Róża (Żeromski)/Sprawa druga
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża |
Podtytuł | Dramat niesceniczny |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Już większego magla, jak tamten we czwartek, widzi mi się, że nigdy nie będzie.
— Skądże to wiesz, te Pitagoras? Mnie się i dzisiaj jakoś patrzy łupa, jak nigdy.
— A ja wam mówię, że on sam musiał się nad tamtą zastanowić. O Dudzie się nic nie dowiedział. A kto wie, czy to na wierzch nie wylezie, co z nim było. Kto wie, czy on za tamto nie beknie?
— Pleć, gadaj! Koło brylantowe, albo włodzimierza z bantom i mieczami dostanie. Wiesz ty teraz?
— Kto tam co dostanie, to dostanie, a ciebie, bracie, albo kramolnik kacprem przeżegna, że stracisz ciepło i idziesz się grzać pod zieloną kołderkę, albo w ryło od naczalstwa. Takie twoje pieskie przeznaczenie...
— Co z luftu warczysz? Gnał cię tu kto do dziadowni? Sameś się prosił w szpiony, a teraz wyrzekać! Bierz smutek w troki i wystawiaj dęba, gdzie ci śpiluje.
— Jest takie jedno, że nie daje smutku w troki wiązać. W kieszeni, bracie, ani jednej łzy, do żałowania daleko, dzieciska skwierczą. A nie watło cięgiem łeb trzymać na pniaku. Lubi się życie po prawdzie powiedzieć...
— Lubi się życie i piwonią u Mańki.
— No, jużci tak — o co chodzi? Czego to gębą napróżno pleść?
— Chciałeś wolności, pętaku, masz wolność. Gdzie możesz prać psią jego mość człowieka, aże mu z kinola wszystka jucha wyciurka? Na ziemię — che? Gdzie ma ciurkać? Do nieba? A gdzie masz taką wolność, jak nie tu, w dziadowni? Pozwolą ci prać, psia ich mać, gumą, bykowcem, sprężyną we skórze, — i pierzesz, bracie, do zielonego skonania. Bo widzisz, bracie, za twoje sobacze życie!
„...I każdemu podarunek dała:
Najpierwszemu kijem pod kolana,
A drugiemu dziewczyna nie sama...“
— Beki polują na nas, my na nich, bałwanów. Sobacza jeich mama — „Polska niepodległa!“
— O, Chrypa, ten wiedział, gdzie prawda. Chrypa! te galicyjski matołek, krakowski całujęrączka, powiadaj, jaka jest prawda...
— A tak, my tu są wszyscy iz pod trioch zaborow.
— Chrypa chodził bez szelek po Krakowie, słuchał, jak hejnał grają, rączki jaśniepanom całował za to, że portek nie ma, a teraz swój własny zegar nosi na łańcuchu ze śrybła, brzucha nie może zapiąć w łódzki kort, trzydzieści papierów chowa co miesiąc w pulares.
— Zarobek jest, abo go niema. Ale który z was, gnojki warszawskie, potrafi tak się spracować, jako ja? Już jak ja, bracie, tnę kramolnika w pępek, to od jednego tchu macha kozła na Brudno, w piachu się bawić. Nasza krakowska: nie dajmy się!
„A trzeciemu koszulę do pasa
I wygnała z kozami do lasa...“
— Co womitujesz, Stasiek, te wiersze? Co siebie smęcisz i drugiego, te, warszawski poeta? Całe, mówię, towarzystwo we flanelę owijasz i smęcisz, kapusiu zatracony.
— Efekt psuje! Co tu są Powązki, czy Brudno? O efekt idzie, nie o niego. Efekt to grunt, a jego niech jenerał-gubernator do chrztu trzyma — mnie co do tego?
— On mi, Stasiek, coś schudł i dlatego takie pieśni wyśpiewuje.
— Nie schudł wcale, tylko był przedtem z obu stron nabity, a teraz stęchł i bez to nie pasuje do siebie samego.
„...A czwartemu kaszę z dychawicą,
A piątemu chorobę z tęsknicą,
A szóstemu szydło w głowę wbiła...“
— Żeby się magiel prędzej skończył, to całą kompanią idziemy najprzód na girę, a potem do Mańki. Mam sześć papierowych fałatów i trochę szmergla. Stawiam, — Stasiek słyszysz? — czterdziestkę per twarz — i agata do rana. Stasiek — tobie Franka malowana na gniado. Zaraz ozdrowiejesz, bracie!
— On, Stasiek, tu w dziadowni taki osowiały. Jak wyjdzie na Miodową, sztywniak na pomadzie przekrzywi, parkan od palta sztorcem najeży, a zaczną na niego grzebieluchy psykać, — zaraz mądrzeje.
„... A Jasiowi wianuszek uwiła“...
— A Jasiowi wianuszek francuski uwiła...
„Bo jak będzie słońce i pogoda
Przyjdź, Jasieniu, do mego ogroda...“
— Daj-no filipusa, krakowiaczku.
— No!
— Nie kopć tu, bo i tak smród wszędzie i smród, psiakrew! — w duszy.
— Idź odemnie. Nie skowycz!
— No?
Idź, mówię! Smród — psiakrew! — w duszy. Merkaptany dokoła — psiakrew!
— Słyszycie, filory, kawalerya warszawska? Jaśnie pan cierpi na duchu. I czego? Przecie jaśnie pan z naczelnikiem przez pół na ty. On do jaśnie pana: ty, draniu! A jaśnie pan mógłby do niego tak samo, ale przez dobre wychowanie woli: — panie naczelniku...
— Wściekam się, merkaptanie! Wiesz, drabie, co to merkaptan?
— Nie miałem dotychczas ciekawości, proszę łaski pana dziedzica.
— Teraz, to już wiem. To tak: nóżeczki pana naczelnika pieczołowicie a z pokorą umyć i brudek polską buzią według skinienia wypić. To już wiem, jaśnie panie.
„Oj łoże, łoże, ślicznie malowane,
Któż na tobie będzie spał?“
— Skończ z tym wyciem, francuski pudlu!
— Szlachcic, widzę, giry dzisiaj nie wąchał i bez to taki niełaskaw na kolegium. Pójdziemy zaraz po łupie do Mańki, będzie knajpa i znowu nam zapachnie życie.
— Pożycz rubla, drabie, to z wami pójdę. Inaczej nie pójdę, hołoto!
— Dobra! Idzie warsztat. Któżby nie wsparł srebrnym kantem niezamożnego studenta polskiego, srodze — ach! — przez wrogów ojczyzny więzionego w warszawskim ratusiu?
— A pluń-że mu w zgniłe serce!
— Kiedy nie wiem, którędy się dostać do jaśniepańskiego zgniłego serca...
— W ślepie mu pluń na wszelki wypadek. Zawsze się coś dostanie...
— Ale gdzie? Wyjmie batystową chusteczkę i wytrze do sucha. A resztę grzebieluchy wycałują w gabinecie na Krakowskiem.
— Święty opłatek spożywał, jak jarzynę, żeby się z Pana Jezusa natrząsać, a sobie ulżyć, pies zatracony!...
— Idź z donosem.
— Żebyś dwa razy nie radził!
— No!
— Milcz, ty chamie!
— Milcz, ty chamie, bo tera mówi urzędnik z pod czarnego kasztana...
— Pańskie nazwisko — Czarowic.
— Tak.
— Imię — Jan?
— Kawaler?
— Tak.
— Pseudonim partyjny?
— Pseudonim partyjny — Lech? Nieprawdaż?
— Twoje nazwisko — Oset?
— Tak.
— Imię — Andrzej?
— Tak.
— Jesteś wdowiec?
— Rodziców nie masz?
— Nie.
— Masz dziesięcioletniego syna?
— Mam syna.
— Twój pseudonim partyjny — Szaweł? Nieprawdaż?
— Odrazu powiedz: czy znasz tego człowieka?
— Nie znam.
— Odrazu powiedz formułę: pierwszy raz go widzę na oczy.
— Pierwszy raz go widzę na oczy.
— Tak. A ja ci radzę, jak człowiek, który wie wszystko o tobie i który wie, co cię czeka, przyjrzyj się temu panu, poznaj go i staraj się zmiękczyć swój los wyznaniem prawdy. To ci powiem: nie zobaczysz ty więcej swego chłopaka. Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Przypomnij sobie dobrze, przypatrz się temu panu, żebyś się zaś nie pomylił. Namyśl się. Ja ci podpowiem: to jest pan Czarowic, Lech. Cóż? Nie znasz go?
— Nie znam.
— Mnie tu dano niewątpliwe wskazówki, że to ty właśnie z tym oto panem Czarowicem różne roboty majstrowałeś.
— Żadnych ja z nim robót nie majstrowałem. O niczem nie wiem!
— Zaraz, zaraz! Nie tak znowu prędko! Jeszcze nie wiesz, jak i co, a już — „żadnych“! Ja, bratku, mam najdokładniejszą wiadomość, że to wy na spółkę z tym panem Czarowicem zabiliście generała. Tyś strzelił z mauzera, a pan Czarowic wydarł karabin nadbiegającemu żołnierzowi i ocalił cię od złapania. Tyś skoczył przez parkan i uszedłeś ogrodami ku Wiśle, a pan Czarowic powalił żołnierza na ziemię. Kiedy ludzie się zbiegli, znikł w tłumie. To prawda, czy nie?
— To wierutne bajki, nie żadna prawda. Ja tego pana Czarowica, czy jak go tam zwać, na oczy w życiu nie widział...
— A tego nie było, żebyście na spółkę rzucali maszynę do karety gubernatora wojennego?
— Nawet mi szkoda na odpowiedź psuć sobie gęby.
— A gdzież ty w takim razie wtedy byłeś?
— Kiedy?
— Ja o niczem nie wiem. Może byłem w domu, a może we fabryce, przy marmurach, gdziem zawżdy robił. Ja nie wiem wkiedy! Miesiące, kwartały, lata siedzę w kryminale.
— Kto jego wie, gdzie ja był! Możem był w domu, może we fabryce, gdziem zawżdy stał przy robocie.
— Więc powiadasz wyraźnie, że wówczas, gdy Czarowic tę bombę rzucał, tyś był w domu, albo we fabryce.
— Pewnie, że w domu, albo we fabryce.
— Kiedy Czarowic bombę rzucał, tyś był w domu..
— Jaką znowu bombę?! Ja o niczem nie wiem.
— Powiedziałeś sam, że wtedy, jak Czarowic bombę rzucał...
— Gdzie, wkiedy ja to powiedział?! Stoją tu ludzie, słyszą, niech świadczą! Czym ja o czem takiem parę z gęby puścił? Nic nie wiem, pierwszy raz słyszę.
— Boisz, się, żeby przy tylu świadkach nie zmięknąć. Rozniosłoby się: taki solidny kawaler, sam Szaweł, rozkleił się i sypie...
— Naprzykład co do dawnego projektu, w czasie sekretnego pobytu ministra w Warszawie. Pan to pamięta? Dawne czasy. Jego ekscelencya przyjechał do Warszawy incognito, w towarzystwie tylko jednego urzędnika, chodził po najodleglejszych ulicach, po Starem mieście, codziennie bywał na obiedzie u Stępkowskiego... Czy wówczas nie bywał pan na ulicy Orlej, na pewnem trzeciem pięterku? Razem z Ostem? Czy tam nie przychodził jeszcze pewien człowiek? Ów człowiek, ciemny szatyn... imieniem... Anzelm? Co? Czy pan tam nie przyniósł pewnego dnia kufereczka do podróży, płaskiego, z Anglii rodem? Pudełko było z jasnej skóry, z etykietami hotelów w Nizzy, w Interlaken. Na froncie miało kartę z ogromnemi literami: Bertolinis Pałace Hotel w Neapolu. Pan pamięta to pudełko?
— Co zawierało to pudełko? Oset, powiesz, czy nie?
— Ja dobrze wiem, co się tam znajdowało. Mógłbym szanownym panom przedstawić całe wnętrze. Mógłbym szanownym panom zrobić niespodziankę i postawić do oczu tego trzeciego, który tam z wami był na Orlej... Niestety! już on nie żyje. Zabity został przez towarzyszów szanownych panów. Przed śmiercią szczere dał wskazówki i co do tej sprawy również. Oset! Wiem o wszystkich twoich sprawach dokładnie. Już to, com wymienił, prowadzi na schodki. Tylko najszczerszem przyznaniem się do winy możesz karę złagodzić.
— Pana, bywalca, praktyka, znawcę musi pewno dziwić tak niezwykłe badanie, w obecności tylu arbitrów. Pan co tak zna prawa, obyczaje, warunki, pan, co tak panuje nad wszystkiem i nad sobą, — pan, co nazywa gubernie „województwami“, kraj przywiślański — „Polską“ w protokółach urzędowych, — musi się jednak zdumiewać, patrząc na moje praktyki. Ja też dla pana specyalnie przygotowałem to niezwykłe badanie.
— Nie myślę się z wami długo bawić, miesiącami czekać na łaskę, żebyście prawdę zeznać raczyli.
— Czy będziesz natychmiast zeznawał prawdę?
— O niczem nie wiem.
— Czyś z mauzera strzelał do generała?
— Chrypa! Poproś no go z łaski swej, żeby nie wrzeszczał, bo tu nie szynk na przedmieściu, a ja dobrze słyszę.
— Ścianę robić!
— Co się na mnie pchasz?
— Choćbyście... choćbyście bili... zabili... tosamo...
— To na pańską cześć uczta, panie inspiratorze ludu do czynów rewolucyjnych. „Porządek stary już się wali“... No to ja go podtrzymam! Milczenie jest złotem, ale nie zawsze i nie wszędzie. Tu się waluta zmienia, a to dzięki temu, że stąd na plac ratuszowy nie wszyscy wyjdziemy. Dzięki temu, że stąd niektórzy wyruszą pod wrótnię Iwanowską i ani kroku dalej, milczenie staje się śmiesznie bezwartościową cyną. Tu tylko szczera gadatliwość ma wartość złota.
— Między szpiegami... nasze towarzysze!
— O niczem nie wiem! Nic wam nie powiem!
— Dąsik! Cóż ty tam dla parady stoisz? Ucisz tego zbója. Co on tu krzyki...
— Kituj!
— Nic wam nie powiem!
— Nie powiem!
— Nie powiem!
— Nie powiem!
— Puścić! Oset! Powiesz prawdę, to każę przestać?
— Powiem.
— Mów wyraźnie.
— Są tu... dawne towarzysze...
Zbawicielu! Zbawicielu!
— To ty romanse... Co masz do powiedzenia?
— Nic wam, psiekrwie, moskiewskie wychowanie, nie powiem! A ty, Zbawicielu, Zbawicielu! — daj do samego końca w honorze...
— Dotrwasz, bratku, w honorze... Lejba! — przynieś-no pręciki...
— Dajże te grabcie, dajże te łapiny, głuptasie. Zaraz ci ulży, jak pójdziesz w szczerość. Dostaniesz kieliszek koniaku i do spania, — osiołku rewolucyi Dajże te łapiny...
— Powtarzam, że to na pańską cześć uczta. Pan zbyt nie łaskaw na siebie i na tego głuptaska, kieleckiego Mucyusza Scevolę. Pan się nawet raczy uśmiechać. Lecz ja jestem od tego, żeby wytrwałość do góry nogami wywracać. To trudno — ja przetrzymam każdą teoryę, każdą partyę, każdy spisek i każdego bohatera. Umiem wynajdywać prawdę za dziesiątą skórą, wydrapać ją igiełką z najkrwawszej ranki. Przetrzymałem już takich mężów, że pan zblednie, gdy powiem imiona. Cóż pan jeszcze każesz mi robić z tym nieszczęsnym, głupim Ostem? Jak go doświadczać? Bo to pan nad nim pracujesz, nie ja. Ja muszę wiedzieć, skoro jedyny świadek zeszedł ze świata.
— Oset, — gdzie poznałeś Czarowica?
— Ty! Ścierwo! Psie!
— Hilary! zamknij mu pysk.
— Złamać!
— Judasz!
— Zbawicielu!
— Dajcie mu teraz tchnąć. Niech sypie.
— Nie! Nie! Nie!
— Gadaj!
— Niech... żyje...
— Oto jest pańska zdobycz, pańska ligawka, na której sobie grasz patryotyczne piosenki. Wyznaję, że ta ligawka pięknie gra. Wyciągnąłeś pan dzielnego, uczciwego chłopaka z fabryki. Zrobiłeś z niego zbrodniarza, zabójcę. A ilu takich! Stworzyłeś szkołę morderców, instytucyę, produkującą bandytów. Podsunąłeś mu do wykonania najśmieszniejsze zamysły. Pan jesteś romantyk, znudzony bezczynnością, błędny rycerz, szukający przygód, a on przez pana tutaj leży.
— Zabrać!
— Żołnierze! Macie w ręku broń. Jesteście sługami ojczyzny. Nosicie w sercu surowe męstwo i prostą prawość. Patrzcie! Świadczę przed wami: bezbronnego człowieka bili tutaj w kilkunastu bez dowodu winy. Macie w ręku broń. Czy zniesiecie, żeby ci cywilni tchórze, zdrajcy swego narodu, was używali do posług? Czy zniesiecie, żeby ci nikczemnicy wobec was bili mężnego człowieka? Żołnierze! Hańba wam, jeżeli pozwolicie bić związanych i nie obronicie samotnych ludzi w niewoli waszej. Zasłońcie nas bagnetami od pięści podłych zbrodniarzy!
— Zginąć od waszych bagnetów w walce — to rzecz słuszna. Ale czyliż zniesiecie...
— Brechun!
— Zbuntowałeś się, to cię biją. — Nie buntuj się — i bić cię nie będą.
— Słysz ty! Ej ty! Słysz...
— Zabrać!
— Krew ściera z ziemi — patrzcie, patrzcie!
— Co szepce cicho — podsłuchajmy.
— Patrzą w nas ślepia skamieniałe.
— Dygoce gęba wykrzywiona.
— Wszystkę krew zgarnął w chustkę białą.
— Na śmierć nam zemstę w sobie przysiągł.
— Teraz w zanadrze chustkę chowa...
— Nie wyjdziesz z chustką tą na bruk!
— Nie spojrzysz nigdy w polskie miasto!
— Nie ujrzysz nigdy zboża w polu!
— Wyjdziesz z tą chustką w sień śmiertelną.
— Tam cię przywita mistrz czerwony.
— Włożą ci ornat na ramiona.
— Białym kapturem nakryją włosy.
— Chustką se wytrzesz łzy ostatnie.
— Chustką se zatkasz krzyk w gardzieli.
— Chustką zasłonisz strach na gębie.
— Chusteczką krwawą przyjaciela.
— Otóż jesteśmy sami. Dość tragedyi! Pomówmy bez gróźb, przesady, deklamacyi i rozgoryczenia. Sam pan widzi, że gra idzie w otwarte karty. Wszystko teraz zależy od pana samego. Przekonał się pan, że na nic bojówki, szaleństwa rewolucyjne, romantyzmy. Wszystko o panu wiemy. Wszystko nam Anzelm od a do z powiedział. A że nie mamy tego świadka, to drobiazg. Panie — to drobiazg. Zapewniam pana, że inny Anzelm znajdzie się w szeregu, który pan za współwyznawców uważasz. Znajdzie się nie dziś, to jutro pod blokami szubieniczki. Przyjdzie w to miejsce i wszystko o panu wyśpiewa. Czy to jest pańska rola, człowieka z towarzystwa, posiadacza takiej fortuny, tułać się po kryminałach, współdziałać z wyrzutkami społeczeństwa, z podmiejskim motłochem w zabójstwach skrytobójczych, w napaściach na prawnych urzędników państwa, w grabieżach i rozbojach? Panie! Jestem urzędnikiem policyi, ale pojmuję duszę pańską. Chcę panu podać rękę, chcę pana wydźwignąć.
— Powiem panu prawdę. Dałoby się wiele zamazać... Powie pan prawdę co do niektórych szczegółów. Nie będę wymagał wszystkiego. Rozumiem pana. Resztę puści się w niewiadomą gmatwaninę sprzeczności i zatrze. Ów głupi Oset zapewne nie wytrzyma. Był to jedyny już, ostatni świadek. Rozumie pan teraz, dlaczego ja dziś tak ostro postępowałem z tym... osłem? Jakieś zesłanie, skąd, niestety, rewolucyoniści uciekają z taką łatwością... Im prędzej pan zechce nam ułatwić sprawę, tem lepiej dla pana. Sam pan widzi, że chcę przyjść z pomocą i zaskarbić sobie pańską dozgonną wdzięczność...
— Kiedy byłem w tutejszem więzieniu, jeden z funkcyonaryuszów pokazywał mi separatki, gdzie pan składałeś swoich klientów z ranami szarpanemi, z przetrąconemi kośćmi, z odbitemi płucami.
— No i cóż z tego?
— Teraz zobaczyłem na własne oczy samą akcyę i ustanawiam syllogizm wdzięczności dla waćpana.
— Pan tu wspomniałeś: karnawał w Warszawie... Warszawa tańczy do upadłego, do białego dnia. I ja mam chęć dziś tańczyć do upadłego, upaść w radosnym tańcu!
— Cieszę się z pańskiego nastroju.
— Pan i panu podobni, nie wiedząc o tem wcale, zadaliście swemu panowaniu w mojej ojczyźnie rany szarpane, poprzetrącaliście jego kości, odbiliście mu płuca. Już nie wyżyje, dzięki wam, Rosya w Polsce! Skona tu, na tej podłodze, we krwi Osta, którą ja w chustkę zgarnąłem. Patrz pan: czerwona róża.
— Tak pan sądzisz?
— Po powstaniu sześćdziesiątego trzeciego roku byliśmy jedynie skatowaną szlachtą, społeczeństwem bez ludu. Wyście wtedy nam, szlachcie-narodowi, lud mądrze wydarli. Teraz w tej rewolucyi, którą pan uważasz za ukończoną i zdławioną, myśmy wam lud nasz ze szponów wyrwali. Przez mękę bezprzykładną, niesławną dzisiaj, przez szalone i dzikie koleje losu, które nam, ludziom „z towarzystwa“, każą kasy publiczne rabować, — wyrwaliśmy wam nasz lud. I to już na wieki. Kupujemy go od was uczciwie, płacimy szczodrze. Ale już go wam nie odprzedamy za żadną cenę na ziemi.
— Kupcy — bandyci!
— Jest w naszej poezyi jedno słowo... „Dopóki tyle głów z ich pokolenia nie padnie pod toporem kata, ile rubli wzięli z kazny moskiewskiej, to kraj nie ożyje“. Widzisz waćpan, że my wypłacamy według ścisłego rachunku, wystawionego przez proroków.
— Nie zmyjesz pan ze szmat, z duszy i ze wspomnienia chłopa polskiego i robotnika krwi, którą tu wylewasz! Wasze tortury budzą z martwych dusze. Wasza szubienica pracuje dla niepodległej Polski. Wieszacie na niej raz wraz podbój dusz ludu polskiego i potęgę waszego carstwa. Po dalekich siołach idzie wędrowne, w kurzu krwi zrodzone podanie o tem, jak wspaniale umierał za niepodległość Okrzeja, Baron, Izdebski — i tylu innych. Obejdzie ono wszystkie drogi, trafi do każdego domostwa. Zrozumieją wszyscy polscy ludzie, jak niezgłębioną krynicą regeneracyi narodu była ta rewolucya, jak żywa siła bić zaczęła z tej wody, w boleściach wydanej przez ziemię naszą.
— Metafizyka niewoli, panie Czarowic! Solatium servitutis — nic więcej. Lud sprzedaje żandarmom wasze tajemnice, jak żyto, perkal i imbier — za gotowe pieniądze. Lud polski jest w naszych rękach.
— Dosyć tych gawęd! Deklamator! Czy będziesz pan mówił prawdę?
— Nie będę już nic mówił. Na mnie strach nie działa. Podstęp również.
— Kto strzelał do generała? Oset, czy ty?
— Chrypa! spytaj go, co mówi...