Tak jest pani.
— Czy jest sam jeden? nie ma gości?
— Tylko pani jest.
— Właśnie chciałam zapytać się oto samo.
— Więc mogę wejść?
— Proszę pani.
— Oznajmij panią Van-Dick.
— O! ja dobrze wiem nazwisko pani, odpowiedziała drzwi otwierając służąca przeszła naprawo przy wschodach, przeszła przedpokój, i otworzywszy drugie drzwi prowadzące do sali jadalnéj, oznajmiła panią Van-Dick.
Pani Mametyn podniosła się, i posunęła się do wchodzącej mówiąc:
— Jak też to dobrze ze strony pani, jak uprzejmie, że nas raczyłaś nawiedzieć, pani nie po obiedzie jeszcze?
— Nie.
— Więc z nami jeść będziesz?
— Bardzo chętnie.
— Daj nakrycie, zawołała pani Mametyn.
Eufrozyna przybliżyła się do doktora, który także wstał z miejsca swego, i odezwał się do niéj:
— Wczoraj widziałem Van-Dicka i łajałem go że pani nie przyprowadził. Ludwika taką miała ochotę widzieć się z panią, że już jutro mieliśmy iść do was, bośmy od czasu powrotu naszego was nie widzieli.
— Szczęśliwie się państwu podróż powiodła?
— Najdoskonaléj.
— Wszyscyście zdrowi?
— Wszyscy.
— Czy nawet i Jacquot?
— Nawet Jacquot, znosiła mężnie i zdrowo trudy podróży, jakkolwiek bądź jest tylko piękną papugą.
— A więc zawsze, mówiła pani Van-Dick zrzucając szal i kapelusz, zawsze papuga podróżuje z wami?
— O! zawsze.
— Ależ to musi być niewygodnie w drodze z takim ptakiem?
— Bynajmniéj. Jeździmy pocztą, a wyrzekłabym się wszystkich podróży, gdybym się musiała z moją papugą rozłączyć.
— Więc to jakaś pamiątka?
— Tak jest pamiątka, o którą mój mąż nie chce być zazdrosnym, odezwała się Ludwika, uśmiechając się i wyciągając rękę do starca, ten podaną rękę serdecznie uścisnął, spojrzawszy na żonę pełném miłości ojcowskiéj okiem.
— Ah! jakże wy szczęśliwi jesteście!
— Alboż pani nią nie jesteś?
— Nie zawsze, i właśnie przyszłam do was z prośbą o pomoc i pociechę w mojém położeniu.
— Pani! pani nieszczęśliwą jesteś?
— Tak jest, jestem nią i bardzo.
— To niepodobna! pan Van-Dick tak panią kocha! rzekła Ludwika.
— Opowiem to wszystko państwu dziś wieczorem, odrzekła, zabierając się do jedzenia zupy, którą jéj podali. A zkąd przybywacie teraz? odezwała się do Ludwiki, dla nadania innego toku rozmowie, i chcąc aby tylko żona Mametyna była jéj powiernicą.
— My wracamy z Medyolanu.
— Nie mieliście tak prędko wracać?
— To prawda, odezwał się doktór, ale Ludwika żądała wyjechać, więc tak jak zawsze, ja chciąłem tego czego Ludwika żądała.
— Ach jakież to pożycie! otóż to szczęśliwe i dobre pożycie!
— Skarż że się pani! kobieto! któréj całe miasto zazdrości!
— Zobaczycie czym nie warta pożałowania!...
— Niepokoju mnie pani nabawiasz!
— Czy nie myślicie znów gdzie wyjeżdżać?
— Nie, odpowiedziała Ludwika.
— A na wieś nie wyjeżdżacie?
— Jeszcze nie.
Obiad się skończył na pytaniach ze strony Eufrozyny i na odpowiedziach ze strony Ludwiki, co nie było zajmującém ani dla nich a tém mnéj dla nas.
Ta rozmowa, była zwykłą rozmową między dwoma kobietami, dobrze się znającemi po długiem niewidzeniu: rozpowiadającemu sobie wszystko co robiły, i gdzie były; które wspólnie mało się jedna drugiéj opowiadaniem zajmowały, a tém samém podobne szczegóły, jeszcze mniej nas zajmować mogą.
Pan Mametyn pierwszy wstał od stołu, mówiąc do żony:
— Mam do napisania kilka listów, zostawiam panie same, możecie długo rozmawiać o wielkich cierpieniach pani Van-Dick.
I pocałowawszy Eufrozynę w rękę, wziął rękami głowę Ludwiki i pocałowawszy ją w czoło jak ojciec córkę, otworzył drzwi i wyszedł.
Gdy kobiety zostały same, poszły do ogrodu i zajęły dwa krzesła, o których wspomnieliśmy wyżej.
— Jak téż jesteś kochaną! wymówiła pani Van-Dick.
— Święty lo człowiek! odrzekla Ludwika; nigdy nie widziałam tak ciągłego i tkliwego przywiązania, jak jest jego dla mnie; on mnie poczytuje za całe szczęście życia swego, a ja téż dałabym się zabić, dla oszczędzenia mu zgryzoty.
— Jakże jesteś szczęśliwą!
— To prawda; a pani zgryzota o któréj niedawno mówiłaś, żartem tylko była, nieprawdaż?
— Wcale nie.
— Kochana pani Van-Dick, cóż ci się takiego wydarzyło?
— Zaraz zobaczysz: najpierwéj wiedziéc ci trzeba, że w czasie twojéj niebytności, nowe się rzeczy wydarzyły.
— Cóż takiego?
— Wiesz, że mój mąż podróżował, boś go widziała w Medyolanie; ta myśl porzucenia mnie, zajęcia się podróżą, którą zaledwie powziął zamiar zaraz i wykonał, nie zważając czy mnie tém zmartwi, to już jest jedno złe. Lecz teraz wystaw sobie, że daleko gorsza rzecz nastąpiła.
— Doprawdy?
— Pan Van-Dick, rozkochał się w jakimciś człowieku znalezionym na drodze, ale do tego stopnia, że go przywiózł do domu, umieścił go w nim jak jaką z rodziny osobę, a tymczasem, ten człowiek, zakłóca całą spokojność domową.
— Co téż to za dziwna myśl!
— Słuchaj, to jeszcze nie dosyć: ten człowiek młody, wytworny i dosyć piękny bo to mu przyznać muszę, chociaż wprawdzie ma wyraz twarzy mdły i nic nie znaczący, powziął ku mnie miłość, i ośmielił się mi ją wyznać.
— I cóż ci to szkodzi?
— Powiedziałam to memu mężowi.
— To nie dobrze zrobiłaś, trzeba było tylko młodemu człowiekowi powiedziéć, że traci napróżno czas, i byłoby się wszystko skończyło.
— Tak ci się zdaje?
— Zapewne.
— No! otóż właśnie, powiedziałam mu wszystko to, a on na tém niepoprzestał.
— Natenczas?
— Natenczas, powiedziałam panu Van-Dick, że przybysz powinien dom nasz porzucić.
— I cóż na to pan Van-Dick odpowiedział?
— Wyśmiał mnie.
— Nareszcie?
— Nareszcie, ponieważ ten pan do niezniesienią mi się naprzykrzał, oznajmiłam panu Van Dick, żeby wybierał do woli, lecz że koniecznie jedno z nas dwojga, musi dom porzucić, pan Tristan, albo ja, żona.
— Tristan? zadrżawszy zapytała Ludwika?
— Tak jest, czybyś go znała?
— Może, jakże on wygląda?
— Jest słuszny, brunet, oczy ma czarne; rysuje, śpiewa; jest to francuz. Miał kiedyś żonę, którą nadzwyczaj miał uwielbiać, i od śmierci jéj, już nigdy żadna kobieta równie mu się podobać nie może. Czy tego znałaś?
— Nie, odrzekła Ludwika, przez ten czas nieco ochłonąwszy, i nie chcąc w żaden sposób, aby taka kobieta jak pani Van-Dick, domyśléć się mogła położenia jéj względem Tristana; nie, ten którego znałam, mówiła kaszląc, aby wzruszenie głosu lepiéj ukryć mogła, ten którego znałam, był małego wzrostu i blondyn, dodała przybrawszy minę spokojną.
— A więc, to nie ten.
— I kocha cię ten pan Tristan?
— Do szaleństwa.
— Ale jakże się to dzieje, że on cię jak mówi kocha, gdy ci pierwéj powiedział, że nikogo tak jak swoją żonę nie jest wstanie kochać?
Pani Van Dick postrzegłszy, że się kłamstwem związała, okropnie się zaczerwieniła.
— Mężczyźni zawsze cos podobnego naprzód powiedzą, żeby stać się w oczach naszych zajmującemi i oprócz tego, aby nam pochlebić podwójném zwycięztwem, jakie nad niemi otrzymujemy.
— To prawda, że używają podobnych sposobów. I ten pan Tristan pozostaje w waszym domu?
— Nieustannie.
— I cóż odpowiedział pan Van-Dick na to, jakeś mu powiedziała żeby wybierał między tobą a Tristanem? chciałam powiedzieć panem Tristanem?
— Wybrał Tristana.
— Ah!
— Tak jest moja droga, wybrał obcego, nieznanego człowieka.
— Cóż teraz będzie?
— Teraz porzuciłam dom, i rachowałam na ciebie.
— Na mnie, w jakim sposobie?
— Że mi dasz przytułek.
— Tutaj, w moim domu?
— Tak jest, w twoim domu.
— To nie chcesz żadną miarą wrócić do męża?
— O! za nic w świecie.
— To mnie okrutnie trapi, lecz niepodobna mi zrobić tego, czego odemnie żądasz.
— Dla czegóż to?
— Bo jutro wyjeżdżamy na wieś oboje z mężem.
— Nie dawno co powiedziałaś mi, że na wieś nie wyjeżdżacie.
— To prawda, ale wiem, że Mametyn usycha z chęci użycia świeżego wiejskiego powietrza?
czyż ja mogłabym mu czego odmówić, lub nie uprzedzić jego żądania?
Inna osoba, nie tyle sama sobą i swemi uczuciami zajęta, jak pani Van-Dick, byłaby łatwo postrzegła wzruszenie i pomięszanie Ludwiki.
— Oh! ja prawdziwie wpadłam w nieszczęście, z pognębioną miną odrzekła Eufrozyna.
— A zresztą, moja droga, to postanowienie, które powzięłaś, może tylko jest wybuchem gniewu. Pomyśl tylko, że nie możesz tym sposobem rzucać mężowskiego domu, nie dawszy światu gorszącego przykładu z siebie, bo ludzie nie znając prawdziwych do tego pobudek, całąby winę na ciebie złożyli. Pamiętaj na twoje dziecię, i bądź pewna, że tylko dla tego pan Van-Dick dał ci spokojnie wyjść z domu, że wiedział i był pewnym iż do niego wrócisz, i że poradziwszy się przyjaciółek, te zganią ci z całą otwartością i nawet przytułku odmówią. Bo dajmy na to, żeby cię na 24 godzin tylko przyjęły, jużby z tego mogło dla ciebie wyniknąć wielkie nieszczęście, a dla nich nagana za zły czyn. Powróć moja droga spokojnie wieczorem do siebie, jak gdyby nic nie zaszło, a może łagodnością to otrzymasz, czego gniewem dokazać nie mogłaś.
Pani Dan-Dick nie gniewała się za tę odmowę, ale chciała pokazać, że nie z ochotą to robi co w gruncie chciała uczynić.
— Oh! bardzo jestem nieszczęśliwa!
— Przesadzasz sobie złe i niemile swoje położenie. Jestem twego zdania, i zdaje mi się że pan Tristan powinien ustąpić, nie tylko z domu męża twego, lub z Amszterdamu, ale z całéj Holandyi. Nigdy się nadto daleko znajdować nie możemy od człowieka który nas kocha.
— Masz wielką słuszność.
— Daj to do zrozumienia swemu mężowi. Czy ten Tristan nie bogaty?
— Zupełnie nic nie ma.
— A to przykre i trudne do zrobienia.
— Dla czego? moja droga.
— Bo niemożna go oddalić, nie pozbawiwszy go zarazem sposobu do utrzymania życia?
— Cóż mi tam do tego? czyż mnie nie obraził?
— To prawda, lecz nędza jest okrutną karą dla człowieka, który innego występku nie popełnił nadto, że się w młodéj i pięknéj pokochał kobiecie.
Eufrozyna oczy spuściła.
Gdyby to było prawdą co Eufrozyna powiedziała, wymówki i uniewinnienie Ludwiki byłoby dobre, lecz nieszczęściem dla Tristana Eufrozyna skłamała.
— Jednakże dopiero co mówiłaś, że potrzeba aby pan Tristan porzucił Holandyą, a teraz mi mówisz że nie można go miejsca pozbawiać? tych dwóch rzeczy nie podobna razem zgodzić.
— Właśnie o tem myślałam. Masz słuszność; chybaby w takim razie wynaleść mu odpowiednie dzisiejszym obowiązkom miejsce i utrzymanie. W téj chwili wszedł doktór.
— No! i cóż? odezwał się z uprzejmym uśmiechem, wasze wielkie tajemnice już zamienione? i czy mogę wejść bez obawy abym wam nie zawadzał?
— Oh! możesz przyjacielu; dla ciebie nie mamy tajemnic odezwała się Ludwika z pomimo wolném drżeniem w głosie.
— Któraż to z was dwóch powierzała się drugiéj.
— Ja, odpowiedziała Eufrozyna.
— Takie otrzymałam powierzenie, które ci wyjawić mogę, i z przyczyny jego będziemy cię nawet o pomoc prosiły.
— No! pozostawiam ci to staranie, wstając odrzekła Eufrozyna; muszę już wracać, ponieważ odmawiasz mi schronienia i gościnności o którą cię przyszłam prosić.
— Jakto? zapytał pan Mametyn, ty odmawiasz gościnności pani Van-Dick?
— Tak jest, nadto ją kocham, abym zadosyć jéj żądaniu w téj chwili uczyniła. Czy zrozumiesz to mój przyjacielu, że ta kochana pusta głowa, przemówiwszy się z mężem, słuchając tylko głosu miłości własnéj, nie chce już więcéj do męża wracać, i chce mnię czynną wspólniczką zrobić, do zadania boleści temu poczciwemu panu Van-Dick? to też ją dobrze za to wyłajawszy, namówiłam, aby wróciła do męża, przeprosiła go i powiedziała, że to jéj dobrzy przyjaciele do tego ją nakłonili, i pewna jestem, że jutro, pan Van-Dick przyjdzie nam za to podziękować.
— Poczciwa, dobra Ludwiko! wyciągając do niéj rękę wymówiła Eufrozyna.
— To byłoby jeszcze prostszą i lepszą rzeczą, odezwał się doktór, żebyśmy zaraz odprowadzić panią Van-Dick mogli, zamiast trudzić się jutro; dziś by nam mąż jéj podziękował.
— O tego wcale nie potrzeba; wieczór tak pogodny i oświetlony księżycem, że widno jak wśród dnia, a zresztą, chcę aby za karę, pan Van-Dick nie wiedział, że dzisiaj wracam.
Ludwika odetchnęła.
Można sobie wystawić, że naturalna i prosta bardzo chęć odprowadzenia Eufrozyny strachem przejęła Ludwikę, aby tamta czasem jéj nie przyjęła.
— Ah! moi przyjaciele! przebaczcie mi, żem was utrudziła i niemi zgryzotami domowemi nudziła, odrzekła pani Van-Dick, i westchnęła niby to prawdziwie, pozwólcie mi się oddalić.
Kobiety pocałowały się serdecznie.
— Do jutra, odezwał się pan Mametyn, może cię odwiedzimy.
— O! dobrze! dobrze! uszczęśliwicie mnie swoją bytnością.
I zbliżyła się do drzwi wychodzących na ulicę, które już służący otwierał.
— Nie obiecujemy ci z pewnością jutro bytności naszéj, odezwała się Ludwika, ale w każdym razie pomyślimy o tém coś mi powiedziała.
Ostatni raz się pożegnali, i pani Van-Dick odeszła.
Eufrozyna wyszła jeszcze zwiększą w sercu urazą do Tristana, dla tego, że nie mogła prawdziwego jego przewinienia powierzyć Ludwice; lecz cieszyła się tém przynajmniéj, że miała zamówkę do powrotu do domu.
Co do państwa Mametyn, ci wziąwszy się pod ręce wrócili do salonu.
Jak się łatwo dorozumieć można, Ludwika była zamyślona.
— Co ci jest moja droga? odezwał się doktór siadając, i pokazawszy Ludwice, aby koło niego usiadła także.
— Nic mi nie jest mój drogi, myślę tylko o tém co mi pani Van-Dick powiedziała, mimowolnie rumieniąc się odrzekła.
— I cóż ci takiego powiedziała?
— Zdaje mi się, że same głupstwa, same niedorzeczności.
— O! ona powinnaby takie tylko rzeczy opowiadać i popełniać, bo ja ją mam za niedorzeczną kobietę.
— Utrzymuje, że młody człowiek, którego mąż jéj bardzo polubił, który mieszka u nich i jest nauczycielem ich syna, jest w niéj rozkochanym, i chce, aby dom ich za to porzucił, tyle ją niby nadskakiwania jego umęczyły. A ponieważ ten chłopak, nie ma na świecie innego schronienia prócz domu pana Van-Dicka, dałam jéj do zrozumienia, że pierwéj nim go się pozbawi przytułku, trzeba mu inne miejsce wynaleść i to jeżeli podobna zdala od miasta, i myślałam sobie, że ty może mógłbyś mu być użytecznym.
— Co umie ten chłopiec, do czego jest zdatnym?
— Do wszystkiego, jak mi powiedziała Eufrozyna, nawet ma mieć patent doktorski, dodała Ludwika, której chociaż tego pani Van-Dick nie powiedziała, mogła bez obawy pomyłki, zapewnić o tém męża swego.
— I tobie szczerze chodzi oto, abym się tym chłopcem zajął?
— Tak jest.
— Jakże się on nazywa?
Ludwika zachwiała się, czy ma nazwisko jego wymienić.
— Czy nie wiesz jego nazwiska?
— Owszem, wiem. Nazywa się Tristan, odrzekła z wysileniem, chcąc ukryć pomięszanie i drżenie jakie mimowolnie wymówienie tego nazwiska w głosie jéj zrządziło.
— Rozumiem, odrzekł ze słodyczą doktór; pojmuję że się zajmujesz człowiekiem tego imienia, które ci całe ubiegłe szczęście twoje przypomina. Będę się starał wczas mu przybyć z pomocą, kiedy dla tamtego przybyłem zapóźno. Bądź spokojna, całém sercem nim się zajmę.
— Ah! jakiż ty dobry jesteś.
— Moje biedne dziecię, ty dobra, młoda i piękna: poświęcasz życie twoje, dla pociechy starca wracającego już do Boga, najbardziéj dla tego, aby ci twoją swobodę, twoje marzenia młodości powrócił. Czy ty myślisz, że mógłbym mieć żal do ciebie, za to, że z zabobonnem prawie uczuciem zajmujesz się losem człowieka, przypominającego; tego którego ukochałaś? czyż ty myślisz, że ja mógłbym być zadrosnym? ja! który nie mam innego w świecie żądania, prócz abym cię mógł uszczęśliwić, pod jakim-kolwiek kształtem, to szczęście uważać możesz? są dnie moja Ludwiko, w których chciałbym dom porzucić, uciec, umrzeć gdzieś daleko, żeby przez to zostawić cię bogatą, niezależną, szczęśliwą. Bo, moja droga Ludwiko; nie mam prawa, ja starzec, mój los i przeznaczenie z twojém łączyć; jednakże znów, pozostaję dla tego, bo cię kocham, bo myślę, że zresztą sama natura nie długo zezwalać będzie na twoje dla mnie poświęcenie.
— Co ty mówisz przyjacielu! ojcze! któremu wszystko winna jestem! w cóżbym się była obróciła, gdyby cię opatrzność nie była na drogę moją zesłała? gdzież byłabym teraz zaszła? czy myślisz, że nawet na jedną tylko chwilę, jestem wstanie zapomnieć, niepamiętać i nie być ci wdzięczną za wszystkie dary twoje, których może niegodną jestem? To prawda, że słysząc wymówione przez panią Van-Dick imię Tristana, przypomniałam sobie, okropną śmierć męża mego, i przelękłam się, aby nędza i brak przytułku, tego człowieka noszącego to samo imię, do tego samego nieszczęsnego zamysłu nie przywiodły. Widzisz, że ani chwili nie wątpiłam o twojém sercu, i z ufnością udałam się o pomoc do ciebie.
— I dobrze postąpiłaś. Jutro zaraz zajmę się tym chłopcem, i to dla niego zrobię co zrobiłbym dla syna mego. Uściśnij mnie moje dziecię, chcę już odejść, abym cię dłużéj nie nudził.
— Jak też możesz myśleć i mówić podobne rzeczy, mój przyjacielu? zawołała Ludwika, obejmując rękami szyję starca i pocałowawszy go w czoło.
— Ale, bo chciałbym żebyś wszystko co ci się tylko podoba i na myśl przyjdzie robiła; żebyś przekonaną była iż nawet wszystkim twoim fantazyom i kaprysom chciałbym dogadzać, i że uszczęśliwiłoby mnie żebyś mogła mieć, (podług siebie) niepodobne do spełnienia żądanie, abym je wykonał. Czyż kiedy odmówiłem ci czego? chciałaś porzucić Francyą, przybyliśmy tutaj, bo myślałem, że osobliwość położenie tego kraju zajmie cię i roztargnie. Chciałaś do Włoch jechać, we dwadzieścia cztery godzin, byliśmy na drodze do Medyolanu. Tam mieliśmy jakiś czas pozostać, gdy nagle zażądałaś tutaj wrócić; posłałem po pocztę i jesteśmy w domu. To wszystko mnie uszczęśliwia, bawi, zajmuje, pozwala mi jakby pożyczać młodości od ciebie. Bądź pustą, chimerną, jeżeli chcesz; łaj mnie jeżeli kiedy w jednéj chwili cię nieposłucham; to prawo ci nadaję; robiąc cię szczęśliwą, może naprawiam choć w części to złe które popełniłem.
— Czy ty kiedy co złego mogłeś popełnić? ty, najlepszy w świecie!
— Może być zresztą mimowolnie. Młodość ma swoje usterki, a ja byłem młody, chociaż tego nieznać teraz po mnie. Jest może kto taki na świecie, który teraz z mojéj przyczyny cierpi, a dobre które wypełniam (jeżeli dobrem nazwać można wykonywanie woli ukochanéj osoby) dobre które wypełniam, jest może tylko zadosyć uczynieniem za przeszłość.
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że może wszystko się naprawi, moje drogie dziecię; że w tobie ujrzałem tylko sposobność, którą mi Bóg zesłał do pogodzenia się z nim, i że szczęście i spokojność jakie ci obciąłem przywrócić, więcéj mnie niż ciebie uszczęśliwiło. Chce powiedzieć, że może przyjdzie kiedyś ten czas, w którym dopomożesz usiłowaniom mojém i dokażesz tego, iż okrutne jedno wspomnienie z życia mego wymażesz z pamięci mojéj. Gdy się patrzę na siebie, na starego, nieużytecznego człowieka, myślę sobie, że Bóg miłosierny dla mnie jak dla wszystkich, nie chce abym umarł nie oddawszy tym których kocham, wszystkiego com im winien.
— Nigdyś do mnie w ten sposób nie mówił.
— Przebacz mi: już i tak dosyć smutną jesteś, abym miał więcéj cię jeszcze memi błędami zasmucać. No! moja droga! nie mówmy o tém aż do dnia którego oczekuję. A tymczasem, jutro zaraz będę się starał dać pomoc naszemu nieznajomemu. Zrana, pójdę do Van-Dicka, abym poznać go mógł.
— A ja, odezwała się Ludwika, drżąc ze strachu, aby jéj mąż z sobą tam nie zaprowadził, a ja pojadę na wieś.
— Ja myślałem, że będziesz wołała tutaj pozostać?
— O nie, wolę pojechać.
— To dobrze! jutro wyjedziesz, a ja się udam później za tobą, czy mi tego nie bronisz? pozwolisz?
— Złośniku!
— A teraz rozdzielmy się, bo już późno: dobra noc mój drogi Aniele! proś Boga żeby mi przebaczył, a pewnie mi przebaczy.
— Dobra noc mój przyjacielu, odezwała się nadstawiając swego czoła: starzec wziął jéj głowę dwoma rękami i ucałował ją.
Ludwika zadzwoniła na służącą, która natychmiast weszła, i obydwie udały się do sypialnego pokoju pani Mametyn; pokój ten był arcydziełem wytworności, zbytku, i powiedzieć jeszcze można zalotności.
Potém pan Mametyn zadzwonił, i ze służącym swoim udał się także na drugą stronę domu, do swego pokoju, który znów przeciwnie odznaczał się najdziwniejszą skromnością.
W godzinę potém, w całym domu wszystkie światła byty pogaszone, prócz jednego.
Światło to było u Ludwiki, leżała przed nią otwarta książka, ale jéj nie czytała, mając myśli zajęte, tém wszystkiem co wciągu dnia zaszło, i tém, co téż jéj jutro przyniesie.

KONIEC TOMU SZÓSTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.