<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przygody pana Marka Hińczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Takie były początki żywota bohatéra naszego, a że przedświt młodości i dorastanie do wąsów, mimo że są najmilszą życia porą dla tych co ich używają, czytelnikom nie zawsze w opisie robią przyjemność; musimy się ograniczyć treścią tych pierwszych lat i jakoby sumaryuszem wstępu do życia pana Marka Hińczy.
Łowczy tém więcéj się do niego przywiązał, im chłopiec był i okazywał się zimniejszym: harda ta natura wyzywała afekt, aby ją przezwyciężył. Wprawdzie owo mrukostwo i zasępienie po kilku dniach przeszły, ale nieco dziki mieszkaniec dzwonnicy bernardyńskiéj, dzikim zawsze pozostał. Co gorzéj, okazywane mu czułości (panny Dydyny), troskliwość (Łowczego), przyjaźń (Kacpra), opieka (Marszałka), wbiły go tylko w jakąś dumę i uczyniły niemal odrazu popsutém paniątkiem. Łowczy, który się obawiał w nim fagasa, był zadowolony, znalazłszy niby zaczarowanego królewicza.
To się przetrze, a taki w nim znać Hińczę — mówił do siebie.
Hińczę i w tém czuć było mocno, że się wcale uczyć nie chciał. Był posłusznym. Kazano bakałać, powtarzał co mówiono, ale ducha do tego nie przykładał; pisał jak kura po piasku, czytał jąkając się, jakby umyślnie przy téj ciężkiéj operacyi; łaciny mu do głowy wbić nie było podobna, matematyka nabawiała go ziewaniem: inne nauki przyjmował milczący. Na pamięć nauczyć się było mu prawie łatwo, ale spytawszy co znaczyło wyuczone... dowiedzieć się z niego nic nie było podobna.
Za to konia, strzelbę, psy lubił pasyami, a w lesie byłby cały dzień siedział. Do pokoju szedł jak na stracenie; szczególniéj gdy byli goście, krył się w kąt, gęby otworzyć nie umiał i ludzi lubić się nie zdawał. Mówimy o rodzaju męzkim: co się tyczy płci niewieściéj, dla téj znowu afekt przedwczesny bardzo, w roku piętnastym okazywać zaczął nieostrożnie, iż panna Dydyna dyscypliną go od dziéwcząt z garderoby wypędzać musiała; a drzwiami wypędzony, wracał gorzéj, bo oknem. Skarżyła się nawet o to Łowczemu, chcąc żeby on sam skarcił młokosa, czemu Hińcza bardzo słusznie się oparł.
— Asińdźka — mówił — powinnaś to mitygować bezemnie: to nie moja rzecz. Chłopiec niewinny a ciekawy, jak go napędzę, gotów się niepotrzebnie czegoś domyślić!
— Ale to młokos, proszę Łowczego — zawołała Dydyna — to tak zepsuty...
— Słyszeć o tém nie chcę! — rzekł Łowczy i drapnął.
Straszono go że się jegomości skarżyć będą: niewiele to pomagało, wszakże skandalu żadnego nie było.
Szczęśliwie się udało owemu djabłu w krygach, francuzowi ex-Markizowi de St.-Adelgonde, bo Łowczy go gwoli francuzczyznie, tańcowi, fechtom, dla Marka zatrzymał.
Okazało się na nieszczęście w pół roku, że ów Markiz był kamerdynerem prawdziwego jakiegoś emigranta i z profesyi perukarzem, co nie przeszkodziło do zachowania go przy dworze, dla wprawy w język francuzki, uznany za potrzebny młodemu wychowańcowi. W ten jeden sposób mógł się praktycznie nauczyć francuzkiego języka, żartując z nauczyciela, i w istocie z niego skorzystał. Przytém ów St.-Adelgonde był dla chłopca pobłażającym, chodził z nim na polowanie, po psiarniach, do stajni, śpiéwał, śmiał się, bawił go, i wkradł się chłopcu w łaski. Łowczy go lubił téż, a zwał: mości de St.-Arlequin. We dworze żartowano z przybłędy, ale nikomu on wody nie zamącił. Ucząc Marka po francuzku, sam nauczył się fatalnie po polsku; ale mówił tym językiem z odwagą rycerską i wpadał w pasyą, gdy go kto śmiał nie zrozumieć. Puszczał się nawet w opowiadania różne, od których boki zrywać trzeba było; bo kłamał z zimną krwią tak, że podziwiać musiano jego niepomierne zuchwalstwo.
Pierwszymi tedy nauczycielami byli: Kacper, młody i poczciwy chłopak; staruszek kapelan, łacinnik i katecheta, w ostatku francuz perukarz. Łowczy myślał, otarłszy go, oddać do szkół; ale nim do tego przyszło, wąs się wysypał, chłopak wyrósł okropnie i już mu ława szkolna nie pachnęła. Na łagodne zawezwanie Łowczego, odparł:
— Ja do szkół nie pojadę.
Hińcza starzejąc się, zesłabł bardzo, chłopcu był powolny aż do śmieszności.
— A jak ja każę? — spytał.
— Kiedy nie chcę.
— Dlaczego?
— Mnie dawniéj czas było do szkoły, a ja co z wąsami tam będę robił? żeby się ze mnie śmieli?....
— To prawda! — rzekł Łowczy — osłem nie będziesz, tylko choć łaciny się ucz, bo bez łaciny w świecie ani kroku. Reszta furda: to w życiu i z książek się wymaca.
Nie poszedł tedy pan Marek do szkoły i dobrze mu z tém było. Tandem rósł, mężniał, dojrzéwał, tak że naostatek Łowczego sumienie ruszyło, co z nim robić? Wziął go, ależ nie był nieśmiertelny. Wiedział dobrze iż daleka rodzina, po śmierci, wygna przybłędę; nie ważył się jakoś zrobić mu zapisu i przysposobić go: rad tedy był, żeby chłopak sam wprzódy nieco świata zaznał i jakiegoś chleba się chwycił.
W téj niepewności co począć, zawołał raz uroczyście Marka do swojego gabinetu.
Od owéj sceny pod murem upłynęło lat ośm, chłopiec był młodzieńcem, a Łowczy dostał pedogry i ledwie o kiju się włóczył. Vitalonga ex-Rejenta i jego pigułki nic nie pomagały. Obu zewnętrzne postacie wielce się téż zmieniły. Marek Hińcza był teraz nad wiek ogromnym, rosłym, ciemnego wąsa i bujnéj czupryny młodzieńcem, zręcznym dosyć, budowy kształtnéj, z twarzy nie piękny, ale rysów charakterystycznych i wybitnych. Zdrowie przy opalonéj cerze, nadawało mu niekłamliwy pozór jędrności i siły, kolosalnie zbudowany, miał fizyognomię potężnego zarozumialca; obejście się przyzwoite, choć z pańska rubaszne, mowę niełatwą, ale imponującą, ton pewien pogardliwy i zuchwały, który mu między młodzieżą dawał przewagę. Sierota, pastuszek, pauper, wyrósł na magnackie niby dziecko, niewiedzieć jakim sposobem. Lubił się ubierać i pieniędzmi sypał, jakby wartości ich nie znał, a dla namiętności nic nie szczędził, i gdy mu się głowa zapaliła, żadne go niebezpieczeństwo odstraszyć nie mogło. Takim był Marek nowéj kreacyi. Łowczy tylko się roztył niepomiernie, ale wielce złagodniał. Fantazye jego dawniejsze zeszły do tego że je powtarzał, na nowe już się zdobyć nie mogąc. W dodatku na biédę, do wychowańca się przywiązał jak do nikogo, choć nie było tak dalece za co, bo mu ten czułością się nie wypłacał. Choć go połajał w oczy, gdy już od tego nie można było się wyłamać, zaraz potém głaskał i podarkiem łagodził, a tych co spowodowali burzę, jeszcze karcił. W końcu już we dworze, oprócz srogiéj panny Dydyny, nikt się odezwać nawet nie śmiał.
U staréj panny nie był w łaskach Marek, w części dla figlów płatanych w garderobie, w części dlatego że Łowczy się zaślepił ku niemu. Panna Dydyna nieraz groziła panu Mikołajowi, że chowa owoc dla szubienicy, ale on uszy zatykał i śmiał się.
Zdaje się, że pewne łagodne, ale bardzo do rozsądku przemawiające uwagi księdza kapelana, który na wylot znał swojego wychowańca, pobudziły nareszcie Łowczego do stanowczéj z chłopcem rozmowy. W wigilią tego dnia, staruszek powiedział panu Mikołajowi że to się źle skończy, że albo należy coś zabezpieczyć popsutemu (jak on twierdził) młokosowi, albo zmusić go do pracy i myślenia o sobie.
— Jako kapłan — rzekł — jako mojego dobrodzieja i chlebodawcy szczery adorator i sługa, prawdę rzec muszę. Chcesz mu po sobie zostawić majątek, dobrze; to uczyńże to, i chłopca wprowadź w świat i ludzi na téj stopie; a masz go późniéj rzucić bez grosza na łaskę losu, wypieszczonego i nieporadnego, to go zgubisz i mieć będziesz na sumieniu. Dobra i piękna rzecz wziąć sierotę, ale nie żeby mu nieszczęście i ludziom z nim biédę zgotować.
— A, masz jegomość racyą! — rzekł zafrasowany Łowczy — ale co tu począć? co tu począć?
— Pocznij jegomość co ci Duch Święty natchnie, ale mu tak za jednę nogę wisieć nie daj!
Po téj rozmowie stanowczéj, Łowczy kazał po obiedzie przywołać wychowańca. Opornie i niedźwiedziowato wszedł Marek, stanął pod piecem i w zębach kłuł piórkiem.
— Mości dobrodzieju, tego... co chciałem mówić — odezwał się Łowczy patrząc w okno, aby w oczy chłopcu nie spojrzéć — czas żebyśmy się poważnie rozmówili; czas: ostateczny czas!
Marek milczał.
— Pamiętasz tedy, Marku, jak i gdzie ja waszmość wziąłem i com dla ciebie uczynił? Byłeś sierotą, biédotą, dałem ci wychowanie i uczyniłem ci młodość swobodną, a mogę téż powiedzieć szczęśliwą, co nie każdemu Pan Bóg daje. Coś mi się od serca waszego należy, a bodaj i Zdrowaś po śmierci.
Westchnął, spojrzał: Marek stał jak drewno, ale oczy spuścił w ziemię, zachmurzony, aż Łowczemu się żal go zrobiło.
— Nie wymawiam tego co się uczyniło, uchowaj Panie Boże! — mówił Łowczy — boć mi z tém było dobrze, a com zrobił, dla siebiem spełnił, choć waszmość z tego skorzystałeś. Ale tedy, tego... chcę mówić o tobie. Cośby należało robić, coś wybrać; hę? jak ci się zdaje: hę?
Marek milczał uparcie.
— Ja jużciż waszeci dopomogę, to się rozumié, ale każdy człowiek sobie pracą życie zdobywać musi.
— A jegomość? — szepnął cicho Marek.
Pytanie było śmiałe: Łowczy oczy otworzył.
— Ja? ja nie potrzebowałem zdobywać, co dla mnie rodzice i dziadowie, szczędząc mi mozołu, zarobili wcześnie; to co innego: ekscepcya; ale wy: hę?
— To mnie pan Łowczy wypędzi? — zapytał młokos.
— Nie dlatego się to mówi! — przerwał stary, stukając nogą chorą o ziemię — cożto znowu? Ja tu, on tam; od sasa do lasa: słuchaj co mówię i zrozumiéj o co idzie. No, co zrobisz jak ja się wywrócę, a ciebie kollateralni wypędzą na cztery wiatry?
— Czyż na to mnie pan Łowczy wziął, ażeby oni wypędzić kogo mieli? — spytał mrukliwie chłopak.
Trzeba było świętéj w istocie cierpliwości starego, poczciwego człowieka, ażeby się na niewdzięcznika nie pogniewać.
— Na com ja cię wziął — rzekł z westchnieniem — to Bóg wié tylko i serce moje. Ulitowałem się biédactwu twojemu. Myślałem, że dając waszmości wychowanie, dam środek do życia i majątek. Czegóż mogłeś żądać więcéj od prawie obcego człowieka? Nie powiadam, żebym dla waści jeszcze coś uczynić nie miał; ale przypuściwszy że dam jakąś sumkę, cóż ci z tego przybędzie, jeśli tak niezdarnie pod piecem stać z założonemi rękami zechcesz lub z psami po polu latać?
Nie mogłeś sobie wyobrażać przecie, że ci fortunę oddam, bo ta należy prawnie choć nieznajomym mi ludziom, a ja prawo i obyczaj szanuję. Nie chcę, aby mnie potém w trumnie przeklinali lub posądzali waszeci o lada jakie pochodzenie, bo to u ludzi w gniewie wszystko możliwe.
Chłopak słuchał ze spuszczoną głową, zamyślony i jakby nie rozumiał.
Po przydługiéj pauzie, podniósł powoli twarz, wąsa machinalnie pokręcając.
— Proszę téż pana Łowczego, czy to wszystko na świecie rozumem i pracą się robi? Dalipan że nie! Przecie ja od lat kilku już patrzę, rozumiejąc co widzę, a tylko jedno mi w oczy bije, że wszystko szczęściem idzie. No — a ja mam szczęście. Boć tego inaczéj nazwać nie można, że jegomości przyszła ochota mnie za ucho pokręcić i... potém za to pieścić tyle lat. No to, uchowaj Boże, znowu opuszczenia, kogoś ześle Opatrzność, co mnie za oba uszy weźmie i do góry podniesie.
Łowczy nie mógł wytrzymać i zaczął się serdecznie śmiać: brzuch mu się trząsł, podbródki skakały, a łzy strumieniem ciekły po twarzy; bo miał tę naturę, jak wielu jemu podobnych, że gdy się mocno śmiał, jeszcze mocniéj płakał.
— A niechże go wilcy! otóżto z nim rozmowa! otóżto rozum! — zawołał — no, gadajże z takim waryatem! Skonwinkował! Ale, trutniu ty jakiś, czego masz spuszczać się na Opatrzność i na uszy, kiedy sam sobie możesz rady dać! Jesteś młody, silny, niczego, zdrów; w głowie dosyć nieźle, ogładził cię francuz, potrosze liznąłeś z książek: wszak drudzy i połowy tego nie mają, a idą i dochodzą.
— No, to prawda — odpowiedział Marek — ale po co ja mam iść, kiedy szczęście samo się do mnie pofatyguje?
— A to, jak Matkę Najświętszą kocham, uparta wiara! — zawołał ręce załamując Łowczy. — Ale któż ci u kaduka powiedział, że zawsze szczęścić się będzie? zkąd to wiész? kto ci tém głowę nabił, paskudniku jakiś? Ja ci powiadam że z tą wiarą gdzieś pod płotem skończysz! — wołał stary.
— O, nie! nie! — przerwał Marek — ja mam głos co mi szepcze, że nie zginę.
Panu Mikołajowi argumentów niestało, trochę był zabobonny; ów wewnętrzny głos młodego człowieka tak bezpiecznego, dał mu do myślenia; wprędce się jednak otrząsł z tego i powrócił do pierwszéj rozmowy.
— Otóż co chciałem powiedzieć — dodał, ocierając się chustką powoli — tembardziéj, że w waści odkrywam niebezpieczne to zaufanie, jestem zniewolony, póki ja jeszcze na świecie i ratować jest komu, odprawić was na experyment: kiedyś taki szczęśliwy, paneńku, probujże swojego szczęścia.
— Pan Łowczy mnie wypędza! — podchwycił Marek.
— Uchowaj Panie Boże! — rzekł stary, ręce krzyżując na żołądku — ale cię wyprawiam w świat. Marszałek ma już dyspozycyą. Nie powiesz, żem cię jak palec nagim za drzwi wypchnął i drzwi te, póki ja żyję, zawsze ci stoją otworem; choćbyś jak syn marnotrawny, w podartéj kożuszynie do nich zapukał. Tandem, ot waszecina wyprawa.
Wziął Łowczy przygotowany półarkuszek ze stolika, potém okulary z tasiemką, które na łysą głowę zgrubiałemi palcami nasunął i począł czytać:
— Koń, wałach siwy, sześciolatek od Zulejki: wytrwały i ognisty razem.
Spojrzał: Marek słuchał, stojąc pod piecem.
— Pod kozaczka deresz w siódmym roku, nazwany Muraszką. Do siwego, kulbaka wygodna z trokami i olstrami, z rzędem i przyborem; na deresza, terlica z kozackim rzędem. Garderobę jaka jest, lub co z niéj zabrać się da, sam sobie jegomość wybierzesz; a ja dodaję delię rysią, moję własną, jako dobrze bardzo zakonserwowaną.... z pod serca. Na mnie ona teraz nieco szczupła, ale poznasz w zimie co ryś znaczy, bo ciężaru nie czuć, jak piórko, a grzeje szelma jak piec; z innych bestyjstwa siérć lézie, a z tego włosek nie wypadnie: bo gdyśmy polowali na te rysie, pamiętałem dobrze zaraz po zabiciu, ziemią przysypać i tak trzymać aż w ziemi zastygli.
To co do delii. Drobny sprzęt: flasza kuta i czaszka srebrna z Najświętszą Panną węgierską na dnie, stoją w pogotowiu: w drodze i to potrzebne.
A! jak mi Pan Bóg miły, trudno by ojciec rodzonego syna troskliwiéj ekwipował nademnie. Trzysta czerwonych złotych daję, oprócz talarów na rozchód. Czegóż jeszcze chcieć!
Z tém, ludzie nieraz do milionowych fortun poprzychodzili, z krédką a z główką: rozumiesz asindziéj.
Jak sobie poczniesz, to już nie moja rzecz: jak pościelesz, tak spać będziesz. Mówisz że masz szczęście, więc próbuj: nie mówię ja nic.
Skończył Łowczy, okulary zdjął i półarkuszek podał Markowi; chłopiec go wziął, skłonił się do ręki dobrodzieja, jakby ją pocałować chciał; ale zimno. Znać było po nim że go ta odprawa gniewała. Nie spodziewał się żeby go to spotkać miało: rachował na więcéj, a nadewszystko na generalną sukcesyą, jako Hińcza po Hińczy.
Co w głowie miał Łowczy, Bogu wiadomo; ale choć słaby dla chłopca, tym razem jego smutkiem i nadąsaniem nie dał się zmiękczyć.
— Masz, asińdziéj, dni trzy do wyboru w drogę i na pożegnanie tych kątów; czwartego trzeba jechać.
— No! to pojadę! pojadę! — zawołał gniewnie Marek — już mi tego nie potrzeba przypominać, pojadę i drugiego, kiedy trzeba: jak wola i łaska.
To mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Łowczy, grubym palcem łzę, ale już nie ze śmiechu zrodzoną, otarł, westchnął głęboko i zadumał się.
Tak mu serdecznie chłopca żal było! Da on sobie rady, czy nie? niedoświadczony i zarozumiały; puścił go tak, samopas. Ale nie!
Zadzwonił, wszedł chłopak na dyżurze siedzący.
— Zawołać mi pana Kruka!
Nie mówiliśmy o Kruku, gdyż ten nie więcéj jak dwa lata bawił dopiéro w Rogowie i osiadł na rezydencyi insperate. Kruk ten, w istocie niejaki Krukowski, herbu Ślepowron, z ziemi Łomżyńskiéj, zwał się jeszcze inaczéj Glinką; gdyż nazwisko, pierwsza rodzina miała od wsi Kruki, w któréj od wieków siedziała. Był to szlachcic nawet majętny, ale z defektem takim, że nigdy w domu siedzieć nie mógł i nie lubił. Syna, zawczasu ożeniwszy, oddawszy mu co miał, sam wywędrował, od dworu do dworu, po panach braci jeżdżąc.
Spokój i cisza obmierzły mu były, nudził się, a coraz nowego potrzebował. Że u Łowczego pozostał, niby jako rezydent, cudem jakimś to było. Ale tu trzymał na jego owsie, swoje cztery korne i dwóch ludzi; robił wycieczki, polował; kłócił się z nim co dzień przy warcabach; co trzy dni go żegnał: potém przy śniadaniu i kieliszku wódki, godzili się, ściskali, zaczynali obydwa myśliwskie anegdoty opowiadać, i tak czas schodził. Zresztą, Kruk znikał czasem, konno wyjechawszy na dni cztery i pięć; powracał, nie mówiąc gdzie był, i tak się to daléj wlokło, a wlokło się już lat dwa.
Kruk, jak mówiliśmy, był włóczęga i miłośnik przygód wielki, na żołnierza znać stworzony; chybiwszy przeznaczenia, męczył się na Bożym świecie. Łowczy go lubił, ale traktował z góry, a czasem téż Kruk na niego siadł i dziobał.
Nie minęło minut dziesięć, gdy Kruk przecierając oczy zaspane, wszedł.
— Że téż jegomość zawsze do mnie masz sprawę, kiedy ja albo śpię, albo jém, albo mam robotę pilną.
— Nie gdérz, siadaj i słuchaj — odrzekł Łowczy.
Kruk siadł: byłto człowieczyna niepozorny, szpakowaty, chudy, niezgrabny, gdy nic go nie piekło we środku; ale rozruszany, szparki i zręczny jak dyabeł. Oczy szare, niby przygasłe; przecie się z nich skry sypały, gdy się rozognił. Ubrany był w kontusinę wyszarzaną, pasek skórzany, buty juchtowe do kolan. Siadł, a raczéj padł, ziewając, na stołek, przechylił się, ręce zwiesił.
— Gadajże, panie Łowczy.
— Wszak asindziéj pewnie wiész co się święci? — zaczął gospodarz.
— Nic nie wiem — rzekł sucho Kruk.
— Jestem zmuszony dla jego własnego dobra, by wypróbować młokosa, wyprawić go w świat; a przyznam ci się, Kruku, serce moje strach ogarnia.
— Czego? czego? cóżto on pierwszy, czy ostatni? — zawołał Kruk, podnosząc się — a do czegoż szlachcic stworzony? Eques, rycerz: daj mu konia, w kark i niech rusza.
— Ale ba! ale ba! — rzekł powoli Łowczy — tak bywało i.... jeszcze pro memoria, more maiorum, na kobiercu brali.... tak! tak! ale dziś widzicie! I to chłopiec taki....
— Jaki? — zapytał Kruk — czy z innéj gliny? czy z kruchego materyału, czy prawdą a Bogiem, jegomość go popsułeś?
— No! choćby tak, ale jak on sobie rady nie da?
— A choćby nie dał? — zawołał Kruk — powiedz sobie: pal go dyabli! Jeśli nie da rady, nie wart poczciwego słowa; a od czego głowa na karku?
— Mój Kruku, ale ja jego kocham, a tak znowu w życiu, kochać nie mam więcéj kogo.
Spojrzeli po sobie.
— Asindziéj, bo roztyłeś się z téj pedogry, z tego siedzenia i zrobiłeś się mazgaj — zawołał Kruk. — No, to co? albo go trzymaj w domu i usmaż na konfiturę, albo kiedy wysyłasz, miejże męztwo.
— Ale mi żal.
— To płacz!
— Asindziéj jesteś bez litości.
— A waszmość, bez męzkości. Pomacajże się pod nos, że wąsy nosisz.
Zamilkli.
— Widzisz, widzisz, Kruku — litości wzywającym głosem, ozwał się Łowczy po chwili — ja cię miałem za przyjaciela, myślałem że mi dasz radę, pociechę, a ty, a ty....
Kruk ino ramionami ruszył.
— Chodzisz wkoło, a do środka trafić nie możesz — rzekł po chwili — tyś czego po mnie chciał: mów bez ogródki.
Łowczy skinął na drzwi.
— Wyjrzyj, czy tam kogo niéma?
Kruk otworzył, popatrzył: żywéj duszy.
— Za trzy dni Marek wyrusza — rzekł cicho — pierwsze kroki najtrudniejsze; ty lubisz się włóczyć: coby ci to szkodziło, żebyś zdala za nim, nie ukazując mu się, miał go jaki tydzień na oku?
— Czy to on Szomera potrzebuje? — i rozśmiał się stary.
Łowczy zmilczał: wiedział dobrze zdrajca, że Krukowi podrzucona myśl taka, poskutkuje koniecznie; nie nalegał więc nawet.
— Jak chcesz — przerwał.
— Jak chcesz! jak chcesz! — począł, chodząc po pokoju Kruk — zobaczymy. Żebym wiedział że awanturę zrobi, jużcićbym pojechał; ale to mruk i zcicha pęk, ostrożny: pojedzie spokojniuteńko, pieniądze straci i powróci na dawne mieszkanie; ale no, zobaczymy zresztą! dla waścinéj przyjaźni.
Śmiała się już Krukowi myśl awanturki, wycieczki, podróży; poczynał mówić sam do siebie:
— No tak, mógłbym wziąć mojego skarogniadego i pojechać w tropy za nim; ostrożnie, zdala, aby mnie nie widział. Skarogniady do takiéj sprawy jedyny, bo ma rozum ludzki. Nie trzeba jeść, nie jé; nie ma wody, nie upiéra się pić; kazać mu cały dzień kłusować, wytrzyma. Łowczy znasz skarogniadego?
— Ale przedziwna szkapa!
— Zobaczymy — rzekł Kruk — ja nie przyrzekam nic, i nie odmawiam nic; u mnie moja wolna wola i fantazya wszystkiem. Pan Łowczy mnie znasz.
Stary milczał; czuł że strzała uwięzła: więcéj mu nie było potrzeba.
Trzeciego dnia z wieczora, Marek przyszedł się pożegnać i łez nie uronił. Odbyło się wszystko jak należało. Łowczy zapłakał, zapito kieliszkiem łzy, a nazajutrz rano Marka już nie było w Rogowie.
W téj stronie którędy odjechał, stało dziéwczę z fraucymeru pod płotem i przy oczach czerwonych, biały trzymało fartuszek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.