<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Sprawiedliwość
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Laskauer i Spółka
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. La giustizia
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nie mylił się proroczy strumień.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Serafina pukała do drzwi donny Maurycyi, a że nikt nie śpieszył otworzyć, sama, niecierpliwym ruchem popchnęła podwoje, wchodząc do sieni, gdzie się rozchodziła woń gorącej kawy.
— Donna Marya, donna Marya! — wołała hoża dziewka, której okrągłe policzki, nabrały w chłodzie poranku, barwy dojrzałej brzoskwini. Głos jej rozlegał się donośny, w obszernej sieni starego domu. Kot szary z zielonemi oczyma, przezroczystem i jak dwie pełne, winne jagody, przeciągał się w pierwszych słońca promieniach. Przez drugie drzwi, otwarte na oścież, widać było ogród.
— Wymarli, czy co? — wyszeptała dziewka. — Wszystkie drzwi stoją otworem, a w domu pusto. — Pokręciła się po kuchni i znów zawołała:
— Donna Marya! donna Marya!
Kot, co się był wychylił z pod przykrytego obrusem stołu, znów się cofnął a donna Maurycy a zjawiła się w drzwiach od ogrodu. Była to pięćdziesięcioletnia kobieta, blada, z szeroko otwartemi, błękitnemi oczyma, ponad któremi wznosiły się brwi gęste, czarne. Nad wargą czernił się puszek, jak u wyrostka.
— Czego chcesz? — spytała wyniośle.
— Gdzie jest donna Marya, — odparła śmiało, bynajmniej nie zmieszana służąca, rozglądając się ciekawie dokoła.
— Nie wstała jeszcze, — rzekła pani domu, zdejmując z komina imbryk z gotującą się kawą. — Jeśli masz do niej interes, przyjdź później.
— Później! łatwo to mówić, — odrzekła zuchwale służąca, — później nie będę miała czasu, a przyszłam powiedzieć, że don Stene zapadł, pogorszyło mu się tej nocy i przysłał mię tu powiedzieć, że życzy sobie koniecznie, by donna Marya przyszła do nas.
— Bodaj cię! — zamruczała pod nosem donna Maurycya — nie masz przecie domu, przybłędo ty jakaś! — a głośno i ze złością spytała:
— Na co tam ma być potrzebna moja córka?
— Tego to i ja niewiem! — odparła służąca, zaglądając do ogrodu. Odzież jest zia Larenta? Może szła do młyna?
Lecz donna Maurycya nie raczyła odpowiedzieć na to pytanie i rzekła wyniośle:
— Marya śpi jeszcze, jak wstanie, powiem jej z czem cię tu przysłano.
— Proszę pamiętać! Panicz chce ją widzieć jaknajprędzej.
— Prędzej czy później, wszystko jedno! Poczeka! — wybuchła pani domu, a Serafina tymczasem, zaglądając ciągle do ogrodu i na wiodącą do młyna ścieżkę, powtórzyła uprzednie pytanie:
— A zia Larenta, w młynie?
I tym razem nie otrzymała odpowiedzi.
— Ależ tam! — zawołała po chwili, wychylając się za drzwi dziewczyna. — Pozwólcie mi doskoczyć...
Nie doczekawszy się pozwolenia, wyskoczyła na wiodącą do młyna ścieżkę, pod pretekstem powitania ciotki Larenty, w rzeczy samej, dla widzenia się z pracującymi w młynie parobkami.
Donna Maurycya zaklęła na cały głos; obejrzała się podejrzliwie po izbie, bacząc, czy wszystko na miejscu i potem dopiero zatroszczyła się o chorego.
— Kto wie, może przed śmiercią chce widzieć bratowę dla testamentu i wymożenia czegoś na tym przeklętym sknerze, don Piane, — myślała.
Uspokojona tą myślą, zaczęła rozbijać jajka i trzeć żółtka z cukrem, a tymczasem kawa spływała ciężkiemi kroplami ze zwierzchniego imbryczka w niższy, i kożuszki rumieniły się na mleku.
W tej właśnie chwili, do kuchni weszła Marya i kot począł się do niej łasić, miaucząc.
— Pocożeś wstała, podałabym do łóżka, — upominała córkę donna Maurycya.
— Późno już; zresztą zdawało mi się, że mię tu wołano? Kto tu był?
Donna Maurycya, nie odpowiadając na pytanie, podała córce filiżankę z gorącą kawą.
— Kto tu był, — powtórzyła pytanie donna Marya, a kot tymczasem usiadł na jej kolanach, strzygąc długimi i twardymi jak struny wąsami.
— Zleź z kolan, Mimi, — pogroziła mu starsza pani, — nikt nie był, przychodziła tylko ta głupia Serafina.
— Serafina?
— A tak. Szwagier twój musiał się wczoraj wieczorem, wychodząc stąd, przeziębić. Miał gorączkę noc całą. Słaby, lub też dokazywał dużo, że pił za wiele, — pomyślała Marya, czując coś na kształt wyrzutu i rumieniąc się cała, pod wpływem zapewne rozgrzewającej kawy. Głośno zaś spytała:
— Cóżby mógł dokazywać?
— Mało co do głowy przychodzi zepsutym chłopacom, — odparła surowo donna Maurycya, — Bóg go wie. Zapragnął cię widzieć.
— Mnie? mnie? — powtórzyła zmieszana młoda kobieta — czego chcieć może ode mnie?
— Dowiesz się, lub raczej się nie dowiesz, gdyż spodziewam się, że się nie stawisz na jego wezwanie?
— Pójdę, — ozwała się po chwili Marya, stawiając filiżankę na stole.
I po chwili donna Marya szła do cara d’Arca, odziana w ciężkie swe, żałobne suknie. Don Piane pił kawę, z rozmoczonemi w niej sucharkami, w nieodstępnem towarzystwie pięknego wyżła Josto i dwóch czarnych jak węgiel, jak karbunkuły błyszczących kotów, okrąglutkich jak dwa kłębki peli. Dostrzegłszy synowę, kazał zatrzasnąć niegrzecznie drzwi od stołowego pokoju. Nie zważając na to, sztywna i z wysoko podniesioną głową, Marya weszła na wschody, kierując kroki do pokojów szwagra. Poprzedzała ją Serafina.
— Co ci? — spytała chorego, pochylając się nad nim.
Stefan podniósł powieki. Pochylona nad nim kobieta, zdała mu się jeszcze piękniejszą, oczy jej były głębsze, łagodniejsze i smutniejsze.
— Usiądź — prosił słabym głosem.
Bystra Serafina zrozumiała, że wyjść musi, a co gorsze, że nie będzie mogła podsłuchać rozmowy, gdyż panicz kazał pozostawiać drzwi otwarte.
Marya nie usiadła, spuściła zmęczone powieki i biorąc go za puls, rzekła:
— Zdajesz się bardzo słabym. Kto cię tu dogląda?
— Chcę byś tu pozostała, Maryo!
Spojrzała nań zdziwiona. Wyraźnie miał gorączkę, bredził... nie trzeba mu było zaprzeczać.
— Uspokój się. Zostanę.
— Słuchaj, — mówił, zrozumiawszy, o co go posądza — wczoraj, prawda, piłem za wiele, zresztą noc zimna była, zaziębiłem się i to mi zaszkodziło. Noc złą miałem, teraz jednak gorączka mię opuściła. Doktór przestrzegał mię, bym się strzegł recydywy. Recydywa przyszła i to mię przestrasza. Pragnę mieć cię przy sobie, nie mam nikogo... — tu przyciszony głos jego zadrżał, a na ustach osiadła niewypowiedziana gorycz, — i nietylko dla tego, mieć cię tu pragnę, przez wzgląd na dom...
— Lecz... jest tu przecież twój ojciec?
— Ojciec! — uśmiechnął się z większą jeszcze goryczą, patrząc w górę.
— Spocznij, nie troszcz się! — przerwała mu wzruszona Marya — pomyślę...
— Nie spocznę, dopóki mi nie obiecasz pozostać. Decyduj się natychmiast.
Pochyliła czoło. Głos wewnętrzny i złośliwy przypominał jej wszystkie upokorzenia, obrazy, boleści zadane jej przez rodzinę, tak niedawno i tak okrutnie straconego męża.
— Po co mam tu pozostawać, — myślała, — potrwa to może parę tygodni... Mamże opuszczać własny dom i rodzinę, dla tych ludzi?
Odeszła od łóżka chorego, uchyliła nieco żaluzyi i opierając czoło o ramę okna, myślała nad tem, jakiemi słowy złagodzić odmowę. Przy podniesieniu żaluzyi świeżość poranka i światło dzienne zalało komnatę i Marya pomyślała pomimowoli, jakby tu mogła być szczęśliwą, jeśliby...
— Maryo! — zawołał Stefan błagalnie, głosem chorego dziecka.
Odwróciła się. Zmilkły w jej sercu gorzkiego żalu poszepty. W łagodnych źrenicach odbijała się przezroczystych niebios pogoda.
— Zostanę, — rzekła z prostotą, — byle się twój ojciec nie gniewał...
— Rad będzie, — podchwycił Stefan i oboje uśmiechnęli się z tego grzecznego kłamstwa.
— Zostanę.
— Proszę cię, zawołaj Serafiny!
Marya wychyliła się za drzwi, wołają, lecz Serafina nie śpieszyła, a z czasem don Stefano dowiedział się, że to don Piane wzbraniał jej słuchać synowej.
Tymczasem Marya wchodziła odrazu w rolę gospodyni domu, zdjęła z ramion chustkę, rzuciła ją na krzesło przy łóżku chorego i zaczęła uprzątać pokój. Poruszała się zwolna, lecz swobodnie i wodząc za nią oczyma, Stefan podziwiał wytworność jej ruchów.
Pokoój był uporządkowany, gdy na progu przyległego saloniku pokazała się rumiana dziewka.
— Co tam? — spytała krzykliwie.
Marya przyzwała ją skinieniem ręki, Serafina hałaśliwie przeszła przez pokój i Stefan, któremu sen kleił już powieki, ocknął się nagle.
— Pójdź do donny Maurycyi, — rozkazał i poproś, by nie czekała dziś powrotu donny Maryi.
Serafina wpatrzyła się w panicza z najwyższem zdumieniem, lecz ten zmierzył ją tylko pogardliwym wzrokiem, drzwi jej wskazując.
— A co więcej pan rozkaże — spytała wyzywająco.
— Idź i spełń, co ci rozkazano, — rzekł twardo.
Serafina zawróciła się, szeleszcząc spódnicami. Donna Marya wyszła za nią do saloniku.
— Chodź i mów ciszej, — upomniała służącę. — Powiedz mojej matce, by mi przysłała, przez ciebie bluzę i zaczętą robotę.
— Niech ją dyabli wezmą, — myślała Serafina, hałaśliwie zbiegając ze schodów. — Czy nie zamierza czasem zamieszkać u nas? — Zszedłszy, podzieliła się domysłami swemi z don Piane, który, po śniadaniu, odczytywał anonsy na ostatniej stronnicy, onegdajszego miejscowego dziennika.
— Co powiesz na to, Speranza? — mówił do mniejszej kotki, wysłuchawszy relacyi Serafiny.
— Co powiesz na to? Speranza odpowiadała miauczeniem, z czego don Piane, nie wiele chyba zrozumiał, zniecierpliwiona Serafina krzyknęła na kotkę.
— Poszłabyś precz! — Kotka skoczyła na środek pokoju.
— Dyablico! — zaklął stary. — Sama byś precz stąd wyszła.
— A! Niech pan spojrzy, w co bestye te obracają pańskie podsienie. Brudasy!
— Brudaska ty sama. Nie waż mi się tknąć mych kotów, bo ani się spostrzeżesz jak wylecisz.
— Zobaczymy! — przedrzeźniała go dziewka, — ale tymczasem: iść mi, tam, do tej donny Maurycyi, czy nie iść?
— Idź do stu dyabłów!
— Więc pójdę... Posłuszna nowej naszej pani, — zawołała ze złością.
Bo panią dotąd Marya była, a Serafina czuła, że się jej panowanie kończy. Na razie postanowiła korzystać z ostatniej okazyi i zemstę wywrzeć tak, lub owak, na donnie Maurycyi.
Marya drżała na samą myśl spotkania z teściem i przez cały ranek, czuwając nad uśpionym, po bezsennej nocy, Stefanem, przechadzała się niespokojnym, lecz cichym krokiem po saloniku, rozpatrując się dookoła, biorąc niby w posiadanie otaczające chorego rzeczy. Zrazu miłego doznawała wrażenia śród sprzętów wygodnych, kosztownych, wytwornych, znanych jej zaledwie, z opowiadań nieboszczyka jej męża. Pomału, porównywając zbytkowne to umeblowanie, z surowem ubóstwem własnego domu, uczuła się upokorzoną, doznała goryczy, żale się jej rozbudziły. Bała się niemal, nagle onieśmielona, stąpać po puszystych dywanach, po skórach jelenich lamowanych czerwonem suknem, bała się dotykać do eleganckich drobnostek, śród których były dwa śliczne koźlątka, strugane przez Wincentego Jerace, cenny dar artysty, pokryte zresztą, jak i wszystko w saloniku, gęstą warstwą kurzu. Nie myślała wprawdzie o prawach jakie mieć mogła do zbytków tych i elegancyi, gdyż ze śmiercią Karola, miała za zerwane wszelakie z rodziną Arca wiążące ją węzły, odczuwała tylko niewysłowioną przykrość na myśl, że ciężkie stopy takiej Serafiny depcą jak własne, piękne te dywany i jelenie skóry, a niezgrabne jej ręce nie potrafią nawet utrzymać w czystości i porządku wszystkich tych śliczności.
Wróciła do pokoju chorego i przymknęła drzwi. Stefan spał. Usiadła przy drzwiach wiodących na balkon, wzdychając za własnym, obszernym, cienistym ogrodem, piękniejszym od ogrodów ciągnących się po za domem Arca. Tam, poprzez olbrzymie olchy, poprzez szeregi wysokich topoli, słońce rzucało na zielonkawe wody sadzawki i w błękitne biegi strumienia, deszcze złotych centek. Lubiła pod drzewami temi siadywać od wczesnego rana, zatopiona we wspomnieniach krótkiego swego szczęścia.
W ogrodach, okrążających dom teścia jej i szwagra panowała jesień bez podziału, przedwczesną przypominając zimę.
Marya spostrzegła, że ogród pozostawał w takimże jak mieszkanie, zaniedbaniu. Koguciki białe, o czubkach wyblakłych, kurki czarne, srokate, spłowiałe, kaczki chude, dreptały po klombach, wskakiwały na ganek, rozgrzebywały ścieżki i progi domu.
— Czyżby tu nie było folwarcznego dziedzińca, że im tak pozwalają zanieczyszczać ogród, — myślała Marya. Odwróciła się z obrzydzeniem. Wtem spostrzegła w drzwiach saloniku don Piane. Serce w niej zamarło ze strachu i wystraszonemi oczyma wpatrzyła się w teścia, lecz ten zaciskając silniej, niż kiedybądź wązkie swe, bezzębne usta, zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Opanowała wzruszenie, zbliżyła się do starca wskazując chorego, ostrzegła go cichym głosem:
— Usnął.
Poruszyły się bezdźwięcznie sine wargi don Piane, by się zawrzeć ze zdwojoną niechęcią.
Onieśmielona Marya pozostała przy drzwiach, a stary postąpił parę kroków naprzód. Chód jego był tak niepewny, a na zaciśniętych ustach miał taki grymas rozkapryszonego i zarazem wystraszonego dzieciaka, że aż ją zdjęła litość nad tą bezsilną, zdziecinniałą starością. Wyciągnęła ramiona i zanim się stary spostrzegł, podtrzymała chwiejącego się, i ujmując go pod ramię, pomogła przejść przez salon. Gdyby się na coś podobnego odważyła Serafina, stary zagroziłby jej pewnie pięścią. Tym razem zmieszał się, jak gdyby się czegoś zawstydził. Zamruczał niewyraźnie:
— Nie trzeba... nie trzeba...
— Owszem, — przerwała mu łagodnie lecz stanowczo, młoda kobieta. — Usiądźcie, zanim się Stefan przebudzi.
Mówiąc to, posadziła starego na otomanie i ciągnęła półgłosem:
— Zbudzi się, sądzę, niebawem, śpi dość długo. Zresztą, sądzę, że tak bardzo słabym nie jest. Dobra doza chininy, odżywianie się, trochę starania, to i powstanie... Słaby tylko... Musieliście to dostrzedz?
— Jakżebym mógł nie dostrzedz! Słaby! Ale czy mię słucha? Wszystko robi po swojemu: Mówię mu, nie wychodź, zaziębisz się, a on jak na złość, na koń, na polowanie, na błota. Mówię mu, że wychodzić po zachodzie słońca nie trzeba, a on swoje, włóczy się po nocach, dokazuje... — zrzędził stary.
— Prawda! — myślała Marya, przypominając sobie, nie bez wyrzutów sumienia, pustą amforę i topazowe wino.
— Ja mu mówię, — ciągnął don Piane, — stukając palcem po pomarszczonej swej lewej dłoni, — pilnuj się zleceń lekarza, chowaj recepty. Co tu napisano? China, żelazo, arszenik, dyeta pożywna, a on ani dba o to! Tumh! — kończył z giestem opadającego na loże człowieka, rad, że go Marya słucha i potakuje mu.
— A kiedy był doktór, — spytała, nie wiedząc, o czem mówić z teściem.
— Dziś, z samego rana.
— Czy mówił, że wróci?
— Czemuby nie wrócił? Płacę mu przecie nie dla pięknych jego oczu. Płacę za recepty.
— Trzeba, by don Stene miał posiłek nawet po przebudzeniu... Nie bójcie się. To przejdzie. A wyście już jedli śniadanie?
— A! — machnął ręką — ot, taka filiżaneczka kawy i sucharków parę i tyle.
Marya powstała z miejsca, myśląc, że ten jej teść nie jest znów tak straszny, jak się jej zdaleka zdawał. Starzec zdziecinniały. Egoizm wrodzony wzmógł się z wiekiem i z osłabieniem władz duchowych i cielesnych. Zrozumiała, że pozyskać go łatwo, dogadzając mu.
— Czy Serafina poszła do nas? Posłałam ją, — spytała.
— Poszła.
Rozmowa prowadzona przyciszonym głosem rwała się. Coś się ocierało o drzwi. Don Piane nadstawił ucha.
— To pewnie Speranza, — uśmiechnął się z zadowolenia.
— Marya, sądząc, że mowa o jakiejś, do pokoju nie ośmielającej się wejść osobie, otwarła drzwi i jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała kota.
— A co, zgadłem, — uśmiechnął się don Piane. — Wiedźma ta znajdzie mię wszędzie. Domyślna bestya! Czy lubisz, Maryo, koty? — spytał po chwili ciekawie.
— Bardzo! Mam w domu kotka, ot taki malusi, cały szary, a oczy ma... o! zupełnie takie jak Speranza. Ogromne, zielonkawe, — opowiadała młoda kobieta, i gładząc główkę kotki, dodała:
— Śliczny kotek, śliczny!
Don Piane uśmiechał się. Jak na teraz, był przejednany.
Wtem wróciła Serafina, niosąc bluzę i robotę Maryi. Zdziwiła się nie mało, spostrzegłszy porozumienie i dobrą harmonię pomiędzy „starym“ a „nową panią“, jak z przekąsem nazwała Maryę.
— Co ci mówiła moja matka? — pytała Marya, rozwijając bluzę.
— Nic mi nie mówiła, — odparła hardo i głośno służąca.
— Ciszej, mówiłam ci już, byś mówiła i chodziła cicho, — zauważyła Marya, a zwracając się do don Piane, dodała:
— Powiedzcie to jej! Zbudzi don Stene! O! zbudziła.
— Boże! — zawołał przerażony starzec. Nienawidził w tej chwili Serafiny. — Precz stąd żmijo! — krzyknął na nią.
Marya tymczasem podeszła do chorego, który ją pytał słabym, głosem i z pewnym niepokojem:
— Co tam? co zaszło?
— Nic ważnego. Ojciec twój przyszedł i czekał na twe przebudzenie. Jak się czujesz?
— Nieźle. — Chory uśmiechnął się.
Don Piane podniósł się ciężko z miejsca, opierając się o poręcz fotelu. Drobnemi, chwiejnemi krokami zbliżył się do drzwi, ostrożnie zaglądając do pokoju chorego.
— Proszę, — uśmiechnęła się Marya, przyzywając go skinieniem dłoni: — Stene zdrowszy. Wyzdrowiał.
— O! niezupełnie jeszcze, — zaprotestował Stefan, zdumiony zgodą, jaka panowała pomiędzy jego ojcem i bratową.
Stary zbliżał się pomału do łóżka chorego syna, w zgasłych jego, małych oczach, świeciło zadowolenie.
— Niech ojciec siada, — prosił chory i don Piane usiadł, opierając na jedwabnej, błękitnej kołdrze rękę małą, drżącą, pokrytą siecią żył sinych, pod wyschłą, żółtą skórą.
Milczeli, stary siedział, Marya stała przy łóżku, Stefan leżał z przymkniętemi powiekami. Słychać było brzęczenie ostatnich kilku much, szmer liści drzewa, świegot nieśmiały ptaszyny, ożywionej niespodziewanem ciepłem dnia pogodnego. Pozostała w salonie kotka, nastawiła czarne uszy i łapką łowiła promyk słońca, zabłąkany na progu, którego nie ośmielała się przekroczyć.
Stefan leżał z przymkniętemi powiekami i myślał: po co sprowadził Maryę? Długo-li pozostanie? Błogo mu było widzieć zgodę pomiędzy ojcem a bratową. Widział, że stary jest pod urokiem młodej, słodkiej kobiety, lecz długoż to potrwa? Wkrótce służące, a zwłaszcza chytra i bezwstydna Serafina, górę wezmą.
— Powinienbyś się posilić, — zauważyła Marya. — Późno już.
— Jak chcesz, — odrzekł.
Wyszła z saloniku i wołała służącej, lecz że nikt nie przychodził, zdecydowała się zejść sama ze schodów i rozejrzeć się w nieznanem sobie, obcem, wrogiem otoczeniu...
Stefan słuchał melodyjnego głosu, podniesionego daremne przyzywaniem Serafiny. Słuchał i przypomniał sobie po co właściwie wezwał Maryę.
Echa melodyjnego jej głosu, rozlegającego się po pustych schodach i pokojach, było mu odpowiedzią na to pytanie. Teraz szczerym był sam z sobą i przyznać musiał, że oszukiwał siebie i innych, twierdząc, że wezwał Maryę po to tylko, by doglądała go w chorobie.
Zaczerwienił się, czując, że mu płoną powieki i uszy, a jednocześnie dłonie mu zwilgotniały i wiedział, wiedział doskonale, że jeśli przyzwał Maryę, to po to, by słyszeć głos jej dźwięczny, w pustych, zaniedbanych komnatach swego domu. Obecność jej ożywiła je, rozświeciła.
— Ojcze! — ozwał się po chwili chrapliwym swym głosem, spoglądając na starego z pod przymkniętych powiek, — co myślisz o niej?
— Zróbże mi przyjemność, zostań tu z nią i ze mną obiadować.
Don Piane przypomniał sobie psy swe i koty, zawahał się w wyborze kompanii... chyba przyzwanoby faworytów? Przystał na żądanie syna, lecz torując drogę swym ulubieńcom, zaczął rozwodzić się nad zamiłowaniem synowej w domowych zwierzętach.
— Można ich tu przywołać, całe pół tuzina, — zauważył Stefan rad, że na daną chwilę przynajmniej, Serafina nie odzyszcze swej władzy nad starym.
Po nakarmieniu chorego, don Piane i Marya, zasiedli do obiadu przy małym stoliczku, w otwartych drzwiach na balkon.
Wraz z promieniem słońca, padającem na dywan, wpadł do pokoju lekki powiew wiatru, igrając z włosami Maryi, nabierającemi w słońcu odbłysków miedzi.
Marya dla rozweselenia starego, szczebiotała i śmiała się jak dziecko, oglądając się ciągle z niepokojem na Stefana. W żywem świetle dnia, ze słońcem złocącem jej włosy, delikatny jej profil miał w uśmiechu coś słonecznego i dziecięcego, a muszka pod okiem i dołki na młodych policzkach, przy każdym ust zagięciu, podnosiły urok jej piękności.
Opierając się na podniesionych poduszkach, czując przyjemność łagodnego ciepła, Stefan oczu nie spuszczał z bratowej. Wilią jeszcze nie przypuszczał, by się mogła uśmiechać tak słodko i rozkosznie, by tyle świeżości i życia było w tej, w żałobne szaty przyobleczonej, bladej kobiecie. Teraz widział ją w innem świetle. Byłże to wpływ odmiennego otoczenia? Nie potrafiłby powiedzieć, lecz czuł, że mu się zdawała bliższą, przystępniejszą, a natomiast widmo zabitego brata rozpływało się na dalekich, słońcem rozświeconych horyzontach, rozciągających się za otwartemi na balkon drzwiami.
Po obiedzie Marya namówiła don Piane, by spoczął na otomanie.
— Jakże ci teraz? pytała troskliwie Stefana.
— Lepiej... o! lepiej!
Druga służąca, która usługiwała do stołu, kobieta starsza, z twarzą bladą, obwisłą, dziobatą po ospie, z oczami kosemi, co się rozbiegały gdy je zatrzymać na kimś lub na czemś chciała, zbierała ze stołu, nogą odpychając koty, co się myły, łapkami po obu stronach pyszczka.
Hortensyo! ozwał się gniewnie don Piane, spoczywający na otomanie.“ Nie stukaj no tak. Naucz się ruszać i mówić ciszej.
— Sam byś się oduczył gderania, mruknęła pod nosem, lecz posłuszniejsza od Serafiny, cicho zamknęła drzwi za sobą, wynosząc talerze i półmiski.
Marya przymknęła też drzwi od balkonu, spuściła pół żaluzye i spytała Stefana.
— Chciałbyś może czytać?
Stefan przeczytał był w przeddzień wszystkie dzienniki i tygodniki, nowe nadejść miały dopiero pod wieczór. Chciałby... ująć jej delikatne dłonie i tulić je do ust i czoła, wzrok zatapiać w jej wzroku, by wyczytać wszystkie tajemnice, policzyć wszystkie skarby jej serca... to by uspoiło jego nerwy, rozproszyło resztki gorączki... a żądanie to było tak gwałtowne, że już wyciągał dłoń ku spoczywającej na jego poduszkach dłoni Maryi, lecz się powstrzymal. A jeśli się obrazi, odejdzie, nie wróci? Przymknął oczy, walcząc z pokusą.
Wieczór nadszedł spokojny, pogodny. Don Piane, przebudziwszy się, opowiadał, że mu się śnił bury kotek Maryi. Chciał potem, by z nim zeszła do ogrodu i z oczami łez pełnemi pokazał jej wysoki mur, odgradzający od świata pustelnię zamieszkałą przez Sylwestrę. Z kolei wiódł ją w samą głąb ogrodu, nad sadzawkę, nad którą zwieszały się wierzby płaczące, tuż pod zachodnim murem, kędy, poprzez szczerby i wyłomy, widać było pole.
Maryę, pod wierzbami zatrzymało wspomnienie. Płytka, lecz krynicami zasilana woda sadzawki, miała zielonkawą przezroczystość. Odbijały się w niej wierzby o zwisłych jak warkocze gałęziach. Zdawała się zwierciadlaną taflą, na której rysowały się delikatnie rzeźbione drzewa o srebrzystych gałązkach, operlonych liściach.
Po za murem, pleśnią pokrytym, malowniczym w zaniedbaniu swem i starości, niebo jesienne, nizkie, jasne, z pasmami obłoków białawych, łagodnych, w przyćmionym tonie, zdawało się rozległą równiną, spowitą w lekkie, srebrzyste opary, które opadało miękko, nizko zachodzące, do białego miesiąca podobne, blade słońce.
Marya, pochylając się nad sadzawką, spostrzegła w niej odbicie własnej twarzy, oświeconej bladem słońcem, na szmaragdowych przyzroczystościach wody... Co tu robię? — spytała nagle sama siebie.
Don Piane rozdeptał był właśnie prześliczną szklarkę i końcem okutego swego kija, kopał rowek w piasku, na mogiłkę dla biedaczki.
— Po co tu jestem... teraz? — pytała siebie Marya, pochylając się niżej nad szmaragdową tonią.
Przypomniały się jej otrzymane od nieboszczyka męża wiersze, zatytułowane „Sadzawka“, w których Karol Arca, opiewał, jak dzieckiem będąc, wraz z bratem, lubił bawić się w tej miejscowości, zakładać sieci na miniaturowe rybki, puszczać flotyllę z kartonu, z góry przeznaczoną na szybkie zniszczenie. Później, pacholęciem już będąc, siadywał tu w czasie letnich wakacyi, z książką łacińskich zadań w ręku. Później, podziwiał tu szczególne odbicie się nieba w szmaragdowej toni, w wieczory, gdy księżyc, na nowiu, wychylał srebrzyste rogi pomiędzy delikatne gałązki wierzb srebrnych. Podziwiał, i na kryształową taflę wody rzucał wiązanki arcadeli, wypisując niemi ukochanej „Maryi“ imię.
— Jeżeli kiedy — pisał młody i domorosły poeta — kroki swe zwrócisz w te ustronie, czytaj twe imię kwieciem wysypane...
Wiersz był pospolity, lecz Maryi zdawał się arcydziełem i wpatrzona w „szmaragdową toń“, powtarzała go w myśli i pytała siebie z goryczą: — I pocóż, pocóż przyszłam tu teraz? Niema go! a ja się tu sama znajduję. Zdjęła ją niewysłowiona tęsknota za tem, co ją odbiegło i nie wróci i wrócić nie może... uczula rozpacz. Słodkie słowa kochanka, zacierały się na przezroczy wód, szarą mgłą zachodziły jej oczy. Płakała. Don Piane, tymczasem, skończył grzebać swą skrzydlatą, niewinną ofiarę, zadeptał rozgrzebaną końcem okutego kija, ziemię i zaczął, ni stąd ni z owąd kląć szklarki, motyle, ćmy świata całego.
Wróciwszy do domu, Marya smutną była i przybitą, jak wilią wieczorem.
Stefan czuł znów dreszcze, męczyła go powracająca gorączka, a widząc Maryę w blaskach bladego zachodu, tak smętną i przybitą, doznał niewysłowionej przykrości.
Nadszedł lekarz, człek stary lecz silny, czerwony krępy, który niczyjej i żadnej choroby nie uważał za niebezpieczną. Przyszło kilku znajomych odwiedzić chorego, lecz Stefan był milczący, zachmurzony, niespokojny. Marya była znów sztywną i surową, don Piane mruczał zdrowaśki i litanie.
Po krótkich i milczących odwiedzinach, goście się rozeszli i w pokoju chorego, rozświeconym jeszcze ostatniemi brzaskami zachodu, zapanowała zupełna cisza...
Zawcześnie było jeszcze na zapalanie światła, lecz mroki zalegały kąty komnaty, padając na łóżko, na którem już jęczał w gorączce Stefan. W miarę zwiększania się zmroku, twarz chorego ciemniała przykryta padającym na nią cieniem, a choremu się zdawało, że pałająca jego głowa rośnie, olbrzymieje. Ból mu ją rozpierał, rozchodząc się po wszystkich członkach, łamiąc kości, dotkliwy w każdym muskule, tępy, nieustanny.
Od czasu do czasu przesuwał dłoń po czole, jak gdyby chciał strącić gniotący go ciężar, lub otwierał spieczone pragnieniem wargi, zresztą tracił świadomość tego co go otaczało, w gorączkowem majaczeniu roiły mu się dziwaczne, zmienne, jak w kalejdoskopie, postacie i kształty. Naraz zdało mu się, że olbrzym jakiś z jednem, krwią zabiegłem okiem pośród czoła, zbliża się do niego.
— Odpędź go, odpędź, — mówił przerażony.
— Kogo? — co? — pytała Marya.
— Tego... olbrzyma, o jednem oku... Precz! — zawołał na głos, zrywając się gwałtownie z posłania.
Marya zrozumiała, że wniesiona tu, przed chwilą lampa, zdawać mu się musiała krwawem okiem olbrzyma. Wyniosła ją do salonu. Chory uspokoił się, leżąc na wznak i dysząc ciężko. A że Marya chciała pójść na chwilę do siebie, pozostawiła go na pieczy Hortensyi. Wróciwszy, zastała don Piana w najgorszym humorze i dla synowej niechętnym. Zrozumiała, że Serafina, korzystając z jej nieobecności, podburzyła go przeciw niej. Teść i synowa zasiedli w milczeniu do wieczerzy, w stołowym pokoju, zimnym i ponurym, pomimo czerwonych tapet, sprzętów z orzechowego drzewa, nabierających w sztucznem oświetleniu odcieni złotawych. Siedząc naprzeciw milczącego starca, młoda kobieta traciła zwykłą swą swobodę, wzdychała do ciszy własnego domowego ogniska, wykolejona z codziennych zajęć swych i przyzwyczajeń, znużona popadała w apatyę, z której się otrząsnąć nie była w stanie, niezdolna zdobyć się na uprzejmość, któraby zażegnała zły humor starego. Musiała zresztą mieć też gorączkę, bo ją dłonie paliły, a ociężałe powieki opadały na znużone oczy.
Z obojętnością patrzała na odchodzącego don Piana, który nie raczył nawet powiedzieć jej „dobranoc“ i poszła na górę, do mieszkania chorego. Stefan potniał, wypiwszy gorące ziółka, które mu Hortensya podała. Stękał. Marya napoiła go orszadą, otarła mu z potu czoło, a ujmując za gorącą i wilgotną rękę, doznała fizycznego wstrętu, wywołanego rozgorączkowaną twarzą i gorączkowym oddechem chorego.
Szukała wypoczynku, leżąc na otomanie, w salonie lecz sen nie kleił powiek, a znużenie zwiększało się wraz ze zdenerwowaniem.
— Po com tu przyszła? — wymawiała sobie, a zmiana miejsca, sąsiedztwo chorego i czerwone światło lampy, nie dawały jej zasnąć. Dwa razy Stefan budził się jęcząc, a ona zamiast budzić śpiącą w przyległym pokoju Hortensyę, wstawała sama i podając mu chłodzący napój, doznawała ciągle moralnego i fizycznego wstrętu do chorego.
Smutna, przybita, zniechęcona, modliła się gorąco, by Stefan wyzdrowiał jak najprędzej, pragnąc rozchorować się sama, byle mieć pretekst opuszczenia tego domu i nie wrócenia tu już nigdy... nigdy...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.