Róża (Żeromski)/Sprawa pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Róża
Podtytuł Dramat niesceniczny
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SPRAWA PIERWSZA.
(Cela więzienna. W głębi okno zakratowane, zabielone wapnem, z wyjątkiem dwu szyb górnych. Drzwi z „judaszem“. Dwa łóżka przy ścianach, stolik i dwa krzesła. Na podłodze znać wydeptany w deskach szlak przekątny, którędy więźniowie machinalnie chodzą, biegają i błądzą z wolnego od sprzętów kąta pod oknem w wolny kąt przy piecu. Czarowic siedzi przy stole z głową opartą na rękach, Zagozda chodzi po izbie. Obadwaj w kajdanach)
ZAGOZDA (śpiewa samemu sobie)

— Akatuj!
Ogarną me czoło twoje mury bezmierne, więzienie dalekie.
Znowu oczy utopię w mongolskiem pustkowiu.
Znowu śmiech wasz zobaczę, o stogi wystygłych wulkanów dookoła katorżnej fortecy.
Znów mię ciągnąć wciąż będziesz ku sobie, mongolska granico.
Znów od stacyi ostatniej pójdę, dzwoniąc żelazem, wpośród tłumu zbrodniarzy wiorst dwieście pięćdziesiąt.
Płonąć będą golenie i stopy od żelaza i kurzu przeżarte. Jak wtedy. Wiem, pustynio, ja wiem wszystko.
Będą tego łomotać kolbami sołdaci, kto z trudu na drodze upadnie. Znowu me wstawiennictwo bez celu, bez skutku. Znów za bunt skatować mię każe oficer. Jak wtedy. Wiem, pustynio, ja wiem wszystko.
I spać będę twardo w gorączce, na narach zawszonych, wśród śmiechu tych, kogom bronił.
Pustynio, leżąca wokół głowy bezsilnej. Upały straszliwe wśród kaźni. I wy, mrozy okrutne. Strzelnice, wpuszczone do kaźni z sufitu, by widzieć z wysoka bunt w celi i krzyżowym go ogniem w zarodku wystrzelać. Ty, śmiechu straszliwy tyrana. Ty, jęku ostatni nędzarza. Wy, głuche Iwany Sybiru.
Słyszycie mą polską śpiewankę: Ja was się nie lękam! Ja przyjdę z uśmiechem powtóre.
Ty „szara kobyłko“ więzienna, ty ludku przeklętej od świata niedoli, w chomąta więzienne wprzężona.
Ja przyjdę z uśmiechem powtóre!
Jak wtedy zawładną wszem ludem Iwany zbójeckie. Rząd będą sprawować. Pochwycą w swe dłonie ster władzy, pieniądze i żywność. Gotować nam będą sosnowe polana na rosół, a zyski schowają do trzosa. Będziemy powoli zamierać. Będziemy pieśń śpiewać żałosną. Bo jeśli szept spisku posłyszą Iwany sybirskie — nóż w serce.
Znów ujrzę z uśmiechem pogody wzór świata w twych murach niezmiernych zamknięty — Akatuj, Akatuj... Aż wstanę. Pchnie mię z miejsca dziedzictwo, tarcz moja, pióropusz: tworzący mój czyn. Zlepię spisek tajemny z nędzy ludzkiej więziennej. Uzbroję go w noże. Uderzę wstępnym bojem w Iwany. Każę wykłuć do nogi tyranów nieszczęścia. Znów z uśmiechem pogody nadam memu ludowi konstytucyę rozległą. Słuchać będę z uśmiechem pogody, jak z prawa referendum szary ludek korzysta, jak wybiera parlament, burzliwie sejmuje, ministeryum ze siebie wyłania i niezłomną obręczą osacza zwierzchnictwo więzienne.
Akatuj...
Grube mury dokoła. Blanki strasznej trwałości.
Lecz mocniejsza od murów jest ma dusza samotna. Z samej siebie ma dusza tarcz swoją, kask własny — osłonę samej siebie ma z siebie. Moja dusza pogardziła cierpieniem. Moja dusza podeptała żal, gniew i pogardę.
Krótki jest miecz cierpienia i mej duszy nie może dosięgnąć przez tarcz moją, przyłbicę, przez żelazne osłony mych ramion. Długowieczne jest zdrowie mej duszy, którym wzgardził rozkoszą i wzgardził zgryzotą. Wyjdę znowu na twe mury powtóre, ja zdrowy — Akatuj, Akatuj..
Pocznę z braćmi po nocy żłobić komin tajemny w twoim murze niezmiernej grubości. Wasza grubość, o mury, raz się przyda więźniowi. Bo im grubsze są mury — przestronniejszy nasz komin. Aż z pod dachu kuć będziem nocami nawskroś komin ku ziemi. Głuche cegły wyłupiemy rękoma, suche wapno wyskrobiemy szponami, wyniesiemy gruz ostry w rękawach, na piersiach, pod połami więziennej opończy. Zimne twoje kamienie wyważymy po nocy palcami krwawymi. W czarną sztolnię na powrozie skręconym o północku kolejno iść będziem. Przewiercimy twe ściany z góry na dół aż do ziemi okrutnej sybirskiej. Ziemię głuchą podkopiemy chodnikiem tajemnym na sążni piętnaście. Wyniesiemy twą ziemię w rękach, na ciele, za pazuchą, pod sukmaną więzienną. Wydrapiemy twą ziemię, o sztolnio ucieczki, wymoczymy ją potem, wygryziemy zębami. A gdy droga podziemna poza mury wybiegnie i ku sopkom wulkanu się zbliży — wskaże zdrajca tajemnicę setki nocy za pieniądz. Jak wtedy, — o ma duszo, — jak wtedy.
Wejdzie wojsko po nocy. W puste cele bagnetem uderzy. I wywleką nas z nory, jak kretów. A postawią nas rzędem popod ścianą niezmierną. Pod twą ścianą szyderczą i zimną — Akatuj, Akatuj...
Witam twoje milczenie, o zagrodo straszliwa. Witam siłę twą martwą w pustyni. Przyjdę wesół i czerstwy. Przyjdę twardy i młody, jako ty, niezwalczony — Akatuj...

CZAROWIC

— Co ty śpiewasz?

ZAGOZDA

— Nic ciekawego.

CZAROWIC

— Noc znowu.

ZAGOZDA

— Noc.

CZAROWIC

— Nuda...

ZAGOZDA
— Staraj się koniecznie wytracać w sobie nudę przez cierpliwość, obojętność, skupienie wewnętrzne i rozważanie logiczne. Inaczej nie zniesiesz wszystkiego.
CZAROWIC

— Cierpliwość, obojętność, skupienie, rozważanie... Czy jest co gorszego nad nudę więzienną, nad miesiące, kwartały, półrocza, lata nudy?

ZAGOZDA

— Wydaje mi się, że jest wiele rzeczy nieskończenie gorszych.

CZAROWIC

— Mianowicie?

ZAGOZDA

— Po pierwsze — choroba fizyczna, jeżeli wyrok opiewa: z pozbawieniem lekarza i prawa do lekarstwa.

CZAROWIC

— Jeżeli choroba z gorączką, jeżeli przytomność umysłu jest zniweczona, to choroba fizyczna staje się dobrotliwem skróceniem czasu.

ZAGOZDA

— Paradoks. Po drugie — niepokój ducha, wywołany przez wyrzuty sumienia.

CZAROWIC

— No, a cóż jeszcze, co jeszcze?

ZAGOZDA
— Po trzecie — tęsknota, której przedmiot nieustannie i nieuchwytnie ucieka w dal.
CZAROWIC

— No, a jeszcze?

ZAGOZDA

— Wydaje mi się, że reszta jest już lepsza od nudy więzienia. Macchiavelli utrzymywał, że nuda gorsza jest, niż troska, niż nędza, niż rozpacz, niż choroba, nawet niż śmierć. Lecz to włoska przesada. Nuda więzienna może być skutecznie znieczulona przez cierpliwość i obojętność. Skupienie wewnętrzne i jaknajściślej logiczne rozważanie poza pancerzem cierpliwości i obojętności wytworzyć może w przestrzeniach nudy wartości wyższego porządku. To, co nazywamy pospolicie nudą, powinniśmy przeistaczać na przymiot duszy, nieznany ludziom chodzącym na świecie w wolności.

CZAROWIC

— Szkodliwi wy jesteście, szkodliwi niewymownie, ludzie, którym wszędzie dobrze!

ZAGOZDA

— A szkodliwi dla kogo?

CZAROWIC

— Dla siebie i dla świata.

ZAGOZDA

— Ludzie, którym wszędzie dobrze, nie są bynajmniej szkodliwi, ani dla siebie, ani dla świata. Żywi się świat i poi wesołością tych, którym wszędzie dobrze. Są oni, jak halny wiatr w Tatrach, któremu dobrze jest na iglicach szczytów i dobrze w padołach niziny. Gdyby nie ci ludzie, światby się zatęchł w ociężałym, przydługim, ciepłym spokoju.

CZAROWIC

— Dobra jest cicha, spokojna, do logicznych rozmyślań pobudzająca cela więzienna. Dobra była indywidualna cela cytadeli, dla każdego dziedzica polskiego indywidualizmu osobna — jedyna niewątpliwa własność polska — i dobra jest cela gromadzka, powstała w miarę rozwoju wyobrażeń socyalistycznych, nie moja, ani twoja, ale nasza, gminna, ratuszowa. Dobre są kajdany — i dobry szeroki gościniec sybirski. Dobra jest ojczysta troska, która nie zapomniała przysłać nam podkajdanków, wytańczonych z entuzyazmem przez najlepsze narodowe nogi, żeby nie do samej kości żarło moskiewskie żelazo.

ZAGOZDA

— Dobre są kajdany. Jakoby stylus ostrokończysty, jakoby igła magnesowa biegają po ciele ułomnem wciąż, tam i nazad, tam i nazad, wskazując wieczny cel i pisząc na niem, żłobiąc głęboko prawdę niezmienną.

CZAROWIC

— Piszą tę ohydną prawdę niezmienną: spełniło się!

ZAGOZDA

— Czyliż nie to się właśnie spełniło, o czem tylekroć głosiły twe usta? Zakuto cię w kajdany. Przestałeś wreszcie być szlachcicem z rodu i pochodzenia, filistrem z przyzwyczajeń, inteligentem, quasi-robotnikiem, odzianym en bourgeois. Stanąłeś w rzędzie tych, co mają z rodu i przeznaczenia ręce, jak korzenie, a sami podobni są do pniów i konarów, którzy idą za nami krok w krok, wielką rzeszą, wołając raz wraz: idziemy za wami, my, krzywda!

CZAROWIC

— Czyliż tym rzeszom niezbędnie jest potrzebne moje męczeństwo?

ZAGOZDA

— Człowiek w miękie szaty odziany, to co innego, niż człowiek w przepoconej koszuli, w brudnej sukmanie i cuchnącym kożuchu. Mularz z rękoma chropawemi od zaschłego wapna i parlamentarny mówca z atłasowemi dłońmi — to tylko na pozór tasama falanga ludu. Socyalistyczny poseł do parlamentu, pobierający dziesięć rubli, czy guldenów dziennie, i nędzarz ze zdartemi od pracy dłońmi, głosujący posłusznie na parlamentarnego towarzysza, to zabawne kłamstwo towarzyskie. Nareszcie nikt ze skrzywdzonych nie będzie mi niczego zazdrościł. Na mój honor proletaryacki — niczego! Nikt nie wyrzekł się więcej, niż ja. Ani jeden proletaryusz nademnie! Spoiłem się kajdanami z proletaryatem, odkupiłem duszę swoją od szatana, — i już żelaznej mocy tego spoidła nic na ziemi nie rozerwie. Nawet zimna w Sybirze mogiła. Tak to będzie razem — słowo i czyn.

CZAROWIC

— Czyliż dotychczas nie byłeś z nim spojony? Trzy lata Krestów, ośm lat wygnania na najbardziej dalekiem osiedlu ludzkiem, ciężkie roboty, dwuletnia, bezsenna praca w ogniu rewolucyi, wyrzeczenie się prawa do izby, do łóżka, do własnego surduta, butów i czapki, wyrzeczenie się imienia i rodowego nazwiska? Jeszczeż ci mało, niewolniku poświęcenia?

ZAGOZDA

— Słowo „niewolnik“, zdaje mi się, nie pasuje do mnie. Nie byłem niewolnikiem nazwiska, domu, izby, łoża, czapki, surduta, butów. Nie jestem również niewolnikiem poświęcenia. Zaraz tego dowiodę.

CZAROWIC

— Nie dowiedziesz tego, żebyś nie był niewolnikiem naszego sposobu działania. Musisz działać tylko tak, a nie inaczej. Nasze idee zdążają wciąż tą samą drogą, prowadzącą nie do zwycięstwa, lecz do kajdan. Zaczynając naszą pracę, wiemy jak przez sen, że nie my przerobimy nasze idee na siły twórcze, żywe, funkcyonujące, jak maszyny, lecz wciąż sennie pamiętamy o tem, że idee zwyciężą nas i podadzą nasze ręce w bezużyteczne żelaza. Tu jest rdzeń naszej niewoli.

ZAGOZDA

— Na pozór wydaje się, że masz słuszność, a przecież, dzięki temu właśnie biegowi spraw, zdobywamy naturę wichru halnego, stajemy się wyzwoleńcami z niewolników ziemi, szerzymy dziedzinę ducha. Niewolnicy ciała wiążą nam coprędzej ręce i nogi, gdyż im się zdaje, że wiążą i niweczą naturę ducha.

CZAROWIC
— Nie możesz zaprzeczyć, że jesteś fanatykiem ideału cierpienia.
ZAGOZDA

— Mylisz się. To, com przeżył w więzieniach, w tundrze, w rewolucyi nie zawierało większej ilości cierpienia, niż normalne życie innych ludzi w puchach, atłasach, kortach, wśród balów, dorabiań się, urzędowań. Były to epizody mego życia, rozdziały pięknej tragedyi. O ileż nieszczęśliwsi odemnie byli chorzy milionerowie, biedni niewolnicy złota w Monte-Carlo i wszyscy ci, którzy idą za zyskiem. Tymczasem ja byłem niejednokrotnie głęboko szczęśliwy. Jakiś list z kraju, pamięć kogoś z dawnej gromadki młodzieńczej... Byłem sam — w lasach, wobec ogromu pustkowia, wobec tamecznych niezmierzonych rzek, wobec szeroko, jak niebiosa, rozpostartych jezior. Pragnę jeszcze raz zobaczyć sybirskie jeziora. Zaniósłbym im teraz nową, groźną wieść o rodzie ludzkim. Często widzę we snach tamte wody. Błękitna ich toń spływa na serce moje cichą pociechą. Czy też wiatr z nad tamecznych wód zaprzeczy moim wieściom, zaśwista mi jeszcze nad uchem dawną piosenkę: słuchaj, na ziemi rodzinnej już wszystko teraz inaczej, inaczej, inaczej! Już wstała ze snu świętość. Już wyciągnęła wszechmocne ramiona...

CZAROWIC

— Chcesz żyć w złudzeniu. Wolisz to, niż własnemi rękoma przekształcać to zbiorowisko szaleńców i ślepców.

ZAGOZDA

— Wyzucie się z wszelkich dóbr, z morgów, nadwartości, domów, mebli, odzieży, zabaw — prowadzi do równowagi sił, do władania sobą, do wewnętrznego spokoju i do potęgi. Gdym sam jeden stanął wobec ogromu potrzeb, znikały powoli potrzeby jedna za drugą, a ubywanie każdej z nich karmiło ducha i dawało mu obleczenie wesela. Trwały w mem życiu czasy, gdy byłem potężnym, samotnym duchem. Tamtejsze sybirskie puszcze — czyjeż są? Moje, którym je przemierzył, przejrzał i uczuciami wziął w duszę. I ta ziemia wszystka jest moja. Wywalczyłem, podbiłem i wziąłem w posiadanie obiedwie. Jestem królem tu i tam.

CZAROWIC

— Złudzenie. Stare, znane światu złudzenie. Stara, znana światu samoobłuda. W jednym z pokojów Watykanu widziałem napis nade drzwiami: Servire Deo — regnare est. Złowieszczy paradoks, pisany może ręką fanatyka, który się świata wyrzekł z zapałem Savonaroli.

ZAGOZDA

— Nic nie wskurasz tem porównaniem. Czyliż nie widzisz, jak człowiek nowoczesny usiłuje wydrzeć się ze swego ciała, wylecieć ze swej skóry, wyrosnąć na ducha i olbrzymiemi pracami ponurą ziemię przemienić na radosne niebo?

CZAROWIC

— Czekaj, aż ci z ziemi wyrosną niebiosa!...

ZAGOZDA

— Świat rozpada się na dwa odłamy: na obozowisko widziadeł, wydzierających się w niebo, i na królestwo roślin, coraz bardziej wrastających w ziemię. Lecz coraz więcej z królestwa roślin wyfruwa motylów ducha. Każdy z nich staje się królem. Świat nowoczesny zmierza do tego, iż będzie areną czynów władczych. Bezsilny poeta, samotny, chory chłopiec, Keats, który napewno nie rozkazywał służącemu, jest niewątpliwym władcą świata na przeciąg wszystkich wieków jego trwania. Nikomu nieznany wynalazca może w tej chwili, gdy to mówimy, wynajduje sposób owładnięcia mocarstwami ziemi. Niegdyś tylko monarcha miał prawo do niezgadzania się na porządek świata, sprzeczny z jego wyobrażeniami, dziś prawo to chwyta w dłonie każda oświecona jednostka.

CZAROWIC

— Naród nie może przeistoczyć się w obozowisko widziadeł, takich, jak ty. Ludzie muszą uwielbiać życie, rozwijać celowo siły, kształtować czyn, tworzyć bogactwa, zdobywać je dla pięknych kobiet i wśród powodzenia używać owoców pracy. Z tego się tworzy kultura ziemi.

ZAGOZDA

— Nie wiem, co to jest naród.

CZAROWIC

— Naród jest tem, co w zbiorowiskach ludzi na globie ziemskim jest najbardziej istotnego, najściślej prawdziwego. Bytowanie narodu jest najistotniejszą prawdą i najgłębszą tajemnicą. Uczucie miłości dla narodu swego jest niepojęte a niespożyte, tak samo, jak uczucie miłości dla rodziców i rodziców dla dzieci. Podobnie jak w nas żyje nasz ojciec, dziad i pradziad, tak samo w narodzie żyje wiecznie i trwa jego przeszłość, prężą się siły, czyny, żądze i idee naddziadów, wieczyście wstające z martwych. Podobnie jak drży serce wobec grobu rodziców, drży serce wobec niezgłębionej przeszłości narodu.

ZAGOZDA

— Powtórz to czujące słowo Rusinom we Lwowie, Litwinom w Wilnie...

CZAROWIC

— Przedewszystkiem muszę je powiedzieć tam, gdzie je czuję istotnie i najgłębiej, to znaczy zdeptanemu narodowi polskiemu.

ZAGOZDA

— Ja należę do ludu wszystkiem, co we mnie jest z ducha. Nie chcę uznać w sobie i kultywować świadomości dziedzictwa przemocy, tradycyi gwałtów nad ludem. Dawno ze siebie tę roślinę wyrwałem i zdeptałem nogami. Nie chcę należeć do narodu, jeżeli do niego należy prawo tyranii i gwałtu nad ludem. Tam, gdzie stoi ostatnia zagroda nędzarza, mówiącego z pra-wieków chłopską swoją, polską mową, biegniecie teraz po ratunek, aby wam zgniły jego barłóg wytknął granice państwa, gdy was zawiodły wszystkie pańskie wymysły: racye stanu i stany posiadania. Wpatrujecie się oczyma ślepemi z bólu w mądrość i moralność panów z Berlina, Petersburga, Wiednia i Pesztu, ażeby ją wszczepić w siebie. Ale polityczne szalbierstwa myśli o wyższości Niemca nad Polakiem, Polaka nad Rusinem, Madziara nad Chorwatem i Słowakiem — mijają w czasie. Lud zostaje wiecznie. Przetrwał Rzymian, przetrwa Niemców i Madziarów. Mija Cezar, Barbarossa, mija Moskal Murawiew i Niemiec Bismark. Lud zostaje wiecznie. Pozdrawiam was, biedne słowiańskie wioski między Bałtykiem i Adryatykiem! Usłyszą kiedyś panowie w Berlinie, Wiedniu i Peszcie, którzy się waszym trudem chłopskim żywią od wieków, wzgardzoną waszą mowę! Odpowiedz mi — pod jakąże to chorągwią mam stanąć ze stańczykiem, ugodowcem, z ugodo-endekiem, którzy znieważają wszystko, za co ja wydałem życie na tyle ran? Co mnie — oprócz języka — z nimi łączy?

CZAROWIC

— Dola polska.

ZAGOZDA

— Nie uznaję doli! Jestem szermierzem wiecznie walczącym. Walczę z ideami, z tłumami wrogów i z tłumami tych, za kogo walczą. Nie poddaję się wrogowi nigdy! Przenigdy! Za żadną cenę nie wejdę z nim w kompromis, nie ustąpię mu ani jednego z mych żądań, ani jednego strzępa mojego świętego sztandaru! Ciągnę pług ku niezoranym rolom, których nieszczęsny lud orać nie umie. Idę ku nieznanemu światu. Gdy ów świat zostanie odkryty i zaorany, zjawią się tam tłumy waszych eksploatatorów, konkwistadorów, handlarzy i, na zasadzie racyi stanu i stanu posiadania, obejmą go w dziedzictwo. Niemasz wątpienia. Ale wówczas przyjdą inni, oracze i pastuchy przyszłości, którzy się wydrą z ojczystych klet i pójdą ku nowym rolom. Nie uznaję doli. Kiedy w Wilnie zamknięty byłem w więzieniu, znieważył przy mnie towarzysza oficer żandarmeryi. Znieważyłem żandarma. Rzucił się na mnie i wymierzył mi policzek. Rzuciłem się na niego, powaliłem na ziemię i spoliczkowałem. Sołdacką siłą wrzucono mię do ciemnicy na dwa tygodnie. Nałożono kajdany. Ciemnica — była to ocementowana jama pod ziemią. Okienko miała w górze. Po dziesięciu dniach spadłem z ciała i nie mogłem ruszyć się z barłogu. Bransolety kajdan przesuwały mi się lekko po całej ręce, aż do ramienia. Gorączka mi spaliła ciało. Nic nie jadłem. We snach, które mię wtedy nawiedzały, pamiętały mi się jeno słowa dewizy naszego starego herbu: „Nikt nademnie!“...

CZAROWIC (z ironią)

— Tak — trudno nam jest zapomnieć o herbach...

ZAGOZDA

— Ani jeden proletaryusz nademnie! Jestem pas transmisyjny, który w ruch puszcza koła i tryby nowego świata. Gdybym ja stanął, stanąłby świat.

CZAROWIC

— Ciemnica... Ciemnica... Pamiętasz nadokienny tryptyk Rafaela w Watykanie? Uwolnienie świętego Piotra z więzienia. Trzecia część, gdy święty wyszedł już z ciemnicy i ma zstępować ze schodów w towarzystwie anioła... Wspomniało mi się teraz, gdyś mówił, owo braterstwo człowieka z aniołem, stowarzyszenie się ich dwu, ramię w ramię. Święty Piotr idzie radosny nie dla tego, że staje się wolnym, lecz dlatego, że idzie z aniołem. We fresku tym pokazana jest radość wypływająca ze świętości, pokazane jest to właśnie, czem jest świętość. Wychodzić z więzienia w towarzystwie anioła, zstępować ze schodów do niezmierzonych, nowych, boskich prac! U ramion wyrastają skrzydła... O, radości! Powiedz mi, — wszak widziałeś zenit rewolucyi, przeżyłeś na dnie moskiewskiego więzienia najczarniejsze godziny niewoli, — czy wyjdzie kiedy Polska ze swego więzienia w towarzystwie anioła, żeby zstąpić do niezmierzonych, boskich prac?...

ZAGOZDA

— Polska! Wieczny „romans“ Mochnackiego... A jaka jest główna intryga i wewnętrzna treść „romansu“? Czy znowu nie wielkopański najazd na chłopstwo ruskie i litewskie, czy znowu nie przemoc nad Żmudzią i żydostwem? Spojrzyj w praktykę współczesnego państwa Węgier. Przypatrz się zbliska nikczemnym pazurom, które pod serce słowackiego chłopa zapuszcza każdy do Pesztu przybłęda, byleby sobie za tani pieniądz nabył w urzędzie prawo do renty z madziarskiego patryotyzmu. Przypatrz się, jak tam umiejętnie, parlamentarnie katują życie narodów, wgniatają w ziemię z trudem tworzące się kultury, jak pozdzierali odwieczne nazwy siedlisk tubylców i poprzekręcali je na swoje. Zorganizowana według „prawa“ napaść na swobodę, na cudzy dom, słowo, szkołę, obyczaj, oświatę, prasę, naukę, — wdarcie się przemocą w polskie góry, a poprzez chorwackie plecy, w cudze morze, zlegalizowana kradzież cudzej ziemi, grosza, chwały i duszy — to Węgry, to ta sprawa, za którą tyle czcigodnej krwi — z polskiego boku wyciekło w ziemię. Przejdź się dziś po stolicy tych parweniuszów, po małpiarskim kramie, po tym żydowskim zachwycie, z pośpiechem, za wydarty pieniądz zastawionym banalnemi monumentalnościami, wspomnij im o Polsce... Szwoleżery, kosyniery, krakusy... Granice, celnicy, fortece, straż. Więzienia. Kajdany, ministrowie, agenci dyplomatyczni i mnóstwo deputatów. Racye stanu i stany posiadania... Czyś słyszał dobrze, jak stęka w pracy, jak hula, wyje z bólu, jak wyjawia głupotę swoją polski chłop z cuchnących, dzikich wsi, — jak się wije w męczarni przez całe psie swoje życie i jak zdycha przy stalowym kadłubie maszyny, gilotynie swojej, — polski robotnik? Oto jest moja Polska. Ona wyjdzie z ciemnicy do niezmierzonych, boskich prac.

CZAROWIC

— Wieczna wasza „dyktatura“ proletaryatu. Somnia vigilantium. Jakże się ta dyktatura dokonać może podczas panowania moskiewskich sołdatów?

ZAGOZDA

— Nie chciałbym widzieć dyktatury sołdatów z białymi orłami na kaszkietach. Ty śnij o nich na jawie. Jestem już znużony — będę spał.

CZAROWIC

— Śpij. Ja nie mogę.

(Zagozda kładzie się na swem łóżku, okrywa z głową. Czarowic błądzi po celi, z kąta w kąt, po wydeptanej przekątnej linii, usiłując stąpać na palcach i tłumić pobrzęk kajdanów. Spostrzegłszy, że Zagozda twardo zasnął, staje przy oknie i długo patrzy w nocne niebo przez górne szyby. Czepia się rękami krat).

— Czemu ty płaczesz, ślepa szybo, czemu ty wzdychasz, głuchy murze? Słaniasz się za mną, cieniu śniady, wstępujesz w moje dzwonne ślady, gardziel mi ściskasz dłońmi dwiema, szepcąc, że jej na świecie niema... Czemu ty płaczesz, ślepa szybo? Pamięć w kochane strony lata — i wraca martwa z końca świata... Jakże mam stworzyć rysy twoje w głuchej ciemnicy zapomnienia? Kto mi odwali mur z kamienia, kto mi odemknie z blach podwoje, by mogły wstąpić w kaźni progi z stron zapomnienia twoje nogi?...

(Opiera głowę na kracie okiennej. Długo rozmyśla)

— Dusza moja podobna się stała do tych, które teraz oglądam, nie widząc oczyma, źle uprawnych pól, porzniętych w tysiączne działki, — do wiosek, zastawionych brudnemi chałupami. Jestem w niewoli, jak ziemia. Ze mnie są te chałupy i ludzie niemocni, przykuci do straszliwej nędzy przewracania nieczułego gruntu, wzruszania go modlitwą i postem, żeby przyczynił chleba. Ze mnie jest pycha pałaców, pełnych nudnego przepychu, gruboskórnego sobkowstwa, herbowo-tradycyjnego zdzierstwa, patryarchalnego przesądu, kruchcianej obłudy i pawio-papugizmu europejskości. Ja to jestem — tamte, polskie, wyboiste drogi, wiodące do miejsc, przez wieczną nieodmienność, przez zastój, przez upadek — wieczyście smutnych. Nienawiść i gniew jest we mnie, jak jest złogami wiecznemi leżący gniew w duszy ciemnego chłopstwa przeciwko krzywdzie prastarej. Przeżyję moje życie tak samo, jak je przeżywa martwa niewolnica, polska ziemia. Nic na lepsze! Żadnej odmiany! Nic z tego mocarstwa, które jest w niej i we mnie, nic z rozrostu, czyhającego na swą wiosnę... Polska, zastój, nędza i ja — to jedno. Role moje nieszczęsne, — czyliż was nie przekopię rowami, nie zorzę, nie zabronuję, nie zasieję, ja, wasz oracz, który zaprzysiągłem sobie wszystko wykonać? Wsie moje, żałośnice, którem przysiągł popalić z robactwem, z chorobami, z głupotą i przesądem! Ściany bielone, dachy słomiane, co je deszcz zżera, a wicher szarpie, strzechy przegniłe, głodnemu bydłu na wiosnę za karmę służące! Jakże zdołam zabudować szerokie rozłogi szczęśliwem, widnem, pięknem domostwem, ludzi wolnych godnem? Jakże to mam sprawić, żeby znikł z ziemi chłop gnuśny z niedoli, czarny od brudu, ciemny, półpijany zawsze, nieszczęsny mój brat, mój ojciec, rana mojej duszy, — i żeby znikł zbogacony pan, pyszny z opłakanej doskonałości swego położenia, niewolnik dobrowolny? Jakże to mam sprawić, żeby podrastała rasa ludzi zrównanych w posiadaniu dobra, synów wolnego kraju, twórców świętej pospolitej rzeczy?... Jakże wytrzebić z dusz stuletnie zmartwienie polskie, tchnąć w rzesze wolę czynną, w której każdym akcie byłaby myśl rządząca? Jak skruszyć zdołam i zdjąć z dusz pieczęć państwa i pieczęć chłopstwa?
Matko moja, ziemio polska!

(Szarpie z wściekłością kraty okienne)

— Puśćcie mię, kraty! Puśćcie mię! Puśćcie mię, kraty! Mam do wykonania niezmierny ogrom prac. Czas mi ucieka. Tygodnie, miesiące, lata mi lecą. Mam od krańca do krańca naród polski przeorać. Mam do postawienia tysiąc szkół, mam do wyćwiczenia tysiąc nauczycieli. Stoją niedomurowane ściany moich szkół, gdym odszedł. Dachy mi zaciekają. Walą się mokre sufity. Zlasowało się na deszczu porzucone wapno. Złodziej rozkrada cegłę. Gniją mi belki i tarcice. Pije w monopolu cieśla zawiedziony, wałęsa się zgłodniały mularz, — a Moskal dzieciny spieszące rozgania.
Półtora roku tu siedzę. Schną z bezczynności moje ręce. Rwą się do roboty ramiona. Wysycham z tęsknoty do tworzącego trudu. Szarpie się coraz silniej serce. Mam sypać drogi poprzez piachy mazowieckie, mam rznąć rowy przez błota podlaskie. Tysiąc założyłem towarzystw. Tysiąc sklepów puściłem w ruch. Rozkradną własny towar ciemnoszaleni współwłaściciele. Rozejdą się zawiedzeni spólnicy. Plączą się między martwemi ścianami kolana moje. Pęka mi głowa od nawału podjętych zadań. Milion myśli ogniem w niej płonie.
Stoi ziemia moja, jak wdowa, czekając, kiedy dam hasło, że idę. A ręce, lecąc do dzieła, trafiają w mur, głowa uderza o kratę. Puśćcie mię, kraty!

(Słychać stukanie w lewą ścianę z celi sąsiedniej, gdzie zamknięty jest więzień, nazwiskiem Dan. Czarowic nachyla się, przykłada ucho do ściany i mówi na głos zdanie odczytane)

— Znalazłem dziś w nocy tajemnicę ognia. Daj mi możność ucieczki. Muszę do laboratoryum!

(Śmieje się gorzko, stukając w ścianę odpowiedź)

— Stań się prowokatorem.

(Wraca do swego okna)

— Mam zbudować z nowoczesnych przedsięwzięć niepodległość wewnętrzną narodu. Mam, jakoby śrubę, zmocowaną mutrami, wwiercić w ten naród rozluźniony, rozlatujący się, jak mokre mury mej szkoły, — to hasło jedyne. Mam hasło niepodległości wpracować w trudy polskie, zakląć we wszystkie wysiłki, mam ją wszeptać w sztukę nowoczesną. Mam to krótkie, proste, jedyne prawo oddać ludowi. Będę, jak pies, szczekał to hasło po nocy dookoła siedlisk ojczyzny, żeby go nie przespała w swym gnuśnym śnie.

(Słychać ponowne stukanie Dana. Czarowic przykłada do ściany ucho i czyta)

— Znalazłem napewno tajemnicę ognia. Muszę do laboratoryum. Staraj się! Mój wynalazek...

(Czarowic, śmiejąc się, stuka w ścianę)

— Sprzedaj coprędzej twój wynalazek szatanowi. Niech go coprędzej opatentuje Mister Devil. Może on cię stąd zapomocą swych wpływów wydobędzie...

(Słychać ponowne stukanie Dana. Czarowic czyta)

— Znalazłem tajemnicę ognia. Będę mógł z wielkiej odległości zapalać proch i dynamit. Będę wysadzał z oddali fortece, palił armie.

(Czarowic odbiega od ściany. Staje przy oknie. Z jękiem)

— Puśćcie mię, kraty! Puśćcie mię! Puśćcie mię, kraty! Gdybym wyszedł na tę płaską ziemię, zanurzyłbym w nią dłonie, urobiłbym sobie ręce po łokcie! Ujrzanoby naród nowy, spojony, nierozerwalny, olbrzymi. Ujrzanoby rasę zapomnianą, pełną prastarej wspaniałości i nowoczesnego geniuszu. Szedłbym przez tę ziemię od karpackich gór do morza, siejąc gąszcz bohaterstwa, jak młody las. Szedłbym polami, zdeptanemi od kopyt moskiewskich koni i siałbym świętą pszenicę braterstwa. Szedłbym drogami niemieckich wytępień i siałbym święte żyto ofiary. Stworzyłbym nowy polski gwar zbudzonych miast. Wyważyłbym skarby niekopane z przebogatej ziemi. Sprzedawałbym towar tu wypracowany ludowi na rynkach. Przeorałbym martwe grunta pługiem nowotnym. Tchnąłbym męską miłość współbraci w rozszarpane dzielnice. Poczuliby w żyłach tę nową potęgę, której, mając w sobie, nie mają. Opasałbym kraj wytężonemi ramionami młodych synów Polski nowej.
Puśćcie mię, kraty! Puśćcie mię!

ANZELM
(wszedł tajemnie do celi. Stoi przy drzwiach. Słucha pilnie)

— Towarzyszu Lechu!

CZAROWIC

— Czy ja śpię? Kto to?

ANZELM

— To ja, Anzelm.

CZAROWIC

— Jakeś tu wszedł?

ANZELM

— Puścił mię żandarm.

CZAROWIC

— Gdzie teraz jesteś?

ANZELM
— Tu obok ciebie siedzę w celi.
CZAROWIC

— Czego odemnie chcesz?

ANZELM

— Słyszałem, że szarpiesz kraty.

CZAROWIC

— Tyś słyszał?

ANZELM

— Tak.

CZAROWIC

— Jakżeś to usłyszał z tamtej celi?

ANZELM

— Słyszę, gdy ktokolwiek w Polsce szarpie kraty

CZAROWIC (blady z rozpaczy)

— Zdradziłeś sprawę! Tyś mię wydał!

ANZELM

— Zdradziłem głupstwo, które zowiesz „sprawą“.

CZAROWIC

— Szpiegu!

ANZELM
— Romantyku!
CZAROWIC (z krzykiem)

— Nic się odemnie nie dowiesz! Niczego nie usłyszysz! Nie powiem! Ja umiem milczeć. Milczę tu już siedmnaście miesięcy. Idź precz!

ANZELM

— Nic nie wymilczysz. Choćbyś, jak Rawana stał na głowie wśród pięciu ognisk przez dziesięć tysięcy lat, — ten sam będzie skutek twej sprawy. Ale oto ja ulitowałem się nad tobą... Zresztą — przychodzę do ciebie z prośbą... Tyś to mi dał na pamiątkę ową książeczkę poety... Pamiętasz, gdyś ze mną, nędzarzem, ty, wielki pan, czytywał w polu wiersze Mickiewicza i Słowackiego... Chodziliśmy, pomnisz, na pylną, daleką szosę za miastem, żeby na pamięć wyczytywać. Serce ściskał słodki i bolesny skurcz obłudy tej poezyi. — „A kiedy śpiewa chór — drży serce wroga!“ — pamiętasz, towarzyszu Lechu?

CZAROWIC

— Idź, idź! Ja ci nie zapłacę ani grosza. Ja tobą pogardzam!

ANZELM

— Strasznieś mię wtedy skrzywdził, ty, coś mię wywlókł z barłogu niewiedzy, coś ocucił z martwych moją świadomość, a teraz mną pogardzasz. Kłamstwo twoich poetów ukazało mi w całej pełni prawdę o mojej nędzy. Czyś miał prawo do tego, żeby mię wyciągnąć z błota, żeby mi odsłonić raj i kazać iść do niego drogą twojej fantazyi? Kto ci na to dał pozwolenie, żebyś mnie przeznaczał na śmierć dla szczęścia przyszłych pokoleń, — jakeś to mówił, — a w gruncie rzeczy dla ścigania po ziemi chimery poetów? Szeptałeś do mnie: — tyś był głodny, ojciec twój cierpiał nędzę, matka w hańbie umarła, twój syn posiądzie to samo dziedzictwo — broń ich wszystkich i siebie. Czy miałeś pewność mojego zwycięstwa? Miałeś ją... w wierszach twoich poetów. Pewna była tylko moja śmierć. Tyś o tem wiedział, a ja nie. Jaki mógł być zysk z mojej śmierci? Żaden. Tyś o tem nie myślał nigdy, że lepiej jest żyć w głodzie, niż nie żyć wcale.

CZAROWIC

— Myślałem zawsze, że lepiej jest nie żyć, niż żyć w hańbie. Myślałem zawsze, że wszystkich ludzi należy nakarmić, napoić i odziać. Nie miałem czem. Myślałem przez całe moje życie, że dobro świata musi służyć wszystkim ludziom jednako, a nie miałem żadnego innego sposobu, tylko ci w rękę dać broń.

ANZELM

— A miałeś pewność zwycięstwa?

CZAROWIC

— Wierzyłem, że ją mam, gdy wszystek lud powstaje!

ANZELM

— A czy może powstać wszystek lud?

CZAROWIC
— Przebiegłość siły rzeczy powiedziała, że nie może.
ANZELM

— Kłamałeś, twierdząc, że gdy ja zginę, zbawiony będzie lud. Ludu z nędzy nic wybawić nie może. Odpowiadaj dziś, co lud z nędzy wybawić może?

DAN (stuka w ścianę z sąsiedniej celi)

— Słuchaj! Pamiętaj! Znalazłem tajemnicę, znalazłem tajemnicę ognia. Geniusz człowieka wszystko może!

CZAROWIC (radośnie)

— Słyszałeś! Geniusz człowieka wszystko może!

ANZELM

— Poezya przemawia. Chcę ci się odwzajemnić za wszystko, coś dla mnie zrobił, ja szpieg. Przyniosłem ci, gdy jesteś nędzarzem, ten oto puhar.

(Wyciąga puhar)

— Ten sam w nim napój, któryś ty mi dawał. Poezya — vinum daemonum.

CZAROWIC

— Skądżeś to tak możny, jakimi sposoby tak dalece uczony, biedny i ciemny Anzelmie?

ANZELM

— Bardzo są w Polsce uczeni, bardzo ćwiczeni w mądrości prowokatorowie. Przez długie i mordercze studya, leżąc w jaskiniach spisku, posiedli wszystkę umiejętność, ażeby was pojąć, ażeby nieomylnymi palcami namacać gardziel waszego ducha, zagmatwani panowie, szlachta — socyaliści! Samiście temu winni, romantycy, niezrozumiali dla świata. Wyćwiczyliście nas, swoje z motłochu powstałe sobowtóry, swoje cienie. Taka to już, jak ty mówisz, polska dola, że szpieg musi stać na najwyższym cyplu polskiego intelektu. Pij, towarzyszu polskiej doli, vinum daemonum. Znajdziesz ulgę, pociechę, zapomnienie. Po polsku — poezyą zapijesz „sprawę“. Nic większej nie sprawia rozkoszy nad poezyę. Jeden z ojców kościoła nazwał ją winem dyabelskiem, — (mówi o tem w rozdziale Of Truth poczciwy Francis Bacon) — ponieważ ona nasyca wyobraźnię jakoby nieustannymi cieniami kłamstwa. Nie jest jasnem, świadomem kłamstwem, w mózgu zrodzonem, lecz chwianiem się prawdy, upadaniem jej stałem i dobrowolnem zaślepieniem. My, Polacy, lubimy żyć cieniami kłamstwa i prawdy. Jest to nasz system filozoficzny, nasza narodowa mądrość stanu. Pij, towarzyszu polskiej doli, to tęgie wino. In vino veritas!

CZAROWIC

— Nudzę się, szpiegu, słuchając twojej mowy. Zostaw mię w spokoju z memi błędami. Idź precz!

ANZELM

— Wysłuchałem był twoje myśli tajemne, gdyś wstrząsał kratą. Śnił ci się sen o przyszłej Polsce. Chełpiłeś się, że zanurzywszy w nią ręce, wstrząśniesz jej jałową, starą, zatęchłą glebę, że z niej uczynisz cudny kraj, wyśnioną stolicę państwa Kosalów z Ramajany, pełną domów radosnych, świątyń bogatych, parków uroczych, — raj, w którym niema już nędzy, niema złodziejów i niema zdrajców. Śmiałem się do rozpuku. Ty, co z taką łatwością zamierzasz zmienić naturę i siły całej tej, wiecznie niewolnej ziemi, przerób, — proszę cię o to gorąco, — nasamprzód duszę jednej istoty, panny Krystyny...

CZAROWIC (pchnięty jego słowami)

— Skąd wiesz?

ANZELM

— Wiem wszystko.

CZAROWIC

— Co wiesz?

ANZELM

— Przekonasz się, gdy powiem. Szedłeś z nią w nocy jesienną aleją. Z niewymownym wdziękiem, jak bezszelestny cień, stąpała po mokrym asfalcie chodnika. Pamiętasz? Skromny, czarny kapelusz, z kształtu podobny do kapeluszów, noszonych za Henryka VIII — przy nim z boku czarne, długie, puszyste strusie pióro. Jasno-zielona suknia. Krótkie palto pluszowe. Wzór europejskiej piękności i kultury: wszystka ciemno-aksamitna. Strusie pióro! Pamiętasz chwilę, kiedy sekretnie dotykałeś go muśnięciem ust, skoro, odwracając szybko głowę, zbliżała je do twojej twarzy? Pamiętasz tę niewypowiedzianą rozkosz, gdy puch strusiego pióra czułeś na wargach? Miałeś w oczach jej włosy, choć-eś ich nie widział, — włosy czarne, jak woda ślepa w nocy pod nisko-nawisłemi olchami. Lśnienia po nich migały, jak księżycowy połysk na czarnej, nieznanej, niebezpiecznej wodzie... Miałeś w oczach jej czarne, aksamitne oczy, które się czają w przecudownych podrzęsnych błękitach z niewyśpiewaną pięknością morza, otoczonego przez śpiący lazur niebios. Miałeś w oczach jej usteczka, jej usteczka, stworzone — o, straszliwa prawdo poety! — for tenderness or scorn — do pocałunków, albo do pogardy, do okrutnych skrzywień pogardy, od których serce drży, jak ziemia od razów piorunu.
Jeden ich uśmiech, jeden uśmieszek, delikatny, jak cień słaby oliwnego drzewa w skwarze włoskiego wybrzeża, — zakrył ci wieczność. Szedłeś wtedy upojony od szczęścia, czy od rozpaczy, niosąc w sobie tę chwilę tajemną, kiedy o głuchym północku wschodzi gwiazda, wybłyskująca nad bezsennem uczuciem. Wysoko w pustej alei śniły swój sen o wieczności elektryczne księżyce, siejąc różowy półblask na zadumane drzewa jesienne. Suchy liść spływał z wysoka za lada powiewem. Jak suchy liść klonowy poniewierało się u jej stóp twoje serce. Twe serce tak wyniosłe u jej stóp... Czy pamiętasz?

CZAROWIC

— Pamiętam...

ANZELM
— Aleja była pusta. Nikogo! Tam i sam pod drzewem ze zwieszonym aż do ziemi łbem drzemał koń powozowy, a dorożkarz spał twardo na koźle, wtuliwszy głowę w wielki kołnierz płaszcza. Lekki wiatr sączył się przez czułe gałęzie lip, od światła elektrycznego martwo-białe, albo cielisto-różowe. Pamiętasz głos tego wiatru? Pamiętasz ów lekki huk pod niebem?
CZAROWIC

— Pamiętam...

ANZELM

— Zdawało ci się wtedy, że światło elektryczne widzi. Czułeś, że ono zapamięta twoją tajemną radość, że ją na wieki przechowa. Sprawiało ci to rozkosz, że w tej chwili tak wielkiej, tak wysokiej od szczęścia — niema nikogo. Nikogo! Umyślnie usnął koń woźnicy i wtulił woźnica w kołnierz swój głowę...
Nie wiedziałeś, oczywiście, romantyku, że ja czuwam, ja, Anzelm. Gdy usnęło miasto, gdy zawarł bramę stróż, gdy odszedł na spoczynek żebrak uliczny, gdy zasnął nawet koń i zamarł nawet wiatr, — to ja, zgniły łachman polski, szpieg podbramny, snułem się niewidzialny popod ścianami, przy kratach ogrodów, wtulałem się we wnęki, czaiłem w cieniach, za murowanymi słupami, biegłem za tobą od pnia do pnia — z oczyma wlepionemi w twoją duszę. Na dowód — powtórzę rozmowę.

CZAROWIC

— Powtórz...

ANZELM

— Mówiłeś jej wiele, uczenie i książkowo o sztuce i o pięknie. O pięknie. Parsknęła jadowicie i zdradziecko. Spytałeś — czemu się śmieje? Odpowiedziała, że nic jej bardziej nie śmieszy nad wszelkie gawędy o „pięknie“, dyskusye „estetów“ o tem, czego nigdy nie widzieli, ponieważ piękno swoje zna tylko artysta i to wówczas, gdy zamierza tworzyć, a nie wówczas wcale, gdy dokonał dzieła. Rzuciła krótko, że, według niej, sztuka nowoczesna zająć się powinna zniweczeniem owego zjełczałego piękna, które stało się nie do zniesienia wskutek plotkowania o niem estetów — i wydobyciem w sztuce, — naprzykład, — brzydoty. Broniłeś się, mówiąc, że brzydota, jako objekt sztuki, nie będzie bynajmniej wytworzeniem kultu brzydoty, lecz znowu kultem tego samego piękna. Utrzymywałeś, że to, co nazywamy teraz pięknem, złą ma może nazwę, ale zawiera w sobie intencye słuszne, gdyż stanowi usiłowanie zbadania zjawiska — takiego, naprzykład, jak Los Bonachos Velasquez’a, — pojęcia go i zawarcia w sylogizm.
Mówiła: — to mi się podoba, a to mi się nie podoba — ma prawo powiedzieć Goya, czy Beardsley. To jest ładne, a to jest brzydkie. Oto wszystko. Żadnego piękna absolutnego niema. Jest tylko wola artysty, jego prawo. Esteci mogą sobie rozprawiać, ile im serce dyktuje, gdyż to, co się im podoba, lub nie podoba w dziełach artystów jest czemś zgoła innem, niż rzeczywistość twórcza.
Prosiłeś jej z pokorą, żeby zechciała przeżyć, przestudyować i zgłębić cudowne życie i cudowne prace Leonarda da Vinci, żeby nie dowierzała własnym dzisiejszym wyobrażeniom, gdyż tylko w taki sposób może zajaśnieć jej geniusz malarski.
Rzekła cicho: — Pocóż mi to? Ja przecie chcę malować tylko dla siebie, wcale nie tak, jak tam należy, albo jak malował jakiś, taki albo inny Leonardo.
Ty: — Dzieło sztuki powstające powinno być wyższe nad wszystko, co dotąd było, musi zwalczyć wszystko, co było, wznosić się ponad całą przeszłością.
Ona: — Nie wiem, co być powinno. I to mię nic nie obchodzi. Gdybym postępowała tak, jak pan radzi, tobym się musiała męczyć w ciągu dziesiątków lat, wydać mnóstwo grosiwa na studya, wszelkiego rodzaju badania, podpatrywania, leonardowania... Po dwudziestu latach, gdy byłabym już bardzo mądra, ktoś kupiłby mój obrazek, spreparowany według zasad, gdyby go najbardziej gadatliwy esteta zalecił do nabycia za rubli srebrnych sto — popierającym sztukę fabrykantom, tudzież ziemianom.
— Więc cóż począć? Przecież pani nie ma własnych funduszów... Gdybyż to można malować tylko dla siebie!
— To też ja obmyśliłam tak, żeby właśnie sztuki nie profanować sprzedawaniem, lecz sprzedawać raczej siebie.
— Jakże to siebie można sprzedawać?
— Sprzedam się za drogie pieniądze jako kobieta, a raczej jako niewinna dziewica, gdyż dziewice są najdroższe. Mając kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie, będę mogła malować tylko dla siebie, nikomu tego, co namaluję, nie pokazywać, nie „wystawiać“ w tych „salonach“ i „zachętach“, malować tak, jak zechcę, to tylko, co zechcę i wtedy, gdy zechcę. A teraz oto wypowiadam aforyzm najbezwstydniejszy w ustach młodej panienki z towarzystwa: kocham moją sztukę bardziej, niż siebie. Tylko ją jedną kocham.
— Jakże pani zdoła załatwić to sprzedanie siebie?
— Użyję pośrednictwa stręczycielki. To się zrobi w Paryżu. Już nawet z jedną rozmawiałam, ale proponowała tak małą sumę, że nie było o czem mówić. Za to, co ona proponowała, nawet automobilu utrzymaćby nie można...
Zachwiałeś się wtedy na nogach i podniesionym głosem mruknąłeś ostro, żeby zamilkła. Nie zamilkła. Łagodnie uśmiechnięta mówiła: — Może to panu sprawia przykrość, ale to już niejednemu sprawiało przykrość, więc niech to pana pocieszy. Naprzykład, pańskiemu bratu Benedyktowi...
— Więc sprzeda się pani najbogatszemu?
— Tak jest, proszę pana.
— Gdyby to nawet był jakiś stary, wstrętny, zbogacony nikczemnik?
— A cóż mi do moralności tych panów! Ja przecież nie z przywiązania, tylko dla pieniędzy, więc to chyba wszystko jedno, jaka będzie jego duszyczka. Będę to traktowała poprostu, jako pracę.
— Ach!
— Co panu?
— Nic. Słowo mię zabolało, jak strasznie mocny policzek. Niech pani cofnie to słowo!
— Pan chciałby, żebym ja z ukochanym młodzieńcem we dwu izdebkach cuchnących, przy kuchennych schodach... i ów „obiadek skromny, ale smaczny...“ A moja sztuka, to jako dodatek, w wolnych chwilach, po za wszystkiemi pieluchami i mężowską bielizną, — lub też, owszem, jako zarobek rodziny, ręczne pokupne malowanie, zaaprobowane przez znawców i popychane między znajomemi, uczciwemi rodzinami. Z drugiej strony przebolałby pan, ale jako dozgonne, kościelne małżeństwo, choćby też i ze starym radcą towarzystwa kredytowego. Może być sprzedaż, ale raz na zawsze. Może być zmiana, ale tajna. Nie, panie! Ja jestem straszna, nadchodząca kobieta. Chcę mieć czarującą bieliznę, tak cudną bieliznę z maison Blanc, żebym się w niej sama sobą mogła zachwycać. Chcę mieć suknie, któreby zwracały uwagę na Ringach i przed paryską operą, kapelusze, czyniące z nas podobieństwa kwiatów, perfumy, zmuszające do marzeń. Muszę mieć automobil, kufry do podróży, jak Duse, jeździć sleepingami zadumana, półsenna... Będę wprowadzała w modę wuale, piękniejsze niż wuale Bellincioni, będę zawsze w zimie w Paryżu, na wiosnę w Rzymie, latem nad oceanem, albo w górach. Dla mnie musi być świat, miasta z tysiącletnią przeszłością i bajeczną, nowoczesną kulturą, cudowne morza Nicei i Raguzy i góry siwe od śniegu. Dla mnie wynalazki genialnych głodomorów i komfort w pocie wydoskonalony przez lokajów. Ja nie chcę służyć światu, lecz chcę, żeby on mi służył. Wszelkie ideje służenia światu chętnie i bez pretensyi odstępuję żydówkom, Rosyankom i rodaczkom, które „cierpią“ już to w cukierniach krakowskich, już w „Serbii“...
— A jeżeli panią rzuci ów pierwszy?
— No, to znajdę drugiego.
— A jeżeli ów drugi zrzuci panią ze schodów swego domu, jako rzecz kupną, która mu obmierzła?
— Znajdzie się inny, znajdzie napewno, grzeczniejszy w rozmowie od pana. Gdyż ja jestem bardzo piękna. Sama się dziwię... Gdyby pan miał możność zobaczenia mię w kąpieli, musiałby pan przyznać. Nikt moich ust jeszcze nie pocałował i nie pocałuje...
Ciszej dodała: — Kochałam dotąd moją mamę i moją sztukę...
— Jakaż jest owa maksymalna cena?
— Czyliżby pan? O ile mi wiadomo, pan nie ma tyle, ilebym ja myślała... Wiem, że mógłby pan sprzedać swój majątek bratu, ale to mało. Zresztą — krzyczanoby, że się pan rujnuje na mnie. Po co mi to? Widzi pan sam, że tu trzeba brać pod uwagę najbogatszych milionerów, tłustych żydów wiedeńskich, czy frankfurckich, a polować na nich w Nicei, w Cannes, w Ostendzie... Dla nich to nic, drobiazg, a dla pana to łamanie się wewnętrzne, tragedye, krzyki ludzi, skądinąd zacnych... Po co mi to?
— Ja też nie staję do tej licytacyi.
— To dobrze, panie Janku.
— Sądziłem... Widziałem to, zdaje mi się, we śnie, że będę z panią szedł jak gdyby przez Piazza Spania w Rzymie...
— Tam, gdzie to sprzedają te najśliczniejsze kwiaty?
— Tam, gdzie sprzedają te kwiaty... Śniłem, że zatrzymamy się na chwilę. Kupię wielki pąk omdlałych, damasceńskich róż i trzy ponsowe indyjskie róże. Wejdziemy po schodach Trinita dei Monti ku Pincio, ociężali od zapachu.
— Jaki prześliczny sen! Prawie jakbym go sama widziała...
— Zatrzymamy się na placu przed tym starym narożnym domem, na którego froncie — czy pani pamięta? — są herby prastare Polski, przed domem, żal się Boże! — ambasady polskiej w Rzymie. To przecie rzecz nie do wiary: ambasada polska... Jak to brzmi dziwacznie i śmiesznie... Tylekroć marzyłem, że kupię ten dom, gdzie ongi mieściło się poselstwo polskie od czasów Sobieskiego, — że ten dom wyrestauruję i uczynię zeń nowoczesną ambasadę sztuki polskiej, muzeum i dom dla artystów. Sądziłem, że z panią kiedyś będę nad tem gorąco pracował, że tam będą corocznie wystawiane serye artyzmu: Matejko, Grotger, Pruszkowski, Malczewski, Wyczółkowski, Ruszczyć, Stanisławski, Wyspiański, Dunikowski — i wszyscy oni, którzy stanowią skarb Polski nowej. Żal się Boże! Żal się Boże!
— Jakiż pan jest, — przepraszam, — naiwny społecznik! Nic w panu niema właśnie artysty, człowieka obojętnego na owe ojczyzny, ambasady, muzea, nic niema zdobywcy, który szuka żeru dla swej duszy, żeby mogła żyć szeroko i gwałtownie.
Roześmiałeś się wtedy głośno i szorstko. Ona rzekła z naciskiem:
— Zmieńcie życie, podepczcie i poszarpcie jego podłość, jego niewolę, jego bezdenną obłudę. Wtedy dopiero i ja zmienię swój sposób widzenia rzeczywistości. Teraz ja wam się nie oddam w niewolę!
Pamiętasz blask elektrycznych księżyców, który ci wtedy w oczy złowieszczo zaświecił? Widziałem drżenie twoich ramion, żeby zadusić podłość życia, które ci ją wydzierało, albo zadusić siebie, bezsilnego niewolnika. Widziałem, jak na dłoni, myśl, żeby wyrwać z kieszeni rewolwer i roztrzaskać sobie głowę w jej czarnych, aksamitnych, spokojnych oczach. Widziałem myśl, czyby nie najlepiej, najrozumniej i najkrócej było ją przedewszystkiem, — starym obyczajem, — położyć trupem...

CZAROWIC (głosem głuchym)

— Słuchaj... Tak wszystko wiesz, pamiętasz, umiesz na pamięć, — czy nie mógłbyś udać jej głosu, przypomnieć brzmienia jej słów...

ANZELM

— Każdy człowiek korzysta z usług szpiega. Lecz szpieg nie pracuje za darmo. Dobrze, usłyszysz jej głos, przypomnisz sobie czarujące dźwięki, tak zupełnie zapomniane.

(Nagle zmienia głos. Schyla się do nóg Czarowica. Żebrze)
— Mam na świecie synka małego. Oleś... Małe dziecko. Syn szpiega. Biegną za nim dzieci całej ulicy, gdy się na chodniku pokaże, ciskają kamieniami, jak na wściekłego psa, krzyczą na niego, jak na zarażonego trądem. On ucieka wciąż, ucieka bez przerwy, kryjąc twarz w rączyny. Łkanie jego wygania mię z mogiły. Niemasz miejsca na ziemi, gdzieby się to dziecko mogło skryć przed straszliwem dla niego przekleństwem świata...
CZAROWIC

— A gdzie ona teraz jest? Powiedz mi, gdzie ona jest?

ANZELM

— Kto?

CZAROWIC

— Ta kobieta, Krystyna.

ANZELM

— Wszystko ci powiem, ale się zmiłuj nad Olesiem! Po to do ciebie przyszedłem. Wydam ci wszelkie tajemnice. Wszystko zdradzę, ale się zmiłuj nad Olesiem! Słuchaj: ta kobieta bywała tutaj ciągle. Przychodziła wielekroć, żeby cię zobaczyć, ale jej, oczywiście, nie puszczono ani razu. Sypała pieniędzmi, żeby uzyskać jedno widzenie. Wyrzucono ją brutalnie. Narażała się, gdyż znajomość z tobą...

CZAROWIC

— Ona tu przychodziła?!

ANZELM
— Tak.
CZAROWIC

— Kłamiesz!

ANZELM

— Nie. To szczera prawda. Stała wielekroć w tłumie pod bramą, pośród szlochającej biedy polskiej, w gromadzie matek, sióstr, dzieci, w ogrojcu przybramnym bab, którym nazajutrz miano tracić na szubienicy braci, ojców, mężów... Przychodzi i teraz wciąż słuchać...

CZAROWIC

— Powiedz mi to jedno! Powiedz mi tylko tyle: — gdzie ona jest teraz?

ANZELM

— Gdzie ona jest? Czy chciałbyś ją we śnie zobaczyć? Wypij ten kielich wina demonów — i zobaczysz cuda, zobaczysz pewnie i ją samą.

CZAROWIC

— Jakże się to stać może?

ANZELM

— Sam się dowiesz.

CZAROWIC

— Daj kielich!

ANZELM (cofa kielich)
— Mam na świecie synka małego...
CZAROWIC

— Daj kielich!

(Anzelm wyciąga ku niemu kielich. Czarowic pije jednym tchem. Anzelm znika. Nastaje głuchy, posępny mrok. Czarowic siedzi pod oknem na krześle z obwisłemi rękoma, z głową, która bezwładnie odwaliła się na kratę. Nagle rozległ się potężny szczęk. Nie odmykając drzwi, weszło Bożyszcze w postaci i zbroi króla Władysława Warneńczyka. Gięta kolczuga od stóp do głów jednolitą stalą okrywą całą jego wielką postać. Głowa okryta szłomem stalowym. Szłom wysoki, polerowany, ze złotemi skrzydłami. Na biodrach pas, kuty z czteropromiennych gwiazd. U boku wielki, prosty miecz. W prawicy młot ciężki. W lewej ręce drzewo nabijane oszczepu. Spiczaste stopy, w karacenową zbroję obute, stanęły w przekątnej żłobowinie celi, którędy więźniowie machinalnie chodzą, biegają i błądzą z wolnego od sprzętów kąta pod oknem w wolny kąt przy piecu. Surowe lica, osłonięte stalą, posępnie dumały. Wielka dłoń spoczęła na głowicy miecza, wywlekła go z za pasa i podała więźniowi).
BOŻYSZCZE

— Weź miecz.

CZAROWIC
(w szale radości pochwycił miecz, przycisnął do piersi. Ustami przywarł do rękojeści)

— Miecz rycerski! Wrogowie!

BOŻYSZCZE

— Targałeś kraty. Patrz długo na mnie. Jestem podobny do wielkiego na ziemi człowieka. Jestem ten, który wytraca niemoc cierpienia. Jestem ten, który miota po ziemi siłę i radość. Jestem podburzyciel człowieka. Jestem król wasz nowy, który zakładam wpośród waszych dusz mocarstwo woli.

(Uderza Czarowica dłonią w twarz)
— Weź ostatni policzek niewoli!
(Bierze z rąk Czarowica miecz. Uderza go klingą w prawe ramię)

— Weź w duszę z mych rąk zmycie policzka niewoli!

(Oddaje mu miecz)

— Pójdziesz dziś ze mną w świat. Pamiętaj, żeby ci się dusze polskie nie wydały stokroć, tysiąckroć boleśniejszemi od krat więzienia wrogów, a ziemia polska ciaśniejszą i bardziej okrutną, bardziej martwą i niemą od celi wroga. Patrz daleko poprzez i ponad ludzi, jakeś poprzez kraty patrzał na niebo. Biada ci, jeżeli westchniesz za żelaznemi kratami więzienia, pasowany rycerzu!

CZAROWIC

— Moja pierś nie zazna westchnienia! Moja dusza nie zazna żalu!

BOŻYSZCZE
(dźwiga ciężki młot, uderza w ścianę lewą raz, drugi, trzeci. Ściana pękła. Przez otwór rzuca młot do celi sąsiedniej, gdzie przebywa więzień Dan. Mówi przez wyłom)

— Bij co siły w twe kowadło! Kuj dzień i noc! Niech wytryska twój ogień! Chwytaj tajemnicze iskry! Pochłoń je myślą! Hasło nasze — „Warna“.

(Do Czarowica)
— Milcz z zaciśniętymi zębami, albo składaj wewnątrz siebie przysięgę, kiedy idzie o Polskę Za mną! Hasło nasze „Warna“.
(Porwał z rąk więźnia miecz i z ramienia, odlewnym ciosem zwalił w kraty. Rozcięte kraty zwisły. Drzewcem oszczepu począł bić w mur podokienny. Rozerwał kraty i żelazną prawicą wyłamał je z muru, jak badyle. Uderza w mur drzewem tam i sam, wysoko i nisko. Mur wielkimi odłamami runął na zewnątrz, bryłami wyleciał w dół. W rozwartą jamę wdarł się skowyczący wicher. Powiał lotny śnieg. Zajrzała noc)
BOŻYSZCZE

— Pójdź!

CZAROWIC

— Wodzu! A ten, — a ten?

BOŻYSZCZE

— Uśpiony?

CZAROWIC

— Czyliż zostanie tu?

(Bożyszcze łokieć ręki prawej wspiera na poprzecznicy mieczowej. Głowę opiera na dłoni. Duma głęboko. Uśmiech czarujący oświetlił mu usta)
BOŻYSZCZE

— Zostanie.

CZAROWIC (zgina kolano)

— Daj rozkaz: niech idzie z nami!

BOŻYSZCZE

— To władzca. Jego dusza sama sobie rozkazuje. Stopy jego własną idą drogą: to krwawymi Polski manowcami, to szerokim sybirskim gościńcem. Zostanie. Będzie do końca sam.

(Przekłada oszczep z prawej ręki do lewej. Postąpił krok, — stanął. Postąpił drugi krok ku uśpionemu. Wyciąga wysoko nad jego piersią żelazną prawicę. W dłoni jego nagle rozkwitła czarująca, szkarłatna róża. Cicho, lekko, mięko wypadła z dłoni na uśpionego pierś)
CZAROWIC

— O, różo!

BOŻYSZCZE

— W drogę!

(Wyszli w otworzelisko rozbitego muru. Po złomach i gruzie spadłej ściany schodzą obadwaj olbrzymimi krokami w dół. Po schodach z murów, po pochylniach stoków cytadeli, śniegiem zawianych, wyszli poza wrota Iwanowskie ku Wiśle. Wicher dmie. Zamieć)
CZAROWIC

— Słyszę, jak tam w dole szumi Wisła. A tam za nią daleko — Mazowsze...

BOŻYSZCZE (woła w noc)

— Calcabrina!

(Rżenie końskie)

— Graffiacane!

(Rżenie końskie. Dwa w wichrze wielkich drzew stoją rumaki. Trzepią się w śnieżycy wspaniałe ich, długie, białe grzywy. Biją o zmarzniętą ziemię stalowe podkowy. Dosiedli jeźdźcy rumaków. Pomknęli. Pomknęli z wichrem w zawody na lotnych niedościgłych ciałach biegunów, jak gdyby z mroźnego stworzonych powietrza. Wlecieli w czarną noc, w dzikość pól. Bachmaty brzuchami rozorują zwiewne śniegi. Daleko miotają bryzgi lodu ich w skok lecące kopyta. Ogony ich rozdyma wiatr, jakoby surmy bojowe. Grzywy ich fruwają wśród wiatru, jakoby hetmańskie wojenne buńczuki. Jeździec nie czuje wagi swego ciała. Ziemi nie widzi. Czarna w oczach noc. W duszy szczęście)

CZAROWIC
(nachylił się w biegu. Piersi jego chwytają wicher. Usta szlochają)

— Wodzu!

BOŻYSZCZE

— „Warna“!

CZAROWIC

— To jest wolność!

BOŻYSZCZE

— „Warna“! „Warna“!



OBRAZ PIERWSZY.
(Olbrzymia, paropiętrowa hala fabryczna. Przez szklany, zakopcony dach wpada odblask elektrycznych słońc, świecących nazewnątrz w dziedzińcu. W hali światła niema. Odblask nieruchomo lśni na wyszlifowanej, stalowej powierzchni wielkich rozpędowych kół, wisi bez przerwy, jak nici srebrnej pajęczyny na pasach transmisyi, wstrzymanych w biegu, uśpionych w głuchym letargu. W dole światło polśniewa tu i owdzie na wyświechtanym kaszkiecie, na siwiejących pod sadzą włosach człowieka, na zgrabiałych rękach, zaznających rozkoszy letargu. Tłum do tysiąca osób napełnia wnętrze sali. Z mroku dochodzą głosy niewidzialnych mówców)
PIERWSZY

— Ściągnęli nam zapłatę, w dół poza rok 1904. Trzy dni w tygodniu robimy. Resztę siedzimy z założonemi rękami, patrząc w międzyfabryczne pola z kupami łódzkiego brudu, w czerwone kominy i w czarne mury. Życie zdrożało. Nie opłata nam za tę cenę robić. Posłali my delegatów do właściciela. Poszli dwaj i przełożyli sprawę. Na pyski ich kazał zepchnąć ze schodów. Skończyły się, — powiedział, — wasze chamskie czasy. Nadszedł teraz rygor wojenny. My teraz! Żadnych delegatów! Prawaście, — powiedział, — dyktowali? Teraz my wam podyktujemy cenę roboty. I za pół tego, — powiedział, — będziecie robić. Przyjdziecie do mnie ze szlochem, żebym was wziął na trzy dni w tygodniu za tyle, za ile chcę i raczę. Ujęliśmy się za posłów. Rzuciliśmy pracę. Wezwał wojsko. Kazał jenerał otoczyć mury wojskiem. Ośmiuset nas było. Stoimy na dziedzińcu. Wyszedł do nas policyant i nakazał: kto za strajką — na lewo! kto przeciw — na prawo! Dwustu młodych odeszło na lewo. Sześciuset starszych poszło na prawo. Tych, co poszli na prawo, partyami wypuścił. Tych, co poszli na lewo, otoczył murem sołdatów. Z nich jednę gromadę posłali w Rosyą rygorem swoim moskiewskim. Drugą gromadę wysłali na miejsce zamieszkania. Trzecią gromadę zamknęli do kryminału. Nas dwudziestu, cośmy twardo stali przy sprawiedliwem rozumieniu, zesiekli rózgami, po sto rózeg na człowieka. Krew z nas ciekła. Słuchajcie, robotnicy łódzcy! Siekli nas rózgami za to, żeśmy prawdy sprawiedliwie dochodzili! Słuchaj nas, ludu pracujący!

(Westchnął bezsilnie lud)
DRUGI

— Przemysł kraju jest, jako drzewo. Owoc jego służy fabrykantowi i robotnikowi. Skoro drzewo podważysz w korzeniu, nikomu ono owoców nie da, ni fabrykantowi, ni tobie. Jeśli właściciel zatrudnia ludzi przez trzy dni w tygodniu, to znaczy przecie, że tego nie czyni dobrowolnie, lecz z musu. Obstalunków niema! Gdy po trudach niemałych zyska się obstalunek, wtedy wy, szaleńcy, podbechtani przez głupców, strajkę zaczynacie. Przemysł bawełniany kryzys przechodzi. Przemysł żelazny kryzys przechodzi. Nie zważaliście na stan przemysłu, strajkę prowadząc bez końca, wydaliście fabrykantom wojnę. Zdało się wam, że zwyciężycie. A teraz — oni zwyciężyli. Kto zwycięża, ten jest panem i dyktatorem prawa. Tego jest łaska, albo niełaska. Nie dziwota, że wam strąca zapłatę aż poza rok 1904. Nie dziwota, że się zabezpiecza przeciwko wam i u rządu moskiewskiego szuka pomocy.

TRZECI

— Przemysł kraju jest, jako drzewo, w które zapuszcza korzeń i na którem rośnie inny twór, niby inne drzewo — jemioła. Fabrykant jest to jemioła, która rośnie na drzewie pracy ludu. Robotnik jest korzeniem, pniem, konarem i listowiem. On to sobą karmi jemiołę. Kto strajkę rozpoczynał po to, żeby pracujący ludzie mieli większą zapłatę i krótszy roboczy dzień, ten nie korzenie drzewa chciał wydzierać z ziemi, lecz chciał wyrwać korzenie jemioły z drzewa. Gdyby wydrzeć korzenie jemioły z drzewa — cudnieby się drzewo rozrosło. Jeno ptak, kwiczoł, który się jagodami jemioły żywi, może sądzić w egoizmie swoim, że jemioła i drzewo — to jedno jedyne drzewo. Nie chce kwiczoł słyszeć o tej prawdzie, że, żywiąc się jagodami jemioły, żywi się sokami drzewa. Nie dziwota, — gdyż kwiczołowi jeno o bytowanie i rozrost jemioły chodzi, albowiem kwiczoł żywi się jagodami jemioły.

CZWARTY

— Przemysł! Przemysł! Przemysł!
Pełna jest polska gęba tego słowa. Tem słowem zatkał sobie Polak gardziel sejmikową i zasłonił sobie, jak tarczą, oczy przed hańbą. Bodaj on się w ziemię zapadł ten wielki przemysł! Zeszliśmy się tu ze wszech stron ziemi ubogiej. Obsiedliśmy ten piasek, okryli go nagim kadłubem naszym, jego łachmanem, jego wszami i kałem. Pracujemy. Przez Bóg żywy! krwawo pracujemy. Czarne mamy twarze i czarne ręce, krwawą plwocinę i ciemne widmo w duszy. Patrzymy na nasze dzieci wychudłe, rosnące w kałuży Bałut. Golgotą ludu polskiego jest to miasto! Spojrzyjcie na nie nowemi oczyma, pracujący ludzie. Spojrzyjcie na pałace, sztukateryą ohydną, jak cycełesami, obwieszone. Spojrzyjcie na domy niskie, zielone od pleśni, czarne od sadzy, rude od błota. Wesele ziemskiego żywota my tu stracili. Czemu? — pytam się was, — pracujący ludzie. Kto i co zyskał na tem, że tu, polski lud, zamieramy w dymie, w kurzu bawełny, w fetorach farb dla powiększenia bogactw spanoszonych Niemców i zbogaconych żydów? Czy zyskał na tem ojczysty nasz kraj chociaż grosik jeden? Czy na zatraceniu naszem zyskała cokolwiek ojczyzna? Na opłacenie moskiewskiej policyi dla utrzymania nas w hańbie niewoli idą z rąk fabrykantów zyski z wypracowanych przez nas towarów. W zgrzebnym samodziale, albo w moskiewskim i jarosławskim perkalu chodzi wieśniak polski, w grubą sukmanę, w cuchnący kożuch, w wełniak krosienny się odziewa, a wytwór naszych rąk idzie w dalekie, azyatyckie kraje. Czysty pieniądz zysków idzie do Berlina, do kas fabrykantów niemieckich. Jednego szeląga nie osiągnęła z prac naszych polska strona ni sprawa. Założyliśmy tu, na tej Golgocie ludu polskiego, posterunek teutoński, gniazdo wrogie nam, fortecę niemiecką. Pluje nam Niemiec w ślepie za nasz trud, w tem miejscu, gdzie tyle cierpimy. A jeśli wściekłe głowy podźwigniemy, wydaje nas w szpony moskiewskiego posiepaka. Siły nasze wrastają w cielsko wroga. To nasza krew krąży w jego żyłach, kiedy na nasze barki spuszcza bicz. Z naszej pracy, z męczarni naszych ramion rośnie jego kość i mięsień, stalowe jego kły z bagnetów, pazury jego z armat i pióropusz jego w kształcie szubienicy.

TRZECI

— Ta jest twoja myśl, że byłoby lepiej, gdyby nie było miasta. Ta jest twoja myśl, żebyśmy stąd wrócili do pługa i motyki, do fornalskich koni i wyrzucania widłami nawozu, żebyśmy się znowu oblekli w zgrzebny samodział, w perkal jarosławski, w cuchnące sukmany i baranie kożuchy. Lepiejby wtedy, według ciebie, było ojczyźnie. Więcejby zyskała, gdybyśmy mełli ziarno w żarnach ręcznych na chleb razowy, zboże żęli sierpem na skwarze i młócili je cepami na mrozie.

CZWARTY

— Zyskałaby ojczyzna tyle, że dusze nasze nie byłyby zatrute widokiem rozpusty bogaczów za zysk wyssany z naszych żył, wyciśnięty z naszej krwi. Jedlibyśmy chleb razowy, mielony rękoma w powietrzu i pod słońcem. Gdzie jest szkoła dla naszych dzieci, gdzie dla nas godziwe mieszkanie, gdzie dom spoczynku na starość? Z ziemi naszej wyrośnie przemysł nasz własny, polski, z polską ziemią i tutejszym człowiekiem związany, ku jego służący potrzebie. Spuścimy się w tę ziemię, my, górnicy przyszłości, wyniesiemy na światło bezcenne jej skarby. Założymy warsztaty, przetwarzające nasz skarb roślinny, zwierzęcy i kopalny na potrzebę naszego młodego świata. Nie będziemy sprowadzać rudy z Krzywego Rogu a bawełny z Ameryki, żeby zaspakajać potrzeby Kirgizów i Jakutów. Nie będziemy wówczas gnić w Bałutach, żeby Niemiec z naszej krwawicy budował sobie pałac marmurowy w Berlinie i stamtąd nam prawo śmierci dyktował.

PIĄTY

— Jesteśmy proletaryat, wytwór potężnych świata sił, a najpotężniejsza funkcya, czyli potęga, mocy rodzaju ludzkiego. Jeśli my pracujemy, żyje i rośnie świat. Jeśli my ustaniemy, stanie świat. Jesteśmy wędrowcy wieczni. Tam idziemy, gdzie się wznosi dym z wysokich kominów, gdzie huczą stalowe koła i patrzą w niebo ślepe szyby. Płyniemy, jako rzeka z gór, która nie baczy, jakie granice, z jakimi herbami słupy graniczne przemija. Należymy do rzeszy wszechświata, niezłomnie i wiecznie walczącej o prawo, wydarte człowiekowi pracującemu. Do nas, lub do synów naszych należy jutro świata. Na robotników przekształcimy wszystkie świata ludy. Nie dajmy się tylko złudzić podszeptom! Pilnujmy niezmiennej drogi proletaryackiej, która wcześniej czy później, nas lub synów naszych przyprowadzi na wzgórze dyktatury. Nie dajmy się omamić złudą państwa polskiego w proletaryackiej masce. Nasze oczy nieustraszone patrzą pilnie w prawo, rozpostarte poza Polski słupami granicznymi. Widzimy, że będzie ona „ojczyzną“ szajki zbogaconych fabrykantów, lub magnatów, która pochwyci w swe ręce rząd i będzie przeciwko nam wysyłała wojsko, kuła na nas w swym parlamencie zabójcze prawa i wypijała naszą krew. My, którzy jesteśmy rewolucyą wieczną, którzy pługiem niestrudzonym orzemy wszelką niwę, a zaród nowego życia siejemy wszędzie, walczmy na śmierć ze złudą Polski, gdyż jest ona pustą plewą, we wnętrzu nie mającą nasienia. Łoskot pracy naszych fabryk, których tysiące puściliśmy w ruch, szeroki zamach naszego proletaryackiego ramienia i owoc trudu naszego, który do życia powołał na tem pustem miejscu nowoczesny, na kapitale oparty, daleko sięgający handel, — skuł na wieki Polskę z Rosyą. Gdyby oderwać Polskę od Rosyi, upadłby polski przemysł i handel. Idea niepodległości narodu polskiego ma w sobie zaród klęski nieobliczalnej, a zawołanie jej — niepodległość — to utopia. My jedni, proletaryat fabryk, tworzymy bogactwo wszystkich, my jedni wykarmiamy wieczny postęp i wieczną rewolucyę. Wszystko, co idzie przeciwko nam, idzie wbrew dobru plemienia, wbrew postępowi i wbrew rewolucyi. Ktokolwiek chcesz sztucznie oderwać Polskę od Rosyi, — ten z natury rzeczy jesteś wrogiem naturalnego rozwoju dobrobytu, wrogiem postępu i wrogiem rewolucyi, czyli jesteś sługą reakcyi.

SZÓSTY

— O, ludzie, którym mózgi przeżarł syfilis paradoksu! Ziemię waszą naszedł postronny wróg, skuł wam ręce, spętał nogi, nagiął grzbiety, wyłamał od dzieciństwa w ramionach ku dołowi skrzydła woli, z oczu wam wyjął siłę widzenia prawdy i oduczył was mowy wolnej, płynącej z głębin rozumu. Z rozkoszą pod Maratonem umierał niewolnik. Z honorem i męstwem umierał polski parobek pańszczyźniany pod Raszynem i pod Ostrołęką. Wy, zamiast otwierać źrenice ku najdostojniejszemu dobru wolnego człowieka, ku blaskowi wolności, zagłębiacie je w mrok conajgłębszej niewoli, kierujecie w najciemniejszy kąt sofizmatu. Nie chcecie niepodległej Polski, dopóki w niej nie będzie zagwarantowana dyktatura wasza...

KRZYK Z TŁUMU

— Nie chcemy przechodzić duchem z więzienia Rosyi do więzienia Polski. W więzieniach niema wolności. My chcemy z tych wszystkich waszych więzień wyjść na wolność, na wolny świat!

SZÓSTY

— Jakże wyjdziesz na wolność, jeśli nie zdepcesz mocy tego, kto wolność na tej ziemi skuł w kajdany? Tego, kto wolność zakuł w kajdany, trzeba ubezwładnić, a jeśli nie poddaje się, — zabić. Nie jest to człowiek, nie jest to bliźni, lecz wróg i martwe narzędzie niewoli. „Moskala, służącego Mikołajowi, zabijać, łowić, ścigać“... Kto to wyrzekł? To jest mowa genialnego rozumu rasy. To wyrzekł ten, co widział przeszłość wszech Słowian od początku i przejrzał przyszłość najdalszą, głos sprawiedliwego. Skrzydła jego były od początku do końca Polski. Dusza jego wzięła w siebie wszystko dobre i złe ze świata, a wszystka tchnęła wolnością. Słuchajcie tych słów mężnych, niewolnicy, którym pacierz wolności wytruł w duszach żydowsko-niemiecki paradoks o dobrobycie, albo zaślepiona żądza utylitaryzmu. Gdy wyjdzie zdławiony wróg z twojej ojczyzny, oddasz mu pozdrowienie w człowieczeństwie i pocałunek słowiański.

PIĄTY

— Przestarzałe deklamacye emigranckie! Zwietrzałe tezy: „najprzód być, a potem myśleć, jak być potrzeba“. Płonne spory nominalistów z realistami. Za dziesięciu Moskali zabitych chyłkiem, zza węgła, — „służących Mikołajowi“, — zawiśnie pięćdziesięciu na szubienicy, tyluż zostanie szpiegami, a stu znajdzie sposobność do rozboju i złodziejstw. Wynajdź, geniuszu rasy, sposób na zniszczenie wroga, na wydalenie go z „ojczyzny“ — i wtedy deklamuj patetycznie! Posłuchamy z ochotą.

SZÓSTY

— Szukajcie pośrednictwa u tego mówcy! Przykujcie sobie za jego poradą mocniej ręce i nogi do kajdan. Gdy się uciszycie zupełnie, powiedzie was przed pałac, obwieszony cycełesami sztukateryi. Wyjdzie może do was pan. Będzie z wami rozmawiał. Umoczy może palec w wodzie i zwilży wam spiekłe wargi...

SIÓDMY

— Słuchajcie lepiej poprzednika rady. Mordujcie! Doprowadzicie sprawę do tego, że zarabiać będziecie sześćkroć tyle, co dziś. Nie mając gdzie podziać zarobku, najmować będzie każdy z was po dwie utrzymanki. Pić będziecie arak i wino, — jeść tłusto, — robić po nocach hulanki i burdy, — chodzić w futrach, kortach i webach, — obwieszać się cycełesami biżuteryi. Po to przecie żyjecie na ziemi.

ÓSMY

— Długie wywody. Mój wywód prosty: trzeba nanowo strzelać we łby, w których się pali ogień buntu. Dokądże to będziemy cierpieć na sobie ten ciężar, nie dający nam uczciwie, po dawnemu pracować w zgodzie z pracodawcami? Niech poczują jeszcze raz naszą twardą, robociarską pięść! Albo się uciszą, albo zginą!

DZIEWIĄTY

— Strzelać we łby i my potrafimy! Zaczynaj, najemny sługusie!

ÓSMY

— Kazał ci już agitator dobyć broni!

DZIEWIĄTY

— Zaczynaj, żydowski popleczniku!

ÓSMY

— Masz już za mego trupa rozgrzeszenie!

DZIEWIĄTY

— Obaczymy z czyjej ręki padnie celniejszy strzał!

KRZYK ODŁAMÓW TŁUMU
— Towarzysze! Do broni!
KRZYK ODŁAMÓW TŁUMU

— Sokoły! Do broni!

BOŻYSZCZE (szeptem do Czarowica)

— Już czas.

CZAROWIC

— Bracia! Zniżcie broń. Wyjmijcie ładunki. Wyrwijcie zemstę z serc. Wyrwijcie z serc nienawiść proletaryusza do proletaryusza. Połączcie się w jednę falę. Wy, którzy jesteście żywą i wiecznie twórczą falą polskiego świata, — niechaj się dokona w tej oto chwili odpływ wasz z pod skały nieszczęścia. Kości po drogach Sybiru rozsiane, mogiły w pustkach Moskwy, lochy więzień, drewna szubienicy, łzy podań i płacz waszych dzieci, wołają do was: — Niech żyje Polska niepodległa! Przekazała wam to prawo wielka dusza Mickiewicza i wielka dusza Słowackiego.

KRZYK Z TŁUMU

— To, coś ty wyczytał w pismach Mickiewicza i w pismach Słowackiego, nas nie dosięgło. My jesteśmy kadłub Polski, — ciało jej grube, w którem przewala się pokarm, krąży krew, prężą się muskuły do dźwigania ciężarów i do odpierania napaści. Kiedy w kadłubie tym wieje pustemi kiszkami wiatr głodu, tybyś chciał puste kiszki napełnić śpiewnym dźwiękiem Słowackiego.

CZAROWIC

— Przynoszę wam nie śpiew, lecz wyzwolenie z kajdan waszych przesądów i szaleństw. W nas samych leży wyzwolenie. Naród polski sam, przez bezwład duszy swojej, wzywa najezdniczy rząd, żeby regulował sprawy między Polski odłamami. Któż nam wszystkim może odjąć siłę przeistaczania się z kształtu w kształt? Kto zaprzeczy narodowi prawa do stawania się dobrowolnie ludem? W naszej to jest mocy zjednoczyć ręce i poprzysiąc sobie wyzwoliny. Jeżeli każdy z nas da prawą rękę na to, że pójdzie w jednym ze wszystkimi celu, któż nas złamie?

GŁOS W TŁUMIE

— Czy to tylko nie prowokator?...

CZAROWIC

— Jeżeli w tę drogę pójdziecie, dokąd ja idę sam, nie zlęknięcie się prowokatora. Pół serca polskiego zgniło od skira. Nie można już w kole braci mówić do braci bez ohydnego przekleństwa trwogi, że słucha w kole utajony szpieg. Nie można słuchać mowy braterskiej bez plugawego pytania w sercu: azali nie przemawia zdrajca. Wytężył wróg siłę swoją dzięki nam samym tak daleko, że zasiadł w kole naszej narady i w szepcie spisku naszego uczestniczy. Wyzywa na śmierć śmiałka i wiesza go ze śmiechem na haku. Ale ty masz w sobie moc wyrwania się z pęt, duchu nieśmiertelny polskiego ludu! Ty, coś przymierał głodem za kolejowego strajku, coś tyle krwi wylał, wiernie wspierając każde hasło, dałeś dowód, że posiadasz w sobie siłę do wyzwolin. Ja nie przynoszę ci nowego, po tylu innych, — hasła. Nie przynoszę nowego rozkazu. Przynoszę radę. Słuchaj mię, serce ludowe, przez miłość dzieci, które rosną w hańbie niewoli! Ozdrowiej, serce zarażone od skira zdrady! Podnieś się, męstwo!

GŁOS W TŁUMIE

— Kto ty jesteś?

CZAROWIC

— Jestem żołnierz.

GŁOS W TŁUMIE

— Skądże to do nas przychodzisz, żołnierzu?

CZAROWIC

— Przychodzę do was z daleka.

GŁOS W TŁUMIE

— Z jakiej jesteś partyi?

CZAROWIC

— Byłem grzeszny przed wami, podbudzając was zgłodzonych, bezbronnych do boju, aczkolwiek nie miałem pewności zwycięstwa. Teraz wam wyznaję winę. Byliście najpohopniejsi do porzucenia życia, gdyż dola najwięcej z was życia wyżarła, a rewolucyą kosztowała was tylko tę resztę przeżartą od chorób, — więc na wasze barki waliłem pospołu z innymi najcięższy trud. Wyście najchętniej brali na ramiona posłannictwo śmierci. Teraz już do boju nie wystąpicie bez pewności zwycięstwa. Do boju za was wszystkich wystąpię ja sam i tacy, jak ja, jeśli ich ta ziemia wyda. Wojnę wydam wrogowi i sprzymierzeńcowi wroga w ojczyźnie ja sam, i tacy jak ja, jeżeli się znajdą w ojczyźnie. Nie wydamy wojny bez pewności zwycięstwa. Ażeby posiąść pewność zwycięstwa, trzeba posiąść broń, środki i sposoby walki. Ażeby je posiąść, trzeba zacząć nie od rzeczy najłatwiejszej, od posyłania zimnym gestem wodza bliźnich na śmierć, bliźnich, których życie zżarło, a śmierć przywabia, — lecz trzeba zacząć od rzeczy najcięższej, od posłania na śmierć siebie samego, gestem męża, który wie wszystko, a rozkazuje tylko sobie samemu. Trzeba rozum własny niezmiernemi, o wściekłość i szaleństwo zahaczającemi pracami, — wygiąć w łuk śmiercionośny. Trzeba wykuć w pracowni bogów strzałę zatrutą. Skoroście wy przegrali sprawę w walce z wrogiem i ze sprzymierzeńcem wroga w ojczyźnie, to teraz my, — samozwańcy, — łamać się będziemy z wrogiem i światem. Wszystko poczniemy dla was, lecz bez was. Na nas się zwali cały ciężar walki. Na nas się zwali nienawiść i zemsta świata. Nie darujemy sobie wywczasu, gdy wy jęczycie u boku maszyn. Ani jeden z nas nie będzie spracowany. Ujrzycie nas w oddali, w których zamieszka Polska, i musicie pokochać się w widziadłach naszych. Wyrzeczemy się dla was wszystkiego, zwleczemy szaty aż do ostatniej koszuli. Będziemy, samozwańcy, łamać za dnia berło przemocy, czegoście wy nie zdołali złamać; będziemy wołać po nocy o dobrowolne wyzwolenie. Czego nie dokaże nasz głos, dokaże siła. Przetniemy wrzody, zbierające na ciele narodowem od czasu Sasów, żeby nareszcie wyszła z nas zgniłość.

Ozdrowieje ciało polskie. Przejrzą źrenice, zalane krwią szaleństwa. Będziemy zdrowiejącym głosić pismo polskie: zrzeczenie się prawa do gwałtu i do pobratymstwa z wrogiem zewnętrznym.
KRZYK TŁUMU

— Nie rozumiemy, o czem gadasz. Gadaj nam z rozumu do rozumu!

CZAROWIC

— Mówię do was szczerze. Podnoszę do majestatu waszego cierpienia głos mojej samotnej duszy. W was, ludu roboczy, który jesteś w niedoli swej świętą raną bolesną, wiecznie otwartą na błoto, sypki kurz i mróz, — tai się w ukryciu tyrania, wyzysk, zdrada, rozpusta i wszelka zbrodnia, która przed oczyma waszemi jawnie wybuchła w uczynkach waszych tyranów, wyzyskiwaczy i rozpustników, żyjących z waszej krwi.

KRZYK TŁUMU

— Precz! Znieważa nasz ból! Oszust! Wygnać! Wyrzucić!

CZAROWIC

— Skoro my, samozwańcy, podejmiemy walkę ze sobą i ze światem, ażeby do was przyjść w nagości naszych ciał, — skoro każdy z nas zamknie w sobie całą polską ojczyznę, to i każdy z was to samo uczynić musi. I wy musicie podjąć walkę ze sobą.
Tak tylko we wszystkich nas może zstąpić polska ojczyzna. Tak ozdrowieje ciało polskie. Tak się wyzwoli dusza.

KRZYK TŁUMU
— My nie mamy portek, więc nie mamy co zwłóczyć. Żony nasze radeby właśnie czemś okryć nagość swojego brudu.
CZAROWIC

— Nie chcę wam zmniejszyć zarobku. Chcę go wam powiększyć do tej właśnie granicy, gdzie winna być granica posiadania waszych wyzyskiwaczów. Lecz wzywam was do żołnierstwa w wielkości, do zakonu zjednoczenia się duszy ludowej. To zjednoczenie się nasze będzie naszą polską religią.

GŁOS Z TŁUMU

— Zdejm buty i chodź na bosaka, kozłowito, religiancie!

CZAROWIC

— Nie można wygrać wojny z wrogiem zewnętrznym, jeśli się wprzód nie zespolić, nie opasać znakiem powszechnej szlachetności. Umieliście się głodzić w ciągu tygodni, potrafiliście wtedy dociągnąć się duszami do paragrafu tego prawa, o którem ja mówię. Był to wasz pierwszy post, był to początek czuwania dusz przed wielkiem świętem ojczyzny.

BOŻYSZCZE (do Czarowica)

— Mów im o nagrodzie róży.

CZAROWIC
— Cóż człowiekowi przyjdzie, chociażby strajkiem wydarł z fabrykanta niebywałą zapłatę? Przydarzyło mi się widzieć takich, o czem tu już słowo padło, że wydusiwszy z fabrykanta niebywałą zapłatę, po dwie brali utrzymanki, a bawili się niemi tylko do czasu ciąży. Potem je wyrzucali na bruk...
KRZYK TŁUMU

— Kiedy fabrykant nurza się w rozpuście, ty do niego z kazaniem nie idziesz. Precz, zdrajco robociarskiej sprawy, płatny fabrykancki agitatorze, romantyku, ideologu, obłąkańcze, ojczyźniaku!

CZAROWIC

— Daleko, tam, skąd przychodzę, widziałem na własne oczy takich, którzy wyrzekli się byli ojca i matki, umiłowanej kobiety, szczęścia ojcowstwa, domu i ojczyzny, sławy i własnego odzienia, — widziałem takich, którzy wdziali kajdany i więzienną opończę na całe życie, ażebyście wy mieli coraz lepszy dom i coraz lepszą zapłatę, ażebyście mieli żony i utrzymanki, ażebyście mogli hulać po nocy i pić zdrowo.
Musicie i wy, — przez honor proletaryacki! — zrzec się prawa do hulatyki i rozpusty. Mówią tamci: — nikt nie wyrzekł się więcej, niż ja, — ani jeden proletaryusz nademnie! — Musicie i wy przez miłość wspólnego ideału...

KRZYK TŁUMU

— Wynoś się raz nareszcie, idealisto, mnichu, kozłowito! Kładź na się kajdany i więzienny strój!



OBRAZ DRUGI.

(Wnętrze szopy na polu, murowanej z kopanego w głębi ziemi kamienia, który zowią siwakiem. Bryły nieforemne kamienia spojone są gliną. Dach kryty papą smołowcową. Powały niema, podłogi również. Do wnętrza prowadzą wielkie, stajenne wrótnie, w danym momencie przymknięte. Szereg podłużnych okienek w górze pozabijano umyślnie deskami, żeby wytworzyć ciemnię. Ławki z tarcic, przybitych do słupów, powbijanych w ziemię, ustawiono wpoprzek wnętrza. W środku sali na pace od obroku, dnem do góry wywróconej, stoi duża, najnowszego systemu latarnia czarnoksięska. Na przeciwległej ścianie szerokie, białe płótno. Tłum chłopów, rzemieślników, dziewcząt, chłopców ze szkoły, dzieci i garść osób z inteligencyi zajmuje ławki, stoi w kątach, siedzi na brzegu paki, zwisa z gzemsów muru pod dachem. Na dworze mrok. Zima. Wiatr. Śnieg z deszczem. Na płótnie ukazują się obrazy, rzucane z latarni czarnoksięskiej. Prelegent, człowiek młody, o pięknym głosie prowadzi wykład. Twarzy jego w mroku nie widać. Tylko długie jasne włosy słabo bieleją)

PRELEGENT

— Ten siedmdziesiąty szósty z rzędu odczyt nasz w tej szopie, ze względu na przypadającą dziś rocznicę styczniowego powstania, koło nasze postanowiło wypełnić obrazami Artura Grotgera i objaśnić te obrazy w odczycie. Niech was to nie dziwi, że te obrazy przerywają nasz systematyczny kurs nauk, któryście już słyszeli.
Nie mogliśmy o pamiątce tego dnia zapomnieć, a malarz, którego dzieła wam tutaj pokażemy w obrazach świetlnych, najlepiej nam przypomni dzieje powstania.

(Obok prelegenta staje młoda kobieta i dwa kwadratowe przezrocza wsuwa w ruchomą ramkę latarni. Przesunęła lekko ramkę. Ukazuje się na dużem płótnie prześliczny, wielce powiększony obraz aresztowania z „Polonii“ Grotgera. Głuchoniemy zachwyt ogarnął wraz zgromadzonych. Nie słychać ani jednego głosu, ani jednego tchu. Wiatr tylko wyje w szparach poddasza i pluszcze wilgoć ściekająca).
— Co to było powstanie? Niejeden z was je pamięta...
KUBA (stary wyrobnik, wzdycha)

— Och!.. Albo się to człowiek mało naterał w polach, w partyi Lelewela...

PRELEGENT

— Ja powstania nie widziałem. Urodziłem się znacznie później. A przecież je znam, jakoby czas, który się za młodu na oczy widziało. Widziały ten czas na własne oczy matki nasze i dużo nam o nim mówiły. Powstanie — był to czas, kiedy ludzie polscy różnego stanu, majątku i zajęcia chwycili za broń, wydali wojnę najezdnikowi, wyszli z domów, tułali się po lasach, spali na gołej ziemi. Spał na gołej ziemi nasz Kuba i spał jaśnie pan ze dwora. Wojnę tę przegrali, a za swój czyn wycierpieli najsroższą karę w Sybirze, na wygnaniu i w mniemaniach swoich rodaków. Różne są sądy o tym ich uczynku i rozmaicie są przedstawiane dzieje tych lat. Można powiedzieć, że co człowiek, to inny sąd o tej sprawie wydaje. Ja nie chcę tutaj przyłączać się do żadnego sądu i żadnego mniemania nie będę się trzymał. Postąpię sobie tak, jak ów malarz, którego obrazy wam pokażą. Uczczę wraz z wami wolę czcigodną tych ludzi polskich, którzy wyszli z domów, rzucili rodziny, dzieci, interesy, tułali się w lasach, spali na gołej ziemi, ponieśli rany i śmierć, żeby los kraju poprawić, a potomnym dać wolność i szczęśliwszą dolę.

(Tłum głucho i głęboko westchnął. Uczniowie ze szkoły rzemiosł, wyrostki pod wąsem, skupili się ramię w ramię w niemem milczeniu, patrząc, zacisnąwszy zęby. Dzieci ze szkół początkowych szepcą, pokazując sobie szczegóły obrazu. Słuchacze kursów wieczornych sennie, głęboko dumają).
— Co oznacza ten obraz, który tu widzicie? Jakiś człowiek spał był w domu. Nad łóżkiem jego widać półkę, na niej książki...
(Ciżba posuwa się bliżej, falą. W ciągu sekundy trwa zjednoczenie inteligencyi, posiadaczów, rzemieślników, chłopów, robotników w uniesieniu, które mogłoby się stać źródłem odradzającego czynu. Nikt w tem gronie nie mógłby powiedzieć: — Polska — to ja. Wszyscy mogliby o sobie powiedzieć: My — to Polska. W ciągu krótkiej sekundy trwa stan, jakiego w życiu gromadzkiem Polski niema wcale, a jaki w ludzie i wojsku japońskiem, prowadzącem wojnę, był ciągle a bez odmiany: zdolność do ofiary, uniesienie czynne, czyli miłość ojczyzny, świadoma swego źródła, swych dróg i celu).
PRELEGENT

— Oto w nocy wdarł się do mieszkania nieprzyjaciel. Znacie te dzieje: łomotanie we drzwi po nocy, najście zbirów moskiewskich na dom, rewizya, aresztowanie.

(Dwaj rzemieślnicy — mularz i malarz pokojowy — chyłkiem uchylają wrótni i wymykają się na zewnątrz. Za drzwiami pod okapem dachu zapalają papierosy i z cicha gwarzą).
MULARZ

— Zimno psiamać! A będzie paplał najmniej z godzinę. Dopiero się zaczęło, a mnie już gnaty zdrętwiały.

MALARZ
— Siedziałby oto człowiek u Mendla, wydoiłby tę butelczynę piwa... Nie! Stercz co niedziela w tej budzie, słuchaj o fizykach, elekstrykach, botanikach, balonach, gwiazdach i sztucznych nawozach. Choroba!
MULARZ

— Nudno, że człowiek na stojączkę zasypia.

MALARZ

— No, ja muszę tu gębą świecić i uśmiechać się, jak zapisał, bo mi się u nich szykuje robota na całe lato przy tej ta ich waryackiej szkole, ale pan czego się tu flańtasz, to mi w głowę nie włazi.

MULARZ

— A mam w tem swoje rachunki. Chciałbym wziąć robotę u tego na górze.

MALARZ

— Widział pana już?

MULARZ

— Dydek go ta spenetruje. Szedł koło mnie, nawet okiem rzucił, jakem mu czapkował, ale czy mię widział, to kto go ta „rozbierze“. On zawsze patrzy tak, jakby widział akuratnie nie to, na co patrzy. Dyabli wiedzą, co to jest za człowiek.

MALARZ

— A wiesz pan, że ja jużem sobie nieraz myślał nad tem, — co to jest za numer.

MULARZ

— Jakiś w tem szwindel, mój panie, musi być. Toby bez szwindla nie obstało. Poco by to robili? Przecie to koszta, zabiegi, starania. Albo to tamte, endeki, nie urządzały odczytów? Przecie tosamo latali po wsiach z temi swojemi latarniami, jak koty, kiedy im ogony w patyki powszczepiać. Pokazało się potem, o co szło. O poselstwa. Zostali posłami — „do izby“ — chy! — i szlus. Żadne im ta teraz odczyty nie w głowie, jak sobie do tej „izby“ powchodziły — i po cztery tysiące rubli na rok w kieszeń pchają.

MALARZ

— No, ja panu powiem, że człowiek człowiekowi nie równy. Ci sami na te interesa psioczyli. Dyabli ich ta zresztą rozgryzą, o co im idzie. Jakieś w tem pewnie mają osobne wyrachowanie. Teraz nędza w modzie. Im większy pan, tem głodniejszemu oberwańcowi rękę podaje, bo przez to większego waloru nabiera.

MULARZ

— To jest prawda, wiesz pan, że bywa między nimi i dziwny człowiek. Na ten przykład choćby ten biały. Całą jesień w tym ta sklepiku kooperackim przesiedział, naftę i śledzie, tabak i słoninę sprzedawał, ręce poodmrażał... Powiedzże mi pan, co miał w tem za interes? Jużci jakiś interes musiał mieć, ale teraz nie widać. Albo może jucha taka już strasznie głupia, że niema o czem gadać...

(Bożyszcze i Czarowic wychodzą zza węgła szopy i zbliżają się do rozmawiających)
CZAROWIC
— Dobry wieczór! Można posłuchać odczytu?
MULARZ

— Czy ja wiem? A panowie skąd?

CZAROWIC

— My jesteśmy podróżni.

MULARZ

— A skądże panom było wiadomo o tutejszym odczycie?

CZAROWIC

— Słyszeliśmy od chłopów we wsi.

MULARZ

— A żaden z tych chłopów nie przyprowadził panów? Czemuż to? Co to za chłopi gadali o odczycie?

BOŻYSZCZE

— Jeden z nich powiedział swe nazwisko: Grześ Wójcik. Młody chłopiec, dorodny, rumiany, wysoki. Grześ...

MULARZ

— A Grześ — no to co innego. To już wiadomo.

CZAROWIC

— Więc można?

MULARZ

— Jeśli Grześ powiedział — to można.

(Bożyszcze i Czarowic wsuwają się do wnętrza i wsiąkają w tłum zwarty)
MALARZ

— Zrazu myślałem, że szpicle, ale to, widać, z Grzesiowej kompanii.

MULARZ

— Coby tu zresztą mieli do szpiclowania. Na te odczyty jest pozwolenie. Sam przecie głupi wójt słucha...

(Uchylają drzwi i nasłuchują)
PRELEGENT

— Oto znowu inny obraz. Wnętrze dworu. Widzicie te płaczące kobiety? Straszną przyniósł wieść człowiek, który stoi... Cóż to za wieść mógł przynieść ten człowiek?...

(Bożyszcze niewidzialnie staje za plecami osoby zakładającej klisze i w chwili jej nieuwagi w opróżnione miejsce po wyjęciu obrazka spuszcza kliszę swoją. Niewiasta przesunęła ramkę. Ukazuje się obraz nie należący do cyklu Polonii. Widać w oddali górę, zarosłą jałowcem. Pod nią wioska. Na przedzie obrazu opłotki i droga, której koleiny biegną wprost ku widzom. Tą drogą ucieka powstaniec pół-nagi, skrwawiony, ranny na całem ciele. Twarzy jego nie widać, gdyż jest zapuchnięta od przebić bagnetem i zalana krwią. Na włosach ma jak gdyby czapkę ze krwi zaschniętej i zaskorupiałej, — nogi bose. Po jego zgrzebnej koszuli sączą się czerwone strugi. Gonią go chłopi z wioski podgórskiej w kieleckiem, — rzucają weń kamieniami, skibami przemarzłej ziemi, żeby go oszołomić, pojmać, związać i za zapłatę odstawić skrępowanego do miasta, generałowi Czengieremu. W tłumie odczytowym gwałtowne, nieme poruszenie)
PRELEGENT
(oniemiały wpatruje się w obraz. Przeciera oczy. Szepce)

— Co to za klisza? Skąd taki obraz? Usunąć! Proszę natychmiast usunąć!

(Pomocnica przesuwa ramkę)
— To była jakaś pomyłka. Zaplątana klisza skądinąd... Wracam do rzeczy. Musimy rzucić zasłonę na wszystko, co było w tej przeszłości okrutnego z jednej, lub drugiej strony. Czas już zapomnieć i czas przebaczyć! Musimy z tej przeszłości wybrać tylko to, co nas łączy, co nas spaja, co nas podnosi, ożywia, w czem jest siła, honor i wesele życia.
(Bożyszcze w opróżnioną po wyjęciu kliszy przegrodę ruchomej ramki wpuszcza nowe przezrocze. Ukazuje się wnet obraz zamglony, w którym na początku trudno coś rozpoznać. Stopniowo, jakby ze mgły, wyłaniają się budowle, później coraz wyraźniej widać gumno, tłum ludzi, człowieka obnażonego na śniegu. Śnieg skrwawiony. Nareszcie z olśniewającą wyrazistością widać ohydną scenę jakiejś kary. Rozciągnięty nieprzystojnie chłop drga pod łozami. Prelegent gwałtownym ruchem odsuwa kliszę. Ukazuje się scena, gdzie chłopi pomagają zbierać rannych na polu bitwy)
PRELEGENT

— Oto mamy widok ojczysty, widok, który nam serce krzepi. Takich oto wszyscy potrzebujemy gwałtownie widoków, któreby nam nie wątliły serca, któreby w nie wlewały siłę i otuchę umacniającą!

CZAROWIC (z głębi audytoryum)

— Na pół godziny uniesienia. Po upływie tego czasu już znowu potrzebujecie widoku, któryby w was wlewał siłę i otuchę umacniającą. Ciągle się tak krzepicie i umacniacie, odwróceni od prawdy, ciągle się podpalacie i grzejecie, a zimni jesteście, jak sople lodu, martwi w całych kupach, jak kupy popiołu!

PRELEGENT (groźnie)
— Kto mówi?
CZAROWIC (groźnie)

— Gorycz mówi.

PRELEGENT

— Och, ta uroczysta, bezsilna gorycz wasza, którą po nieszczęsnej ziemi obnosicie, jak upadła dziewczyna swój bezwstyd, — nie umiejąc nic nowego wskrzesić, nic mocnego związać!...

CZAROWIC

— Lepiej jest obnosić pajęczynę obłudy, zalepiać nią po staremu rany wygniłe. Należy być młodym Tobiasza synem, wyszukać żółć we wnętrznościach ryby i żółcią trzeć oczy ślepego ojca, żeby światło ujrzały. Niewola leży w nas samych. Niewola leży w ruchu ręki twej, kiedyś obraz niemiły odepchnął...

(Za szopą, w nocy, daleko słychać urwany, niespokojny krzyk. Chłopiec wiejski, dwudziestoletni, Grzegorz Wójcik, bez czapki, z roztrzepanymi włosami, wbiega do szopy, wołając)
GRZEGORZ

— Kozacy we wsi!

PRELEGENT

— Spokojnie! Bóg zapłać, Grzesiu, za ostrzeżenie. Mamy papier, zezwalający na odczyt...

GRZEGORZ
— Pytali się o drogę do szopy. Pokazałem im w inną stronę. Ale tu trafią.
PRELEGENT

— Zgasimy latarnię. Rozejdziemy się powoli bez popłochu. Kiedy przyjadą, będzie tu już pusto. Tylko bez popłochu! Spokojnie, spokojnie!

(Gasi latarnię. Zebrani powoli opuszczają szopę. Słychać szepty niespokojne dzieci, płacz kobiet. Ktoś wynosi latarnię. Chłopcy ze szkół zwolna wychodzą za drzwi. W nocy na zboczu góry widać płomień smolnej pochodni, wskazujący szlak, którym pędzą kozacy. Słychać głuchy tętent koni. Pochodnia zapada w dolinę, ukazuje się na sąsiednim pagórku i zdaje się lecieć w powietrzu przez czarne pola ku szopie. Wiatr jej płomień szarpie i rzuca go na strony. Z tłumu, który się oddalił na przeciwległe wzgórze, dochodzi pogwar, pomruk, szept. Tętent coraz bliższy. Prelegent spokojnie zamyka wrota pustej szopy i odchodzi w noc. Przed zamkniętemi drzwiami zostaje Bożyszcze i Czarowic, obadwaj w czarnych, żelaznych zbrojach, na głowniach mieczów oparci. Czekają)




OBRAZ TRZECI.

(Wielka sala balowa, przeistoczona na czarodziejski pałac. Tłumy publiczności. Na galeryach, w lożach pięter i parteru wychylone ku głębi rażąco-białe gorsy koszul, koafiury i obnażone ramiona kobiece. Wnętrze sali tak doszczętnie zapełnione jest przez publiczność w fantastycznych kostyumach, w strojach balowych i frakach, że dla tańczących został jedynie wąski, dwumetrowej szerokości, przesmyk, jak elipsa obiegający wokół salę. W przesmyku tym krążą, kołują do taktu walca i marząco wypoczywają pary tańczące Muzyka rozkołysała już ludzką masę. Wysoce artystyczne a oryginalne upiększenie sali za pomocą witrażów i specyalnie w tym celu wykonanych obrazów przez najmodniejszych artystów — dodaje zabawie szczególnego uroku. Balkon przystrojony jest fryzem, zwieszającym się na salę. Żyrandole elektryczne, przyćmione fantastycznemi przezroczami, rzucają światło podnoszące nastrój nerwowy. — Wszystkie oczy kierują się ku sztucznie wzniesionej estradzie, przybranej w girlandy kwiatów, gdzie zza ponsowej kotary z ciężkiego aksamitu mają się ukazywać fantastyczne postacie i symbole. Snują się coraz żywiej gospodarze balu. Gwar rozmów staje się coraz bardziej podniecony i przemienia się jak gdyby w akompaniament dla innerwacyjnych ukołysań muzyki. Zapach perfum ulatuje nad salą. Migocą brylanty i roziskrzone oczy, lśnią wielobarwne materye, pióra wachlarzów i łagodnie mieni się między czarnymi frakami biały atłas. Nowe fale wciąż napływają przez rozwarte drzwi, a nie znajdując już miejsca w sali, wypełniają przedsionki, parlatorya, marmurowe schody i boczne korytarze. Radość kipi w tym tłumie, jak szampan w kielichu. Zbiorowy, radosny półokrzyk ciżby balowej daje się słyszeć, gdy znagła rozsunięto szkarłatną zasłonę. Jakoby w ramach szerokich ukazuje się postać kobieca w czarnym, szerokofałdzistym, aksamitnym kostyumie. Wysoki, czarny kaptur okrywa jej głowę, obfita szata, niby z całunu ściągniętego z katafalka uszyta, osłania jej postać. U dołu szaty wyhaftowane białe róże śliczny stanowią ornament, szlak jak gdyby żałobny. Mała rączka, w tym na pozór celu, żeby dać swobodę zstępującym stopom, wolno unosi brzeg żałobnie ciężkiej szaty i odsłania w cielistej pończosze nogę aż do kolana. Zpod posępnego kaptura wychyla się piękna twarzyczka, nosząca znamię niemal dzieciństwa, tudzież skończonego dyabelstwa. Naiwne, błękitne oczy zezują na prawo i na lewo, delikatne usteczka przystrajają się w uśmiech czarownie zepsuty od zarania. Snopy rażącego światła reflektorów, umieszczonych gdzieś w głębi teatru, padają na postać, uwydatniając niezwalczony wdzięk tej rozpustnej żałoby. Piękna, aksamitna suknia boleśnie lśni w świetle. Pod czernią falują od wzruszenia młode piersi. Postać zlekka nachyla się, gdy ją kamienuje burza oklasków, i zsuwa się falisto ze schodów, zupełnie jak towarzyszka Messaliny w obrazie Aubry Beardsley’a. Z grupy panów, stojącej obok estrady, słychać głosy)

PIERWSZY

— Cóż za uśmieszek!

DRUGI
— Co za spojrzenie!
PIERWSZY

— No, to musi być numer taka panna!

DRUGI

— Co za wdzięk w uchyleniu tej czarnej spódnicy...

TRZECI

— Czy nie znajdujecie panowie, że taka spódnica to przecie dla nas klęska.

DRUGI

— Ona to dobrze wie.

TRZECI

— Jeżeli wie, to czemuż urąga naszemu bólowi.

PIERWSZY

— Może ów ból dałoby się za jakąś cenę ukoić...

TRZECI

— A czy nie wiecie przypadkiem, kto to taki?

DRUGI

— Oho! — już połknęliśmy haczyk...

TRZECI
— Ależ nie! Tylko że wyszła tak niespodziewanie, jak z obrazu tego rozpustnika Beardsley’a — wyszła, jak tamta wychodzi z za cielska Messaliny.
DRUGI

— A gdzież jest Messalina?

PIERWSZY

— Dajże pokój! Wszakże ta żałobnica wystarczy...

(Rozwarła się, przed chwilą zawściągnięta, zasłona. Ukazał się rycerz, zakuty od czuba do pięt w błyszczącą zbroję blaszaną, w hełmie ze spuszczonym nanośnikiem, z olbrzymim mieczem drewnianym i kitą, świeżo umalowaną na czerwono. W tłumie słychać głosy)
PIERWSZY

— A... otóż i nieodzowny rycerz...

DRUGI

— No, dobrze, owszem. Widzimy. Brawo, rycerzu, z ciotczynem piórem, świeżo ufarbowanem! Widzieliśmy.

TRZECI

— Jesteśmy ludzie niewojenni, nad-cywilni, pozamilitarni. Nic nie mamy do czynienia z pałaszami. Darmo nas podjudzasz do „czynu“ swym blaszanym durszlakiem.

CZWARTY

— Podnieś — no, — nieustraszony, — maskę z fizyognomii!

TRZECI
— Nie udźwignie, bo to z prawdziwej blachy cynkowej, wyprodukowanej w dąbrowieckiem zagłębiu.
DRUGI

— Ostrożnie! To może jaki Zawisza Czarny...

TRZECI

— Dziś już takich niema. Są tylko Wisusy z pod Czarnej Topoli.

CZWARTY

— No, i czegóż on jeszcze stoi? Widzieliśmy, nawzdychaliśmy się. Jesteśmy ludzie umiarkowanej ambicyi Bella gerant alii, — mój blaszany Zawiszo, — my siejemy rzepę wszędzie, gdzie się tylko da, tudzież buraki na tem właśnie miejscu, gdzie toczyły się boje. Potrzebujemy godziwej zabawy i dla tego przybyliśmy w to miejsce, — nie znajdujemy jednak, żeby patrzenie na ciebie...

TRZECI

— Potrzebujemy widoku ognistych kobietek...

CZWARTY

— O, ten znowu swoje! Nie nadajesz się do dyskusyi.

TRZECI

— Ja, istotnie, sam to czuję, że nadaję się tylko do dziewcząt...

PIERWSZY
— Panowie! Skoro niczego nie szanujecie, szanujcie wszelako — przeszłość.
TRZECI

— My przeszłość szanujemy w miarę możności, — wszelako wolimy od najbardziej szanownej przeszłości najbardziej współczesne facetki.

(Rycerz, oburzony do żywego daremnem wyczekiwaniem na oklaski, zstępuje okrakiem ze schodów, szeleści złośliwie blachą, kiwa strusiem piórem i bezsławnie przepada w masie. Po chwili w szeroko rozsuniętych połowicach zasłony ledwo się może pomieścić dama, odziana w doskonale stylowy strój z czasów Diego Velasquez’a. Doskonały jest długi jej stanik i podpięcia krótkiej, a niebywale szeroko rozpiętej sukni. Z pod splotu rudej peruki wyzierają prześliczne, błękitne oczy i rysy nieposzlakowanej piękności, jakby w kamei rzeźbione. Głosy w dalszych i bliższych grupach widzów)
PIERWSZY

— Bogowie! Cóż to za śliczna papużka...

DRUGI

— Ależ to mieszkanie, lokal — taka spódnica.

TRZECI

— Lokatorze, uważaj-no, że wokół słuchają damy.

DRUGI

— Ależ ja w najniewinniejszej myśli, poprostu...

TRZECI

— Ja wiem, że ty poprostu...

CZWARTY
— Księżniczko! Infantko! Królewno!
TRZECI

— Patrzcie, panowie... Z odległych wieków, z dworu Filipa IV-go przyszła do nas ta dama. Jest jak u siebie. Rozstąpcie się, zróbcie miejsce dla niepisanej jej mości krynoliny. Nie przybyła do barbarzyńców...

DRUGI

— Przybyła do narodu, który umie czcić wszelkie na świecie krynoliny.

TRZECI

— W tej złośliwości kryje się prawda. Jesteśmy bliscy kultury zachodu — starej i nowej. Drogi nam jest zachód. Cierpimy, przykuci do wschodniego barbarzyństwa.

DRUGI

— Cierpieliśmy zresztą tak zawsze. Już Wacław Potocki w Wojnie chocimskiej opiewał nasze zmartwienia:

„Nikt do nas, my na wszystkie posyłamy światy
Po trunki, po korzenie, szkiełka i bławaty.
W tem kmiotków naszych poty, w tem ich toną prace
Kuchnie żółcić i winem oblewać pałace.“

TRZECI
— Co za pamięć! A przecież — jak wówczas, taksamo i dziś satyryk był, jest i będzie u nas instytucyą najmniej pożądaną i pożyteczną. To rzecz szczególna, że z Polakiem wszystko można zrobić pochwałą, — nic naganą. Taka natura.
DRUGI

— No, bat nic sobie nie robi z tej natury. Po za sferą bata, istotnie, najbardziej pożytecznym był dla nas zawsze ten, kto w nas wmawiał przymioty, jakich zgoła nie posiadamy. Zdaje się, że to zawsze tak będzie. Pochlebstwo, zda się, najbardziej nas będzie zawsze jednoczyło w naród.

TRZECI

— Jakąż społeczność, jakie towarzystwo osób może jednoczyć brutalstwo, wypowiadane prosto w oczy i ze złośliwością? To przecież jest czynnik destrukcyjny...

(Dama à la Velasquez zstępuje śród oklasków na swych wysokich korkach i natychmiast, otoczona przez tłum mężczyzn, wplata się w taneczne koło. Miejsce jej na estradzie zajmuje dama jak gdyby wyjęta z Rape of the lock Pope’a w koafiurze niezmiernie wysokiej i wspaniałej, w sukni dekoltowanej, strojnej i szerokiej. Z oczu jej, ze skrzywionych usteczek, wieje przewrotność, pasya i zmysłowy szał. Dama budzi sympatyę. Słychać głosy)
PIERWSZY

— Urocze jest, moi panowie, życie, zaręczam wam. Nigdy nie skusi mię wasz pessymizm...

DRUGI

— Życie jest śmiesznie piękne, jak ta dziewczyna, odziana w tak niewiarogodne objawy cywilizacyi zachodniej.

TRZECI
— Ona mi przypomina Mozarta, jego muzykę w Cosi fan tutte...
DRUGI

— Panie! życie przemija, jak sen. Nie możemy go wcale pojąć, jak nie można pojąć snu. Starość jest zła, potworna, jak przebudzenie ze snu. Jakże wrócić życie, jak wrócić sen?

CZWARTY

— Sztuka, poezya...

DRUGI

— Sztuka...

(Dama zstępuje wśród powszechnego aplauzu. Wychodzi z za zasłony ułan polski, wszystek złoty od żółtych rabatów i lampasów. Lśniący kask bajecznie ozdabia jego zadartą głowę, — kita dyablo stroi kask. Ułan ćmi fajeczkę brûle — gueule, poprawia szablę i uśmiecha się z tryumfem do burzy, do szaleństwa oklasków. Głosy)
PIERWSZY

— Nasz!

DRUGI

— Oto właśnie! Tego chcieliśmy widzieć!

PIERWSZY

— Brawo! Jakby wyrwany z naszych serc!

TRZECI

— Nareszcie coś, co krzepi ducha i raduje oczy. Co to za strój, co za dzielność.

CZWARTY
— Do mordowania Hiszpanów, broniących swej ojczyzny.
TRZECI

— O, — już jest!

PIĄTY

— Pierwszą nagrodę ułanowi!

TRZECI

„Na wojence — jak to ładnie,
Kiedy ułan z konia spadnie:
Koledzy go nie żałują,
Jeszcze końmi go tratują...“

INFANTKA
(w stroju à la Velasquez do grupy otaczających ją młodzieńców)

— Kiedyż panowie przywdziejecie nareszcie takie oto ułańskie stroje?

BLONDYN

— Pani! Już wkrótce. Już bliski jest ten czas.

BRUNET

— Czy organizuje się znowu jaki bal kostyumowy?

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY
— Młody Izydor Działoszycki, — dawniej Działoszycker, — kazał się portretować w stroju tego ułana. Malował go sam i Drągal, zwany Pinturichio... Mundur i inne efekta żołnierskie, które mamy szczęście widzieć na tem indywiduum, są indywidualną własnością Izia z Działoszyc Działoszyckiego.
DAMA W WIEKU (do otaczających pań)

— „Matkami niewojennej — niech wam wstyd będzie zwać się generacyi...“

PAN Z ZAROSTEM (do wykształconego sąsiada na ucho)

— Czy to jest z tego Słowackiego?

PAN WYKSZTAŁCONY (szeptem)

— To, zda się, z Leopardi’ego.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Ten Leopardi nosił przez całe życie garb z tyłu i garb z przodu. Za pośrednictwem garbu na przedzie brzemienny był w tak krwiożercze aforyzmy.

PAN Z ZAROSTEM

— Takie wiersze w epoce rozbrojenia i konferencyi w Hadze! My zawsze spóźnieni jesteśmy w stosunku do Europy i jej kultury conajmniej o pół wieku.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY (uspokajająco)

— To tylko mamy na pociechę, że możemy się łatwo rozbroić. Gwiżdżmy na tego żołdaka, zmuśmy go jednomyślnie, żeby zmykał do garderoby, zdjął lampasy, oddał je do zbrojowni Izia Działoszyckiego — i już po naszem rozbrojeniu. Jak sądzisz?

PAN Z ZAROSTEM

— Mogłoby to damom zrobić przykrość, gdybyśmy się względem tego żółtego lansiera, czy szwoleżera tak nieżyczliwie i niegrzecznie zachowali. Byłoby to nie po polsku, niegrzecznie i nie wiedzianoby z jakiego powodu.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— I na to jest rada. Moglibyśmy się zasłonić względami natury politycznej. Moglibyśmy zapytać, czy należy drażnić czynniki miarodajne widokiem żółtych lampasów w chwili wytężonych „zabiegów“ naszego przedstawicielstwa i w sposób lekkomyślny utrudniać wymienione zabiegi? Jak sądzisz?

PAN ŁYSIEJĄCY

— Dysputa polityczna? Panowie — w konie! Zmykajmy, uchodźmy sromotnie do bufetu, zasłońmy się od walki tych stronnictw małą czarną i większem Curassao de Chypre.

GRONO DAM

— Ułan — brawo! Ułan — brawo! Brawo!

(Ułan z męstwem schodzi ze stopni. Na jego miejsce wysuwa się nieśmiało zwyczajny zakonnik, jowialny grubasek z uśmiechniętą twarzą. Wita go szept przychylny, pomruk radosny. Głosy)
PIERWSZY

— A — bardzo nam miło powitać...

DRUGI

— Czy to jest wyżej wzmiankowany ojciec Gaudenty?

PAN STARSZY
— Moi panowie! Drwijcie sobie z czego wam się podoba. Tylko już od tych spraw — zdaleka!
PIERWSZY

— My sądziliśmy, że właśnie należałoby się tej sprawie przyjrzeć z bliska.

PAN STARSZY

— W takiem rozbiciu, jak obecne, niechaj to jedno przynajmniej zostanie świętością: kapłan katolicki.

DRUGI

— Ależ niech zostanie świętością, — my nic nie mamy przeciwko temu.

PAN STARSZY

— On nam uporządkuje społeczny stosunek warstwy do warstwy, postawi na właściwem stanowisku, co zostało zepchnięte przez obłąkańców i szaleńców, — on wreszcie zaprowadzi wśród ludu należytą oświatę.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Tak jest. Właśnie i ja sądzę, że po podkopaniu Macierzy — jest to czynnik najbardziej powołany do zaprowadzenia należytej oświaty.

PAN STARSZY

— Po podkopaniu Macierzy... Łaskawy panie, — niech przepada szkoła polska, której nie prowadzi kapłan katolicki!

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— To życzenie już się ziściło. Jeżeli weźmiemy cyrkiel i jednę jego odnóżkę umieścimy w jakimkolwiek punkcie na mapie naszego kraju, a drugą odnóżką zatoczymy koło w stosunkowym promieniu czteromilowym, to napewno w tym okręgu nie znajdziemy ani jednej szkoły, prowadzonej przez kogokolwiek.

PAN GRUBY (do kolegów)

— Panowie, — ostrzegam, tu jest dyskusya o oświacie, o Macierzy i tym podobnych akcyach naglących. Ukazanie się tego świętobliwego starca może spowodować jakieś grubsze składki. Skierujmy się raczej w tamtę stronę, gdzie mówią o rzeczach mniej niebezpiecznych...

(Zakonnik uroczyście, ale bez głębszego wrażenia schodzi z estrady. Złączono zasłony. Kiedy się znowu rozsunęły, ukazuje się osobliwa postać kobieca. Jest wysmukła, przecudnie wyniosła. Dwa czarne skrzydła wyrastają z jej ramion. Jedno z nich, wyrosłe z lewego ramienia, strzela wysoko i daleko w górę. Drugie, przetrącone zwisa i wlecze się po ziemi. Czarna, skrwawiona, potargana szata osłania jej ciało. Wzburzone włosy opasuje żelazny sznur, spięty nad czołem dwiema psiemi czaszkami. Bezsilne ręce wsparły się na wielkim mleczu, po którym krew ściekała przed chwilą. Czarujące, tajemnicze, straszliwe oczy widziadła spoglądają w gromadę tańczącą. Bezwładna ręka wzniosła się z głowni miecza i spoczęła na przetrąconem skrzydle, jakby je chciała nastawić i popchnąć do lotu. Ale nie mogło dźwignąć strudzonej postaci skrzydło wywichnięte i nie mógł jej utrzymać sandał zbroczony. Bezwładna ręka opadła na głownię. I znowu nieopisane oczy zwróciły całą swoją siłę w tłum. W tłumie pomruk, niechęć, złość, gniew. Słychać głosy)
PIERWSZY

— A to co ma znaczyć?

DRUGI
— Co to jest właściwie?
TRZECI

— Jakiś symbol...

DRUGI

— Cóż za symbol? Co znaczy ten symbol?

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Już ja się domyślam! Panowie! Jest to echo, zabłąkane z epoki pamiętnej anarchii umysłów, obnażeń płciowych i doktrynerskiego radykalizmu na wszystkich polach etyki i socyologii.

PIERWSZY

— Ach, więc to tak...

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Spekulanci sensacyi, histerycy społecznikujący sądzili, że, pokazując nam to piękne dziwo, wytworzą znowu efekt, jak za ekstazy wiecowej.

DRUGI

— Pomyłka, łaskawcy! Gruba pomyłka!

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Umysłowość warszawska zbudziła się już z maligny i ze smutnym uśmiechem ironii spogląda wstecz na dzieje tych bachanalii myśli i słowa, w których sama grała rolę korybantki.

PAN Z ZAROSTEM
— Doskonale mówi!
PAN ŁYSIEJĄCY

— Bagatela! — Ślaz.

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Koncert waszej ekstazy myśmy nareszcie zdołali zagłuszyć naszym protestem rozsądku i dobrego smaku. Nie damy się już nigdy włóczyć przez oszalałe menady i opluwać przez legiony histeryków i histeryczek.

PAN Z UCZERNIONYMI WĄSAMI

— Znakomicie! Poprostu aksyomaty.
PAN ROZTARGNIONY
— A kto to mówi tak dużo?

PAN Z ZAROSTEM

— Jakto? Nie wiesz? Toż to sam Ślaz.

PAN ROZTARGNIONY

— Sam Ślaz? A cóż to za jeden?

PAN ŁYSIEJĄCY

— No, Ślaz, publicysta, pisarz, dziennikarz.

PAN STARSZY

— Pokażcie mi tego Ślaza, niechże go zobaczę i usłyszę.

DZIENNIKARZ ŚLAZ
— Można dziś już rozpocząć dyskusyę z jaką taką przynajmniej nadzieją, że w pijanem do niedawna społeczeństwie logika odzyskała swe prawa...
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Czy on może na seryo zechce rozpocząć tu wykład i dyskutować na temat, jak to logika odzyskuje swe prawa? Co do mnie, to wolałbym rozpocząć dyskusyę z tym skrzydlatym symbolem. Czy widzicie te oczy? Toż to cudo! Sprobujmy ją zaczepić, gdy zejdzie na ten padół. (Szeptem do sąsiada) A nuż dałoby się ją wziąć na stajenkę... Jabym wiele ryzykował...

PAN ŁYSIEJĄCY

— Panowie! Słuchajcież z łaski swej. Toż to Ślaz mówi!

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Niech ten Ślaz mówi do innych. Przecie on nic innego nie robi, tylko pisze, lub mówi. Kiedy pisze, przypomina mi jednę z działających kiszek gumowych, któremi stróże warszawscy polewają systematycznie rozprażoną ulicę. Woda, strzelająca z kiszki, przypomina strzały, ale to tylko nasza ułuda. Przed każdą warszawską redakcyą stoi jakiś Ślaz i codzień strzelającą wodą ze swej kiszki redakcyjnej polewa ulicę. Przed każdą kamienicą stoi materyalny stróż i polewa ulicę. Wszystko to pod dyrekcyą komisarzy policyjnych. Jedno i drugie zjawisko jest konieczne. Jedno i drugie zjawisko świadczy, że logika naszego bytu już jest znowu w murach tego, pijanego do niedawna, miasta, ale, przyznajcie na litość, — jakże nudne!

PAN STARSZY

— Gdyby nie Ślaz, nie tak łatwo, jak się to na pozór wydawać może, władza przywróciłaby porządek w kraju. Panowie! Szanujmy Ślaza! Nie mało się przyczynił do ocknienia społeczeństwa z owej strasznej maligny...

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Ja nie jestem ulicą, a Ślazowie pobierają wynagrodzenie za pilne manewry gumową kiszką i usilność w polewaniu ulicy. Nie widzę powodu, dlaczego miałbym wysłuchiwać trzaskania wody.

PAN STARSZY

— Ze smutkiem widzę, że nie jesteś pan patryotą.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Patryotyzm może być jedynie kultem piękna. Patryotyzm jest systematem myślenia i sumą uczuć, osłaniających piękno tarczą ochronną przed barbarzyństwem. Nie widzę w Ślazie nic pięknego.

PAN STARSZY

— Wyobraża on pożytek społeczeński.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— A więc podwójmy mu honoraryum. Ja sam najchętniej dołożę nadwyżkę, jaka na mnie przypadnie.

PAN Z ZAROSTEM

— Co to jest? Ślaz przestał mówić. Ślaz gwiżdże!

PAN ROZTARGNIONY
— W istocie ten Ślaz gwiżdże.
PAN Z ZAROSTEM

— Widocznie zaszła potrzeba.

PAN ROZTARGNIONY

— Czy wszyscy mamy gwizdać?

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Do dyabła! Taka śliczna dziewczyna...

PAN STARSZY

— Ale jej się zachciało upiększać okropności i ohydy ruchu rewolucyjnego, anarchię, dzikie rozpasanie bandytyzmu, zachciało jej się sztucznie pięknością zacierać straszne obrazy zwierzęcości w Łodzi, orgie feminizmu, walczącego o równouprawnienie płciowe, zachciało jej się na naszym biednym gruncie symbolizować owemi skrzydłami ekspozyturę rewolucyi rosyjskiej, — mówię, — rosyjskiej...

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Przepraszam... Jako zwolennik ścisłości, chciałem zapytać: — dlaczego „rosyjskiej“?

PAN STARSZY
— Dlatego „rosyjskiej“, że ten przymiotnik — „rosyjskiej“ — w opinii ogółu polskiego miażdży ohydę zjawiska w zarodku, zabija samo principium tak doszczętnie, jak sublimat właściwie użyty zabija laseczniki. Dlatego — „rosyjskiej“. Czy to nasyciło pańską pożądliwość ścisłości?
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— To wyjaśnienie nasyciło moją pożądliwość ścisłości, ale zabiło ścisłość pańskiego dowodzenia tak doszczętnie, jak sublimat właściwie użyty zabija laseczniki.

PAN STARSZY

— Czy mogę żądać wyjaśnienia — dlaczego? Mianowicie — dlaczego?

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Dlatego mianowicie, że ohydę zjawiska istotnego można zabić jedynie odczynnikiem istotnym. Zabicie principium za pomocą jego nieścisłej genealogii i wmówienia jej w siebie, tudzież w ogół — jest czynnością ściśle polską, czyli nie obiecującą procentu od wyekspensowanego kapitału. Jako zasadniczy przeciwnik rewolucyi polskiej poszukiwałem na nią odczynników zabójczych niewątpliwie...

PAN ROZTARGNIONY (do sąsiada)

— Czy to jakie pe-pe-pe?

PAN Z ZAROSTEM

— Zdaje się, że to jest jakieś przemądrzałe pe-de, łyse od najwcześniejszej młodości...

PAN ŁYSIEJĄCY

— Panowie! Dość tych rozpraw... Podobno należy gwizdać.

PAN ROZTARGNIONY
— No, więc gwiżdżmy nareszcie!
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Ja nie będę gwizdał. Rewolucya jest zwalczona, więc po co się tu fatygować. Zwalczają ją czynniki w tym celu powołane. Zresztą... ta śliczna dziewczyna...

(Postać, wyobrażająca rewolucyę, zstępuje zwolna ze schodów, wlokąc po ziemi wyłamane skrzydło. Suną się z trudem ze stopnia na stopień krwawe jej sandały, bezwładnie w ręku zwisa ociężały miecz. Nim postać ta dosięgła niechętnego, wzburzonego, a tu i owdzie wrogiego tłumu, rozdarła się zasłona, ukazując w widzialni nową postać. Jest to Goyi Aquellos Polvos. Skazaniec w wysokiej, śpiczastej, pisanej czapce z błazeńskim pióropuszem siedzi na czarnym stołku. Szata dziwaczna, z malowanymi po niej dyabłami, rodzaj ornatu, okrywa go aż do samych stóp. Twarz jego wyschnięta w więzieniach, wargi zczerniałe w torturach, dłonie boleśnie ściśnięte od długich mąk. Oczy wbite w ziemię. Głosy)
PIERWSZY

— Znowu coś odrażającego!

DRUGI

— Ci dekadenci poprostu lubują się w brudach, w obrzydliwościach, w perwersyach i okrucieństwach.

TRZECI

— No, to zakrawa już na jakąś prowokacyę! Cóż to za zabawa, gdzie pokazują same ohydy?

PIERWSZY

— Kogóż to ten drab ma wyobrażać, co pokazuje?

DRUGI
— Jakieś nowatorskie teoryjki, nowinki z czwartego piętra, osądzone przez rozum publiczny.
TRZECI

— Jakiś tedy nowator.

CZWARTY

— Jakiś ateusz, burzyciel, nowinkarz, mędrek, zbawca „ludu“, łowca dusz, łapichłop.

TRZECI

— Co za misterna czapeczka!

PIĄTY

— Nosek się kawalerowi wydłużył.

SZÓSTY

— Buzia zamilkła.

TRZECI

— Schudła i wydłużyła się rączka.

CZWARTY
— Bo to najprawdopodobniej jakiś żyd, albo socyalista.
PIĄTY

— A więc powiadacie, że socyalista?

TRZECI

— Socyalistyczny żyd.

PIERWSZY
— Żydowski socyalista.
DRUGI

— Ach, ty socyal-żydzie, ty żydowska papugo!

TRZECI

— Ty dekadencie! Naga duszo! Jawny lubieżniku!

CZWARTY

— Zwyrodniały altruisto, perwersyjny histeryku wyrozumiałości dla grzechu, ty, litościwa negacyo wszelkich kryteryów etycznych, ty, siewco zgnilizny, obrońco łotrów, wrogu ojczyzny i rodziny!

PIĄTY

— Zamieraj coprędzej, psie dyabelski!

TRZECI

— Schowajcie coprędzej to wstrętne żydowskie doktrynerstwo!

CZWARTY

— Zasunąć kotarę!

PIĄTY

— Nie chcemy patrzeć! Zabrać to coprędzej!

SZÓSTY

— Precz z tem! Do trupiarni!

GŁOS Z GŁĘBI SALI
— Panowie! Obrażacie wizerunek cierpienia...
TRZECI

— Precz z cierpieniem! Tu jest bal, nie szpitalna sala. Cierpienie powinno być wyrzucone do odpowiednich instytucyi.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Pragniemy właśnie popchnąć w kierunku trupiarni, to, co się ma ku zgniliźnie. Nic więcej.

PIERWSZY

— Kiedyż nareszcie pozwolą nam odetchnąć spokojem, ciszą, pięknem?

DRUGI

— To też nie zwracajmy uwagi!

TRZECI

— Pogardźmy wszystkiem tem i tańczmy!

CZWARTY

— Tańczmy!

(Zasunęła się kotara. Cisza. Daje się słyszeć głos z za zasłony)
CZAROWIC

— Panie! Panowie! Szeroko, szerzej zatoczcie taneczne koło. Nadszedł nareszcie po nocy tak długiej wesela waszego czas. Nie możemy — niestety, niestety! — przywołać skrzypka, godnego was, któryby wam do tańca zagrał ulubioną piosenkę. Gdyż odszedł skrzypek ze służby waszej i narzędzie muzyckie zabrał ze sobą. Panie! Panowie! Przywołaliśmy w nędzy naszej ku waszej uciesze muzykusa, na jakiego nas stać. Ubrał się, w co ta miał. Związane wprawdzie ma ręce, ale wam zaśpiewa piosenkę ulubioną. Wybaczcie prostakowi. Śpiewajże państwu piosneczkę, warszawski chochole!...

(Zasłona się potargała. Stanęła między jej połowami i zaraz zstępuje ze schodów postać w nakrochmalonym perkalowym worze trójkątnym, spadającym aż do samej ziemi. Śpiczasty róg worka sterczy nad głową postaci. Głowa jej od tułowia oddzielona jest pętlicą stryczka. Reszta urwanego postronka zwisa na piersiach chochoła aż do ziemi. Milczenie zrazu grobowe w tłumie, później popłoch, ścisk, przekleństwa, ucieczka. Słychać krzyki)
PIERWSZY

— Gdzież jest policya?

DRUGI

— Co robi policya?

TRZECI

— Wołać policyi!

CZWARTY

— Policya! Policya!

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.