Przygody pana Marka Hińczy/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody pana Marka Hińczy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znając serce Łowczego, łatwo się było domyślić, że zmuszony wychowańca z domu wyprawić, nie uczynił tego bez szczególnéj pilności, aby mu tę drogę nieuchronną ułatwić i jak najbezpieczniejszą uczynić.
Koń, na którym Marek jechał, był przecie ze stajni najlepszy, a kozaczek czyli węgrzynek, bo mu oba te dawano, wedle ubioru jaki przywdział, nazwiska, był najroztropniejszym i najzwinniejszym a najpoczciwszym we dworze chłopakiem. Imię mu było Wawrzyniec a pieszczono go na Wawrka.
Nawet pora, w któréj odprawę dostał Marek, wielce sprzyjała podróży; byłto bowiem ten sam miesiąc czerwiec, pamiętny w życiu jego, gdy z klasztoru dostał się do pana Mikołaja. W tym téż roku wiosna była, jaka rzadko u nas się zdarza: ciepła a nieskwarna, przeplatana deszczykami, i wszystko rosło, zieleniało, kwieciło się jak na drożdżach. Po lasach kwitły jeszcze wonne czeremchy i pachniały świeżo rozwite brzozy; kwiaty wyrywały się z pod pni całemi snopami, a leśne ptastwo tak się cieszyło młodości swéj i początkowi nowego życia, że nawet w ludzkie zaschłe serca wlewały pieśni jego, jakąś radość niezrozumiałą. Człowiek się téż uśmiechał wiośnie, choć mu ona często była jesienią.
Z poranną rosą ruszył Marek zasępiony za wrota; obejrzał się: bielał fartuszek przy płocie, na balkonie od wieży, Łowczy chustką powiewał. Żal mu było tego spokojnego kąta, ale im bardziéj go żałował, tém bardziéj udawał iż wcale o to nie dba: poświstywał piosnkę. Dniem przed tém ani pomyślał dokąd pojedzie i co będzie robić: wierzył w tak ślepe szczęście swoje, iż się nic przyszłością nie troszczył. Puścił konia gościńcem ku miasteczku, pewien, że przeznaczenia nie minie, ani on, ani szkapa jego. Czuł w trzosie trzysta czerwonych złotych, w skórzanym mieszku było jeszcze na drogę talarów trzydzieści, flaszka gdańskiéj wódki i wędzone kiełbasy w trokach.
Sentymentalny nie był wcale, a choć mu koło serca wędziło, bo w Rogowie wiele miłych osób i wspomnień zostawił; fatalista mówił sobie, że drugich znajdzie łatwo gdzieindziej.
Jeszcze Rogów i jego stołb widać było z daleka, gdy nadjechali do krzyżowych dróg; stały przy nich w istocie trzy krzyże: jeden niezmiernie stary, mchem okryty, podpierany i ledwie resztkami próchna się trzymający; drugi trochę od niego późniejszy, ale zczerniały; trzeci nowiuteńki. Najstarszy był cały płachtami poobwieszany, bo tam ludziska zimnicy zbywając, fartuchy kładli i ofiary czynili. Wiaterek ciepły nadymał białe na krzyżach wieszadła. Siwy, pana Marka koń, rzeźka szkapa, prychnął i korzystając z pozoru, niby wyląkłszy się spódnic, dał susa. Jeździec zamyślony o mało nie spadł; rozgniewało go to: zaciął szpaka, ten nienawykły do traktamentu, począł hecę: ale chłopcu w to graj. Nie zważając już którym gościńcem, puścił się walcząc z koniem; ten sobie, on sobie, szpak wierzgając, Marek chłoszcząc.... w cwał, Wawrek naturalnie za panem. Ledwie go można było nagonić, bo dla skarania konia, nielitościwie go pędził; między nim a jeźdzcem na upartego wszczęły się zapasy: Marek siedział na kulbace jak przykuty, szpaka też łatwo znużyć nie było można; z jeźdzca lał się pot, na koniu białe szumowiny stały. Wawrek desperował goniąc, że panicz odrazu konia zaprzepaści.
— Na rany Pańskie! paniczyku — krzyknął, dopędziwszy na dereszu — a toć konia dyabli wezmą!
— Niech biorą! chciał mnie zsadzić, otóż ja mu pokażę — odparł Marek.
— A to mu pan już dosyć napokazywał, aż padnie.
— Niech pada!
Szlachetna końska natura, rozdragając się przemocy, nie dawała się pożyć długo; wreszcie mimo pragnienia, wolnieć zaczął biédny syn Zulejki: Marek téż dał mu wreszcie pokój.
Wawrek jechał z tyłu milczący, ale taki zły jak koń, bo mu konia niewinnego żal było. W tym pędzie bez zastanowienia, ujechali sami nie wiedząc, jakie mil dwie. Marek się obejrzał: byli dawno po za granicami Rogowa, na trakcie do miasteczka, do którego jechać mil trzy zostawało. Szpak bokami robił, ale zdawał się w ostatku zrezygnowany; na pół mili daléj u boru, pokazała się karczma. Skwar zaczynał dopiekać: stanęli na popas. Gospoda to była nie dla panów, ale dla przeciągających tędy wozów z transportami; szopa ogromna, przy niéj izba szynkowa dla arendarza, kilka sosen wyniosłych szumiało nad słomianym dachem; na żółtym piasku, pełnym odrobin siana, sieczki i wszelkiego śmiecia oborowego, bawiło się kur kilka, kilka kaczek i dwie kozy: arendarz w negliżowym stroju, ręce mając za pasem, chodził, używając świeżego powietrza.
Ale co daleko było dziwniejszém na téj pustyni: na kłodzie ogromnéj służącéj do rąbania drew, w cieniu i chłodku siedziało dwóch, bardzo postawnych i pięknego wzrostu, z zawiesistemi wąsami mężczyzn, rozebranych do koszuli; po niższéj tylko części ubrania i butach z ostrogami, poznać było można że ci ichmoście należeli znać do kawaleryi, która stała w miasteczku. A nie byli jak się zdawało szeregowymi, ale towarzyszami, bo i cienkie koszule i delikatne twarze świadczyły, że ich za baj-bardzo uważać nie było można. Nie mając co robić, odpoczywający towarzysze grali w karty.
Dopiero gdy Marek nadjechał, podnieśli głowy, a jeździec i biédny koń zhasany zwrócił ich uwagę
— Ha, no! — rzekł starszy do młodszego — ten się obszedł z koniem tak, żeby mu nie warto nigdy dobrego powierzyć: patrz ino, co ten biédny szpak wycierpiał!
Zamilkli, patrząc z ukosa. Marek z konia zeskoczył oddając go Wawrkowi; przyjezdny i panowie towarzysze powitali się zdaleka. Nasz wędrowiec wcale łatwym z obcymi nie był i do rozmowy prosić go dobrze należało; nie jął się więc do kawalerzystów i chodził samotnie, gdy jeden z nich przystąpił doń.
— Ślicznego macie konia — rzekł — ale nie poszanowaliście go wcale: konisko dyable schlastane.
— Bo mi się chciał przekomarzać — odparł Marek — a ja tego nie lubię: dałem mu naukę!
— Byle on ją przeżył — dodał kawalerzysta — to będzie skuteczna.
— Koń twardy — bąknął Marek.
Pomilczano.
— Gospoda niepokaźna — dorzucił po chwili — koń się jeszcze może pożywić, ale człowiek....
— Jak widzicie — rzekł drugi kawalerzysta — my tu z głodu w karty gramy, ostatnie dwa jaja spożyliśmy przed godziną; wódka śmierdząca, więc choć trawę gryźć.
Marek acz niezbyt gościnny zwykle, przypomniał flaszkę i kiełbasy.
— Hej! — zawołał — gdybyście nie odmówili panowie, mam z domu gdańską i kilka kółek kiełbas wędzonych, kołacz się téż aby jeden znaleźć powinien.
Skinął na Wawrka, a Wawrek był roztropny jak mało, nie przestając koni wodzić, bo po takiém zmachaniu, postawić ich nie było sposobu przy żłobach; rozplątał troki, wydobył zapasu i podał Markowi. W kieszeni była czarka z ową N. Panną; dobyto korka:
— Gdański nektar! W ręce panów! — Smakował jak istna ambrozya. Zjawił się po nim nie wchodzący w rachubę kawał piernika, potém bułka i kiełbasy. Wódkę dla saméj suchości tych materyałów, po kilkakroć ponawiać było potrzeba. Już wtedy i bez wzajemnych rekomendacyj obejść się było można.
Starszy towarzysz zwał się Niewstępowski, (rodzina ta téż dawniéj mieszkała w Łomżyńskiém jak Krucy); młodszy Strzembosz był z domu Jastrzębców, co się pisali z Jabłonicy. Oba byli ludzie gładcy, młodzi, weseli, do wypitéj i wybitéj ochoczy. Marek, submitując się im, poznał że na dobre towarzystwo trafił; opowiedział się kim był, znalazły się i koligacye przez prababki: wyściskali się przy trzeciéj czarce.
Konie tymczasem ledwie że oschły; towarzyszom już była pora jechać, ale widząc że Marek dłużéj pozostać musi, siedli z nim na kłodzie. Leżały na niéj jeszcze zasmolone karty, w które grali, a trzeba wiedzieć, że wszystko co kto chciał, znaleźć było można w Rogowie: i warcaby i szachy i kręgle, choć to niewielka rzecz; tylko kart tam nigdy ludzkie nie ujrzało oko. Miał je w obrzydliwości pan Łowczy, jak wymysł szatański, i przypominał zawsze, iż były dla szalonego zabawy wymyślone, z wielkiém podejrzeniem, iż do zrobienia pierwszéj talii, kollaboracya nieczystéj siły była potrzebną. Karty więc były jedynym zakazanym dla Marka owocem, chociaż Łowczy z innymi potajemnie w maryasza grywał. Nie grał w nie jeszcze nigdy Marek; kości i karty zdały mu się z tego samego powodu rzeczą wielce potężną.
— Nie grasz asindziéj? — spytał Strzembosz.
Marek po wódce miał język dużo więcéj rozwiązany niż na czczo: rozśmiał się.
— Uwierzycie panowie czy nie — rzekł — wszakci to ja, jakem żyw, karty nie trzymałem w ręku.
— Ale ba! — zawołał Niewstempowski — czyż to może być, byś waćpan nie kosztował jednéj w życiu emocyi, która, gdy już inne wszelkie spowszednieją, jeszcze człowiekowi wątrobę łechce?
Śmieli się tedy z nowicyusza, ale że pan Strzembosz był wygranym właśnie gdy nadjeżdżał Marek i winien był rewanż Niewstempowskiemu, siedli tedy zaraz daléj, polecając uczniowi aby miał oko pilne na pierwszą lekcyą.
Nie potrzebowali mu nawet tego zalecać: Marek się nachylił i oczyma jadł karty. Gra była nader prosta, grali bowiem w tego pierworodnego faraona, który żadnéj nauki nie potrzebuje. Talary latały z kieszeni do kieszeni, jak wróble płoszone ze strzechy. Nader mu się to wydawało zabawném.
Postawił tedy, poprosiwszy o pozwolenie, talara i wygrał; dwa i wygrał; cztery, toż samo: ba i dziesięć. Towarzysze spojrzeli po sobie. Daj go katu! fryc czy lis, ale szczęście dyabelskie.
Na chwilę się gra wstrzymała. Marek do takich zabawnych rzeczy miał spryt szczególniejszy; grę już objął i ofiarował się sam ciągnąć, aby wygrane oddać. Siedli próbować naodwrót przy téj saméj kłodzie: talarów kupka wabiła. Żyd założywszy ręce za pas, stanął patrzéć na to igrzysko fortuny. Wawrek ze zgorszeniem spoglądał ze stajni, dzieci żydowskie z okien, kura nawet jedna na płot wlazła, aby się lepiéj grze pana Marka przypatrzéć. Ciągnął tak, jakby nigdy nic innego w życiu nie robił; ale gra nie potrwała długo. Strzembosz i Niewstempowski parę razy przypuścili szturm daremny, i ochłodli. Nie było sposobu jednéj karty wziąć u Marka; szczęście wydawało się dziwne, aż niepojęte, a gdyby nie młodziusieńka twarz chłopca: aż podejrzane.
— Czas jechać! — zawołał — panowie towarzysze. Ja wszelako zatrzymam się w miasteczku, więc rewanżu służę, jeżeli łaska, a strzemiennego wypijemy.
Strzemienne w istocie było potrzebne dla rozweselenia pochmurzonych, którym widok zagarniętych do worka talarów, smutnych napędził myśli.
— Stańcie w miasteczku gospodą u Abrama Krzywego — odezwał się Strzembosz — my do was wieczór przyjdziemy z Gawrońskim.
— Któżto taki, Gawroński? — zapytał Marek.
— Ach! prawda, wy bo nie znacie Gawrońskiego — rozśmiał się Niewstempowski — to ten co nas wszystkich ogrywa. Macie szczęście, musimy dopilnować żebyście się popróbowali z nim; jeśli jemu dacie rady... no...
— Spróbujemy! — odparł chłodno Marek, który teraz jeszcze bardziéj niż kiedykolwiek w szczęście swoje wierzył.
Tak się tedy rozstali nowi znajomi: panowie towarzysze spiesząc przodem do miasteczka, a Marek zmuszony jeszcze dłużéj wytchnąć dla koni, położył się w cieniu, i prawdę rzekłszy, po gdańskim nektarze uczuł potrzebę małéj drzemki; kazał się tylko Wawrkowi rozbudzić, gdy konie będą gotowe. Sosny szumiały mu, do snu go kołysząc; oczy skleiły się wkrótce, a w marzeniu senném poplątały się mary dziwne: biały fartuszek pod płotem, talary i karty, Łowczy z chustką na oczach, utrapiona jazda ze szpakiem, i śmiechy jakieś i płacze.
Nagle głos go jakiś przebudził, jak gdyby w istocie ktoś się rozśmiał nad jego głową. Ciężkie podniósł powieki, i otworzywszy już dobrze a przetarłszy oczy, długo mu się zdawało że śnił jeszcze.
Tuż przy nim stało zjawisko niezrozumiałe, niepojęte, dziwaczne, ale wdzięczne i miłe razem.
Wziąwszy się obu rękami w boki, z minką bardzo rezolutną, patrzała nań młoda dość kobiecina, ubrana po podróżnemu, ale bardzo wytwornie; wybielona, wyróżowana, w trzewiczkach na korkach, (które ze swego stanowiska bardzo wygodnie mógł obejrzéć), z wachlarzykiem w ręku pod pachą, i śliczną koronkową chustką obwiązaną twarzyczką. Takiéj osobliwszéj figlarnéj buzi, pan Marek jeszcze jak żyw nie oglądał. Fizyognomie piękności wiejskich, do których nawykł, były zupełnie inne: świéże, zadumane, poważne, bojaźliwe. W téj, jak ogniki w brylancie drgały różne wyrazy dziwne: śmiéch, szyderstwo, uciecha życia, zalotność. Oczki błyszcząc biegały, usta różowe zdawały się milcząc coś szeptać.
Spoglądał osłupiały i zdawał się obawiać ruszyć, aby widziadło nie znikło.
O trzy kroki na piasku stał powóz w sześć koni zaprzężony, szkapy zmęczone robiły bokami, berejter zsiadł, woźnica stał, dwóch lokajów dobywali coś z karety.
— Dzień dobry panu! — odezwał się ze śmiechem głosik srébrny, pieszczony, uczony, muzyki pełen, a przesiąkły płochém weselem. — Dzień dobry Endymionowi; choćby można i dobry wieczór powiedzieć.
Marek nic nie rozumiał, tylko to jedno: że okrutnie była piękna.
— Co się to tak panu na sen zebrało? — mówiła piękna nieznajoma — i to tak blizko od domu, półtrzeciéj mili. Czyś pan się tak spłakał opuszczając Rogów? Czy żal po ładnych panienkach i ucisk serdeczny w letarg go rzucił; czy....
Widocznie, pani ta go znała, przynajmniéj wiedziała kto był: on o niéj wyobrażenia nie miał. Tak go to jakoś mieszało, że zapomniał ruszyć się i wstać: leżał osłupiałemi patrząc oczami
— Czy mam panu powiedzieć dobranoc? — spytała piękna pani — może jeszcze spać będziesz?
Marek się zerwał na nogi.
— A kto pani jesteś? — zawołał.
— Ja jestem wróżka, jestem czarownica, która spotyka pana na początku jego podróży, aby mu wywróżyć szczęścia i powodzenie. W czasie gdyś spał, czytałam przez czoło, co pod niém się śniło; przez pierś, co w niéj było i kłaniam uniżenie.
To mówiąc: dygnęła, rozśmiała się, zachichotała szczęśliwa z siebie; skinęła na ludzi: berejter skoczył na konia, woźnica wdrapał się na kozieł, słudzy poprzyczepiali z tyłu, drzwiczki z hałasem się zatrzasnęły; przez okno karety wyjrzała śmiejąca się główka, od ust posłała mu pocałunek, a wtém powóz ruszył, tuman pyłu się podniósł i wszystko znikło.
Marek stał jak wryty, nagłe wrzasnął:
— Wawrek! konia.
Ale konie jeszcze nie były pokulbaczone. Chłopcu się oczy paliły do tego tumanu, który drogą uciekał, i na krętym leśnym gościńcu wkrótce pusto już było.
— Od czegóż szpak! — rzekł, pocieszając się — dopędzę jéjmości, dojść przecie muszę kto ona.
Wawrek w téjże chwili gotowe konie podprowadził, rachunek nie był długi. Markowi strasznie piliło, ale w takich razach rzadko się człowiekowi poszykuje jakby pragnął... siwy zakulał. Stąpał biédak wprawdzie, ale napadając tak na prawą nogę przednią, że podpędzić go nie było podobna. Zląkł się zrazu Hińcza, czy nie ochwacił poczciwego szpaka; ale po prostu było coś zabitego pod podkową, a wyjąć nie sposób, chyba rozkuwszy. Przy karczmie była wprawdzie kuzienka pusta, przed nią kamień do ostrzenia na korytku i para wasążków połamanych; ale kowal poszedł o kilka staj do węgli, które wypalał. Choć młodzieniec klął, nic to nie pomogło: potrzeba było stać, Wawrka posłać, za wskazaniem arendarza, po kowala do lasu i czekać; powóz tymczasem z ową zagadkową czarownicą w świat sobie ruszył.
— To niechże ją sobie licho porwie! — zawołał Marek — mniejsza o nią. Żyłem bez niéj dotąd, wyżyję i daléj.
Pomimo energicznego tego lekarstwa, zażytego heroicznie, Marek czuł, że mu te śmiejące się oczki świdrowały nawskroś serce, choć ich już przed sobą nie miał.
— Co bo, u kaduka! widziałem wiele ładniejszych, ściskałem wiele młodszych; wszystko to przy niéj jak ze śniegu i lodu. Ani tak bardzo młoda, ani tak nadzwyczaj ładna: a pozbyć się jéj nie można. I ona mnie znała, a ja....
Ruszył ramionami.
— Zresztą — rzekł sobie — wielka pani! poszóstno jedzie, ubrana jak na obrazku, a ja...
Chciał powiedziéć, chudy pachołek, ale duma nie dopuściła.
Rozmyślał jeszcze o owéj czarownicy, gdy Wawrek przypędził zdyszanego kowala, czarnego jak węgle które wypalał. Wnet się wzięto do nogi szpaka, oderwano podkowę; okazał się wbity krzemień, który zakrwawił aż kopyto: trzeba było zalać tłustością i okuć na słoninę.
Szczęściem kowal był chrześcianin, choć z imienia (origine cygan), więc się znalazł skrawek połcia; ale nim się to wszystko odbyło, czasu kawał upłynął: myśléć już niepodobna o doganianiu nieznajoméj pani, chyba o tém jak przed nocą stanąć w miasteczku.
Droga wiodła sosnowym borem gęstym, gdzieniegdzie przerzynanym moczarami zarosłemi łozą i sitowiem i karłowatą brzózką i chudą sośniną po kępach. Pusto okrutnie, smutno, cicho. Dopóki jasno było, pilnował Marek kolei powozu, ciesząc się iż on zdawał kierować się ku miasteczku; ale gdy mrok padł, śladów już dostrzedz nie było można.
Przyszło téż przebywać groble porozbijane okrutnie, w których koleje odwieczne niemal rowczaki tworzyły; konie mimo dobrych nóg, nieustannie się potykały: trzeba było jechać powoli. Aż oto i noc nadeszła, noc wiosenna, czerwcowa, przezroczysta, cicha, wonna, w lesie ciemniejsza niż w gołém polu. Znając nieco okolicę, miał tę pociechę Marek, że po krzyżach, łąkach i poprzecznych drożynach, mógł zbliżanie się do miasteczka obrachować. Było jeszcze tęgie pół mili, albo więcéj, gdy Wawrek podpędziwszy deresza, tak że się z paniczem zrównał, szepnął:
— Niech-no jegomość dobędzie z olster garłaczy, bo albo ja ślepy, albo mi się przywidziało; ale ludzie jacyś po pod lasem już dawno się skradają i gonią, a bodaj żeby nie było przeprawy.
Jużto las ten był sławny z rozbojów, ale Markowi na myśl nie przyszło, żeby jego napaść mogli.
— Albo koniom dać ostrogi i umykać, albo się trzeba będzie bronić — dodał Wawrek.
— Śni ci się! — krzyknął Marek — śni ci się!
Gościniec nagle się w tém miejscu zwracał w lewo, dojeżdżali do zakrętu; gdy zdala dały się słyszeć krzyki. Marek nie o siebie się zląkł, bo był w ogóle odważny, ale mu się zdało, że kobiece głosy piskliwe doszły jego ucha.
Dał więc koniowi ostrogę i miał się puścić, gdy koń stanął dęba: chłop jak olbrzym pochwycił go za uzdę. Drugi już przypadł z boku, ale Wawrek, który miał się na baczności, płatnął go scyzorykiem dobytym z pochew. Wtém i chłopak już chwycił pistolet i dał ognia. Zbójcy cofnęli się, nawołując blizko stojących w krzakach: ale się im nie powiodło wcale, bo Marek nim się do szabli wziął, drugiego z pistoletu położył: reszta nie czekając i nie próbując już szczęścia, do lasu się uniosła.
— Uciekajmy! uciekajmy, panie! — zakrzyknął Wawrek cały drżący.
— Co mamy uciekać? — odparł chłopak — już najgorsze odbyliśmy. Patrzaj-no tam tego, co na gościńcu leży, tarzając się od mojéj kuli i pomacaj go koło pasa.
Węgrzynek nie zrozumiał zrazu.
— Czego się ociągasz! — krzyknął Marek — idź go opatrz; jeśli ma co grosza albo broń, zabieraj: toć przecie zdobycz, a ja jéj na gościńcu nie rzucę.
A widząc że Wawrkowi brakło serca, Marek zlazł sam, podbiegł do przybitego zbója i począł go oglądać. Nad wszelkie spodziewanie znalazł na brzuchu trzos opasany, którego sprzączek odpinać nie mając czasu, rozciął je nożem tylko. Brzękło w nim jakby złoto, ale liczyć była nie pora: chłopak rozśmiał się na całe gardło i doskoczył szpaka.
— Wawrek! za mną.
Tak szczęśliwie tedy wyszedłszy z przygody, choć krzyków kobiecych słychać już nie było, pędził Marek daléj, poczęści, aby prędzéj z niebezpiecznego lasu wyjechać, w części żeby dojść, co téż tam za wołanie słychać było.
Kilkoro staj nie ujechali, gdy już nie krzyk, ale płacz i lamenty znowu się o ich uszy obiły. Maleńka grobelka otoczona olszynką, jak szpalerem, rzucona była przez błotko i rzeczułkę; tu, o ile ciemność widzieć dozwalała, kilku ludzi kręciło się około niby fury siana zagrzęzłéj, czy jakiegoś powozu. Płacz niewieści wyraźniéj się odbijał wśród rozmowy przycichłéj. Usłyszawszy tentent koni z tyłu, ludzie wybiegli, a lament się powiększył.
— Kto tam?!
— Kto żyw!
— Wer da? swój — kto swój!
— Stój! ani kroku daléj.
Wrzawa powstała sroga, a Markowi konia schwycono.
— Czego mi tam drogę zapieracie! — zawołał gniewnie — co tu jest u kata i co robicie na gościńcu?
— A pan kto?
— Hińcza z Rogowa.
Z głębi odezwał się głosik miłosierdzia błagający:
— Chodź pan tu! chodź pan tu!
Po nocy nic rozeznać nie było podobna, domyślał się tylko Marek, że ma przed sobą powóz téj pani, która go wyminęła.
— Co się tu stało?
A! a! zbójcy! zbójcy nas napadli! — krzyknęła kobiéta — woźnica chciał uciec i koło się złamało; zabrano mi pieniądze i klejnoty, jeden ze sług ranny: ratuj nas pan!
— Ja sam zostałem napadnięty — odparł młodzieniec, zsiadając z konia — alem się bronił: jednego zabiłem.
Ciemność nie dawała nic widzieć, przecież Marek z konia zsiadłszy, gdy się do pięknéj pani przybliżył, zdało mu się że jéj oczy, jak kocie, po nocy nawet świeciły. Chciałby jéj był przyjść w pomoc. Ale jak? Ofiarował się do miasteczka pośpieszyć przodem i powóz od księdza kanonika dostać.
— Ale ja waszmości nie puszczę! posyłajcie sobie kogo chcecie; musisz zostać aby mnie bronić: zbójcy jeszcze raz napaść mogą.
— Wawrek! — zawołał Hińcza — zepnij deresza, pokłoń się kanonikowi odemnie, powiedz co się stało, proś o powóz i konie; ale — dodał misternie usiłując się dowiedzieć kto była ta zagadkowa jéjmość, — dla kogo pani każesz prosić o konie?
— Dla kogo? — niby gniewnie odparła kobiéta, — wszakci to wszystko jedno; dosyć, że nieszczęście i pomocy potrzeba: cóżto znaczą nazwiska i tytuły?
Pomimo strachu, jéjmość, jak widzimy nie straciła przytomności.
Scena odbywała się w nocy na grobli, przy złamanym powozie i omackiem.
— Ależ nim co będzie! — rzekł Marek — toćby choć ognia z gałęzi rozpalić należało!
— Żeby nas zbójcy policzyli! — zawołała przerażona kobiéta.
— Już się ich niéma co obawiać — rzekł Marek — niech ludzie ognisko naniecą, to prędzéj odstraszy niż przywabi.
Rozkazujący ton Hińczy, a może i przekonanie samych sług, że z ogniem było bezpieczniéj, skutkowały tak, że zaraz nad groblą berejter kupkę chrustu naniósł, a powoli téż od kupki siarkowanych drewek i kory brzozowéj nadartéj nad drogą, zapalono suche gałęzie. Dopiéro w pomarańczowym blasku ogniska tego, scena nocna okazała się... Powóz leżał na boku, pokojówka płakała na ziemi siedząc, lokaj rękę obwiązywał, rozbite tłomoki i otwarta szkatułka walały się przy karecie. Sama pani, może najmniéj już się wylękła, ale niespokojna, drobnemi kroczkami biegała wpoprzek grobli, ręce załamując.
— Jakże to było? — zapytał Marek.
— Proszę jaśnie pana, — odezwał się jeden ze służących — ja powiem jak było, świętą prawdę: niech pan posłucha: ja wyjeżdżając z domu, mówiłem że pod noc do miasteczka dojeżdżać niebezpiecznie; ale cóż? jak zaczęli się guzdrać z domu, tak, gdyby naumyślnie, dopiéro na wieczór przypadła najniebezpieczniejsza droga. Tożto przecie wszyscy w sąsiedztwie wiedzą, że tu jest banda, któréj dowodzi Burdyga. Kto o Burdydze nie słyszał! Żydzi, cyganie, ciury od obozu, hałastra różna; tędy po nocy najodważniejszy nie pojedzie — ale pani starościna... a my i nasze nieszczęście, to w każdą biédę wpaść musimy. Droga, pan widzi, że była zachaczona umyślnie; rzucili drągi w koła, i raz jedno — chrast, złamali. Dali ognia łajdaki, co Jeremiaszowi rękę przestrzelili, a potém jak pani poczęła płakać, a Kaśka wrzeszczyć, a my nie mieli się czém bronić, nabrali co chcieli, i uciekli. Ot jak było!
Z opowiadania całego, Marek tylko pochwycił, że zagadkowa pani była starościną: łatwo się już mu domyślić przyszło, jaka.
O granicę od Rogowa mieszkała wdowa po niegdyś staroście Kocu, herbu Dąbrowa, spadkobierczyni i dożywotniczka, o któréj wiele mówiono. Ale pomiędzy Rogowem a dworem Starostwa Witowskiego, stosunki oddawna były tak nieprzyjazne, wojna trwała tak zajadła, iż noga nigdy nietylko panów jednego dworu w drugim, ale nawet sług obojga nie postała.
Starościna była od lat pięciu wdową bezdzietną, panią, jak mówiono, bardzo znacznéj fortuny, słynną z piękności, z zalotności, ze śmiałości w obejściu, a zarazem z tego, iż co roku po kilka grochowych wianków natarczywym dawała kawalerom.
Jak muchy na lep lecieli młokosy, starzy dygnitarze, wdowcy, kawalerowie, ale wdówka śmiała się z nich wszystkich. Życie w Witowie było wygodne, wesołe, swobodne, gości zawsze huk, dom otwarty. Starościna lubiła się bawić, przypuszczała nawet młodzież do bardzo poufałych z sobą stosunków i dopiéro gdy się któremu głowa zawróciła i rozumiejąc że już swego może być pewny, padł na kolana przed nią, zaczynała się śmiać i wyprawiła z kwitkiem. Ludzie mówili że utrzymywała rejestr swoich wielbicieli i że w przeciągu kilku lat, kilka dziesiątków ich tak przebrała. Zarzucano jéj że przebierała, vulgo jak w pigułkach; ale wdowa zaręczała że za mąż nie pójdzie.
Hińczowie z Witowem mieli proces graniczny stary, zjeżdżało sześć komisyj, było dziesięć może kompromisów; zjedzono, wypito i wyszafowano pieniędzy co niemiara, a sprawa zawsze była w zawieszeniu. Pan Mikołaj myślał, że po śmierci starosty prędzéj z babą da radę; ale kobieta niedowierzająca, gniewna, śmiała a piękna i bogata, ani myślała o zgodzie. Zyskała sobie wszystkich i o włos, że dyferencyi nie odebrała; ledwie pan Mikołaj utrzymał się przy tém, że jéj ostatecznie nie przysądzono lasu. Las, którego obie strony strzegły, miał w ciągu procesu czas wyrosnąć i stanowił łakomą gratkę; żydzi dawali zań na spław dziesięć tysięcy dukatów: Łowczy, który jeszcze w dodatku i polować w nim nie mógł, wściekał się na starościnę. Imienia jéj w Rogowie wymienić nie było można.
Chociaż Marek nie miał pewności iż to była owa pani witowska, najprawdopodobniéj zdała mu się nią, i w tém się nie omylił. Któżby inny mógł być tak dobrze uwiadomiony o nim, jego stosunkach i podróży? Słynął z tego dwór pani Kocowéj, że w nim najdrobniejszy szczegół tyczący się Hińczów, wiedziano, co posługiwało cudownie do płatania tysiącznych figlów z wiedzą i bez wiedzy Starościnéj.
Domysł iż ma przed sobą nieprzyjaciołkę swojego dobroczyńcy, która mu wiele krwi napsuła, ostudził nieco pana Marka; ale on nigdy w tych sporach czynnym nie był i osobiście nic przeciw pięknéj pani nie miał.
Płomień nałożonego stosu oświecał jéj twarzyczkę gniewną i poruszoną, rysy ruchawe, zmienne, a teraz nieco ostrego wyrazu.
— Nie puszczę mości pana aż do miasteczka — odezwała się — waćpan jako mężczyzna, winieneś obronę kobiecie.
— Bardzo miło mi będzie — odparł Marek.
— Miło czy nie miło, a musisz waćpan obowiązku dopełnić — dodała. Wystaw sobie waćpan, zabrali mi pieniądze, klejnoty, zegarek.
Marek nic nie odpowiedział, kondolencyjną tylko przybierając minę; ale w téj chwili przyszło mu na myśl, że zdobyty trzos miał w kieszeni, który mu dobrze ciężył.
— Mnie to jeszcze coś osobliwszego spotkało — rzekł — bo jednego zbójcę albom zabił, albo raniłem śmiertelnie.
— To może samego Burdygę! — zawołał sługa.
— Kto go tam wié — mówił Marek — i jeszcze miałem przytomność, co jéj sobie teraz winszuję, żem go leżącego na ziemi obmacał; ha! ha! i trzos mu wziąłem. A tak, co oni mnie mieli obedrzéć, tom ja im zdobycz odebrał.
— Ale czyż to może być! — podskakując krzyknęła Starościna.
Wszyscy obstąpili Marka, który z ciężkością skórzanego worka dobywał. Cały był pokrwawiony, a dobrze nabity. Zbliżono się z nim do ognia, a choć Starościna jeszcze była w strachu, ciekawość ją przemogła: zażądano zobaczyć, co się w tym zbójeckim trzosie działo.
Marek prosił o chustę, którą mu z powozu podano i rozplątawszy węzły, bo trzos był dobrze zasznurowany, wysypał złoto na nią. Była dukatów dobra kwarta koronna, a między niemi sygnetów kilka: jeden w papier obwinięty pierścień z soliterem, pieczęć na krwawniku i kameryzowany zegareczek. Tylko z rzeczy Starościnie zabranych nic: wszyscy się dziwili szczęściu młodego chłopaka, który teraz już tak w nie uwierzył, że byłby się samego dyabła nie uląkł. Jednego dnia ograł wojskowych, złupił rozbójnika i miał przyjemność zbudzić się, jakby ze snu rajskiego, pod blaskiem dwojga oczu kobiécych, świecących uśmiechowi zalotnemu. Mimowolnie mówił sobie w duszy: kiedy taki początek, cóżto daléj będzie?
Starościna popatrzyła na rozsypane złoto, które Marek zgarnął do wora; potém na chłopca i uśmiechnęła się dziwnie, prawie przeczytała myśl jego. Hińcza zbierając zdobycz, sygnet z soliterem wsunął sobie na palec, trzos zawiązał i schował, a przystąpiwszy do Starościnéj, z ukłonem bardzo pokornym odezwał się:
— Pani pozwoli, bym jéj z mojéj zdobyczy, na pamiątkę tego wypadku i tego spotkania, ośmielił się ofiarować ten pierścień. Zapewne to z mojéj strony zuchwalstwo, ale ja jestem młody, w świecie nie bywały, obyczajów jego nie znam. Wieśniak jestem. Moje gburostwo mnie tłumaczy, że tak obcesowo z darem przychodzę.
Starościna się rozśmiała, popatrzała i powoli ujęła pierścień.
— A wiesz-że asindziéj co ten pierścień wart być może?
— Wiem, pani, że gdym się w lesie dziś przebudził, dwa nademną jaśniejsze od tego świeciły brylanty, a żem je w duszy méj schował, choć jednym odwdzięczyć pragnę.
Komplement smażony nieco, nie był najpierwszéj wody; ale się Starościnie podobać musiał: zaczęła się śmiać i soliter włożyła na palec. Zdawało się, jakby już zapomniała i o ranionym słudze i o stracie klejnotów, i o przecierpianym strachu: bawiła się dziecinnie chłopcem i soliterem.
— Jeszcze raz pytam, — rzekła — wieszże waszmość co wart ten soliter? Ja go nie mogę wziąć, póki nie przekonam się, iż wartość jego znałeś. To kamień pięknéj wody i bardzo okazały.
— Przypuszczam, że może być wart choćby sto tysięcy — zawołał Marek — nie cofnę się pewnie.
— Tyle nie — odezwała się Starościna — ale kto wié, do pięćset dukatów może.
Spojrzała na chłopca: Marek ruszył ramionami.
— Masz waćpan majątek? — spytała go.
— Mam młodość i wiarę w siebie — rzekł upojony nieco chłopak, któremu dowcipu przybyło.
— A więcéj?
— Konia, siodło i tyle tylko, ile potrzeba aby się czegoś w świecie dobić, lub samemu być dobitym.
— A dokądżeto waćpana Łowczy wyprawił?
— W świat, pani Starościno dobrodziejko.
Kobieta gryząc usta, uśmiechała się.
— Dokądże jechać myślisz?
— Dziś na noc do Abrama Krzywego, daléj, doprawdy nie wiem.
— Przecież masz jakieś projekta, plany, nadzieje? — pytała wdowa.
— Żadnych — zawołał Marek z obojętnością dziecka. To wiem, że nie zginę.
— Cóż myślisz robić?
— Nie potrafię pani tego powiedzieć, doprawdy — rzekł Marek, śmiejąc się — dopiéro na pierwszym noclegu miałem się namyślić. W ogóle zawsze mi się zdawało i zdaje, że człowiek darmo się męczy: co ma wisieć nie utonie, a co ma być — będzie.
— Waćpan jesteś fatalista — zapytała Starościna.
— Nie, ja tylko w swoję gwiazdę wierzę, i nie boję się niczego.
Zamilkli oboje. Starościna poczęła się przechadzając, soliterem bawić, który od ognia cudnie połyskał: Marek suchych gałęzi dorzucał.
Wtém od strony miasteczka hałas się dał słyszeć: tentent koni, stukot powozu, okrzyki jezdnych, za groblą pokazały się pochodnie, ludzie i kilku wojskowych konno.
Byłto Wawrek, który w miasteczku opowiadaniem narobił okrutnéj wrzawy i nietylko dostał powóz i konie od ks. kanonika, ale ochotnicy od kawaleryi mu towarzyszyli, między innymi Strzembosz i Niewstempowski, kilku mieszczan konno i rotmistrz sam, pan Powała.
Najprzód wiadomość o napadzie na Starościnę oburzyła i przeraziła całe miasteczko, potém bardziéj jeszcze powieść o zabitym rozbójniku, którego trup leżał na gościńcu.
W jednéj chwili wszystko to dobiegło do miejsca, gdzie stał powóz Starościnéj: Strzembosz i Niewstempowski poznali Hińczę, zaczęli go rozpytywać mieszczanie o zabitego: zrobił się gwar, zamieszanie, ale zarazem karecie podstawiono jakieś koło, poczęto tłómoki rozbite przymocowywać, a Marek siadł na koń, żeby mieszczan do trupa doprowadzić. Był jeden z nich, co niegdyś widział Burdygę, gdy go w kajdanach trzymano w kaźni, z któréj umknął, zielem, jak mówiono, rozbójniczém potarłszy żelazo, że się na nim porozpadało.
Popędzili tedy kłusem we czterech, do owego miejsca na zawrocie. Już zdala spostrzeżono zabitego, który tak leżał niemal, jak go był Marek porzucił. Chłop był straszny, barczysty gdyby niedźwiedź, przy nim pałka na ziemi krzemieniem nabijana. Kula go ugodziła w pierś samą, krwią się zalał. Mieszczanin zeskoczył z konia, poznawszy samego herszta Burdygę, w czém najmniejszéj wątpliwości nie było. Szczęśliwego zwycięzcę o mało po nogach nie całowano; ażeby zbójcy nie mieli czasu trupa przychować, zaraz go wzięto do dwóch siodeł za nogi i szyję, przymocowawszy między konie. Tak z tym nieboszczykiem, jakby w tryumfie prowadzono pana Marka.
Na grobelce, powróciwszy, już nie zastali ani Starościnéj, ani powozu, ani ludzi; reszty kołów tylko potrzaskane i powybijane głębokie doły, gdzie stały konie, świadczyły gdzie się to działo. Pospieszali więc tak do miasteczka, wślad jadąc za powozem który ich wyprzedził.
Na rogatce już stał tłum ludzi ciekawych. Gdy zobaczyli trupa, okrzyk był wielki i co żyło się skupiło, wiodąc tak mieszczan aż do ratusza. Tymczasem zmęczony trochę Marek, dla dobréj myśli, bo dzień ten mógł zapisać do najszczęśliwszych w życiu, odszukawszy Wawrka, dobił się do gospody Krzywego Abrama.
Już i tam wiedziano co się stało, wrota otwarto i sam gospodarz zajął się umieszczeniem gościa, dobrze zresztą znajomego, bo Marek, zawsze w miasteczku bywając, do niego zajeżdżał. Abram téż był plenipotentem Rogowa: on listy do Łowczego z poczty odbierał, kupna ułatwiał, w podróżach pośredniczył i pana Hińczę starego pod niebiosa wynosił.
A był ten Abram człowiekiem w swym rodzaju osobliwszym. Miał się nieźle, jeden z najporządniejszych domów w mieście do niego należał; oprócz tego, żona sklepik z norymberszczyzną i korzennemi towarami trzymała, a on sam i zboże nabywał i browary dzierżawił. Mimo to, żył, mieszkał i wyglądał najskromniéj. Z pozoru był niepoczesny, a w mieście i na około o mil dwadzieścia, prawdziwie wszechmogącym nazwać go można było. Témbardziéj to dziwić mogło, że na oko wyglądał jakby trzech zliczyć nie umiał, a gadając, jąkał się strasznie.
Gdy potrzeba było gęby, występowała za niego żona, która znowu miała dar wymowy nadzwyczajnéj. Abram, zdaje się nic nie robił, chodził z rękami w kieszeniach cały dzień; niekiedy chustką kolorową wiszącą długo z kieszeni, ocierając się tylko, ale milczkiem kierował wszystkiém. Żaden z jego współwyznawców nie zawarł kontraktu, nie przedsięwziął interesu bez niego; radzili się go, półsłowem odpowiadał niby mimochodem: ale co on rzekł, to się stać musiało. W domu Abrama schodziły się wszystkie niewidzialne drogi działalności kupieckiéj, przemysłowéj, ba, nawet częstokroć sejmikowych robót i procesowych interesów. Daleko mocniejszym napozór od siebie, on radził i pomagał. W nadzwyczajnych razach wyjeżdżał gdzieś krakowską bryką, kilka dni, czasem tygodni go nie było, a gdy powrócił, zawsze stało się coś niespodziewanego, ważnego.
Wszakże nietylko że się swym wpływem i potęgą nie chwalił, ale się go jak najmocniéj zapierał.
Abram powitał Marka, trzęsąc czapką, a dopełniwszy téj formalności gospodarskiéj, wysłał żonę aby się z nim rozmówiła.
Pani Abramowa powinszowała bardzo ładnie młodemu paniczowi jego szczęścia, obiecała mu przysłać faszerowanego szczupaka i starego miodu; kazała przynieść świéżego siana i własnoręcznie ustawiwszy mosiężny lichtarz z melancholijnie przegiętą świeczką, dała dobranoc. Marek był tak znużony, iż nie czekając wieczerzy, na posłanie się rzucił. W istocie obrachowując dzień dzisiejszy, miał co zapisać w pamięci, począwszy od pożegnania Rogowa, aż do rozmowy na grobelce.
O jutrze nie myślał: jechać? odpoczywać? kto tam mógł wiedzieć. Mógł się spodziewać panów Strzembosza lub Niewstempowskiego, mogła go wezwać Starościna, mógł padać dészcz, mógł szpak kuleć, mogły się trafić rzeczy rozmaite. Zresztą pędzić znowu tak naprzód, niewiedząc dokąd i po co się jedzie, nie widział potrzeby.
Gdy Wawrek wytarłszy konie i poznosiwszy juki, przyszedł po dyspozycyą na jutro, Marek leżący do góry brzuchem na sianie, zapatrzywszy się w sufit, rzekł mu:
— Albo.... albo.... do jutra daleko! zobaczymy.