Sprawiedliwość (Deledda, 1909)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Sprawiedliwość
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Laskauer i Spółka
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. La giustizia
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Dodatek do pisma tygodniowego „Bluszcz“ 1909 r.

Grazia Deledda.

SPRAWIEDLIWOŚĆ
POWIEŚĆ
przekład z włoskiego
Wili Zyndram-Kościałkowskiej.
Warszawa,
Nakład i druk Piotra Laskauera i S-ki Nowy świat 41.
1909.



I.

Dzień był jesienny. Wracając z polowania, na błotach, don Setfano Arca, podległ tak silnemu paroksyzmowi febry, że o mało nie spadł z konia na bruk dziedzińca. Zaledwie wszedł do domu, rzucił się na łóżko.
— Co ci to, Stene! Stene! — wołał stary ojciec, zbliżając się drobnemi, niepewnemi kroki i pochylając się, z załamanemi rękoma nad synem.
Nietylko słaby głos starca zdradzał niepokój, biedak drżał cały a, że Stefan blady i z przymkniętemi oczyma, nie odpowiadał wcale, długo stał pochylony nad łóżkiem, łamiąc dłonie, z oczyma zamglonemi smutnem przeczuciem blizkiej śmierci.
Myśl, że może stracić syna, przerażała don Piane[1], pogrążając go w rozpacz.
Po chwili otrząsł się i drobnemi, niepewnemi kroki,
z kolanami gnącemi się pod czarnemi, sukiennemi, pantalonami, przeszedł po ścieżce wysłanej czerwonym dywanikiem i uchylił drzwi na balkon.
Trochę światła wtargnęło do komnaty, rozlewając się po czerwonem obiciu o splątanych paszczach i skrzydłach złocistych smoków, drżąc na szarem tle sufitu i rzucając, aż pod ścianę, przy której spoczywał Stefan, półkole łagodnego, białego światła. Don Piane, wracając do łoża syna, opuścił się na fotel i pogrążył w dręczących go myślach.
Gdy raz co wziął do serca, słusznie czy niesłusznie, nic go już od tego oderwać nie mogło.
Niezwykłą była postać osiemdziesięcioletniego staruszka. Nosił się wpół z pańska, wpół jeszcze z chłopska, ubierał w spencerek i pantalony czarne, z cienkiego sukna, w kamizelkę aksamitną barwy zielonkawej, przyozdobioną rzędami drobnych, srebrnych guziczków, na głowie zachował beret wieśniaczy, taki, jaki jest w użyciu w wioskach w okolicy Nuoro. Oczy małe, bezzębne usta, rysy staruszka ginęły w sieci zmarszczek, pokrywających twarz pergaminowo bladą, starannie ogoloną, z wyblakłem i brwiami, dokoła której spadały długie i wijące się kosmyki włosów siwych, srebrzystych. Ręce drobne o palcach grubych, węzłowatych, o nabrzmiałych, sinych żyłach, trzęsły się ustawicznie pobrzękując różańcem, owiniętym dokoła lewej ręki.
Pod obcisłą swą, do starodawnego spencera podobną kamizelką, staruszek ukrywał cale pęki medalików, krzyżyków, szkaplerzy, relikwii, posiadał bowiem nawet cząsteczkę krzyża świętego, nabytą za cenę brylantów od wdowy po jakimś słynnym bandycie. Don Piane Arca modlił się ustawicznie, hojne rozdawał jałmużny, w rzeczy samej pozostawał skąpcem, zawistnym i dotąd otoczony był niechęcią i wrogami.
Żenił się trzy razy, za każdym razem z kobietą bogatą; liczne miał potomstwo, lecz te go odumarło i niedawno właśnie, przed kilku miesiącami, stracił najmłodszego ze swych synów, Karola, zamordowanego przez skrytobójcę, w siedem tygodni po swojem weselu. Szło o to śledcze dochodzenie i stary Arca o dokonanie mordu oskarżał dwóch pasterzy, jednego z sąsiedztwa, a o nasłanie zbójów niejakiego Filipa Gonnese, odrzuconego zalotnika Sylwestry, najmłodszej i jedynej córki don Piane, która, po nieszczęśliwym wypadku z bratem, zamknęła się, niby pustelnica, w czterech stancyjkach, zbudowanych umyślnie, dla tej świeckiej zakonnicy, w pobliżu ojcowskiego domu. Tym sposobem don Piane, stracił naraz dwoje najmłodszych swych dzieci i pozostał mu tylko Stefan. Starzec pragnął dożyć pogromu swych nieprzyjaciół, wzywając pomstę bożą i ludzką sprawiedliwość na pomoc swej zemsty. Teraz jednak, na samą myśl, że i tego ostatniego syna stracić może, zdjął go strach i boleść żywa, głęboka; zdawało mu się, że się świat zachwiał w swych podstawach. Mroki zaległy jego mózg rozmiękczony; myślał:
— Gdy Stene umrze, sam pozostanę, zabiją mię, zamordują. Ileż już razy grożono mi! A Sylwestra, biedna moja córka! I tę gołąbkę zabiją, zamordują. A proces, a dochodzenie śledcze; Bóg wie jaki przyjąć może obrót! Komuż pozostawię swe mienie... mienie me... mienie...
Zdawało się, że właśnie ostatni ten wzgląd najżywiej go dojmuje.
Szczęściem, Stefan nie umarł, owszem, odzyskał był przytomność, by zostać świadkiem wdzięcznej sceny...
W przyległym salonie paliła się przyćmiona lampa, której światło wkradało się do pokoju chorego, przez drzwi przymknięte, a siedzący w żółtawym promieniu, przerzynającym mroki komnaty, don Piane, wyobrażał sobie, że czuwa nad chorym i uśpionym synem, o którego życie drżał, pomimo, że przyzwany lekarz uspakajał, zapowiadając rychle wyzdrowienie. Ody Stefan przyszedł do siebie, do pokoju weszła służąca, z chwalebnym zamiarem wyprowadzenia starca.
— Pójdźmy, don Piane, — mówiła, pochylając się nad nim i chcąc mu pomódz wstać z miejsca. — Pójdźmy — wmawiała łagodnie — nie ma co tu siedzieć, sama wrócę i doglądać będę panicza... Późno już, wieczerza na stole... Pójdźmy, don Piane! potem można będzie wrócić, jeśli się panu tak spodoba, chociaż lepiej położyć się, wypocząć!...
— Idź, precz! — ofuknął stary.
— Eh! pójdźmy lepiej...
— Precz-że, dyablico! — gniewał się don Piane, lecz, że służąca nalegała, podniósł na nią zaciśnięte pięści. Odwróciła się śmiejąc i zawodząc intencyę starego, którego pięści opadły bezsilne.
— A! co to, to nie! — śmiała się, uspakajając go, jak się uspakaja małe dziecko i starzec roześmiał się raptem, naiwnie i bezmyślnie, jak bezzębne niemowlę. W tej właśnie chwili obudzony ze snu Stefan, roześmiał się także. Stary zwrócił się zdziwiony, wystraszony niemal. Sądził, że nie usłyszy już nigdy śmiechu ostatniego ze swych synów. Ożywił się, poweselał, kazał wnieść światło do pokoju chorego, skąd dał się teraz wywieść bez oporu, uspokojony i pocieszony. Stefan śmiał się, więc żyć będzie.
Nazajutrz jednak i wiele jeszcze dni potem, uparta, chociaż nie niebezpieczna febra, dręczyła młodzieńca, aż pewnego ranka rozeszła się po okolicy wieść, że dogorywa.
Marya pochodziła z ubogiej rodziny szlacheckiej, Karol Arca pojął ją wbrew woli rodziny swej tem chciwszej bogactw, im bogatszą zostawała, to też jeśli nie nienawiść, to, co najmniej chłód i wzajemne niedowierzanie panowało pomiędzy rodziną jej męża a młodocianą wdową. Nie widywali się z sobą.
Gdy, ulegając konwenansom, przyszła odwiedzić, umierającego, jak utrzymywano, szwagra, stary don Piane, który właśnie odmawiał różaniec, do Matki Boskiej pocieszenia, przyjął ją kwaśno i o mało nie wzbronił wstępu do komnaty chorego. I Stefan widocznie był jej nierad, gdyż przymknął oczy gdy wchodziła. Nie chciał widzieć Maryi.
Ona sama, dzięki żałobnym swym szatom i temu może, że od śmierci męża, po raz pierwszy przekraczała próg domu mężowskiej rodziny, sztywna była, lecz widok szwagra zmienionego chorobą, wzruszył ją widocznie. Przez godzinę dotrzymywała mu towarzystwa, rozmawiając uprzejmie, tak, jak gdyby nic, nigdy pomiędzy niemi nie zaszło. Chory, bardziej osłabiony z pozoru, niż w istocie, ożywił się, ujęty odwiedzinami, których nie czekał i nie pragnął. Godzina spędzona w towarzystwie bratowej zdała mu się najkrótszą i najprzyjemniejszą śród niezliczonych godzin, trawionych gorączką. Radby ją przedłużyć i gdy Marya wstała z miejsca, chcąc go pożegnać, odezwał się błagająco niemal.
— Wróć jutro.
Nie wróciła, a już nazajutrz zaszło stanowcze polepszenie w zdrowiu chorego. Don Piane, pomiędzy dwoma pacierzami i litaniami, z dziesięć dni wyrzekał na odwiedziny niemiłej sobie synowej, zirytowany na na służbę i odwiedzających go gości. Stefan zdawał się nie myśleć o tem, co zaszło.
Po szybkiej konwalescencyi, wracał do konnej jazdy, polowania, zwykłych rozrywek i zajęć, przebiegał wzdłuż i wszerz wyniosłości Orune i Lula, lecz nie wracał do zupełnego zdrowia. Smutny był i niespokojny, jesień zdawała się ciężyć i jego osłabionym ramionom; co wieczór, w miarę jak gasły światła, zapadał w ciężką zadumę: życie zdawało mu się puste i mroczne, powszednie zajęcia, męczyły go i nudziły, wszystko przyoblekało barwę szarą, ludzie i rzeczy budziły w nim litość pewną i zarazem wzgardę i niechęć. Nieraz zdawało mu się, że pragnąłby umrzeć; lecz zaledwie pragnienie to powstawało, zdawał się niem przesyconym, jak wszystkiem zresztą. Po co umierać tak młodo, nie skosztowawszy życia?
Zaledwie jednak pomyślał o życiu i długich leciech, które mógł mieć przed sobą, zdejmowała go znów niechęć. Obojętnem okiem mierzył zarówno przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, powtarzając z piewcą „zatrutego kwiecia“:
„Czy dziś, czy jutro! Dni długich szeregi.
„Żyć i przeżywać....
W te godziny zniechęcenia, bardziej może fizycznego, niż moralnego pognębienia, Stefan patrzał przez szkła dymne na swe życie nieużyteczne, nauki pobierane bez zapału, na egzystencyę pustą, połyskliwą z pozoru, w gruncie rzeczy zdrożną nieraz, bogatego panicza, włóczącego się pod pretekstem szukania nauki, po stolicach, rączej, niż po uniwersytetach kontynentu, pustkę serca, nudę myśli, sceptycyzm powierzchowny, na pokaz, przy nerwowości istotnej górala Sardyńczyka, wykolejonego z rodzinnego i odpowiedniego sobie otoczenia.
Dom własny, który po powrocie ze studyów, na kontynencie, odświeżył, meblując i urządzając wedle modły przyjętej przez zbogaconych swych współziomków, zdawał mu się szpetnym i przeładowany. Gotów był przyznać słuszność staremu ojcu, który wyrzekając na nowomodne inowacye, chętniej przesiadywał w kuchni, lub pod sklepieniem bramy dziedzińca.
Bo i czemże były istotnie te drobnostki, niby wytworne, landszafty podejrzanej wartości, strzępy starych materyi, rozrzucone na sprzętach, zawieszone w oknie? Bezwartościowe cacka, małostki! gałganki!
Dom jego rodziny casa d’Arca, jak go nazywano, stał na samej okrainie wioski. Zbudowany w XIV stuleciu, w stylu pizańskim, z krzemienia połyskującego na słońcu, przyćmiony przez lata, nabrał barwy gorąco brunatnej, a w odosobnieniu swem odznaczał się mocą wytwornością antyczną, ze swemi wązkiemi oknami, z pięknemi kamiennemi schodami, wiodącemi do drzwi drewnianych, białych i ładnie rzeźbionych.
Po za domem rósł olbrzymi orzech o rozłożystej koronie. Dalej wieś przypadała do ziemi, jak pies leniwy, ze swemi chatami z krzemienia, ogródkami, olszyną, rzędami topoli, których strzeliste gałęzie rysowały się na szafirowem tle nieba, na kształt kit z piór jasnych.
Położenie rodzinnego domu, ładnego, odosobnionego od natręctwa i ciekawości nazbyt blizkich sąsiadów, dotąd zadawalniało Stefana, teraz, przeciwnie, drażniła go cisza wiejska, potoki niczem nie hamowanego światła i powietrza. Irytowała go mieszczańska pospolitość domowego ogniska i środowiska.
Zdjęło go ostateczne zniechęcenie. Z niesmakiem myślał o interesach najpilniejszych, o stajni, psiarni, o wszystkiem co go otaczało i oczekiwało a w smętne lecz pogodne zmroki dni jesiennych, zmuszony siedzieć zamknięty w mieszkaniu, czuł tęsknotę za czemś nieznanem, niebywałem, czego określić nie umiał, a za czem chciałby aż płakać.
W taki to wieczór leżał na nizkiej otomanie, w saloniku przyległym do swej sypialni, przerzucając dzienniki. Jego piękna głowa, pokryta gęstemi blond włosami, wsparta była na czarnej, aksamitnej poduszce, pracy rąk jego kuzynki. Poduszka miękką była i ciepłą i Stefan doznawał złudzenia kobiecych miękkich, ciepłych ramion, otaczających mu szyję i ramiona, myśli mu to jednak nie rozrywało i smutku nie koiło. Przerzucał obojętnie dzienniki, bez ciekawości zwykłej, z przysłoniętemi zadumą źrenicami. Wypadały mu, ze zmęczonej dłoni, na rozesłaną przy otomanie skórę jelenią.
Tuż obok drzemał wyciągnięty pyszny wyżeł, o długiej, jedwabistej, czarnej sierści. Przy spadaniu zadrukowanych arkuszy papieru, przebiegał go przez plecy i krzyż, dreszcz długi, nerwowy. Po niejakiej chwili dzienniki przestały spadać na ziemię, piękny Josto mógł pogrążyć się w sen niczem nie zakłócony, a jego pan popadł w głębszą i smętniejszą zadumę, dostrzegłszy na mglistem tle zwykłych, nieokreślonych marzeń jakiś punkt konkretniejszy i coraz to wyraźniejszy.
Wyczytana w dziennikach wzmianka, przypomniała mu miasto zamorskie, gdzie mieszkali jego krewni i młodziutką kuzynkę, której drobne paluszki pokryły haftem aksamitną poduszkę na której leżała jego głowa. Wiedział, że rodzice jej, przeznaczyli mu ją za żonę, nie widząc w stronach rodzinnych nikogo, bardziej godnego zaszczytu poślubienia tej dzieweczki. Projektów tych nie brał do serca i teraz dopiero, śród mglistych marzeń i nieokreślonych tęsknot, wzbudziło się wspomnienie wytwornej, zamorskiej dzieweczki i nasunęło się pytanie, czemuby nie miał z nią się ożenić? Czemu nie? Zagłębił twarz, w puszyste aksamity poduszki i zatęsknił za dłonią miękką, ciepłą, co by pieszczotą troskę starła mu z czoła, palące ukoiła tęsknoty. Toby go uspokoiło, rozerwało, sprowadziło sen na bezsenne powieki.
Czuł się strasznie samotnym. Niedawno choroba przerwała, przelotny zresztą bardzo, stosunek jego z piękną lecz niezbyt przystępną wieśniaczką, sąsiadką, której wspomnienie zdawało mu się wstrętnem.
Wieczór zapadał jesienny lecz smętnie pogodny, snące światła zachodu, napełniały salonik złoto-różowym brzaskiem, rozpływającym się na tapetach ścian, tafli pianina, złoconych ramach landszaftów, arabeskach mozajkowego parkietu. Na jednym z landszaftów, krajobraz jesienny, chłodny, szary, bez drzew i zieleni, pod brzaskiem tym nabierał życia i prawdy.
Na dworze, wiatr wstrząsał gałęźmi orzechowego drzewa. Hen, daleko, na horyzoncie, siną barwą na tle jasnem, biegły gór pasma, strzelały wierzchołki. Mucha w pancerku żółtym jak bursztyn przezroczystym, podobnym do ziarna złotej pszenicy, owiana opalonych skrzydeł drgającą gazą, brzęczała bijąc o przezroczyste okien szyby. Pomału cichła brzęcząca mucha... konały złocisto różowe światła... bladł i zacierał się krajobraz... dzień konał...
Stefan dotkliwie odczuwał agonię dnia i przyrody. Wszystko, w nim samym, zdawało się zamierać. Z przymkniętemi oczyma pogrążał się w pół śnie swych marzeń, tęsknot, zniechęceń, nudy i tej bezbrzeżnej swej samotności.
Wszak ojciec jego, don Piane Arco, był zaledwie żyjącym cieniem. Kochał go wprawdzie, synowskiem otaczał staraniem, dbał o wygodę i zadowolenie starca lecz czuł dobrze, że go obecność jego raczej zasmuca niż pociesza. A siostra, Sylwestra? Wszak dla niego, jak dla świata umarły była ta żywcem, w absolutnem odosobnieniu zagrzebana, świecka zakonnica.
I na myśl mu przyszły najświeższe rodzinne nieszczęścia: tragiczna śmierć brata, którego krwawe zjawisko, pamięcią wywołane, wstrząsło jego nerwami, bladą twarz większą jeszcze pokrywając bladością. Odemknął przez sen klejące się już powieki. Na myśl mu przyszła Marya, owdowiała bratowa, chora z boleści i trwogi.
— Donna Marya zasłabła...
Kto mu to powiedział? Dziś to jeszcze słyszał, zapewne z ust którego ze służących... dobrze pamiętał, nie zwrócił na to uwagi, teraz dopiero przypomniał sobie uprzejme odwiedziny bratowej, kojące wrażenie, jakie na nim wywarła i poczuł, spóźnioną potrzebę, odwdzięczenia się, odwzajemnienia... Że zaś nigdy, dotąd nie przestąpił progu jej domu, pomyślał z pewnem szyderstwem: „Coby też na to powiedziała jej matka, donna Maurycya, coby powiedział mój ojciec!“
Chciał zapomnieć o tem, lecz zbudzone pragnienie odwiedzenia Maryi trwało, narzucało mu się. Co mu tam zresztą do tego, co powiedzą, lub pomyślą starzy. Szerokiem kołem zobojętnienia na wszystko, objął był i dawną niechęć ku bratowej. Pamiętał jeno jej świeże odwiedziny, wrażenie dobre, jakie pozostawiła po sobie.
— Pójdę, pójdę koniecznie — postanawiał w myśli, z budzącą się energią.
Ostatnie brzaski dnia zaróżowiły blade jego lica i zmierzch owinął go w swe ciche, pełne melancholii i dziwnej jakiejś słodyczy, półcienie. Coś się w nim budziło... pragnienie i uczucia...
Wtem, ktoś uchylił drzwi do saloniku. Pod ciężką portyerą ukazała się piękna głowa Serafiny z żółtą opaską w czarnych włosach.
— Przyszedł kum wasz, Panie! Arcangelo (Arkandżelo) Porri — odezwała się służąca, zatrzymując się na progu.
— Wprowadź go tutaj.
Ostrożnie stąpając po puszystym dywanie, wielkimi niezdarnymi krokami, wszedł do saloniku chłop ciężki, olbrzymi, z twarzą czerwoną, raczej siną, przedłużoną gęstą brodą.
— Jak się macie kumie, don Istene, — witał od progu.
Stefan wyciągnął dłoń chłodno, Porri potrząsł nią, wołając:
— Rad jestem, żeś wyzdrowiał, don Istene. Dopiero co widziałem don Piane, odmłodniał, słowo daję, odmłodniał, wygląda jak młodzieniec! Niech go Bóg ma w swej pieczy.
— Usiądźcie, kumie! — rzekł Stefan i zawołał na Serafinę, by podała światło.
Piękna dziewczyna postawiła na delikatnym stoliczku z łozy, lampę olejną, delikatnie cyzelowaną w srebrze, Stefan na otomanie, ze spuszczonemi powiekami i założonemi za kolana rękoma, słuchał znudzony gadulstwa sąsiada, wyrzekającego na złe czasy i marne urodzaje. Podniósł wreszcie oczy w lewo i w prawo, jak gdyby ktoś chciał koniec temu położyć.
— Basta!
Chłop wyciągnął z zanadrza, woreczek skórzany, rozwiązał sznurki, długo czegoś szukał, marudził, aż wreszcie wyjął paczkę asygnat brudnych i zmiętych. Doliczył do tego srebrny i miedziany pieniążek, liczył, a Stefan śledził obojętnie ruchy grubych jego rąk.
Porri dzierżawił obszerne pastwisko, należące do don Piane, które w działkach oddzierżawiał okolicznym pasterzom trzód, i właśnie wniósł kwartalną opłatę, przypadającą na ostatnie dni września.
Liczył i odliczał półgłosem, myląc się, poprawiając i znów się myląc. Wreszcie Stefan zniecierpliwił się.
— Pozwólcie! odliczę — przerwał i pod badawczym wzrokiem chłopa, zaczął szybko liczyć asygnaty, srebrniki, miedziaki.
— Tysiąc — rzekł, patrząc pytająco na dzierżawcę — a reszta, pięćset?
— Reszta? a no zapłacę gdy zbiorę, jaknajprędzej, jeśli mi się uda. Niech oślepnę, jeśli kłamię! Ledwo to zebrać zdołałem, zębami z ognia wydobyć, wygryźć, takie to już ciężkie czasy!
— Ależ i my, do stu dyabłów! musimy płacić podatki — krzyknął Stefan. Czekamy chyba dość względnie i cierpliwie.
— Nie przeczę, owszem, dziękuję, ale, jak Bóg na niebie! ledwie mi się to zebrać udało, a i to, gdybym chciał....
Tajemniczy uśmieszek przewinął się po wązkich wargach chłopa i zniżając głos, oświadczył konfidencyonalnie, że właśnie Gonnera, odrzucony konkurent Sylwestry, proponował mu tysiąc, całe tysiąc lirów, jeśliby świadczył za nim w sprawie zabójstwa Karola Arca.
Stefanowi wzrok zapłonął gniewem; po chwili jednak zmiarkował, że chytry chłop kłamie. Dla czego kłamie? Jak sama myśl ukrytą? Zrozumiał to z dalszych słów dzierżawcy.
— Nie wezwano mnie na świadka — mówił Porri. lecz jeśli wezwany zostanę, powiem prawdę, sumiusieńką, gdyby się świat miał przewrócić do góry nogami prawdę powiem! Ho! ho! Archangela Porri nie kupić za jakieś tam paręset nędznych skudów, ani za miliony. Sumienia na sprzedaż nie mam.
Stefan podniósł brwi ciemne, energiczne, odbijające od jego białej cery i jasnych włosów.
— I cóż o tej sprawie wiecie, kumie? — spytał.
Po chwili wahania chłop opowiadał, że mu się raz Saturnin Chessa, zaaresztowany właśnie za zabójstwo, zwierzył, jako to Gonnese namawiał go, by zastrzelił Karola Arca.
Stefan wiedział, że chytry lis kłamie, udał jednak, że mu wierzy i spytał:
— Czemużeście, kumie, dotąd o tem przemilczeli? Trzeba było powiedzieć memu ojcu.
— Wie o tem, don Piane, mówiłem z nim o tem i powiedział mi — ciągnął nie zbity z tropu dzierżawca, — że mam świadczyć jako to wiem, a zważając na straty, jakie dla mnie stąd wyniknąć mogą, gotów czekać na wypłatę raty...
— Doprawdy, tak ojciec mówił? — spytał żywo Stefan, patrząc prosto w oczy dzierżawcy.
— Mówił!
— W takim razie trzeba jeszcze zasięgnąć zdania mojej bratowej. Zobaczymy.
Arcangelo Porri, zrozumiał, że nie wypada nastawać, odszedł zadowolony.
— Stefan czuł wzgardę i obrzydzenie do człowieka, gotowego fałszywie świadczyć i duszę zaprzedać za nędznych sto skudów, lecz uspakajał skrupuły swe myślą: jego to rzecz... zresztą może trafił naprawdę....
Schował otrzymane pieniądze do biurka, rad, że znalazł pretekst dla odwiedzenia Maryi.
Po wieczerzy, pomimo protestu don Piane, siedzącego przed kominem, w zwykłem i ulubionem towarzystwie kotów i psów, zarzucał na ramiona podbity futrem płaszcz, wziął do kieszeni rewolwer, w rękę kij dobrze okuty i wyszedł.
Wiatr opadł, po rozjaśnionem niebie snuły się jeszcze tu i owdzie, lekkie, białawe chmurki, srebrzystą, wzorzystą ramą otaczając księżyc, co w pełni wznosił się ponad czarnych drzew szeregiem. Zrazu, ponad koroną jednego z dębów, zamigotała jedna brylantowa gwiazda. Potem, całą nieruchomą linię dalekiego lasu oblało srebrzyste światło. Stefan przystanął na stopniach wiejskiego kościółka, wpatrując się w nocny krajobraz. Kamienie, brukowanej, wieś przerzynającej ulicy, stanowiły pod światłem księżyca szlak połyskliwy. Pies srokaty, siedząc z wyciągniętą szyją, wył żałośnie, wpatrując się w tarczę miesiąca. Zdała odpowiadały mu innych psów wycia. Zresztą cisza absolutna zaległa układającą się do snu wioskę. Stefan, dla skrócenia sobie drogi — dom Maryi stał przy drugim końcu wsi — zeszedł z głównej ulicy, zagłębiając się w wązkie, ciemne zaułki, pomiędzy nizkimi, ubogimi domkami. Tu i owdzie, przez mętne szyby okienek, przeświecały słabe światełka. Nigdzie żywej duszy, a srebrzysta kula miesiąca, wznosząc się coraz wyżej, na coraz głębszych szafirach nieboskłonów, rozświecała z niesłychanym smętkiem stare, przez wiek i nędzę pokrzywione dachy sardyńskiej wioski.
Odziany w kosztowny i ciepły płaszcz futrzany, don Stefano Arca odczuwał nędzę przyczajoną w tych zaułkach, których znał każdy załom i każdą lepiankę, lecz, że mu znane były ich tajemnice, odetchnął swobodnie gdy się znów znalazł na głównej, szerokiej, a teraz pełnią księżyca oświeconej ulicy. Po obu jej stronach biegły ogrody, co, dzięki kanałom, zachowywały zieloność przez rok okrągły. Wysokie, wysmukłe topole i rosochate olchy, drgały w bladem oświetleniu. W cieniu szemrały strumienie, pluskały zielonkawe wody kanałów, rzeczka tysiące iskier rzucała pod czarne koła młynu.
Stefan nie bez pewnego drżenia stanął u drzwi domu starego, lecz pokaźnego, w którym mieszkała jego bratowa. Rodzina Maryi żyła z dochodów z młyna i przyległych, będących jej własnością, ogrodów. Poznawszy gościa niespodziewanego, stara służąca, która z niechęcią i niedowierzaniem drzwi otworzyła, przelękła się i aż się przeżegnała.
— Co się stało — zawołała wystraszona.
— Nie bójcie się, Zia (ciotko) Laurento. Dobry wieczór. Przyszedłem dowiedzieć się o zdrowie donny Maryi. Słyszałem, że słaba.
— Zdrowa, Bogu dzięki! — odparła służąca, — kto też rozsiewa te plotki? Ostrożnie! Nie trzeba straszyć ludzi; a panie moje przestraszą się, widząc takiego gościa.
Chytra kobieta nie myślała może tego, co mówiła, Wyprzedzając niezwykłego gościa, zawołała na głos:
M Donna Maryo! donna Maryo!
Stefan, idąc za nią, rozglądał się ciekawie po mieszkaniu bratowej. Minęli przedpokój, potem izbę zastawioną olbrzymiemi staroświeckiemi tkackiemi krośnami, zasnutemi wełnianą osnową, przy krośnach tych musiała pracować Marya. Stefanowi na myśl przyszły eleganckie fatałaszki i wyrzynania kuzynki z za morza.
Doszedłszy do głębi izby, odwrócił się mimowoli; zdawało mu się, że z poza krosien olbrzymich, starodawnych, powstaje wysmukła, cicha, smutna, kobieca postać.
Zia Zarenta wiodła go dalej. Następna izba cała ostawiona ciemnemi, drewnianemi, pięknie inkrustowanemi szafami, posiadała kanapkę obitą różową bawełnicą, taborety i podnóżki staroświeckie, obrazy święte, zawieszone wysoko na pożółkłej ścianie, dopełniały umeblowania. Stało tu brazero[2], z wygasłą pod białawym popiołem, a na małym stoliczku staroświecka lampa, oświecała koszyk z kobiecą robótką i rozłożone „Naśladowanie J. Chr.“ Lampa oświecała ściany, lecz na podłogę padał cień stoliczka i większego, po środku pokoju stojącego stołu.
Stefan domyślił się, że był to pokój jadalny, a chociaż podobnych widział na wsi wiele, uczuł wrażenie dziwnego jakiegoś ukojenia, czegoś czystego i mistycznego niemal. Ciekawie spoglądał na rzecz każdą, szukając przyczyny doznanego wrażenia. Usiadł na najbliższem krześle, zmęczony przechadzką, z głową ciężką, oczyma przysłoniętemi, senny prawie, jednak, skoro Marya, zdziwiona nieoczekiwanemi odwiedzinami, weszła, znalazł w niej samej wyjaśnienie nastroju co go objął w staroświeckim domu, spostrzegł też, że bratowa jest zmieszana i uśmiechnął się do niej mimowoli, jak przez sen.
— Dobry wieczór! Zdziwiona jesteś, widząc mię tu, rzekł powstając z miejsca.
— Nie przecę, — odrzekła szczerze. — Nie czekałam twych odwiedzin... Jakże się masz? Jak się ma... zawahała się, nie wiedząc, jak ma nazwać swego teścia, jak się ma twój ojciec?
— Nieźle, wcale dobrze... Ja zaś wrócić do zdrowia nie mogę. Powiedziano mi, żeś słaba i wstąpiłem, by cię odwiedzić... mam zresztą interes...
Mówił to tak, jak gdyby interes główną był podnietą do odwiedzin. Zrozumiała to Marya, przemówiła jednak uprzejmie:
— Usiądź proszę, widzę, żeś jeszcze słaby, usiądź.
Sama zajęła miejsce na kanapce, w świetle lampy, a Stefan opuścił się na krzesło nie spuszczając z niej oka, zaciekawiony, tak, jak gdyby widział ją po raz pierwszy: Rozpiął płaszcz, a od futrzanego kołnierza twarz jego odbijała bledsza i mizerniejsza jeszcze.
— Rzecz w tem, począł i opowiedział o nowym i ważnym świadku, co się nastręczał przeciw Gonnera.
Mary’ę proces zajmował i słuchała uważnie opowiadania szwagra. Stefan z pod przymkniętych, pod jaskrawem światłem lampy powiek, nie spuszczał z niej oka.
Piękna to była twarz kobieca, typu sardo-sareceńskiego, o profilu delikatnym, podłużnych ciemnych o — czach, nieco skośnych i przymrużonych krótkowidztwem. Usta miała pełne, doskonale zresztą zarysowane. Włosy czarne, lśniące, odgarnięte z nizkiego czoła, odsłaniały prawidłowy owal twarzy, lecz co najbardziej uderzało, to plamka, znak rodzimy pod okiem lewem i usta pełne, tajemnicze, wymowne w każdej linii. Podjęta nieco zwierzchnia warga, nadawałaby białej i delikatnej kobiecej twarzy wyraz kapryśny, dziecięcy jakiś, gdyby nie posunięty aż do surowości smutek, opuszczonej dolnej wargi. Marya uśmiechała się rzadko i uśmiech szybko przemykał po jej ustach.
Stefan, wpatrując się w nią, silnego doznawał ważenia. Czemże była boleść jego po śmierci brata, w porównaniu z boleścią tej młodej wdowy. Co też ona czuć musiała, widząc, w kilka zaledwie tygodni po ślubie, ukochanego, skąpanego we krwi przez skrytobójstwo. W porównaniu przestrachu i rozpaczy Maryi, jakże malały jego własne uczucia i niechęć jego ojca względem tej kobiety. Wstyd go zdejmował po prostu. Wstydził się też wybiegów, jakiemi motywował swe odwiedziny. Impuls co go tu przywiódł, był wspaniałomyślniejszy.
Rozmowa ciągnęła się w spokojnym, przyjacielskim tonie. Marya zauważyła z prostotą.
— Posądzam, że Porri kłamie. Czyście mu co obiecali, ty lub twój ojciec? Wszak Porri dzierżawi wasze pastwisko „Nuraghe ruor“.
Stefan, który wnosił dotąd, że bratowa dysze sama zemstą, za zamordowanie męża, odrzekł tylko:
— Może w tem co Porri twierdzi, jest coś prawdy... myśmy mu przynajmniej nic nie przyobiecali...
— Mnie się to wszystko kłamstwem zdaje, — powtórzyła z przekonaniem. Lepiej nie czerpać z tego źródła... Arcangelo Porri nie budzi zaufania.
— Ani mego, — podchwycił Stefan, — poradź się jednak w tej mierze swej matki.
Ojciec Maryi, chociaż żył, nie wiele ważył w domu. Matka, donna Maurycya, kobieta energiczna, uparta, o męzkiej powierzchowności, której brakowało tylko pary czarnych wąsów, rządziła domem, interesami, rodziną. Teraz udzieliła, chociaż niechętnie, córce pozwolenia na przyjęcie mężowskiego brata, lecz podedrzwiami postawiła starą Larentę na podsłuchy.
— Nie warto, — odrzekła Marya, spuszczając oczy.
Stefan zrozumiał, że jego bratowa nie zdolna postąpić wbrew swym przekonaniom i zamilkł. Wizyta zdawała się skończoną, lecz Marya powstała, proponując mu szklankę wina.
— Nie piję — bronił się odpychając łagodnie pustą jeszcze szklankę, — szkodzi mi.
Kobieta zdawała się dotkniętą jego odmową, po chwili podeszła do szafy, otworzyła ją i wyjmując butelkę:
— Wypij, — mówiła, pochylając się ku niemu z uprzejmym uśmiechem, — wino dobre, wystałe od lat pięciu, muszkatowe, jak miód słodkie, nie zaszkodzi, pomoże raczej, rozgrzeje.
Mówiąc to, do szklanki, którą Stefan trzymał, lała ciecz bursztynową z butli o kształcie amfory.
— Basta! — zawołał Stefan i podnosząc szklankę zadzwonił nią o szyjkę amfory, którą Marya nachylała. Wyprostowała się.
Stefan podniósł wyżej szklankę, przyjrzał się bursztynowej cieczy i patrząc prosto w oczy młodej kobiecie, wychylał z uśmiechem do dna. Pił i nie myślał o odejściu, dolewał i za każdym razem podnosił szklankę w górę, naprzeciw światła, przypatrując się topasowej cieczy — perlistemu kipieniu wina w pięknej, rzniętej, starodawnej czarze.
Nie wiedząc o czem mówić, pytał Maryę o jej zdrowie, o to, co porabia cały dzień?
— Mam się nieźle — odpowiadała zdziwiona nieco — teraz mi lepiej, znacznie lepiej.
Rozumiał, że mówi to przez uprzejmość; niechcąc się skarżyć, że cierpi jednak, a oglądając się po cichem, staroświeckiem, o monotonii życia świadczącem mieszkaniu, nie mógł się oprzeć współczuciu. Onby tu umarł z nudy! A ona? Słaba i wytworna, nietylko zadawalniała się życiem monotonnem, surowem, lecz słodyczą słodyczą swą rozweselała dom ponury. Tłomaczyła mu to ze zwykłą sobie prostotą.
Stefan nakoniec zrozumiał tajemnicę ust jej i oczu, którym największe i szybko po sobie następujące rozkosze i gorycze życia, nie zdołały ująć czystości i słodyczy. Wyrażały siłę, wiarę, dobroć, szukającą oparcia daleko i wysoko, w strefach niedostępnych pospolitym ludziom.
Od godziny blizko siedział przy stole, na którym leżała rozwarta książka „O naśladowaniu Chrystusa“, i nie odchodził, owszem, dolewał złociste wino do rzniętej, pięknej czary, szukając na dnie słów i obrazów zaklętych. Marya śledziła go z wzrastającym niepokojem. Chciała go ostrzedz: „Ostrożnie, zaszkodzić ci może“. Nie śmiała.
Przenikało go ciepło, a myśli się rozpraszały, mąciły. Zmogło go coś lubego: niewysłowione pragnienie pieszczoty tych rąk szczupłych, długich, białych, opuszczonych na wdowie szaty. Chciałby ująć je w swoje rozgrzane winem i ciepłem płaszcza futrzanego dłonie, tulić je do ust i do skroni i zasnąć tak na wieki w ciszy tej surowiej komnaty. Bał się poruszyć, rozbudzić. Tracił świadomość jawy. Śmierć brata, co żałobą pokryła Maryę, don Piane ze swymi służącymi, psami, kotami, z zemstą swą, nienawiścią, nabożeństwem, wspomnienia przeszłości, teraźniejszości troski, wszystko to cofało się po za mgliste horyzonty.
Widział tylko Maryę samą, do niej i przez nią przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Ona, nie domyślając się nagle zbudzonej namiętności, patrzała na szwagra jasnym, spokojnym wzrokiem, siedząc naprzeciw niego, z łokciem opartym na stole, a twarzą na dłoni. W oczach jej widać było znużenie głos przycichał, zwiększała się bladość twarzy, co się zdawała alabastrową. Nie przywykła czuwać i rozmawiać tak długo, czuła się zmęczoną i wyczerpaną, lecz Stefan zdawała się nie domyślać niestosowności przedłużającej się wizyty i dopiero wysączywszy do dna małą kryształową amforę, powstał z miejsca.
— Późno, — rzekł, patrząc na młodą kobietę, — zmęczona jesteś?
— Nie odrzekła uprzejmie, chociaż podbite, i błyszczące jej oczy świadczyły o zmęczeniu i o gorączce.
— Dobranoc, Maryo! Żegnaj!
Ujął jej rękę, przytrzymał w swych dłoniach, nie odchodził. Czegóż czekał? Marya, w oczach jego podobnych do oczu brata, spostrzegła tę samą iskrę, która się zapalała w źrenicach nieboszczyka, w chwilach wylania i tkliwości.
— Dobranoc — odrzekła stłumionym głosem. Doprowadziła szwagra do przedpokoju, do drzwi. Tu Stefan przystanął raz jeszcze i w srebrnem świetle miesiąca dłoń jej ujmując i patrząc ciągle na nią, powtórzył:
— Dobranoc Maryo!
I nie tylko już w spojrzeniu Stefana, lecz w głosie jego, w ciepłym i silnym uścisku dłoni, było coś, co jej przypomniało tamtego... kochanego... Wróciła do pokoju drżąca i wzruszona.
Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków, Stefan zatrzymał się śród ulicy zmieszany, oczarowany. Księżyc oświecał ogrody i przeświecał się w strumieniu. Zielonkawe wody kanałów drzemały, u stóp wysmukłych topoli, szemrały cicho, srebrzyście.
— Wrócę tu jutro, — powtarzał Stefan, wznosząc wzrok tęskny tam, skąd dalekie jeszcze nie świtały jutrzenki. Długo tak, stał zadumany wobec topoli cichych, a strumień w srebrzystym biegu zdawał się nucić: Don Stene! Noc księżycowa, jasna, czarodziejska, lecz chłodna i przejmująca. Zimne, białe rosy padają z roziskrzonego nieba, a w cieniu drzew czaić się może wróg zawzięty. Kto wie, czy wstaniesz z łóżka jutro rano, czy jutro będziesz mógł wrócić.




II.

Nie mylił się proroczy strumień.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Serafina pukała do drzwi donny Maurycyi, a że nikt nie śpieszył otworzyć, sama, niecierpliwym ruchem popchnęła podwoje, wchodząc do sieni, gdzie się rozchodziła woń gorącej kawy.
— Donna Marya, donna Marya! — wołała hoża dziewka, której okrągłe policzki, nabrały w chłodzie poranku, barwy dojrzałej brzoskwini. Głos jej rozlegał się donośny, w obszernej sieni starego domu. Kot szary z zielonemi oczyma, przezroczystem i jak dwie pełne, winne jagody, przeciągał się w pierwszych słońca promieniach. Przez drugie drzwi, otwarte na oścież, widać było ogród.
— Wymarli, czy co? — wyszeptała dziewka. — Wszystkie drzwi stoją otworem, a w domu pusto. — Pokręciła się po kuchni i znów zawołała:
— Donna Marya! donna Marya!
Kot, co się był wychylił z pod przykrytego obrusem stołu, znów się cofnął a donna Maurycy a zjawiła się w drzwiach od ogrodu. Była to pięćdziesięcioletnia kobieta, blada, z szeroko otwartemi, błękitnemi oczyma, ponad któremi wznosiły się brwi gęste, czarne. Nad wargą czernił się puszek, jak u wyrostka.
— Czego chcesz? — spytała wyniośle.
— Gdzie jest donna Marya, — odparła śmiało, bynajmniej nie zmieszana służąca, rozglądając się ciekawie dokoła.
— Nie wstała jeszcze, — rzekła pani domu, zdejmując z komina imbryk z gotującą się kawą. — Jeśli masz do niej interes, przyjdź później.
— Później! łatwo to mówić, — odrzekła zuchwale służąca, — później nie będę miała czasu, a przyszłam powiedzieć, że don Stene zapadł, pogorszyło mu się tej nocy i przysłał mię tu powiedzieć, że życzy sobie koniecznie, by donna Marya przyszła do nas.
— Bodaj cię! — zamruczała pod nosem donna Maurycya — nie masz przecie domu, przybłędo ty jakaś! — a głośno i ze złością spytała:
— Na co tam ma być potrzebna moja córka?
— Tego to i ja niewiem! — odparła służąca, zaglądając do ogrodu. Odzież jest zia Larenta? Może szła do młyna?
Lecz donna Maurycya nie raczyła odpowiedzieć na to pytanie i rzekła wyniośle:
— Marya śpi jeszcze, jak wstanie, powiem jej z czem cię tu przysłano.
— Proszę pamiętać! Panicz chce ją widzieć jaknajprędzej.
— Prędzej czy później, wszystko jedno! Poczeka! — wybuchła pani domu, a Serafina tymczasem, zaglądając ciągle do ogrodu i na wiodącą do młyna ścieżkę, powtórzyła uprzednie pytanie:
— A zia Larenta, w młynie?
I tym razem nie otrzymała odpowiedzi.
— Ależ tam! — zawołała po chwili, wychylając się za drzwi dziewczyna. — Pozwólcie mi doskoczyć...
Nie doczekawszy się pozwolenia, wyskoczyła na wiodącą do młyna ścieżkę, pod pretekstem powitania ciotki Larenty, w rzeczy samej, dla widzenia się z pracującymi w młynie parobkami.
Donna Maurycya zaklęła na cały głos; obejrzała się podejrzliwie po izbie, bacząc, czy wszystko na miejscu i potem dopiero zatroszczyła się o chorego.
— Kto wie, może przed śmiercią chce widzieć bratowę dla testamentu i wymożenia czegoś na tym przeklętym sknerze, don Piane, — myślała.
Uspokojona tą myślą, zaczęła rozbijać jajka i trzeć żółtka z cukrem, a tymczasem kawa spływała ciężkiemi kroplami ze zwierzchniego imbryczka w niższy, i kożuszki rumieniły się na mleku.
W tej właśnie chwili, do kuchni weszła Marya i kot począł się do niej łasić, miaucząc.
— Pocożeś wstała, podałabym do łóżka, — upominała córkę donna Maurycya.
— Późno już; zresztą zdawało mi się, że mię tu wołano? Kto tu był?
Donna Maurycya, nie odpowiadając na pytanie, podała córce filiżankę z gorącą kawą.
— Kto tu był, — powtórzyła pytanie donna Marya, a kot tymczasem usiadł na jej kolanach, strzygąc długimi i twardymi jak struny wąsami.
— Zleź z kolan, Mimi, — pogroziła mu starsza pani, — nikt nie był, przychodziła tylko ta głupia Serafina.
— Serafina?
— A tak. Szwagier twój musiał się wczoraj wieczorem, wychodząc stąd, przeziębić. Miał gorączkę noc całą. Słaby, lub też dokazywał dużo, że pił za wiele, — pomyślała Marya, czując coś na kształt wyrzutu i rumieniąc się cała, pod wpływem zapewne rozgrzewającej kawy. Głośno zaś spytała:
— Cóżby mógł dokazywać?
— Mało co do głowy przychodzi zepsutym chłopacom, — odparła surowo donna Maurycya, — Bóg go wie. Zapragnął cię widzieć.
— Mnie? mnie? — powtórzyła zmieszana młoda kobieta — czego chcieć może ode mnie?
— Dowiesz się, lub raczej się nie dowiesz, gdyż spodziewam się, że się nie stawisz na jego wezwanie?
— Pójdę, — ozwała się po chwili Marya, stawiając filiżankę na stole.
I po chwili donna Marya szła do cara d’Arca, odziana w ciężkie swe, żałobne suknie. Don Piane pił kawę, z rozmoczonemi w niej sucharkami, w nieodstępnem towarzystwie pięknego wyżła Josto i dwóch czarnych jak węgiel, jak karbunkuły błyszczących kotów, okrąglutkich jak dwa kłębki peli. Dostrzegłszy synowę, kazał zatrzasnąć niegrzecznie drzwi od stołowego pokoju. Nie zważając na to, sztywna i z wysoko podniesioną głową, Marya weszła na wschody, kierując kroki do pokojów szwagra. Poprzedzała ją Serafina.
— Co ci? — spytała chorego, pochylając się nad nim.
Stefan podniósł powieki. Pochylona nad nim kobieta, zdała mu się jeszcze piękniejszą, oczy jej były głębsze, łagodniejsze i smutniejsze.
— Usiądź — prosił słabym głosem.
Bystra Serafina zrozumiała, że wyjść musi, a co gorsze, że nie będzie mogła podsłuchać rozmowy, gdyż panicz kazał pozostawiać drzwi otwarte.
Marya nie usiadła, spuściła zmęczone powieki i biorąc go za puls, rzekła:
— Zdajesz się bardzo słabym. Kto cię tu dogląda?
— Chcę byś tu pozostała, Maryo!
Spojrzała nań zdziwiona. Wyraźnie miał gorączkę, bredził... nie trzeba mu było zaprzeczać.
— Uspokój się. Zostanę.
— Słuchaj, — mówił, zrozumiawszy, o co go posądza — wczoraj, prawda, piłem za wiele, zresztą noc zimna była, zaziębiłem się i to mi zaszkodziło. Noc złą miałem, teraz jednak gorączka mię opuściła. Doktór przestrzegał mię, bym się strzegł recydywy. Recydywa przyszła i to mię przestrasza. Pragnę mieć cię przy sobie, nie mam nikogo... — tu przyciszony głos jego zadrżał, a na ustach osiadła niewypowiedziana gorycz, — i nietylko dla tego, mieć cię tu pragnę, przez wzgląd na dom...
— Lecz... jest tu przecież twój ojciec?
— Ojciec! — uśmiechnął się z większą jeszcze goryczą, patrząc w górę.
— Spocznij, nie troszcz się! — przerwała mu wzruszona Marya — pomyślę...
— Nie spocznę, dopóki mi nie obiecasz pozostać. Decyduj się natychmiast.
Pochyliła czoło. Głos wewnętrzny i złośliwy przypominał jej wszystkie upokorzenia, obrazy, boleści zadane jej przez rodzinę, tak niedawno i tak okrutnie straconego męża.
— Po co mam tu pozostawać, — myślała, — potrwa to może parę tygodni... Mamże opuszczać własny dom i rodzinę, dla tych ludzi?
Odeszła od łóżka chorego, uchyliła nieco żaluzyi i opierając czoło o ramę okna, myślała nad tem, jakiemi słowy złagodzić odmowę. Przy podniesieniu żaluzyi świeżość poranka i światło dzienne zalało komnatę i Marya pomyślała pomimowoli, jakby tu mogła być szczęśliwą, jeśliby...
— Maryo! — zawołał Stefan błagalnie, głosem chorego dziecka.
Odwróciła się. Zmilkły w jej sercu gorzkiego żalu poszepty. W łagodnych źrenicach odbijała się przezroczystych niebios pogoda.
— Zostanę, — rzekła z prostotą, — byle się twój ojciec nie gniewał...
— Rad będzie, — podchwycił Stefan i oboje uśmiechnęli się z tego grzecznego kłamstwa.
— Zostanę.
— Proszę cię, zawołaj Serafiny!
Marya wychyliła się za drzwi, wołają, lecz Serafina nie śpieszyła, a z czasem don Stefano dowiedział się, że to don Piane wzbraniał jej słuchać synowej.
Tymczasem Marya wchodziła odrazu w rolę gospodyni domu, zdjęła z ramion chustkę, rzuciła ją na krzesło przy łóżku chorego i zaczęła uprzątać pokój. Poruszała się zwolna, lecz swobodnie i wodząc za nią oczyma, Stefan podziwiał wytworność jej ruchów.
Pokoój był uporządkowany, gdy na progu przyległego saloniku pokazała się rumiana dziewka.
— Co tam? — spytała krzykliwie.
Marya przyzwała ją skinieniem ręki, Serafina hałaśliwie przeszła przez pokój i Stefan, któremu sen kleił już powieki, ocknął się nagle.
— Pójdź do donny Maurycyi, — rozkazał i poproś, by nie czekała dziś powrotu donny Maryi.
Serafina wpatrzyła się w panicza z najwyższem zdumieniem, lecz ten zmierzył ją tylko pogardliwym wzrokiem, drzwi jej wskazując.
— A co więcej pan rozkaże — spytała wyzywająco.
— Idź i spełń, co ci rozkazano, — rzekł twardo.
Serafina zawróciła się, szeleszcząc spódnicami. Donna Marya wyszła za nią do saloniku.
— Chodź i mów ciszej, — upomniała służącę. — Powiedz mojej matce, by mi przysłała, przez ciebie bluzę i zaczętą robotę.
— Niech ją dyabli wezmą, — myślała Serafina, hałaśliwie zbiegając ze schodów. — Czy nie zamierza czasem zamieszkać u nas? — Zszedłszy, podzieliła się domysłami swemi z don Piane, który, po śniadaniu, odczytywał anonsy na ostatniej stronnicy, onegdajszego miejscowego dziennika.
— Co powiesz na to, Speranza? — mówił do mniejszej kotki, wysłuchawszy relacyi Serafiny.
— Co powiesz na to? Speranza odpowiadała miauczeniem, z czego don Piane, nie wiele chyba zrozumiał, zniecierpliwiona Serafina krzyknęła na kotkę.
— Poszłabyś precz! — Kotka skoczyła na środek pokoju.
— Dyablico! — zaklął stary. — Sama byś precz stąd wyszła.
— A! Niech pan spojrzy, w co bestye te obracają pańskie podsienie. Brudasy!
— Brudaska ty sama. Nie waż mi się tknąć mych kotów, bo ani się spostrzeżesz jak wylecisz.
— Zobaczymy! — przedrzeźniała go dziewka, — ale tymczasem: iść mi, tam, do tej donny Maurycyi, czy nie iść?
— Idź do stu dyabłów!
— Więc pójdę... Posłuszna nowej naszej pani, — zawołała ze złością.
Bo panią dotąd Marya była, a Serafina czuła, że się jej panowanie kończy. Na razie postanowiła korzystać z ostatniej okazyi i zemstę wywrzeć tak, lub owak, na donnie Maurycyi.
Marya drżała na samą myśl spotkania z teściem i przez cały ranek, czuwając nad uśpionym, po bezsennej nocy, Stefanem, przechadzała się niespokojnym, lecz cichym krokiem po saloniku, rozpatrując się dookoła, biorąc niby w posiadanie otaczające chorego rzeczy. Zrazu miłego doznawała wrażenia śród sprzętów wygodnych, kosztownych, wytwornych, znanych jej zaledwie, z opowiadań nieboszczyka jej męża. Pomału, porównywając zbytkowne to umeblowanie, z surowem ubóstwem własnego domu, uczuła się upokorzoną, doznała goryczy, żale się jej rozbudziły. Bała się niemal, nagle onieśmielona, stąpać po puszystych dywanach, po skórach jelenich lamowanych czerwonem suknem, bała się dotykać do eleganckich drobnostek, śród których były dwa śliczne koźlątka, strugane przez Wincentego Jerace, cenny dar artysty, pokryte zresztą, jak i wszystko w saloniku, gęstą warstwą kurzu. Nie myślała wprawdzie o prawach jakie mieć mogła do zbytków tych i elegancyi, gdyż ze śmiercią Karola, miała za zerwane wszelakie z rodziną Arca wiążące ją węzły, odczuwała tylko niewysłowioną przykrość na myśl, że ciężkie stopy takiej Serafiny depcą jak własne, piękne te dywany i jelenie skóry, a niezgrabne jej ręce nie potrafią nawet utrzymać w czystości i porządku wszystkich tych śliczności.
Wróciła do pokoju chorego i przymknęła drzwi. Stefan spał. Usiadła przy drzwiach wiodących na balkon, wzdychając za własnym, obszernym, cienistym ogrodem, piękniejszym od ogrodów ciągnących się po za domem Arca. Tam, poprzez olbrzymie olchy, poprzez szeregi wysokich topoli, słońce rzucało na zielonkawe wody sadzawki i w błękitne biegi strumienia, deszcze złotych centek. Lubiła pod drzewami temi siadywać od wczesnego rana, zatopiona we wspomnieniach krótkiego swego szczęścia.
W ogrodach, okrążających dom teścia jej i szwagra panowała jesień bez podziału, przedwczesną przypominając zimę.
Marya spostrzegła, że ogród pozostawał w takimże jak mieszkanie, zaniedbaniu. Koguciki białe, o czubkach wyblakłych, kurki czarne, srokate, spłowiałe, kaczki chude, dreptały po klombach, wskakiwały na ganek, rozgrzebywały ścieżki i progi domu.
— Czyżby tu nie było folwarcznego dziedzińca, że im tak pozwalają zanieczyszczać ogród, — myślała Marya. Odwróciła się z obrzydzeniem. Wtem spostrzegła w drzwiach saloniku don Piane. Serce w niej zamarło ze strachu i wystraszonemi oczyma wpatrzyła się w teścia, lecz ten zaciskając silniej, niż kiedybądź wązkie swe, bezzębne usta, zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Opanowała wzruszenie, zbliżyła się do starca wskazując chorego, ostrzegła go cichym głosem:
— Usnął.
Poruszyły się bezdźwięcznie sine wargi don Piane, by się zawrzeć ze zdwojoną niechęcią.
Onieśmielona Marya pozostała przy drzwiach, a stary postąpił parę kroków naprzód. Chód jego był tak niepewny, a na zaciśniętych ustach miał taki grymas rozkapryszonego i zarazem wystraszonego dzieciaka, że aż ją zdjęła litość nad tą bezsilną, zdziecinniałą starością. Wyciągnęła ramiona i zanim się stary spostrzegł, podtrzymała chwiejącego się, i ujmując go pod ramię, pomogła przejść przez salon. Gdyby się na coś podobnego odważyła Serafina, stary zagroziłby jej pewnie pięścią. Tym razem zmieszał się, jak gdyby się czegoś zawstydził. Zamruczał niewyraźnie:
— Nie trzeba... nie trzeba...
— Owszem, — przerwała mu łagodnie lecz stanowczo, młoda kobieta. — Usiądźcie, zanim się Stefan przebudzi.
Mówiąc to, posadziła starego na otomanie i ciągnęła półgłosem:
— Zbudzi się, sądzę, niebawem, śpi dość długo. Zresztą, sądzę, że tak bardzo słabym nie jest. Dobra doza chininy, odżywianie się, trochę starania, to i powstanie... Słaby tylko... Musieliście to dostrzedz?
— Jakżebym mógł nie dostrzedz! Słaby! Ale czy mię słucha? Wszystko robi po swojemu: Mówię mu, nie wychodź, zaziębisz się, a on jak na złość, na koń, na polowanie, na błota. Mówię mu, że wychodzić po zachodzie słońca nie trzeba, a on swoje, włóczy się po nocach, dokazuje... — zrzędził stary.
— Prawda! — myślała Marya, przypominając sobie, nie bez wyrzutów sumienia, pustą amforę i topazowe wino.
— Ja mu mówię, — ciągnął don Piane, — stukając palcem po pomarszczonej swej lewej dłoni, — pilnuj się zleceń lekarza, chowaj recepty. Co tu napisano? China, żelazo, arszenik, dyeta pożywna, a on ani dba o to! Tumh! — kończył z giestem opadającego na loże człowieka, rad, że go Marya słucha i potakuje mu.
— A kiedy był doktór, — spytała, nie wiedząc, o czem mówić z teściem.
— Dziś, z samego rana.
— Czy mówił, że wróci?
— Czemuby nie wrócił? Płacę mu przecie nie dla pięknych jego oczu. Płacę za recepty.
— Trzeba, by don Stene miał posiłek nawet po przebudzeniu... Nie bójcie się. To przejdzie. A wyście już jedli śniadanie?
— A! — machnął ręką — ot, taka filiżaneczka kawy i sucharków parę i tyle.
Marya powstała z miejsca, myśląc, że ten jej teść nie jest znów tak straszny, jak się jej zdaleka zdawał. Starzec zdziecinniały. Egoizm wrodzony wzmógł się z wiekiem i z osłabieniem władz duchowych i cielesnych. Zrozumiała, że pozyskać go łatwo, dogadzając mu.
— Czy Serafina poszła do nas? Posłałam ją, — spytała.
— Poszła.
Rozmowa prowadzona przyciszonym głosem rwała się. Coś się ocierało o drzwi. Don Piane nadstawił ucha.
— To pewnie Speranza, — uśmiechnął się z zadowolenia.
— Marya, sądząc, że mowa o jakiejś, do pokoju nie ośmielającej się wejść osobie, otwarła drzwi i jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała kota.
— A co, zgadłem, — uśmiechnął się don Piane. — Wiedźma ta znajdzie mię wszędzie. Domyślna bestya! Czy lubisz, Maryo, koty? — spytał po chwili ciekawie.
— Bardzo! Mam w domu kotka, ot taki malusi, cały szary, a oczy ma... o! zupełnie takie jak Speranza. Ogromne, zielonkawe, — opowiadała młoda kobieta, i gładząc główkę kotki, dodała:
— Śliczny kotek, śliczny!
Don Piane uśmiechał się. Jak na teraz, był przejednany.
Wtem wróciła Serafina, niosąc bluzę i robotę Maryi. Zdziwiła się nie mało, spostrzegłszy porozumienie i dobrą harmonię pomiędzy „starym“ a „nową panią“, jak z przekąsem nazwała Maryę.
— Co ci mówiła moja matka? — pytała Marya, rozwijając bluzę.
— Nic mi nie mówiła, — odparła hardo i głośno służąca.
— Ciszej, mówiłam ci już, byś mówiła i chodziła cicho, — zauważyła Marya, a zwracając się do don Piane, dodała:
— Powiedzcie to jej! Zbudzi don Stene! O! zbudziła.
— Boże! — zawołał przerażony starzec. Nienawidził w tej chwili Serafiny. — Precz stąd żmijo! — krzyknął na nią.
Marya tymczasem podeszła do chorego, który ją pytał słabym, głosem i z pewnym niepokojem:
— Co tam? co zaszło?
— Nic ważnego. Ojciec twój przyszedł i czekał na twe przebudzenie. Jak się czujesz?
— Nieźle. — Chory uśmiechnął się.
Don Piane podniósł się ciężko z miejsca, opierając się o poręcz fotelu. Drobnemi, chwiejnemi krokami zbliżył się do drzwi, ostrożnie zaglądając do pokoju chorego.
— Proszę, — uśmiechnęła się Marya, przyzywając go skinieniem dłoni: — Stene zdrowszy. Wyzdrowiał.
— O! niezupełnie jeszcze, — zaprotestował Stefan, zdumiony zgodą, jaka panowała pomiędzy jego ojcem i bratową.
Stary zbliżał się pomału do łóżka chorego syna, w zgasłych jego, małych oczach, świeciło zadowolenie.
— Niech ojciec siada, — prosił chory i don Piane usiadł, opierając na jedwabnej, błękitnej kołdrze rękę małą, drżącą, pokrytą siecią żył sinych, pod wyschłą, żółtą skórą.
Milczeli, stary siedział, Marya stała przy łóżku, Stefan leżał z przymkniętemi powiekami. Słychać było brzęczenie ostatnich kilku much, szmer liści drzewa, świegot nieśmiały ptaszyny, ożywionej niespodziewanem ciepłem dnia pogodnego. Pozostała w salonie kotka, nastawiła czarne uszy i łapką łowiła promyk słońca, zabłąkany na progu, którego nie ośmielała się przekroczyć.
Stefan leżał z przymkniętemi powiekami i myślał: po co sprowadził Maryę? Długo-li pozostanie? Błogo mu było widzieć zgodę pomiędzy ojcem a bratową. Widział, że stary jest pod urokiem młodej, słodkiej kobiety, lecz długoż to potrwa? Wkrótce służące, a zwłaszcza chytra i bezwstydna Serafina, górę wezmą.
— Powinienbyś się posilić, — zauważyła Marya. — Późno już.
— Jak chcesz, — odrzekł.
Wyszła z saloniku i wołała służącej, lecz że nikt nie przychodził, zdecydowała się zejść sama ze schodów i rozejrzeć się w nieznanem sobie, obcem, wrogiem otoczeniu...
Stefan słuchał melodyjnego głosu, podniesionego daremne przyzywaniem Serafiny. Słuchał i przypomniał sobie po co właściwie wezwał Maryę.
Echa melodyjnego jej głosu, rozlegającego się po pustych schodach i pokojach, było mu odpowiedzią na to pytanie. Teraz szczerym był sam z sobą i przyznać musiał, że oszukiwał siebie i innych, twierdząc, że wezwał Maryę po to tylko, by doglądała go w chorobie.
Zaczerwienił się, czując, że mu płoną powieki i uszy, a jednocześnie dłonie mu zwilgotniały i wiedział, wiedział doskonale, że jeśli przyzwał Maryę, to po to, by słyszeć głos jej dźwięczny, w pustych, zaniedbanych komnatach swego domu. Obecność jej ożywiła je, rozświeciła.
— Ojcze! — ozwał się po chwili chrapliwym swym głosem, spoglądając na starego z pod przymkniętych powiek, — co myślisz o niej?
— Zróbże mi przyjemność, zostań tu z nią i ze mną obiadować.
Don Piane przypomniał sobie psy swe i koty, zawahał się w wyborze kompanii... chyba przyzwanoby faworytów? Przystał na żądanie syna, lecz torując drogę swym ulubieńcom, zaczął rozwodzić się nad zamiłowaniem synowej w domowych zwierzętach.
— Można ich tu przywołać, całe pół tuzina, — zauważył Stefan rad, że na daną chwilę przynajmniej, Serafina nie odzyszcze swej władzy nad starym.
Po nakarmieniu chorego, don Piane i Marya, zasiedli do obiadu przy małym stoliczku, w otwartych drzwiach na balkon.
Wraz z promieniem słońca, padającem na dywan, wpadł do pokoju lekki powiew wiatru, igrając z włosami Maryi, nabierającemi w słońcu odbłysków miedzi.
Marya dla rozweselenia starego, szczebiotała i śmiała się jak dziecko, oglądając się ciągle z niepokojem na Stefana. W żywem świetle dnia, ze słońcem złocącem jej włosy, delikatny jej profil miał w uśmiechu coś słonecznego i dziecięcego, a muszka pod okiem i dołki na młodych policzkach, przy każdym ust zagięciu, podnosiły urok jej piękności.
Opierając się na podniesionych poduszkach, czując przyjemność łagodnego ciepła, Stefan oczu nie spuszczał z bratowej. Wilią jeszcze nie przypuszczał, by się mogła uśmiechać tak słodko i rozkosznie, by tyle świeżości i życia było w tej, w żałobne szaty przyobleczonej, bladej kobiecie. Teraz widział ją w innem świetle. Byłże to wpływ odmiennego otoczenia? Nie potrafiłby powiedzieć, lecz czuł, że mu się zdawała bliższą, przystępniejszą, a natomiast widmo zabitego brata rozpływało się na dalekich, słońcem rozświeconych horyzontach, rozciągających się za otwartemi na balkon drzwiami.
Po obiedzie Marya namówiła don Piane, by spoczął na otomanie.
— Jakże ci teraz? pytała troskliwie Stefana.
— Lepiej... o! lepiej!
Druga służąca, która usługiwała do stołu, kobieta starsza, z twarzą bladą, obwisłą, dziobatą po ospie, z oczami kosemi, co się rozbiegały gdy je zatrzymać na kimś lub na czemś chciała, zbierała ze stołu, nogą odpychając koty, co się myły, łapkami po obu stronach pyszczka.
Hortensyo! ozwał się gniewnie don Piane, spoczywający na otomanie.“ Nie stukaj no tak. Naucz się ruszać i mówić ciszej.
— Sam byś się oduczył gderania, mruknęła pod nosem, lecz posłuszniejsza od Serafiny, cicho zamknęła drzwi za sobą, wynosząc talerze i półmiski.
Marya przymknęła też drzwi od balkonu, spuściła pół żaluzye i spytała Stefana.
— Chciałbyś może czytać?
Stefan przeczytał był w przeddzień wszystkie dzienniki i tygodniki, nowe nadejść miały dopiero pod wieczór. Chciałby... ująć jej delikatne dłonie i tulić je do ust i czoła, wzrok zatapiać w jej wzroku, by wyczytać wszystkie tajemnice, policzyć wszystkie skarby jej serca... to by uspoiło jego nerwy, rozproszyło resztki gorączki... a żądanie to było tak gwałtowne, że już wyciągał dłoń ku spoczywającej na jego poduszkach dłoni Maryi, lecz się powstrzymal. A jeśli się obrazi, odejdzie, nie wróci? Przymknął oczy, walcząc z pokusą.
Wieczór nadszedł spokojny, pogodny. Don Piane, przebudziwszy się, opowiadał, że mu się śnił bury kotek Maryi. Chciał potem, by z nim zeszła do ogrodu i z oczami łez pełnemi pokazał jej wysoki mur, odgradzający od świata pustelnię zamieszkałą przez Sylwestrę. Z kolei wiódł ją w samą głąb ogrodu, nad sadzawkę, nad którą zwieszały się wierzby płaczące, tuż pod zachodnim murem, kędy, poprzez szczerby i wyłomy, widać było pole.
Maryę, pod wierzbami zatrzymało wspomnienie. Płytka, lecz krynicami zasilana woda sadzawki, miała zielonkawą przezroczystość. Odbijały się w niej wierzby o zwisłych jak warkocze gałęziach. Zdawała się zwierciadlaną taflą, na której rysowały się delikatnie rzeźbione drzewa o srebrzystych gałązkach, operlonych liściach.
Po za murem, pleśnią pokrytym, malowniczym w zaniedbaniu swem i starości, niebo jesienne, nizkie, jasne, z pasmami obłoków białawych, łagodnych, w przyćmionym tonie, zdawało się rozległą równiną, spowitą w lekkie, srebrzyste opary, które opadało miękko, nizko zachodzące, do białego miesiąca podobne, blade słońce.
Marya, pochylając się nad sadzawką, spostrzegła w niej odbicie własnej twarzy, oświeconej bladem słońcem, na szmaragdowych przyzroczystościach wody... Co tu robię? — spytała nagle sama siebie.
Don Piane rozdeptał był właśnie prześliczną szklarkę i końcem okutego swego kija, kopał rowek w piasku, na mogiłkę dla biedaczki.
— Po co tu jestem... teraz? — pytała siebie Marya, pochylając się niżej nad szmaragdową tonią.
Przypomniały się jej otrzymane od nieboszczyka męża wiersze, zatytułowane „Sadzawka“, w których Karol Arca, opiewał, jak dzieckiem będąc, wraz z bratem, lubił bawić się w tej miejscowości, zakładać sieci na miniaturowe rybki, puszczać flotyllę z kartonu, z góry przeznaczoną na szybkie zniszczenie. Później, pacholęciem już będąc, siadywał tu w czasie letnich wakacyi, z książką łacińskich zadań w ręku. Później, podziwiał tu szczególne odbicie się nieba w szmaragdowej toni, w wieczory, gdy księżyc, na nowiu, wychylał srebrzyste rogi pomiędzy delikatne gałązki wierzb srebrnych. Podziwiał, i na kryształową taflę wody rzucał wiązanki arcadeli, wypisując niemi ukochanej „Maryi“ imię.
— Jeżeli kiedy — pisał młody i domorosły poeta — kroki swe zwrócisz w te ustronie, czytaj twe imię kwieciem wysypane...
Wiersz był pospolity, lecz Maryi zdawał się arcydziełem i wpatrzona w „szmaragdową toń“, powtarzała go w myśli i pytała siebie z goryczą: — I pocóż, pocóż przyszłam tu teraz? Niema go! a ja się tu sama znajduję. Zdjęła ją niewysłowiona tęsknota za tem, co ją odbiegło i nie wróci i wrócić nie może... uczula rozpacz. Słodkie słowa kochanka, zacierały się na przezroczy wód, szarą mgłą zachodziły jej oczy. Płakała. Don Piane, tymczasem, skończył grzebać swą skrzydlatą, niewinną ofiarę, zadeptał rozgrzebaną końcem okutego kija, ziemię i zaczął, ni stąd ni z owąd kląć szklarki, motyle, ćmy świata całego.
Wróciwszy do domu, Marya smutną była i przybitą, jak wilią wieczorem.
Stefan czuł znów dreszcze, męczyła go powracająca gorączka, a widząc Maryę w blaskach bladego zachodu, tak smętną i przybitą, doznał niewysłowionej przykrości.
Nadszedł lekarz, człek stary lecz silny, czerwony krępy, który niczyjej i żadnej choroby nie uważał za niebezpieczną. Przyszło kilku znajomych odwiedzić chorego, lecz Stefan był milczący, zachmurzony, niespokojny. Marya była znów sztywną i surową, don Piane mruczał zdrowaśki i litanie.
Po krótkich i milczących odwiedzinach, goście się rozeszli i w pokoju chorego, rozświeconym jeszcze ostatniemi brzaskami zachodu, zapanowała zupełna cisza...
Zawcześnie było jeszcze na zapalanie światła, lecz mroki zalegały kąty komnaty, padając na łóżko, na którem już jęczał w gorączce Stefan. W miarę zwiększania się zmroku, twarz chorego ciemniała przykryta padającym na nią cieniem, a choremu się zdawało, że pałająca jego głowa rośnie, olbrzymieje. Ból mu ją rozpierał, rozchodząc się po wszystkich członkach, łamiąc kości, dotkliwy w każdym muskule, tępy, nieustanny.
Od czasu do czasu przesuwał dłoń po czole, jak gdyby chciał strącić gniotący go ciężar, lub otwierał spieczone pragnieniem wargi, zresztą tracił świadomość tego co go otaczało, w gorączkowem majaczeniu roiły mu się dziwaczne, zmienne, jak w kalejdoskopie, postacie i kształty. Naraz zdało mu się, że olbrzym jakiś z jednem, krwią zabiegłem okiem pośród czoła, zbliża się do niego.
— Odpędź go, odpędź, — mówił przerażony.
— Kogo? — co? — pytała Marya.
— Tego... olbrzyma, o jednem oku... Precz! — zawołał na głos, zrywając się gwałtownie z posłania.
Marya zrozumiała, że wniesiona tu, przed chwilą lampa, zdawać mu się musiała krwawem okiem olbrzyma. Wyniosła ją do salonu. Chory uspokoił się, leżąc na wznak i dysząc ciężko. A że Marya chciała pójść na chwilę do siebie, pozostawiła go na pieczy Hortensyi. Wróciwszy, zastała don Piana w najgorszym humorze i dla synowej niechętnym. Zrozumiała, że Serafina, korzystając z jej nieobecności, podburzyła go przeciw niej. Teść i synowa zasiedli w milczeniu do wieczerzy, w stołowym pokoju, zimnym i ponurym, pomimo czerwonych tapet, sprzętów z orzechowego drzewa, nabierających w sztucznem oświetleniu odcieni złotawych. Siedząc naprzeciw milczącego starca, młoda kobieta traciła zwykłą swą swobodę, wzdychała do ciszy własnego domowego ogniska, wykolejona z codziennych zajęć swych i przyzwyczajeń, znużona popadała w apatyę, z której się otrząsnąć nie była w stanie, niezdolna zdobyć się na uprzejmość, któraby zażegnała zły humor starego. Musiała zresztą mieć też gorączkę, bo ją dłonie paliły, a ociężałe powieki opadały na znużone oczy.
Z obojętnością patrzała na odchodzącego don Piana, który nie raczył nawet powiedzieć jej „dobranoc“ i poszła na górę, do mieszkania chorego. Stefan potniał, wypiwszy gorące ziółka, które mu Hortensya podała. Stękał. Marya napoiła go orszadą, otarła mu z potu czoło, a ujmując za gorącą i wilgotną rękę, doznała fizycznego wstrętu, wywołanego rozgorączkowaną twarzą i gorączkowym oddechem chorego.
Szukała wypoczynku, leżąc na otomanie, w salonie lecz sen nie kleił powiek, a znużenie zwiększało się wraz ze zdenerwowaniem.
— Po com tu przyszła? — wymawiała sobie, a zmiana miejsca, sąsiedztwo chorego i czerwone światło lampy, nie dawały jej zasnąć. Dwa razy Stefan budził się jęcząc, a ona zamiast budzić śpiącą w przyległym pokoju Hortensyę, wstawała sama i podając mu chłodzący napój, doznawała ciągle moralnego i fizycznego wstrętu do chorego.
Smutna, przybita, zniechęcona, modliła się gorąco, by Stefan wyzdrowiał jak najprędzej, pragnąc rozchorować się sama, byle mieć pretekst opuszczenia tego domu i nie wrócenia tu już nigdy... nigdy...

III.

Stan taki trwał bez zmiany, przez tydzień cały. Don Piane wstawał co rana rozkapryszony, a dzień spędzał, podlegając naprzemian synowej lub Serafinie.
Ojciec i syn mieli sporo parobków, lecz ci, jesienią, zwłaszcza, pozostawali na pastwiskach, rzadko kiedy ukazując się w pańskim domu.
Rozległe dobra rodziny Arca składały się z pastwisk „tancas“, na których utrzymywali własne stada lub które wydzierżawiali. Mało tam jednak było zabudowań i uprzednio, przy znacznej liczbie służby, dom pański, pełen bywał ludzi, nie gaszono ognia w piecach, w której wypiekały się chleby. Po śmierci jednak Karola i usunięciu się na pustelnicze, chociaż w pobliżu ojcowskiego domu, życie Sylewstry, obszerny dom zapadł w ciszę osamotnienia, pełnego jakichś niewypłakanych smutków, niedopowiedzianych tajemnic, nieokreślonych lęków, zaledwie spłoszonych krokami nielicznych służących, szczekaniem psów faworytów, miauczeniem ulubieńców kotów.
Zwykle don Stefano załatwiał interesy w kancelaryi, na parterze, poczem interesanci wchodzili na chwilę do sali jadalnej powitać don Piana i pogawędzić ze starym.
Po tygodniu Marya, chcąc nie chcąc, objęła rządy domu i przezwyciężając żale swe, wstręty, smutek, tęsknotę i fizyczne znużenie i osłabienie, znosiła mężnie przykrości nowego życia, a zwłaszcza wyraźną niechęć i impertynenckie zachowanie się rozpuszczonej służby. Zaledwie pod wieczór udawało się jej wymknąć na krótką chwilę, do siebie, zaczerpnąć sił w tkliwych i pełnych czułości słowach ojca, w pieszczotach ulubionego swego kotka.
Wracając raz do domu teścia i szwagra, odprowadzana przez Larentę, Marya spotkała Serafinę, kryjącą coś pod fartuchem.
Nazajutrz Larenta wytłomaczyła jej zagadkę:
— Serafina szła do siebie, a pod fartuchem wynosiła, ot taki, kawał sera.
— Skąd to wiesz?.
— Widziałam i słyszałam na własne uszy, przechodząc koło ich chaty, — odrzekła spokojnie stara sługa, posiadająca w wysokim stopniu, talent podpatrywania i podsłuchiwania, na swoje i nie na swoje conto.
— Trzeba temu zaradzić, — postanowiła Marya.
Nazajutrz Stefan wstał z łóżka, było mu lepiej i optymista lekarz pocieszającą stawił diagnozę:
— Posłuchaj donna Maryo! Don Stene miał złośliwą febrę, pozostało mu osłabienie i zaburzenia żołądkowe. Jeśliby się był przystosował do moich przepisów, przeszłoby mu to szybko i bez śladu, lecz don Stene drwi z nauki i jej przedstawicieli. Konna jazda, polowanie, narażenie się na słoty i chłody nocne, okrasa, — tu zrobił wymowny ruch wychylonego kielicha, a Marya uśmiechnęła się mimowoli i nie bez pewnych wyrzutów sumienia, za niewczesną swą gościnność, przypominając wyborne, muszkatowe wino, jakiem szwagra uraczyła, — spowodowały recydywę, dostał przytem gastrycznej gorączki. Wyszedł z niej szczęśliwie tym razem, wyskrobał się, nie ma co mówić,, lecz... zwróć uwagę pani na porę roku. Rozpoczynają się chłody... Ś-ty Marcin za pasem... Czy mię rozumiesz, donna Maryo?
— Rozumiem, — odrzekła kobieta, starając się połapać z myślami.
— Ha! polecam go więc twej pieczy, donna Maryo! Niech się stosuje do przepisów moich, a wszystko dobrze pójdzie.
Marya tegoż samego dnia, rozmowę swą z lekarzem powtórzyła Stefanowi, który zasiadł do pisania listów w swym pokoju.
Schudł był strasznie, oczy mu zapadły, podbite aż na skronie zachodzącymi sińcami. Ręka, trzymająca pióro, drżała a trupi jego wygląd budził w Maryi wstręt, który z trudnością pokonać mogła. Zdjęła ją jednak litość na widok tych rąk drżących, przezroczystych niemal, niezdolnych utrzymać lekkiego pióra.
— Dość pisania! — upominała go łagodnie, — męczysz się nadto, a interesanci wiedzą przecie jak ciężko chorowałeś. Poczekają. Spocznij.
Przestał pisać, gryząc w milczeniu obsadkę od pióra.
— Zostaw to, — namawiała go łagodnie, odsuwając papier i kałamarz.
Nie zaprzeczał, nie czynił najlżejszego poruszenia, wsparł tylko na dłoni chylące się czoło. Wyjęła mu z ręki pióro i cały przybór do pisania wyniosła do salonu, stawiając natomiast przed chorym pudełko z proszkami, szklankę wody i srebrną łyżkę.
Stefan skrzywił się niechętnie. Chcąc odwrócić jego uwagę i zająć go, poczęła:
— Mam ci coś do powiedzenia, słuchaj.
Iskra życia ożywiła mu spojrzenie, którego nie odrywał od rąk jej przyprawiających mu lekarstwo.
Opowiadała mu zajście z Serafiną i ukradzionym serem, jednocześnie maczała w wodzie opłatek, rozkładała go na swej białej dłoni, wsypała chinę, a zwijając starannie brzegi przemokłego opłatka, podała go na łyżce srebrnej.
Zarumienił się, słuchając o nadużyciach służącej, i ani się spostrzegł, jak przełknął proszek, zapijając dwoma pełnemi łykami wody.
— Wnoszę, — mówiła Marya, sprzątając pudełko z lekarstwem, wodę i łyżkę, — że nawet twój ojciec nie zezwoliłby na podobne, nadużycia.
— O! ojciec mój! ojciec! — westchnął Stefan i zamilkł.
Po chwili namówiła go zejść do ogrodu. Popołudnie pogodne było, ciepłe. W sali jadalnej siedział don Piane, z gazetą w ręku, i obu kotami na kolanach.
W kąpiącym się w słonecznych promieniach ogrodzie, kędy kury i ptactwo domowe wygnane na folwarczny dziedziniec, przez Maryę nie miało już wstępu. Świeżo było i pogodnie.
Don Piane chciał towarzyszyć synowi i upierał się iść pod wierzby.
I znów się Maryi przypomniały wiersze męża, imię jej kwieciem wypisane na przezroczu wody... Don Piane, uderzając zawzięcie kijem po pniu wierzby, strącał z niej deszcze liści pożółkłych, Stefan uparte zachowywał milczenie. Marya sądziła, że się zatopił w wspomnieniach dzieciństwa, młodości, wspólnych z bratem zabaw i marzeń... w tem młody człowiek zagadnął ojca najprozaiczniej pod słońcem, opowiadając mu o nadużyciach sług i kradzieży Serafiny.
— Kto ci znosi te plotki! — oburzył się stary, z zaciętością okładając kijem pień pochylonej nad wodą wierzby.
Młoda kobieta zarumieniła się, obrażona, lecz zmilczała, a widząc, że się Stefan niecierpliwi i unosi, jęła go uspakajać łagodnie:
— Daj spokój! zaszkodzi ci to! Uspokój się!
— W głosie jej była macierzyńska powaga i pieszczota, którą chory odczuł, uspakajając się już za dotknięciem czarodziejskiej laski. Zadumał się. Słychać jeno było świegot sikory i suche uderzenia kija don Piana, odskakujące od kory wierzby. Sama Marya nie ośmielała się oznajmić mu, że teraz gdy wraca do zdrowia, zamierza odejść do siebie; nie chciała rzucić go na pastwę kaprysów don Piana, mściwości rozzłoszczonych służących. Trzeciego dnia Stefan otrząsł się z apatyi, wyrażając życzenie.
— Możebyśmy się przeszli w pole. Trzeba będzie jednak iść pomału, dotrzymując kroku ojcu.
— Iść w pole! — pomyślała Marya.
— Dobrze więc, idziemy! — ozwał się Stefan około jedenastej gdy don Piane, odczytał na ostatecznej ostatniej stronnicy dziennika, ostatnie ogłoszenia.
— Idziemy, czy nie idziemy popołudniu, na przechadzkę?
— Gdzie? — spytała Marya.
— Wszak ci już mówiłem Maryo, ty, ojciec i ja, pójdziemy razem zwiedzić winnice.
— Jakto i ja? — spytała.
— Naturalnie, któżby inny miał nam towarzyszyć.
Don Piane na tę chwilę był w dobrem usposobieniu, przystał chętnie na propozycyę syna.
Po obiedzie Marya udała się do rodzinnego gniazda, by zasięgnąć rady swych rodziców. Donna Maurycya zdziwiła się uczynioną córce propozycyą, lecz, lubiąca się we wszystkie sprawy mieszać Larenta, zabrała glos decydujący.
— Czemuby nasza panienka nie miała im towarzyszyć. Niech Serafina pęknie ze złości. Zresztą przechadzka wyjdzie na zdrowie.
— Komu? Serafinie?
— A! nie! Panience, donna Maryo!
Marya wahała się jeszcze, lecz wracając do domu teścia i szwagra, zastała obu gotowych do wyjścia, na nią tylko czekali. I tak, po raz pierwszy, ku niemałemu zdziwieniu sąsiadów, cała rodzina Arca, ukazała się razem na głównej ulicy wioski.
— Trzy rudery, zapowiedź blizkiej i niechybnej ruiny, myślał złośliwy adwokat, wygrzewając się na słońcu, pod kościelnym murem.
Josto, towarzyszący swemu panu, połyskujący w słońcu, podjął głowę, warcząc na adwokata.
— Pomyślnej przechadzki! — zawołał ten ostatni uprzejmie, pokazując z poza płotu oczy niebieskie i starannie wygoloną brodę. — Don Stene wyzdrowiał! Cieszę się i winszuję!
— Dziękuję! — odrzekł Stefan.
— A niech cię, — zamruczał don Piane.
Szli dalej, pomału, zatrzymując się często, rzadkie zamieniając słowa o rzeczach zresztą obojętnych i błahych.
Przy powrocie do domu, Marya, widząc Stefana mniej bladym i ożywionym przechadzką, zdecydowała się oznajmić mu, że dziś wieczorem jeszcze, zamierza wrócić do rodziców.
Szli pomału i w milczeniu, wszyscy troje znużeni przechadzką.
Powietrze było niezrównanie czyste, rzadką odznaczało się przezroczystością. W głębi drogi, ponad opasującemi ją murami, na szafirach horyzontu, ciągnęły się pasma różowawe, blado-koralowe, nienaruszające, owszem, podnoszące błękit nieba i rzucające różowe odbłyski na marmurowe szczyty gór odległych. Bawoły, odrzynały się wyraźnie od tła błękitnego, a przez wytworne gałązki granatów, pokrytych błyszczącym, ciemno-zielonym liściem i purpurowym owocem, przeświecało słońce złote.
Na tle tem niezrównanem, rysowała się przy drodze postać chłopca, górala, bawołów tych pastuszka, postać drobna, ciemna w powodzi światła, błękitów, zieleni, odbita niby nieruchoma sylwetka na marmurowem tle dalekiej góry. Nad głową chłopca niby wykutą z bronzu, grubemi kędziorami włosów, chmurka różowa tworzyła purpurową, królewską aureolę, a gruby i wysoki kij, o który owczarczyk się opierał, zdawał się przerzynać błękit horyzontu czarnej kolumny linią.
Don Piane przystanął i podnosząc głowę, spytał chłopca:
— Czyje to bawoły?
— A juści nasze! — odrzekł, a głos jego rozległ się po pustej drodze.
— A ty kto jesteś?
— Syn mego ojca.
— Jakże na imię twemu ojcu, — zawołał chrapliwym głosem don Piane.
— Szymon Sacco Vuoto, (worek bezdenny) — odparł pytany.
Don Piane wdał się w rozmowę z chłopcem, a tymczasem Marya, stojąc ze Stefanem opodal, wskazała mu dłonią gałęź granatu.
— Uderz po niej! Strąć owoc. Dojrzały.
Wzniósł kij, nie dosięgnął.
— Nie dosięgnę, zresztą byłoby to kradzieżą, cudze, — zauważył, uśmiechając się.
— O! — ciągnęła Marya, z prostotą i jak gdyby o tem właśnie była mowa, nie spuszczając z oczu pokrytej soczystym owocem gałęzi, wszak dziś wieczorem wrócę do domu?
— Jakto? co? — zagadnął Stefan, zdziwiony zwracając się ku niej żywo. Czy to w odbłysku nieba spłonął tak cały?
— A tak, wrócę do siebie, bom ci już niepotrzebna.
— Potrzebnaś mi, potrzebna! — zawołał, uderzając kijem po kępie winnych latorośli.
— Ależ nie... zdrów już jesteś!
— Ja... zdrów... — począł i zaciął się i nie słuchając co mu Marya mówiła, myślał, że jeśli kiedy, to teraz, w chwili tej i miejscu, nastręcza mu się okazya, wyznania tego, co od dni trzech, z powrotem sił i zdrowia, nurtuje mu w duszy. Ha! don Piane zbliżał się już ku nim chwiejnym krokiem.
— Wyzdrowiałem, — rzekł z pewną goryczą Stefan, — lecz co najmniej do jutra, mogłabyś pozostać.
— Nie mogę.
— Powinnaś! Nie draźń mię. Mam do pomówienia z tobą, dziś jeszcze, dziś wieczorem, skoro się ojciec położy. Zostaniesz?
Marya nie odpowiedziała. Tyle było tak gorącego nalegania w jego głosie, tak był spłoniony, a zdawał się zmieszany, że po raz wtóry od owego wieczoru, gdy ją odwiedził, Marya miała przeczucie o co mu idzie. Strwożyła się.
Wpatrzeni w dalekie horyzonty, w wieczór pogodny, którego blaski odbijały się o okalające drogę mury, o skał ułamki, szli dalej w milczeniu.
Josto biegł przed nimi, chwilami znikał im z oczu, węszył, wracał, skakał dokoła nich, znów odbiegał.
Gdy wchodzili do wsi, ciemniało. Niebo chmurzyło się sinemi chmurkami, a ulica, łącząca się z drogą, wyglądała jak wstążka rzucona na pożółkłe trawy.
— Więc? — spytała Marya, zwracając się do tego samego przedmiotu, — zdecydowane?
— Wróćmy do domu, — odrzekł chłodno.
Znów milczeli, dopiero gdy młoda kobieta mijać miała ogród rodzicielskiego domu, zwróciła się do don Piana i zagadnęła spokojnie, lecz stanowczo.
— Wytłomaczylibyście synowi, że mu już nie jestem potrzebną. Wyzdrowiał, nie potrzebuje pielęgnowania, a niechce bym wracała do siebie.
Don Piane czuł się bardzo zmęczonym; przechadzka go ‘wyczerpała. Chwiał się na nogach, a ze starczym uporem, odpychał ramię pragnącej podtrzymać go, synowej.
— Czemu nie ma chcieć, powinien chcieć, — mówił wzgardliwie, — wszak zbliżamy się do twego domu.
— Mamy go przed sobą, — ozwał się Stefan, przypominając sobie jak się był zatrzymał w tem miejscu, w nocy, przed kilku dniami, zasłuchany w zwodnicze szepty strumienia. Miał iść dalej, Marya jednak zatrzymała się, chcąc go pożegnać.
— Żartujesz! — zawołał. — Wracajmy do nas. Jutro zrobisz, jak zechcesz, ale dziś wrócić z nami musisz; raz, że nie powinnaś pozostawić nas samych, powtóre, co powiedzą sługi... gotowe pomyśleć, żeśmy się na przechadzce posprzeczali.
Marya stała zamyślona, wahając się. Po chwili zwróciła się do teścia.
— A wy... co na to?
— Ja? Mnie co do tego? chcesz, idź z nami, nie chcesz, pozostań tu.
— Bardzoście się zmęczyli?
— Wcale nie, — odparł, prostując się.
— Oho! — uśmiechnął się Stefan, — ojciec ledwie się na nogach trzyma.
Maryi mignęła myśl śmiała. Wzniósłszy oczy, spostrzegła, że ją wyprzedził Stefan.
— Wejdziem na chwilę do ciebie, — mówił, — ojciec odpocznie, a my zdecydujemy czy wrócisz dziś do nas, chociażby tylko na wieczerzę. Pójdźmy ojcze! Oprzyj się na mem ramieniu.
Ujął ojca pod ramię, lecz don Piane, czerwieniąc się cały i irytując, opierał mu.
— Po co? po co? wcale wchodzić niechcę... zmęczony nie jestem... pójdę do siebie, prosto, do własnego domu...
— Ależ ojcze! — perswadował mu Stefan, — od — poczniemy... chwilę tylko... odpoczniemy.
Upierającego się pociągał za sobą.
Marya szła za nimi zmieszana, lecz uszczęśliwiona takim obrotem rzeczy. Stefan otworzył drzwi do przedpokoju i wciągając niemal ojca, przypominał sobie, jak mu Larenta kazała czekać, w przyległej, tkackiemi krośnami zastawionej izbie.
— Mamo! mamo! — wołała Marya, u chylając drzwi do kuchni.
Donna Maurycya ukazała się w drzwiach jadalni i spostrzegłszy don Stefana, ściągnęła gniewnie brwi. Czego tu szuka, w jej domu?
Don Piane, który w głębi serca bał się zawsze energicznej tej i z energii znanej kobiety, zaląkł się okropnie.
Jednocześnie Mimia, śliczna szara kotka, dostrzegłszy Josto, obwąchującego tkackie krośna, napuszyła się, do walki gotowa. Po chwili śmignęła około nóg swej pani, kryjąc się ostrożnie za drzwiami.
— Spotkanie niezbyt przyjacielskie, — pomyślał sobie Stefan, uśmiechając się z drwiącem pobłażaniem, a głośno powitał panią domu.
— Dobry wieczór, donno Maurycyo! Wracamy z dalekiej przechadzki, ojciec strasznie się zmęczył, zaszliśmy odpocząć i dowiedzieć się, czy doprawdy Marya ma nas opuścić w połowie drogi?
Żartował, lecz donna Maurycya cofała się sztywna, milcząca, nie zdobywszy się nawet na powitanie.
— Siadajcie, siadajcie proszę, — mówiła Marya, przysuwając krzesła, zmieszana i zasmucona nieuprzejmością swej matki, złym humorem don Piana. Sam Stefan zdawał się zachowywać swobodę i dobry humor. Posadził ojca na kanapie i siadając sam obok, zawołał śmiejąc się jak rozbawione dziecko:
— Tak donna Maurycyo! — prześlicznąśmy mieli przechadzkę.
Donnę Marycyę nie łatwo było rozbroić. Nie rozchmurzając czoła, grubym głosem, rozkazała córce, ukazując psa.
— Maryo! wyprowadź tę bestyę, a to mi jeszcze poźre Mimię.
— Pójdź, pójdź Josto, — wołała Marya, lecz pies wołaniu nieposłuszny, czatował na kryjącego się poza drzwiami kota. Marya musiała wywlec Josta za obrożę do sieni, polecając go straży zdziwionej i z uchem już u drzwi Larenty.
— Gdzie ojciec, — pytała służącej. — Pójdź, poszukaj pana zaraz. Marya zamknęła drzwi za sobą.
— Slicznąśmy mieli przechadzkę, — ciągnął don Stene, nie zważając na to, co zaszło. Donna Maurycya zapalała świece, w starożytnych, na komodzie stojących, świecznikach. Don Piane blady, zmęczony, wylękły, nie podnosił oczu, opuszczony na kanapę, na której go syn posadził. Marya przysunęła sobie do kanapy taburet.
— Śliczną, — powtórzyła nieśmiało i unikając wzroku swej matki. — Nie było ani za zimno, ani za gorąco. Widok stamtąd prześliczny. Oddawna tam nie chodziłam...
— Przechadzka posłużyła ci, — zauważył Stefan, przypatrując się jej w świetle świec zapalonych. — Oddawna nie widziałem cię tak różową...
— Od dawna? — mruknęła sarkastycznie donna Maurycya, — od dziewięciu dni głupiec ten, trzyma ją jak na uwięzi, — dodała jeszcze ciszej.
Rozmowa rwała się. Zdaleka dochodziły szmery wioski, drzew, wody, młyńskiego koła terkoty. Świece, pryskając nieco, rozlewały światło w obszernej, surowej, zwykle ponurej komnacie.
Stefan śmiał się bez powodu i racyi, jak dziecko. Może skrywał też zmieszanie, może bawiła go nowość sytuacyi, nerwy miał podniesione. Długa przechadzka. Budzenie się sił żywotnych, podniecało go, upajało.
— Co ci, ojcze! — pytał starego. — Osłabłeś? Maryo! czybyś nie miała jeszcze tego wybornego wina, którem mię onegdaj ugaszczałaś?
Uśmiechał się i okiem mrugał.
— Przyznam się, pani, donno Maurycyo! — ciągnął z dobrze udaną, jeśli udaną była, swobodą, — żem drogo zapłacił poczęstunek bratowej! Ha! wina nie moja, a córki waszej!
— Dlaczego mojej córki? — chłodno spytała donna Maurycya.
— Częstowała mię, a wino było topazowe, wystałe jak oliwa, jak miód słodkie. Sądziłem, że żartuje i chciałem dotrzymać placu...
— Ja? ja mam być wszystkiemu winna, nie piłbyś, gdybyś nie chciał, — broniła się Marya i zwracając się do don Piana, chcąc go wciągnąć do rozmowy, pytała:
— Wszak prawda?
Don Piane rozchmurzył naraz czoło. Wyglądał rozpromieniony. Od chwil kilku szara kotka Mimia, ośmielona nieobecnością wyżła, wysuwała z po za drzwi przymkniętych pyszczek różowy, wąsaty, łebek szary, aksamitny, pod którym połyskiwały zwężające się i rozszerzające pionowo, przezroczyste źrenice.
Widok Mimii zatarł złe wrażenie. Don Piane zapomniał o gniewie, dąsach, strachu i jednego tylko pragnął, mieć ją, tę śliczności kotkę, na kolanach, pod ręką, przesuwać dłoń po jej lśniącem, aksamitnem futerku... Wtem, w sieniach, u drzwi, zaszczekał wyżeł i Mimia schowała się z szybkością błyskawicy.
— Ciszej Josto! — zawołała Marya, wstając z miejsca i chcąc uciszyć psa, otworzyła drzwi, od których śmignęły jednocześnie: ogon wyżła i zielona spódnica Larenty.
Zaczęła wabić kotka.
— Mimio! ślicznotko! kwiatku mój! — wołała.
Mimia wysuwała swawolnie łapkę, lecz chowała się szybko, gdy ją Marya chciała złowić.
— Mimi! Mimi! bądź grzeczna! Pokaż co umiesz! — upominała młoda kobieta.
Ukazał się pyszczek różowy, z przyzroczystemi, jak szpileczki ostrymi zębami.
— Złów ją teraz, — szepnął don Piane.
Złowiła ją teraz i całą drżącą, z wystraszonemi oczyma, co, zmącone strachem, zdawały się gasnąć, z najeżoną szerścią, podawała ją teściowi.
— Mamy ją, — mówiła z uśmiechem do uradowanego staruszka.
W tejże chwili wszedł do pokoju don Konstanty Arthebella, ojciec Maryi. Wszedł uśmiechnięty, uprzejmie witając gości. Stefan przestał się śmiać, powstał z uszanowaniem z miejsca.
— Nie wstawaj! nie trudź się! — uśmiechał się don Arthebella, do młodego człowieka, skłaniając się przed don Pianem.
Ojciec Maryi miał w sobie coś szlachetnego i wykwintnego. Córka doń była podobna. Mógł mieć lat z pięćdziesiąt, wysoki był i szczupły, twarz miał podłużną i świeżą, jeszcze pomimo długiej, siwej już, rozdwojonej brody. Wygląd miał czerstwy, wszystko świadczyło w nim o szlacheckiem jego pochodzeniu. Nosił się też z pańska, tylko kołnierz od koszuli niekrochmalonej, podtrzymywał dużą chustką, czarną, jedwabną, wiązaną na sposób staroświecki, jak wiązano za pierwszego cesarstwa. Samem swem wejściem rozproszył panujące pomiędzy towarzystwem zakłopotanie. Stefan spoważniał, a donna Maurycya odkrochmaliła się z uprzedniej sztywności.
Był czas, przed laty, kiedy się don Piane przyjaźnił z don Constantine’m — tak bowiem męża śpieszczając, nazywała donna Maurycya. Teraz, od lat trzech, nie zamienili z sobą słowa. Arthabella powitał jednak starego Piane, jak gdyby nic nigdy nie zaszło.
— Jak się masz, Piane Arca?
— Chodziłem dziś bardzo wiele. Młodzi pociągnęli mię z sobą w pole, — odrzekł stary, gładząc Mimię, co się już z nim oswajała i chwytała łapką błyszczące guziczki jego aksamitnej kamizelki.
— Posłuży ci to na zdrowie.
— Kto wie! Zmęczyłem się okropnie.
Mówił to bezdźwięcznym głosem, jak gdyby w tej chwili odczuwał istotnie brzemię całego swego życia. Po chwili zmienił głos i przedmiot rozmowy.
— W winnicy Piotra Farina zielono, dotąd. Wyobraź sobie, gałęzie dzikie obcięli i wyrzucili na drogę, zamiast na paszę oddać owcom, jak to się zwykle czyni.
— Prawda. Zauważyłem to dziś rano, przechodząc tamtędy i mówiłem nawet o tem z właścicielem winnicy, Piotrem Farina. Mówił mi, że jakiś cudzoziemiec odradzał mu wpuszczać owce do winnicy.
— Egipcyanin chyba mógł coś podobnego wymyślić, — zawołał don Piane, strącając łapki kotki, której po guzikach, zachciało się bawić z brodą starego. — Co owce szkodzić mogą? Obrywają gałązki delikatnie. Nigdy nie słyszałem, aby po dokonanem winobraniu, wpuszczone do winnicy owce, szkodę przyczyniły.
— Wytłómacz to młokosom. U nich każda nowość popłatna.
Tymczasem Stefan zbliżył się do donny Maurycyi.
— Mąż pani, wygląda młodziej ode mnie. Niedawno, miesiąc temu może, widziałem jak konno, wpław zjeżdżał w rzekę wezbraną i wzburzoną. Ją bym się nie ośmielił. Don Constantine, niby nic; spiął konia ostrogami, raz, dwa i był już na przeciwnym brzegu. Zazdroszczę mu jego zwinności.
Marya, śledząc z boku swą matkę, dojrzała wreszcie uśmiech na ustach donny Maurycyi. Stefan trafił w słabą jej żyłkę, tak jak Marya, schlebiając fantazyom don Pana. Następstwem wszystkich tych manewrów Stefana, było, że pogodził don Piana z donną Maurycyą, a Marya nie mogła odrzucić zaproszeń teścia i udała się z nim i ze Stefanem do casa d’Arca.
Po wieczerzy, młody człowiek wzniósł wzrok na bratowę i zauważył około ust jej, znany sobie wyraz smutku i surowości. Zdawała się przytem bardzo zmęczoną. Przeląkł się. Jakże umiała panować nad sobą! Wszak przez dzień cały zdawała się wesołą i swobodną.
Spojrzał na zegar. Wskazówki zbliżały się do dziewiątej.
— Mam jeszcze kwadrans czasu, — myślał, — o dziewiątej...
Włożył zegarek do kieszonki kamizelki i przypatrując się Maryi baczniej, dostrzegł zmarszczkę na jej czole. Dreszcz go przebiegł. Niepokój szarpnął mu serce. Wstał z miejsca.
— Chodź-że ze mną do mego saloniku, — przemówił szybko, bojąc się odmowy, — mam ci coś powiedzieć.
Wróciwszy do zajmowanych przez się pokojów, w oczekiwaniu Maryi, wyszedł na balkon z papierosem w ustach. Noc była świeża i jasna. Sklepienie nieba szaro przeźroczyste, bielało u skraju horyzontu.
Na południowej stronie droga mleczna zdawała się pasmem, światłem podszytych obłoków. Dalej gwiazdy mrugały złote na głębi szafirów nocnych. Nie było widać nic, prócz tych gwiazd jasnych i nic nie było słychać w ciszy nocnej, tak dalece, że Stefan słyszał tik-tak swego zegarka — o mało nie słyszał własnego serca bicia... a może gwiazdy to wybijały godziny, minuty swych wieczystych, po lazurowych przestrzeniach, wędrówek.
Marya nie przychodziła.
Po długiej chwili, Stefan zauważył, że mu zgasł papieros; to go przywołało do rzeczywistości. Odwrócił się i ujrzał Maryę. Przed chwilą doczekać się jej nie mógł, teraz zdawało mu się, że przyszła zawcześnie... jakże jej powie, to co chce powiedzieć?
— Siądź, proszę, — rzekł przysuwając jej fotel.
Usiadła chłodna, milcząca, zrezygnowana rzekłbyś. Stefan nie patrzył na nią onieśmielony, plecami oparty o balustradę balkonu, odrzynając się czarną sylwetką na przezroczystem tle nocy, twarzą zwrócony do palącej się w salonie lampy, bledszy był, niż kiedykolwiek.
— Doprawdy, — począł, uśmiechając się z przymusem i starannie strząsając popiół z papierosa, — doprawdy, wyglądasz dziś nieprzystępnie, lecz chociaż mię nie ośmielasz, powiem ci, co mam na sercu. Nie odpowiadaj mi... ani słówkiem... jeślibyś mi odpowiedziała dziś wieczorem, czułbym się zgubionym. Trzeba, żebyś się nad odpowiedzią namyśliła, zastanowiła dobrze. — Tu Marya, niezbyt zdziwiona może, to przedmową, uśmiechnęła się ironicznie. — Tak, — powtórzył, — trzeba, żebyś się zastanowiła nad wszystkiem i rzeczy brała po ludzku. Bezwątpienia domyśliłaś się, czemu tak mi się chciałć pójść dziś na spacer, w pole. Zgadłaś, prawda?
— Wszak prosiłeś przed chwilą, bym nie odpowiadała, — odrzekła z półuśmiechem.
— Tak, ale na to tylko, co ci potem powiem.
— W każdym razie przypuszczam, że chcesz, bym była najzupełniej szczerą?
— Wierzę, że nie potrafiłabyś być nieszczerą.
— Dziękuję ci. Więc — mówiła, nie podnosząc spuszczonej głowy, lecz patrząc nań z ukosa, — nie więcej ci się chciało spaceru niż mnie. Ułożyłeś to wszystko, by wywieść nas w pole — swego ojca i mnie, aby nas widziano wszystkich troje razem...
— Po części tak.
— Po części. Inne jeszcze miałeś cele. Ułożyłeś sobie, że zaciągniesz do nas swego ojca, chcąc go pogodzić....
— Z twoją matką...
— Z mamą i z ojcem moim...
— Z twoją matką, — powtórzył, a po chwili nowy zapalając papieros, spytał: — To były środki, którymi się posługiwałem, a cel?
— Tego się nie domyślam, — odrzekła.
Nieprawdę mówiła. Domyślała się doskonale, o czem świadczył aż nadto, zasępiony i surowy wyraz jej twarzy, a że Stefan milczał, zapalając gasnący co chwila papieros, ciagnęła chłodno i tak, jak gdyby chciała wyprowadzić go z zakłopotania:
— Jeśli celem twym było zatrzymać mię tu dłużej, przerachowałeś się. Odejdę, boś już wyzdrowiał i niewiele ci tu pomódz mogę, zwłaszcza wobec tych dwóch os, co tu u was i wami rządzą. Sądzisz, że niewiem oszczerstw, jakie już na mnie sieją po okolicy?
— Co, co powiedzieć mogły? — zawołał, prostując się i brwi ściągając, a widząc, że się Marya czerwieni, nalegał.
— Chcę wiedzieć, natychmiast, słyszysz? natychmiast chcę wiedzieć.
— O tem pomówimy później, teraz...
— Teraz, — zawołał, — masz racyę, wróćmy do rzeczy. Wiem, że rozumiesz półsłówka. Pozwól mi przytoczyć przykład. Jeślibyś, W czasie śmierci Karola — Marya pochyliła nizko głowę, — jeślibyś była tu, z nami, na należnem ci miejscu i stanowisku, wszak pozostałabyś i nadal?
— Zapewne... stało się jednak inaczej. Właśnie teraz pozostać nie mogę dlatego, żeście mię wówczas nie chcieli...
Przy gorzkich tych słowach zerwał się glos dumnej i skrzywdzonej kobiety. Teraz Stefan wybuchnął uniesiony namiętnością, gotów wszystko poświęcić, byle okupić krzywdy stare.
— Teraz cię chcemy! Ja cię chcę, pragnę...
Zbladła, lecz młody człowiek nie widział tego i ciągnął dalej, glos naginając do błagalnej prośby.
— Pragnę cię, Maryo i jeślibyś mię wysłuchała, całem mem życiem starałbym się odkupić uczynioną ci krzywdę... Nie odpowiadaj mi, nie odpowiadaj. Odmówiłabyś, lecz zastanów się, pomyśl... I nie obrażaj się, że ci to teraz, tu, mówię i wspominam o krzywd wynagrodzeniu... Chcę, abyś była szczęśliwa, tak szczęśliwa, byś zapomnieć mogła przeszłość całą. Lecz nie dlatego tylko cię pragnę. Pragnę, bo cię kocham, jak pokochałbym cię oddawna, gdybym cię znał dawniej...
— I sądzisz...
Przerwał jej.
— Nic nie sądzę, nie odpowiadaj mi jeszcze. Wiem wszystko, co mi powiedzieć możesz, lecz i to wiem, że życie masz przed sobą długie jeszcze, żeś tak młoda, tak bardzo młoda! Wiele też lat mieć możesz?
— Dwadzieścia pięć.
— Dwadzieścia pięć! Za rok, za dwa zapomnisz, o tem co minęło, bolało. Pocieszysz się, żyć zapragniesz. Nie wstrząsaj głową Maryo! Znam życie lepiej, niż ty. Jeśli chcesz, poczekam i wówczas dopiero... Pewien jestem, że jeśliby mąż twój mógł wskrzesnąć na chwilę, radziłby ci z całego serca, przyjąć szczęście, którego ci dać nie mógł. Jeśli cię prawdziwie kochał...
— Pozostawmy zmarłych w pokoju, — przerwała chłodno Marya.
— Kochałem mego brata nadewszystko, milszym mi był od ojca! — zawołał Stefan, zbliżając się i opierając otwartą dłoń na stole. — Nie sądzę jednak, bym jego pamięci uwłaczał tem, żem cię teraz pokochał. Jeśli cię Karol prawdziwie kochał, o czem nie wątpię, jeśli po zgonie duch żyje i zajmuje się sprawami doczesnemi, to pragnie dziś przedewszystkiem twego szczęścia, spokojnej dla cię przyszłości. Nie mam-że racyi? Nie uwłaczam jego pamięci, owszem, czczę ją, gdy mówię ci i na wszystko, co ci drogie, zaklinam: Maryo! takeś młoda, zapomnisz, pocieszysz się z czasem, pokochasz... czemużbyś mnie, brata Karola, pokochać nie miała? Cóż ci powiedzieć jeszcze mogę?
— Nie mówmy o tem, — powtórzyła Marya i powstając z miejsca, spytała. — Miałżebyś mi jeszcze co do powiedzenia?
Czy miał jej jeszcze co do powiedzenia? Zapatrzył się w nią. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękną i szlachetną. Chciałby przed nią swe serce otworzyć do głębi, wypowiedzieć trawiące go pragnienie, chciał mieć białe jej delikatne ręce w swych dłoniach, usta przy ustach, ale i duszy jej, całej jej duszy pragnął. Chciałby to jej wyrazić bez słów, tuląc ją do serca, tam pod białawym szlakiem drogi mlecznej, wobec gwiazd złotych, mrugających na bezdennych szafirach nieboskłonów..
Lecz wymykała mu się, oddalała od niego, pomiędzy nimi stawało widmo zmarłego, serce mroziło obojgu i kobieta, wzdrygnęłaby się nieodwołalnym wstrętem, jeśliby dziś ten, żyjący, tknąć ją śmiał końcem palca! Wiedział to dobrze Stefan, pozostał też milczący i nieruchomy.
— Ponieważ zwolniłeś mię od odpowiedzi — mówiła Marya, — odchodzę. Połóż się też i spocznij, czuwannie zaszkodzić ci może. Dobrej nocy.
— Odchodziła. Stefan pozostał na miejscu, jak stał, z dłonią wspartą na stole, z utkwionym w ziemię wzrokiem.
— Zobaczymy się jeszcze jutro rano, zanim odejdę, — dorzuciła od progu. — Dobranoc.
— Dobranoc.
Stefan zapalił nowego papierosa i wrócił na balkon. Stracił nadzieję. Czuł bezdenną pustkę dokoła siebie i w samym sobie, niesmak wielki, zniechęcenie, to co czuł w pierwszych dniach, gdy po gorączce, wracał do zdrowia. Bolał go chłód Maryi. Miał nadzieję, że ją wzruszy, jego wielka i szczera miłość, ona zaś wyglądała obrażoną raczej, a tak obojętną, że nawet w słowa nie zwarła wzgardliwej odmowy. A może... może podobną była do innych, pospolitych kobiet, niemądrą, małoduszną, chytrą i podstępną, fałszywą, przesądami nasiąkłą? Pomylił się, jak przed Madonną bił przed nią czołem, miał ją za dobrą, rozumną, wspaniałomyślną. Zmyliła go jej pozorna wytworność! Tymczasem...
Dotknął dłonią zimnej balustrady balkonu, ochłonął, zrozumiał, że obrażony w męzkiej dumie, krzywdzi Maryę posądzeniem, niesłusznie oskarża. Owszem, milcząca ta odmowa, najlepiej o niej i o podniosłości uczuć jej świadczyła.
— Ja to jestem małoduszny! — myślał, przesuwając dłoń po; czole, czując niesmak i żal do samego siebie. — Nadtom pośpieszył... źle się tłomaczyłem.
Późno wrócił do pokoju. Wyjął z kieszeni zegarek. Wskazówki stanęły na dziewiątej, na chwili, kiedy wyznawał Maryi swą miłość. Stefan ulegając dziwnym jakimś przeczuciom, odczepił zegarek od dywizki, schował do biurka... niech stoi... dopóki nie wygra, nieszczęśliwie rozpoczętej kampanii.
Nazajutrz Marya była w ogrodzie ze wschodem słońca. Jesienny poranek świeży był i pogodny. Ziemia i mur zwilgły rosą, co się podnosiła mgłą lekką. Na szerokich liściach orzechowego drzewa perliły się krople białe i spływając wzdłuż gałęzi, spadały na ziemię brylantową w słońcu iskierką. Nad polem słały się mgły sine, a na ich tle rysowały się delikatne gałązki migdałowych krzaków o rzadkich już, różowawych i żółtych liściach. Zżółkłe drzewo brzoskwiniowe, w skośnych promieniach wschodzącego słońca zdawało się wystruganem ze złota, zdobnem szmaragdami i rubinami.
Marya, przez ścieżkę bramowaną krzakami róż i winnym krzewem, szła, prosto ku sadzawce. Wierzby zasłaniały wodę. Po za rozsypującym się w gruzy murem, ćwierkały polne koniki. Niebo było błękitne, powietrze chłodne, niezrównanej świeżości.
W przezroczu wody biegały złote, po przez splątane gałęzie wierzby wpadające w nią, słoneczne strzały.
Marya polubiła ten kątek ogrodu, schodziła tam co rano. Szmer wody, drzew i koników polnych ćwierkanie, przywodziły jej na pamięć wiersze męża, napawając tęsknotą za tem, co przeszło, a może i bezwiedną tęsknotę do tego, co ją w życiu spotkać jeszcze mogło.
Poranku tego, ogród, ostatnie roniąc wonie, ostatnie też piękności swe roztaczał w porannem słońcu, we wzmagającem się cieple, w oparach sinych, spowity w tajemniczy smętek jesieni, konających świateł, więdniejących i opadłych liści, pogody na odlocie, tego wszystkiego, co mówi i śpiewa! Spiesz się żyć i kochać, bo zima blizka.
Marya poranku tego, rozumiała wyraźniej, niż kiedy bądź nawoływania jesiennych uroków. I w jej sercu powstawały niewyraźne pragnienia, niby słońce, wyłaniające się z mgły chłodnej.
Dwadzieścia pięć lat zaledwie! A tyle już przecierpiała! Ostatnia jej tak straszna, z taką rezygnacyą znoszona boleść, nie byłaż okupem krótkich, jak sen wiosennego poranku, dni szczęścia. Zawsze w ciszy domowych swych ścian, przy warczeniu kołowrotka, motaniu przędzy na krośna, tak jak i wobec liści opadłych, unoszonych pędem w słońcu migocącego strumienia, czuła, bądź co bądź, podtrzymującą ją nadzieję. Byłże to głos Chrystusowy, przemawiający ze stronnic „Naśladowania“ obietnicami zaziemskiej szczęśliwości, czy zwodniczy głos młodości, dopominający się o optargane swe prawa, o należne sobie ziemskie szczęście?
Teraz w słoneczny ten, jesienny poranek, po nocy bezsennej, pełnej surowych postanowień, wzgardliwych odrzekań się, wznosząc twarz ku słońcu, perlistym rosom, lazurom czystym nieba, czuła całą szczerość miłości, jaką zapłonął dla niej Stefan Arca. Byłoż to spełnienie głuchych, w jej zbolałem sercu żyjących, bądź co bądź: nadziei, co ją podtrzymywały w rezygnacyi?
Stefan miał w oczach cały wyraz oczu Karola, czyż coś z tego ukochanego, nie żyło w nim, nie pozostało?
Marya zapatrzona w źwierciadło złoto-zielonkawe wody, wsłuchana w szmer strumienia, liści, w polnych koników ćwierkanie, powtarzała, słodkie wiersze:

„Kochaj i kochaj, przy kochaniu życie
Jest jako kwiecie, co podwaja woni,
Wówczas gdy listki swe ostatnie roni...“

Czyżby ona, przeciwnie, wieść miała zawsze już życie nieużyteczne, chłodne, pochłonięta przez żal, strawione tęsknotą?
W tej właśnie chwili, Stefan, otwierając drzwi na balkon, dostrzegł ją w głębi ogrodu i wyszedł na jej spotkanie. I na nim poranka pogoda działała orzeźwiająco. Nadzieja wracała mu do serca.
— Dobry dzień! — zawołał, podszedłszy blizko.
— Dzień dobry, — odrzekła Marya, zmieszana nagłem jego zjawieniem się.
— Prześliczny poranek! — mówił, pochylając się i podejmując skąpaną w rosie, gałązkę wierzbiny.
— Prześliczny, — powtórzyła, wodząc okiem za jego ruchem. Słońce, gdy się schylał, przemknęło po jego krótko przystrzyżonych włosach, silnym karku, dumnem czole. Ody podniósł wzrok na nią, dostrzegła w jego oczach przezroczystość i głębokość zielonkawej wody, i to co podziwiała i lubiła w oczach... dziś dłonią śmierci zwartych.
Straszno się jej zrobiło. Może się samej siebie przelękła.
— Jakże twój ojciec? — spytała pośpiesznie, bojąc się, by Stefan nie rozpoczął wczorajszej rozmowy.
Słyszała, jak wołał Serafiny, by go odziała.
Po chwili, na krótko zagrożone niebezpieczeństwo, wróciło.
— Cóż Maryo, zostaniesz? — spytał.
— Nie mogę.
— Nie możesz, czy też nie chcesz?
Mówiąc to, pochylił się nad wodą, kreśląc gałązką wierzbiny na jej powierzchni błyszczącej i ruchliwej znaki, w których Marya odgadywała pierwszą literę swego imienia. Uśmiechnęła się, chociaż łzy napływały do jej oczu. Za rozsypującym się w gruzy murem, świegotała sikora.

„Jeśli kiedy niebaczna, w ciche to ustronie
Zajdziesz, patrz dobrze, badaj wody tonie;
Czytaj twe imię, kwieciem wysypane...“

— Obraziłem cię, Maryo? — spytał Stefan, podnosząc czoło, na którem srebrzyły się krople rosy, — co ci jest?
— Nic! nic! męczy mię twój upór. Dowodzisz, że mię kochasz, a zasmucasz mię... Nie obrażasz, lecz... ranisz.
— Słuchaj, Maryo! — rzekł po chwili milczenia, — jestże w mem przeznaczeniu, być zawsze niezrozumianym? Może, niewiem! W każdym razie lepiej byłoby żebyś pozostała z nami. Miejsce twoje tutaj, z czasem zrozumiemy się może, zdała od siebie, nie porozumiemy się nigdy. Tymczasem zostańmy przynajmniej przyjaciółmi, jak przystoi dawno. Miejsce twe tu. Winnabyś czuwać nad nędzną starością naszego ojca.
— Prawda, — rzekła zamyślona i coraz głębiej zasmucona.
Pozostali milczący, zaambarasowani. Stefan pierwszy uśmiechnął się z przymusem.
— Onieśmielasz mię, nie umiem się przed tobą jasno wytłomaczyć... Napiszę...
— Nigdy! — zawołała strwożona.
— Czemu? Dziwna jesteś...
Pomyślał, że Karol musiał pisywać do niej i otrzymywać odpowiedzi. Nic jednak nie odpowiedziała, a w myśli jego, wywołane zapewne miejscem, w którem się znajdowali, budziły się wspomnienia.
— Powiedz! Musisz mieć wiersze pewne, opiewające tę sadzawkę?
— Tak. Więc ci są znane? — spytała wzruszona.
— Tak, mam je też u siebie.
Marya sądziła, że zażegna niebezpieczeństwo, odżywiając wspomnienia przeszłości, lecz wpadła w sieć jeszcze gęstszą.
Stefan opowiadał głosem wzruszonym wspólne z bratem dzieciństwo, oczy mu rozbłysły, zwrócił się ku niej, a na twarzy słońce przedzierając się przez drzew gałęzie, kładło mu swe blaski.
— Pamiętam, jak gdyby to wczoraj było! nastrugaliśmy gałązek wierzbiny, strojąc sobie fujarki. Słońce świeciło jak teraz i jak teraz sikora śpiewała tam, po za murem, lecz znaleźć jej nie mogliśmy. Nie była to ta sama zapewne co dziś kwili. Mnie było, pamiętam, lat dziesięć, dwanaście temu. Mnie się już zachciewało zakochać, jemu tembardziej, dlatego tylko może, że w tym czasie mówiło się i słyszało wiele o małżeństwie siostry naszej, Gracyi, tej, co umarła wkrótce potem. Dość, że obaj marzyliśmy o zakochaniu, obiecując sobie solennie, jedną i tąż samą pannę pojąć za żonę. Z jedną i tą samą mieliśmy się żenić obaj. Z kim, mniejsza z tem, chociażby z sikorą, jedna żona obu nam wystarczyć miała i pamiętam, pomiędzy innemi motywami, mieliśmy na względzie i to, że gdy jeden umrze, drugi pozostanie...
— A jeśliby ona pierwsza umarła, — spytała Marya, wsłuchana w mile sobie wspomnienia szwagra. Spojrzenie, z jakiem się spotkała, spłoszyło wykwitający już na jej ustach uśmiech.
— Nie umarła, — zauważył Stefan.
— Tak ja i ja, — westchnęła kobieta i jak gdyby czuła grożące jej niebezpieczeństwo, chciała odejść uciec od podstępnej słodyczy co ją trzymała na uwięzi u tych wód cichych, przezroczystych, zaklętych w kole słonecznem, pod głosem sikory, pod spojrzeniem oczu jasnych, a jak przepaść głębokich, pod niebem lazurowem, pogodnem, lecz już jesiennem.
Weszła na ścieżkę obramowaną różami i wiciokrzewem. Stefan szedł za nią i uśmiechając się, ciągnął:
— Ona nie umarła, ot, po prostu, wyrzeka się życia. Czemu? Alboż ja wiem? Jest w tem może egoizmu sporo...
— W życiu...
— Nie, w niej. Pamiętam i dalszy ciąg wierszy;

„Kochaj! o! kochaj! przy kochaniu życie
Jest jako to kwiecie, które zdwaja woni,
Gdy już ostatnie swoje listki roni...“

Zmieszała się, słysząc te słowa, lecz że szła przed nim, nie zauważył jej zmieszania.
— Ty Maryo, przeciwnie, — mówił, — odmawiasz uczucia temu, któregoś zraniła, utrzymując, że cię*on rani, choć chciałby pył zmiatać pod twemi stopy.
Nie odpowiedziała, przyśpieszyła tylko swe odejście z ca sa d’Arca, gdyż cierpiała srodze, a do cierpienia tego mieszała się spora doza lęku, przed nieznanem niebezpieczeństwem.

IV.

Przed pustelnią, w której zamknęła się Sylwestra, był dziedzińczyk, otoczony wysokim i ślepym murem, ponad którym rozciągał się szmat nieba. Oko ludzkie nie przebijało tajemnicy ślepych murów. Same jaskółki latem, przysiadały tu na chwilę.
I tylko kruki, szerokie zataczając kola, w smętne dni jesienne, zapuszczały z wysoka wzrok połyskliwy w głębię, murem obwiedzionego dziedzińca, rzucając gardlane krakania w mgliste przestworza listopadowych poranków i wieczorów.
Krakanie to kruków1 zlewało się ze smętkiem jesiennego krajobrazu: pól pustych, szarych pod szarem niebem. Zamknięta, po za murami pustelni swej, Sylwestra mogła się wówczas uważać za odciętą od świata całego, w jakimś zapomnianym śród górskich samotności, starodawnym klasztorze.
Dwa razy dziennie młoda i dziwaczna zakonnica, podlegająca regule własnej woli, z koła, umieszczonego w murze, a sąsiadującego z jadalnią rodzicielskiego domu, dostawała jadło zawsze obfite, kawę, bieliznę, słowem wszystko, czego potrzebować mogła. Nie było innej komunikacyi z rodziną, chyba, w wypadku choroby, miała uderzyć w dzwonek, umieszczony w jej izdebce i otworzyć jednocześnie przy kole umieszczoną kratę, którą przekraczał sam spowiednik Sylwestry, stary kapłan.
Dla otrzymania z Rzymu pozwolenia na zaprowadzenie tej pustelni, dość pospolitej zresztą w Sardynii, ojciec Sylwestry nie mate czynił zabiegi, poruszając osoby wpływowe w wysokich kościelnych sferach.
Sylwestra ucięła sobie włosy i przywdziała suknię zakonną, nie pozbawioną wszelako pewnej wytworności. Dzień jej schodził na modlitwie i szyciu dla biednych.
U okien dziwnego tego klasztoru, wychodzących na zamknięty wysokim murem opasany dziedzińczyk, nie brakowało krat żelaznych. Sylwestra przesiadywała w celce parterowej, gdzie sypiała i pracowała. Stało tu wązkie, klasztorne łóżko, stołek prosty, krzeseł parę, kosz do roboty, kominek kamienny. Podłogę zaścielały maty czerwone z żółtem, na które o południu padało kilka promieni słońca. Izdebkę obok zmieniono na kaplicę.
Tu sufit i ściany malowane były na ciemny jak aksamit kolor czerwony, we wdzięczne i lekke, złote arabeski. Wyglądało to jak starożytny, drogocenny, genueński adamaszek, a ozdobie nadawało dziwną fizyonomię, na poły kościelną, na poły buduarową.
Ścianę w głębi, zajmował ołtarz marmurowy, w którego niszy stała przezroczysta i biała Madonna z alabastru, dzieło sztuki XVII stulecia, pamiątka cenna rodzinna i z którą się don Piane, z płaczem rozstawał. Ponad niszą podtrzymywany dwiema kolumienkami z florenckiego, szarego marmuru, którego gęstość i barwa, służyły do podniesienia barwy i przezroczystości statuetki, spoczywał mały sarkofag marmurowy, tak biały, że zdawał się w gipsie wyrobiony, ozdobiony sercem z krwawnika, gorejącem, Sylwestra bowiem poświęconą była Sercu Przenajświętszej Maryi Panny.
Na ołtarzu stały starożytne, ciężkie, srebrne świeczniki, ozdobione różami przywiędłemi, smutną i nieudaną kopią dzieła przyrody. Lampa, z kryształu ciemno-ponsowego, oprawna w srebro, jak dzień tak noc, drżała żywym, zawieszonym rubinem, przed białą alabastrową statuetką Najświętszej Panny.
Ciężki, z orzechowego drzewa rzeźbiony klęcznik, na który z półkolistego okna padało rubinowe i szmaragdowe witrażu światło, stał przed ołtarzem — świadcząc o ascetycznych przyzwyczajeniach klękającej na nim kobiety.
Na posadzkę marmurową, mozajkową padało światło drżące, w kryształowej lampie, pełzało po ścianach, zalewając strop światłem czerwonem, niepewnem, mistycznem, rozgorzałem od obić pensowych, od ozdób złotych, i srebrnych, zdającem się odbłyskiem dalekich pożarów, łuną mistycznych ogni, zapalających się w sercu z krwawnika, śród niepokalanej bieli sarkofagu. Światło to spływało z lampy, ze ścian i stropu, z witraży, do klejnotów podobnych, wprawionych w półkoliste, wysoko nad ołtarzem wprawione okno.
W tych brzaskach mistycznych, purpurowych w słońcu południa, gasnących o zmroku w coraz to dłuższych i głębszych cieniach, arabeski, po ścianach, mieniły się księżycowym blaskiem, wijąc dokoła obrazów olejnych, rozwieszonych na jedwabnych, pensowych sznurach.
Obrazy te, w sczerniałych już ramach, należały do cennych, rodzinnych pamiątek. Dwa malowane w światło-cienie, z czasem nabrały żółtawej patyny, połupiły się tu i owdzie. Jeden był kopią z Guercino’a i przedstawiał ukoronowanego Chrystusa, którego bladej i młodej twarzy, zroszonej kroplami krwi, krótka i kędzierzawa, ruda broda, użyczała pewnego wdzięku. Drugi, lepiej zachowany, cenne dzieło sztuki, z którem znów Stefan rozstawał się z trudnością, wedle, przechowanej w rodzinie tradycyi, był pendzla samego mistrza Carpacio. W każdym, razie należał bezwątpienia do jego szkoły, przypominając żywo Sen św. Urszuli.
Obraz ten, będący własnością rodziny Arca, szeroki na metr, dwadzieścia centymetrów, wysoki na całe niemal dwa metry, podpisany był: „Wenecya, 1503“, oraz inicyałami: „V. C.“ Przedstawiał Zwiastowanie.
Widać na nim było kawał łóżka z baldachimem, oświeconego rozdwojonem oknem, na którym stał wazon metalowy, z wysmukłą, stylizowaną różą. Na lewo na starożytnym klęczniku, klęczała w modlitwie zatopiona dzieweczka. Ciemne, fałdziste szaty, przykrywały kształty wysmukłe, lecz nie tak sztywne już i bezcielesne, jak dziewic prze rafaelowskich, nawpół zatartych pod żółtą patyną czasu.
Żywa światłość słoneczna zalewała całą lewą stronę obrazu, oświecając kąt drzewem belkowanego sufitu i ubogie sprzęty dziewiczej izdebki, ginące w głębi obrazu. Skąd jasność ta pochodziła? Z niewidzialnego gdzieś okna, czy od niebiańskiego zwiastuna Archanioła?
Światłość oblewała dzieweczkę, której ciemno udrapowana, pełna wdzięku postać, zdawała się występować z ram obrazu. Dokoła jej bladej, ekstatyczną bladością twarzy, zaokrąglało się wzniesione białawe światło, niby miesiąca na nowiu, rozpraszając się i znikając stopniowo w przezroczu wieczornem tła obrazu.
Sylwestra trawiła godziny, klęcząc przed tym obrazem, a pomiędzy nią i malowaną postacią dzieweczki, istniało pewne podobieństwo, zwłaszcza w bladości cery i barwie kasztanowatych włosów, co odrastały bujniejsze, wijące się w pierścienie złotawe na głowie młodej pustelnicy.
Na bladą jej twarz, wewnętrznych wspomnień ognie, rzucały odbłyski podobne do blasków, błąkających się po ścianach kaplicy, a oczy jej zielonkawe pozostawały chłodne i tak, jak gdyby puste były. Niczego się od życia nie spodziewała. W ekstazę nie popadła jeszcze, nie przepaliły jej mistyczne pożary. Czasami, przez autosugestyę samotności, zamodlona, czuła obejmujące ją, przenikające światło i wówczas zdawało się jej, że została dotkniętą łaską. Więcej było w tem jednak fizycznego spokoju, niż ekstazy, oderwania się chwilowego od wspomnień i przeszłości, ukojenia w którem serce Sylwestry zapominało zażaleń swych, wybaczało, napawając się egoistycznym spokojem. Zresztą, chwile podobne rzadziej nachodziły ją w jej oratoryum, przed Zwiastowaniem Carpacio’a, alabastrową Madonną i Sercem Maryi, niż w łóżku, gdy zasypiała lub budziła się doskonale wypoczęta, alboteż na dziedzińcu pustelni, gdy, w dnie pogodne, szyła pod skrawkiem lazurów, pod południowego słońca światłem.
Spać, ubrać się, zjeść, było jedynem jej zadaniem. Umartwień sobie nie zadawała żadnych, w przekonaniu, że samotność, na jaką dobrowolnie się skazała, ogromna ilość modlitw, codziennie i w nienaruszonym porządku odmawianych i szycie dla biednych, otwierają na oścież bramy nieba.
Zimą, apatya jej i niechęć do świata i ludzi, zwiększała się zwykle, a smętek wspomnień bladł wobec nieba szarego i szronów na ziemi.
Na dziedzińcu pustelni szrony gromadziły się obficie, leżały dłużej. W górze, skrawek nieba opuszczał się niżej białawy lub ołowiany, a nawet w kapliczce gasły zwykłe blaski i panował chłód przejmujący. Wówczas dusza Sylwestry zdawała się stygnąć, spowita w śnieżne całuny apatyi. W celi ogień na kominku płonął dniem i nocą, ciepło było, cicho i tylko wiatr kołatał o mury pustelni, jęcząc i wyjąć, opowiadał straszne, tajemnicze rzeczy.
Kołatał o mur pustelni, wstrząsał dobrowolnej klauzury dachem i wył, i jęczał:
„Sylwestro! Sylwestro! Miałażbyś zapomnieć o wszystkiem... o wszystkiem! Cóż ci uśpiło myśli, serce, co ci zamyka oczy?“
Śnieg zaprószył wzgórza, zebrano oliwki, z liścia odarte czernieją krzaki, cierniem się jeżą żywe płoty; poszarzało tniebo i na bladem jego tle, przeciągają czarne chmury i idą bez spoczynku i wytchnenia. Wiesz-że kim jestem? Czyś i mnie zapomniała? Pamiętam cię, pamiętam dobrze, na tle gór samotnych i dziś na skrzydłach wiatru co mną wstrząsał gwałtownie, studząc na zsiniałych wargach dopiero co zamienione z tobą pocałunki, szlę ci mego głosu, mych nawoływań echa. Mogłaś-że o mnie zapomnieć, Sylwestro! złotowłosa Sylwestro! Mogłaś-że zapomnieć o mnie, w niczem nie zmąconej ciszy twej klasztornej celi, gdy ja w rozgwarze życia, ludzi, przyrody, w mych losów burzy, pomnę cię tak żywo...“
„Spiszże czy czuwasz, o Sylwestro Arca! Kto zmierzy głębie twej duszy, której wzruszyć nie potrafi głos mój, dolatujący cię na wichru skrzydłach? Kto zmierzy tajemnicze instynkty twej rasy: dumę szaloną twego brata, starego ojca upór zacięty... Cóżem im zawinił? To chyba, żem cię kochał?...“
Tak wył, tak jęczał, celę jej wstrząsając, wiatr zimowy, biegnący od morza i popychający przed sobą zwoje śniegu, zmiecione z ginących za obłokami szczytów Monte Bardia i Monte Pizzinnu, atramontana wyrywając się z bladych pieczar Monte Albo, wtórowała, przez noc całą, precz, do rozświtu, budząc echa wspomnień, żalów, rozpaczy...
W głosy te wsłuchana Sylwestra rozumiała je doskonale, lecz w półdrzemce zacisznej swej celi, wołała im nie odpowiadać, szepcąc długie pacierze, za spokój tułaczej duszy, co jęki swe i zaklęcia rzucała w fale, od morza, od północy płynących wichrów.
Na kominku płonął ogień. Fiołkowe, białem ramowane płomienie, wyskakiwały z żarzących się pod białawemi popiołami węgli. Na bladą twarz Madonny, Carpacia, padały odblaski czerwone, od jesiennych niby zachodów.
Wyżej, w szarej swej niszy, alabastrowa Madonna, zdawała się bardziej jeszcze przezroczystą, a na białym, jak śnieg gęsto zbity, sarkofagu, krwawiło się serce. Płomień z kominka nie dosięgał tak wysoko, omijał to serce, a płomienie miłosierdzia i miłości zdawały się tu gasnąć.
W poranki zimowe, gdy niebo opuszczało się białawe, a szrony srebrzyły gałązki, brylantami osypywały mur, ogradzający pustelnię, Sylwestra, siadując przed kominkiem, po kawie z mlekiem i słodkiemi ciastkami, szyjąc koszulki i robiąc pończoszki dla ubogich dzieci, napawała się spokojem ciepłej swej celi i zdawało się jej, że wówczas to właśnie, odrywa się od ziemi, zbliża ku Bogu najlepszemu, dziękując Mu za to oderwanie, obejmującą ją senną obojętność na wszystko i wszystkich. Byłyżby to błogie skutki łaski? Myśl i serce pustelnicy milczały, zapomnienia pełne.
Z wiosną... Z wiosną bywało inaczej. Po skrawku pogodnego, głębokiego nieba, mknęły skrzydła jaskółek, a na roztajałym gruncie dziedzińca wysokim murem okolonego, zieleniała tu i owdzie trawa, chociaż śnieg leżał jeszcze zapomniany po wilgotnych i ciemnych kątach.. Wierzch obmurowania lśnił się od jeżących się na nim, wiosennym deszczem spłukanych, kawałków szkła. Słoneczne promienie dosięgały granitowych obramowań okien pustelni, a na najwyższych gałęziach wielkiego orzechowego drzewa, rosnącego obok rodzicielskiego domu, rozwijały się blado-zielone liście.
Lekkie powiewy wiatru przynosiły woń kwitnących migdałów, pęczniejących na kwiat żywopłotów, brzóz cisnących się wzdłuż strumienia, łąk na rozkwicie, wiosennym deszczem napęczniałej ziemi, ziarn kiełkujących. Skowronek pierwsze wydzwaniał piosenki. Czasem ozwała się kukułka; dolatywały śmiechy i nawoływania dzieci, szukających w zaroślach gniazd i jaj. Wiatry przycichły, nie gwarzyły o zmroku, a w uroczystej ciszy krótkich nocy, gwiazdy mieniły się złoto-zielonkawe, różowawe, na turkusowem tle niebios; księżyc rozlewał światło, podobne do potoków roztopionego srebra, a z samego uśpienia wszechrzeczy, z ciszy samej, hymn życia i miłości bił aż w niebo.
Teraz Sylwestra miała sen mniej spokojny, a krótkie marcowe noce budziły ją cichemi szmery; brzaski jutrzenki mieszały się niepokojąco z ostatniemi błyskami miesiąca. Dłużyły się dnie cieple. Po niebie, niby stada trzód wełnistych, kłębiły się białawe obłoki. Wyżej, lazury pogłębiały się, wzmagały, a pustelnicę zdejmował niepokój jakiś, budziły się niewysłowione tęsknoty: do powietrza, potrzeby ruchu, — przypominały się rodzicielskie pastwiska, pasieki, szałasy i letnie pobyty w dalszych fermach — tancas, przypominały góry, z ich przenikliwemu aromatami, gaje, dni świąteczne1, rozbrzmiewały starodawnemu kantyczkami, śpiewanemu przez ludność pasterską, wieśniaczą, piosnki góralskie, srebrzyste dźwięki dzwoneczków, pasących się w górach trzód owiec.
Jednego popołudnia, pierwszych dni kwietnia, na tacy, na której podano jej, przez koło, kawę, znalazła stronnicę kalendarza z podkreśloną czerwonym ołówkiem datą. Sylwestra zrozumiała, że się ma przygotować do spowiedzi i ucieszyła się na myśl, że ją odwiedzi jej spowiednik, wuj zio Prete, który pozostał jedynym pomiędzy nią a światem łącznikiem. Przez niego dochodziły ją od czasu do czasu, skąpe z zewnątrz wieści. Stłumiła jednak szybko tę nazbyt światową radość, szukając pobożniejszych myśli w swej kapliczce. Winna była przygotować się do godnego przyjęcia sakramentów. Uklękła na klęczniku, u stóp ołtarza i rozpoczęła rachunek sumienia, pogrążając się w modlitwie.
Na dworze ciemniało, wieczór zapadał i niebo się zachmurzyło. Przez witraż, zmyty przedwieczornym deszczem, wdzierało się do kaplicy różowe światło. Płomień w lampie kryształowej, drżał ustawicznie przygasając, to znów wybuchając.. Papierowe róże więdły bezwonne, ponad przezroczystą, alabastrową madonną, serce Maryi płonęło bladem światłem, co się wzmagało i rozpalało, na pysznych tonach obrazu Carpac’a.
Kaplicę zalewały mistyczne jakieś brzaski. Sylwestra posmutniała. Szepcąc pacierze purpurowemi wargi, biła się w piersi: „Boże, bądź miłościw grzesznej duszy!“ Słabą była i grzeszną. Zapragnęła wieści z zewnątrz, nie wystarczała jej modlitwa i ręczna praca.
Miałażby żałować niebacznych i przedwczesnych swych ślubów?
— Co to, to nie, — wstrząsła głową, lecz w głębi serca gryzł ją żal do tych co pośrednio wpłynąć mogli na nieodwołalne jej postanowienia. Byli to jej krewni, najbliższa rodzina. Życie jej złamane było... Opłakiwała to w głębi serca. Chciałażby wskrzesić przeszłość?
— Co to, to nie, — energiczniej wstrząsła znów głową, — tylko wspomnień nie zawsze udaje mi się zgłuszyć. Dopomóż mi, o! Przenajświętsze Serce Maryi! Ukój mię, oświeć...
Spuściła, na złożone do modlitwy ręce, czoło, przymykając oczy. Ody skończyła pacierze i rachunek sumienia, zmierzch zapad!. Powstała z klęczek, a czując się zmęczoną, oparła się dłonią o klęcznik. Teraz lżej jej było. Uspokoiła się, wzniosła oczy w górę i zdawało się jej, że Serce Maryi, oświecone lampą kryształową, przemawia do niej, upomina ją.
— Co byś znalazła w tym świecie, do którego pragnęłabyś wrócić? — mówił glos wewnętrzny, głos z góry. — Cóżeś tam godnego żalu zostawiła? Odumarła cię miłość, — dom rodzicielski osierociał, blizka śmierć starego ojca, narzuciłaby ci barbarzyńską, lokalną żałobę; doświadczyłabyś obojętności, może nienawiści brata, który powrotu twego nie pragnie; naraziłabyś się na wzgardę sąsiadom. Życie krótkie a świat padołem płaczu.
Obiegły ją wspomnienia przeszłości, tak bolesne i gorzkie, że uwierzyła we wszystko, co mówił głos jej wewnętrzny. Jeśli opromieniona miłością przeszłość gorzka była, czegóż mogła spodziewać się od pozbawionej nadziei przyszłości?
Uczuła się wzmocniona przeciw pokusom i grzesznym tęsknotom, pogoda zapanowała niepodzielnie w jej duszy. Przeszła za ołtarz i wyniosła amforę z żółtą oliwą, której dolały do lampy. Podsycony płomień oświecił jej ładną twarz, pochyloną nad lampą, twarz młodą, o dziecięcym niemal wyglądzie, delikatnych, o krąglych policzkach, ponsowych pełnych wargach, gęstych brwiach i długich kasztanowatych rzęsach. Drobną była, szczupłą i wysmukłą, szyję miała długą, piersi i biodra nie rozwinięte, pod długą, fałdzistą, czarną, zakonną suknią.
Odstawiwszy na miejsce amforę z oliwą, wyszła z kaplicy, skłoniwszy się głęboko przed ołtarzem.
Przy kole czuć było smakowity zapach zwierzyny.
— Stefan chodził na polowanie, — pomyślała.
Wraz ze zwierzyną był lekki torcik z twarogiem i szafranem.
— Przygotowują wielkanocne przysmaki, — myślała i powszednie te drobiazgi potrąciły znów o falę wspomnień.
Po wieczerzy, idąc zamknąć wychodzące na dziedziniec drzwi swej celi, wychyliła się za nie. Powietrze było tak ciepłe i wonne, że zechciało się jej wyjść z pokoju. Usiadła na zewnętrznem, wystającem obramowaniu nizkiego, we framudze zagłębionego okna, a wsparłszy czoło o żelazną jego kratę, usiłowała modlić się. Purpurowe wargi powtarzały słowa, do których nawykły, lecz myśl odbiegała daleko ku odbiegłym radościom, wspomnieniom...
Co się działo, tam, za wysokim murem, pod jasnością gwiazd zlekka przysłoniętych białawemi obłoczkami i nadających krajobrazowi wygląd zaczarowany, a murom wysokim użyczających tajemniczości rzeczy śnionych?
Czy już rozkwitły fijolki w ogrodach rodzicielskiego domu, i w sąsiednich, a tak dalekich, niedostępnych dla niej ogrodach? Świeżość wieczorna pachniała wilgocią sadzawki pod wierzbami, rozwijającemi się liśćmi orzechów i topoli.
— Co się tam działo, po za Wysokiem tem, ślepem obmurowaniem? Dom rodzicielski popadał w bezład pod rządami sług chciwych i niesumiennych? Może się Stefan w kim zakochał? Czy ojciec zawsze tak dziwaczy? Może, wraz z wzmagającą się starością, słabną w jego sercu namiętności, topnieją nałogi stare, rozpraszają się dawne nienawiści, zaciętość, świadome i nieświadome okrucieństwo? Czy pamięta jeszcze o córce swej — pustelnicy?
Coś ją ściskało za gardło. Wracało pognębienie, od którego otrząsła się była, w przedwieczornej modlitwie. Przymknęła oczy, jak gdyby je raziła nawet łagodna jasność gwiazd, mrugających po za wieczornym oparem.
W myśli jej cisnęły się pytania.
— Co tam, jak? Czy przycichły posądzenia, niechęci, gniewy? Kto górą: nienawiść szkalowana, czy gwałt i sprzedajnych świadków głosy? A On...
Zaledwie ostatnie to pytanie powstało wyraźnie w jej myśli, dłonie Sylwestry zadrżały, zachmurzone pochyliło się czoło, a drżenie, rozchodząc się po szczupłych ramionach, udzieliło się zaciskającym się spazmatycznie wargom, powiekom opadającym i przysłaniającym oczy. Z pod długich, drżących rzęs, pełne i rzadkie zrazu, coraz rzęsistsze potem, zaczęły spływać łzy, których gorycz osiadała na ustach nie szukających już pociechy w modlitwie, bezsłownie żalących się losom przemocnym...
— Chwila słabości porwała na raz w karby nabożeństwa ujęte wspomnienia, pragnienia zbuntowane. Gwiazdy roniły na jej twarz spłakaną bladych blasków, niby pocałunków drżących a namiętnych, tysiące, — tem gwałtowniejszych, im dłużej, im starannej powstrzymywanych, zapominanych... Woń traw zwilgłych rosą, rozpuszczających się liści, pęczniejących kwiatów, przywodziła jej na myśl miejsca niezapomniane, kędy ostatnią, z nim wiodła rozmowę. Przypomniały się jej jęki zimowych wichrów, a serce powtarzało:
— Zapomnieć! Można zapomnieć?
Porwała się z miejsca, przestraszona własnemi myślami. Płacząca, pełna wzgardy dla samej siebie. Wróciła do kaplicy, rzuciła się na zimną, twardą, kamienną posadzkę, wijąc się z żalu, jęcząc, bijąc się w piersi, łamiąc rozpaczliwie dłonie.
Kajała się, żałowała, błagała przebaczenia, miłosierdzia, pomocy! Modliła się, lecz czuła się zachwianą w wierze i nadziei, bała się sama siebie.
Wieczoru tego kładła się z czerwonemi od łez oczyma i długo zasnąć nie mogła. Nazajutrz rano wrzuciła do kola kartkę, do zio spowiednika, prosząc go, by przyśpieszył swe duchowne odwiedziny. Dzień cały spędziła na modlitwie, lejąc łzy żalu i pokuty.
Na dworze lekkie w przeddzień obłoki zebrały się w gęste chmury, dął wiatr chłodny, a zachmurzone niebo rzucało do kaplicy światło smętne i ponure.
Sylwestrę przejmował chłód, czuła się wyczerpany, dziwiła się wczorajszym swym porywom i buntom.
Na trzeci dzień, furtka przy kole starannie wymateracowana i obita szkarłatem, uchyliła się cicho i na progu pustelni zjawiła się postać wysoka, lecz przygarbiona, stuła fijolkowa i twarz ospowata księdza Arca.
Sylwestra wyczekiwała go, stojąc oparta o poręcz krzesła. Zdjął ją strach. Od ośmiu miesięcy, odkąd uchyliła się od świata, czerwona i dziobata, twarz księdza była zaledwie drugą ludzką twarzą, na której wzrok jej spoczywał. Pierwszą była pucułowata twarz jakiegoś wiejskiego szubrawca, którą raz dostrzegła w otworze zakratowanym, dla ścieku wody z dziedzińca. Pochyliła się była, słysząc szelest jakiś, a spostrzegłszy twarz chłopca, krzyknęła przerażona. I chłopak przeląkł się i uciekł.
Widząc synowicę swą w dobrem zdrowiu, rumianą, ksiądz Arca ucieszył się i winszował dobrego wyglądu.
— Nie pytam o zdrowie, — mówił, — widzę, że się masz wybornie.
— Nie tak bardzo... zwłaszcza dni ostatnich...
Wyznała mu jednak wszystko dopiero u konfesyonału, gdy kapłan ujął w dłoń koniec stuły fijoletowej z haftowanym szychem.
Don Arco modlił się chwilę na stopniach ołtarza, podnosząc starannie sutannę, gdy klękał. Powstawszy z klęczek, rozglądał się ciekawie dokoła, zarumieniony, na twarzy i tak już rumianej, odbłyskami wypełniającemi oratoryum, na którego gorącem tle, dziwnie odbijały jego ruda peruka i wytarta sutanna. Synowicą jego rumieniła się, wstyd jej było wahań się, walk wewnętrznych, ni niewczesnych żalów i wspomnień. Don Arca pełen był pobłażania na słabości ludzkie, wzgardy dla zawiłych spraw tego świata. Umiał uspakajać swych penitentów, namawiał do zapomnienia...
Gdy Sylwestra wyznała grzeszne pragnienia i tęsknoty za dawnem życiem, za światem, nieprzemożoną chęć dowiedzenia się czegoś, przynajmniej o nim...
— I, co byś dziś robiła na świecie? — uśmiechnął się kapłan. — Nie wiesz, coby cię tam spotkało: śmiech i wzgarda ludzi nad twą słabością. Co, miałabyś dzielić poziome życie twej rodziny? Zamiast klauzury, gdzie wolną jesteś od starań i kłopotów, od trosk powszednich i pokus wielu, wpadłabyś w plotki, gniewy, kłamstwa, próżność, sądy nierozważne, wyrzekania. Zamiast być oddzieloną przez łaskę, od świata i jego marności, zakonnicą, pustelnicą, byłabyś znów po prostu donną Sylwestrą Arco i gorzej by ci było teraz, niż bywało dawniej. Narażoną zostałabyś na pogardę i pośmiewisko za złamane śluby; słyszałabyś rzeczy, które wiodłyby cię tylko na pokuszenie. Jakąż byłaby twa przyszłość? Nie mogłabyś liczyć na założenie rodziny. Żaden mężczyzna nie odważyłby się ubiegać o twą rękę, pamiętając o niedawnych a samowolnie zerwanych ślubach. Każdyby się bał odmowy ojca i brata...
Sylwestra chciała zaprotestować, lecz nieśmiała przerywać kapłanowi i, stryjowi, który ciągnął dalej z pełnym goryczy uśmiechem:
— Zresztą, nie ma w okolicy całej odpowiedniej dla ciebie partyi, wiesz to dobrze. Sam don Istene byłby dość bogaty, szlachetnie urodzony, możny, ale niestety! Nie partya to dla ciebie, bo brat to rodzony. Z Nuoro, nie doczekałabyś się nikogo, teraz gdy wiadomość o ślubach twych i tam się rozeszła. O tamtym — tu Sylwestra pochyliła tak nizko głowę, że tylko dostrzedz mogła trzy punkciki czerwone na tle szarem mozaikowej posadzki, co tańczyły w jej spuszczonych oczach — nie warto wspominać. Widzisz więc, że jeśli dawniej wyjść ci za mąż trudno było, w braku odpowiedniej partyi, to cóż dopiero teraz? Zapisz to sobie dobrze w pamięci. I ty córko moja, pytasz jeszcze o tamtego? Nie pytaj, zapomnij, bo znów wola twa osłabnie, najdą cię pokusy, świat, przez wspomnienia, zakołace ci do serca. Piekło zacznie cię niebu wydzierać, stracisz resztę spokoju wewnętrznego, tego najwyższego dobra, o które dbać, o które starać się winnaś. Zwyciężaj pokusy, a gdy nie możesz opędzić się myślom o nim, módl się za jego duszę... dziś to ci tylko pozostało.
Sylwestra wstrząsła się cała, serce się jej ścisnęło i wznosząc nagle twarz, spytała namiętnie: głuchym szeptem.
— Skazali go?
Don Arca gorliwym był kapłanem, lecz był przedewszystkiem człowiekiem, znającym życie i jego arkany, a świat mianował „morzem płomieni. “Sama jego peruka ruda, wiedziała jak gorąco przemyśliwał niegdyś o ułożeniu świetnego jakiego małżeństwa dla synowicy.
— Nie skazali, nie aresztowali nawet dotąd... — począł.
Sylwestra zaczerpnęła powietrza. Czoło jej operliły krople potu.
— ...Jeden człek pod słońcem mógł go uratować, Chessa. A Chessa umarł, — skończył.
— Umarł! — zawołała blednąc dziewczyna, a twarz jej świadczyła, jak płonnemi były nauki kapłana.
Opuściła głowę, twarz skryła w dłoniach i don Arca zrozumiał, że nie słucha go z uwagą, tem nie mniej, podciągając sutannę tak, że dostrzedz było można jego pocerowane skarpetki, prawił:
— Cobyś robiła na świecie? Świat, to morze płomieni, parzy i pali niebacznych, co się doń zbliżą. Błogosławieni, co go unikają. Szczęśliwaś córko, żeś rozwiązała krępujące cię, świeckiego życia, węzły, że cię oświeciła łaska.
— Święty Mateusz powiedział, — ciągnął — a i w „Naśladowaniu“ czytać to możesz: „Największym nieprzyjacielem człowieka jest on sam sobie... i fałsz w każdem czai się sercu“. Ha, rozważ dobrze. Nie możesz liczyć na pociechę, ani jako córka, ani jako małżonka, ani jako matka. Zwiędniesz i zestarzejesz się samotna, a wierz mi, nikogo pokusy nie opadają tak, jak kobiety samotne, nie kochające i nie kochane. Pozostań córko w błogiej samotności, którąś za głosem nieba obrała, a pokusy nie znajdą do ciebie przystępu. Oczy twe ich nie zobaczą, uszy nie dosłyszą, a milczeniem zwarte usta, od grzechu będą wolne...
— Gdybyż to było prawdą! — wzdychała w głębi duszy Sylwestra.
— ...Modlitwa twa niech będzie aktem dziękczynnym. Mów i powtarzaj...
Tu kapłan wzniósł czoło, oczy i rozwarte ręce do góry.
— ...Mów i powtarzaj: „Dzięki niech Ci będą Panie, w każdej życia mego chwili, każdem serca biciu, żeś mi pokazać raczył całą marność tego świata i pozwolił odwrócić się na zawsze od jego zdrożności. Dla Ciebie, Panie! Dla Ciebie samego żyć i oddychać pragnę, czcząc Cię w dziele rąk Twoich, gwiazdach, któremi zasiałeś niebiosy, słońcu, któremu pozwalasz świecić nad nami. Bądź Panie ciągle obecnym w sercu mem i myśli, bądźmi wsparciem, nadzieją, pociechą!“
Przez długą chwilę jeszcze ksiądz pozostawał z wzniesionym w górę wzrokiem, z otwartemi dłońmi i usty, z wyrazem zachwytu, wyrazem tym starając się zjednać dla nauk swych swą penitentkę. Istotnie, Sylwestra podnosiła bezwiednie głowę, czując spływające na się ukojenie. Niebiańskiej błogości spokój ogarniał ją całą. Słowa kapłana zdawały się jej słodkie, jak ambrozya.
Błogi ten stan duszy, trwał dni kilka, nie spłoszony żadnym wyrzutem sumienia, żadną niepewnością. Sylwestra spędziła wielki tydzień na postach i modlitwie, a modlitwa jej była jednym hymnem dziękczynnym, jednym aktem miłości, dla niebiańskiego oblubieńca. Miłość ta nie była histerycznej dzieweczki porywem, lecz zlaniem się duszą całą, wszystkiemi myślami, sercem ukojonem z Najwyższym. Wzgarda dla świata i jego marności wzmagała się, zdawało się wzmagać zamiłowanie w pustelnem, klasztornem życiu, i Sylwestra czuła się spokojniejszą nawet, niż w zimowe noce, gdy wiatr jęczał zawsze te same słowa, co, choć ich słuchać nie chciała, mówiły jej o nim, o nim, o nim. Teraz żadnych wspomnień echa nie budziły jej, ni we śnie, ni na jawie. Słyszała jeno nawoływania wieczności, wobec której „wszystko jest marność nad marnościami!“
Co wieczór, kładąc się ze skrzyżowanemi na piersiach dłońmi, myślała:
— Tak mię ułożą w trumnie, ciało me opadnie, sam szkielet pozostanie, bo tylko co mamy w duszy, na chwałę Bożą wzrasta. Dzień każdy zbliża mię do grobu, a za lat dwadzieścia, pięćdziesiąt najdalej, śladu po mnie nie zostanie. Ten i ów wspomni może: „Kto z was znał Sylwestrę Arcoi?“ i tyle. Mało kto na pytanie odpowie, każdy zajęty będzie własnemi sprawy, nie pomny, że minie jak ja minęłam w proch się rozsypie... Szaleńcy!
Myśl o śmierci nie ustępowała ani na chwilę, nie zasmucając jej, nie przerażając, owszem, pełna słodydyczy, jak dla tych, co od życia niczego już nie cze!kają, nie pragną. Było to oczekiwanie spokojne, zrezygnowane, rzeczy nieuniknionej, ni złej, ni dobrej, obojętnej, powszedniej. Monotonia życia, osamotnienie absolutne, ciasność horyzontów, wszystko się przyczyniało do wywołania i podtrzymywania takiego stanu ducha. Doczesność ustępowała wiekuistości, lecz, że natura ludzka nigdy praw swych zupełnie nie traci, lada nie nawiązać mogło z dnia na dzień potargane węzły...
Pewnego pogodnego poranku, na schyłku kwietnia, kiedy przenikliwsze wonie przepajały powietrze, trawy na łąkach porosły, a ponad kawałkami szklą, ozdabiającemi w słońcu niby drogie kamienie szczyty, dziedziniec pustelni okalającego muru, jaskółki zataczały ustawiczne koła pod turkusowym baldachimem nieba, Sylwestra znalazła w kole kopertę, a w niej kartę o złoconych brzegach:
„Stefan Area nob. i Marya Arthabella-Arca, zaślubieni“.
Na kartolinie, pod złocistą koroną, litery S. i M., wiązały się zgodnie i wdzięcznie.
Sylwestra starała się wieść tę niespodzianą, przyjąć obojętnie, bez zdziwienia, zgorszenia, zaledwie mając żal do swej rodziny, że pomimo zastrzeżeń, komunikuje jej takie fatałaszki. Co ją obchodzić mogły zaślubiny brata, sprawy świata całego, cóż ją obchodzić mogły?
— Marya to chyba musiała wrzucić do koła, — myślała, odrzucając obojętnie kartę.
Odrzuciła ją bez pokusy, wraz z ćwiartką tą papieru, wkroczyły znów do pustelni podkopując spokój zakonnicy. Były to znów długie godziny marzeń w przezroczyste, wiosenne zmierzchy, które Sylwestra spędzała siedząc na nizkiem, kamiennem obramowaniu zewnętrznem okna. Nieustanną falą wracające wspomnienia, godziny przeciągały późno, w noce balsamiczne, pod światłem miesiąca drżącem srebrzyście, na porastających mur dzikich trawach, pod powodzią słowiczych kwileń, rozlegających się w gąszczu orzechowego drzewa, woni fijolków i jaśminów.
Co się tam działo? co się działo za temi ślepemi murami jej pustelni? Co się działo w domu starym z rozwartemi na słońce żaluzyami, pełnym pogody i miłości.
W wytwornych komnatach casa d’Arca, przechadzała się teraz ta, co chociaż cierpiała w życiu, lecz i radości zażyła poddostatkiem i odradzała się na nowo kochająca, kochana, gdy ona, Sylwestra, dziedziczka tego domu, więdła niby chwast wyrwany z pod rodzicielskiego dachu.
Byłoż to słuszne?
I pomimo woli, bezwiednie niemal, czuła Sylwestra żal głuchy do Maryi, wzgardę dla zmiennych, lekkomyślnych uczuć wdowy. Nie dochowała wierności zmarłemu, a serce i rękę oddała temu właśnie, który najbardziej sprzeciwiał się jej pierwszemu zamężciu. Tak myślała Sylwestra i pomimo woli, bezwiednie dociekała jak się to stać mogło? Jakim sposobem Stefan mógł się zakochać właśnie w tej, którą gardził i nienawidził? Jak się dała ku podobnym związkom skłonić Marya? A don Piane? A rodzice Maryi, donna Maurycya?
Co się tam działo, co działo za ślepemi murami pustelni, w noce srebrzyste, wiosenne, wonne, przy słowików wtórze śpiewnym?
Więc wszystko z czasem podlegało zmianie? Cichły niechęci, swary i na rodzinnych niesnasek gruncie, wykwitać mogły róże miłości i szczęścia, jak te tam gwiazdy jasne, co świecą nawet nad chwastami plugawemi, i odbijają w błotnych kałużach. Ona tylko, ona sama, Sylwestra, wyklęta i opuszczona, więdnąć miała nieodwołalnie w osamotnieniu, rozpaczy... Dla niej tylko, dla niej samej nie było zmiany; nienawiść pozostać miała wiekuiście nienawiścią, wzgarda wzgardą, a nad mogiłą miłości, rosnąć miały same zatrute kwiaty niedoli i śmierci?
Byłoż to słusznem?
— O! Przenajświętsza! — wołała Sylwestra. — O! Przeczystej Maryi Panny Serce! Chroń mię! Wszak służebnicą Twą jestem, rzeczą, Tobie się oddałam cała, brońże mię od goryczy i żalu!
— Chroń mię, broń, zbaw o! Przenajświętsza! — wołała, — Ty jedna z serca mego wyrwać możesz żal i gorycz, nienawiść wzrastającą w niem z dnia na dzień w samotności, którą obrałam sobie na zbawienie, a nie na potępienie nędznej duszy mojej.
Modliła się, płakała, biła w piersi i chwilami zdawało się jej, że przezwycięża zrywającą się w duszy burzę, że obojętna na wszystko, co doczesne, pogrąża się w Boga, lecz zaledwie przestąpiła zaczarowany próg oratoryum, zaledwie oblało ją słońce wiosenne ze skrawka rozwieszonych nad dziedzińcem jej pustelni lazurów, wracały pokusy, żale, wspomnienia, marzenia. Lada nic je pobudzało: jaskółek szybkie wzloty, balsamiczne wiatru powiewy, żarczenie zawieszonych na słońca promieniu żuczków, aksamity złotawych pszczół, zwabionych kwiecistemi barwy witrażu i bijących się o szkła okien kaplicy.
Nadszedł maj, Sylwestra, zdwaja żarliwości, pościła, do późna przesiadując w kaplicy, odmawiając bez przerwy zdrowaśki różańca, nucąc stare kantyczki, w miejscowem narzeczu:

„A Tie Mama de amore,
Custu mese consacramur“.

„Tobie Matko Miłości, miesiąc ten poświęcamy“.
Wieczorem, wyczerpana postem i modlitwą, udawalła się na spoczynek z lekkim zawrotem głowy, niezdolna myśli zebrać, spragniona spoczynku za jaką bądź cenę, chociażby w zimnej mogile snu, z którego nicby jej już zbudzić nie mogło.
Pod koniec maja rozpoczęły się deszcze i trwały bez przerwy tydzień cały..
Zaczęły się dni chłodne i pochmurne. Sylwestra trzęsła się z zimna, lecz chociaż miała zapas drzewa, nie rozpalała, przez umartwienie, ognia na kominku. Cały długi tydzień nie wychodziła ze swej celi, osłabiona i bezczynna, blada, ze złożonemi na piersiach pzrezroczystemi rękoma, a chłód powietrza, wilgoć nieogrzanej kaplicy, posty i umartwienia nabawiały ją febry. Zapadała w apatyę, pełną niewysłowionej goryczy, skrytego i pożerającego ją buntu, wzrastającego z dnia na dzień, z godziny na godzinę.
Pierwszych dni czerwca deszcze ustały, a wypogodzone niebo powlokło się na raz przezroczystością szafiru, a słońce, żadną nie przysłonione chmurką, rozpuściło złociste, wszystko przenikające promienie. Korzenne i odurzające wonie maków polnych i rozkwitłych róż mdłe, przejmujące balsamy, zgłuszyły woń fijołków i skąpanych w rosie traw. Znoje południa sennością ciążyły. Pod wieczór, pierwszego upalnego i słonecznego dnia, dolatująca ją z poblizkiego ogrodu woń róż, upoiła Sylwestrę i w głowie się jej zmąciło od — wspomnień.
Potem, gdy róże, pożółkłe uroniły liście, a w powietrzu ponad wszystkie inne, wzbiła się woń świeżych pokosów, z wonią tą związane wspomnienia, zapanowały niepodzielnie w sercu zakonnicy.
Myśl jej i serce, wszystkie władze, w noce czerwcowe, czarodziejskie, w błękitne, przezroczyste noce, nasiane balsamiczną wonią róż i świeżo skoszonego siana, poddały się bez dalszej, daremnej walki, słodyczy niedających się zgłuszyć wspomnień.




Przed rokiem, pierwszych dni czerwca, Filip Gonneza, przebudził się pewnego; wieczoru na stogu, dopiero co skoszonego siana, gdzie, pewien obecności w pobliżu czuwających nad jego bezpieczeństwem przyjaciół owczarzy, spoczął był na świeżem powietrzu.
Otworzywszy oczy, doświadczał błogiego uczucia wypoczynku i pogrążony w drzemkę, leżał czas jakiś nie ruszając się, z dłońmi zapuszczonemi w świeże, aromatyczne siano. Ponad nim rozciągały się lazury nieba przezroczyste i pogodne; na skraju, przerżnięte białawo złotem i pasmy, podobnemi do mórz dalekich, a będącemi zachodu ostatnim odbłyskiem. A zachód poza głową przebudzonego z krzepiącej drzemki Filipa, mienił się złotem, purpurą, zapadającego, za góry, słońca.
Po łące rozlewały się różowe światła, a zielone, najeżone krzaki, asfodele dokwitające pod ostatniem tchnieniem wiosny, wysokie łozy wzdłuż rowów, różowo kwitnące głogi żywopłocia, nawet wybujałe źdźbła trawy, rzucały przed się długie, drżące cienie. Filip widział tylko dokoła siebie siano skoszone, więdniejące, jasne do połowy, do połowy przyschłe, i tysiące nizkich, drobnych trawek, odrastających na wilgotnej łące, zmieniającej ją w pstry dywan.
Filip leżał nie ruszając się, z oczyma przymkniętemi jeszcze słodką drzemką. Od dawna nie czuł się tak rzeźkim, spokojnym, zadowolonym, a kto wie, kędy dano mu będzie znów napawać się podobnym, popołudniowym spoczynkiem?
Naraz rozległo się szczekanie psa i rozbiegło się po łące. Filip napół podniósł się, wspierając łokieć na sianie. Podnosząc się, mógł dalej wzrok zapuścić, lecz nie spostrzegał na razie nic, prócz łąki i biegających po niej lekkich cieni. Na prawo, na jasnem tle nieba, oświecone nizko zapadającem słońcem, zwieszały się gęste gałęzie dębu. Po za samotnym tym, królującym nad płaszczyzną, dębem, znajdowało się pastwisko, należące do jego przyjaciół i Filip niespokojny wzrok wparł w zaróżowione zachodem gałęzie drzewa. Nasłuchiwał. Lekki powiew wiatru przebiegł go dreszczem, nasłuchiwał...
Szczekanie psa przycichło, kilkakrotnem powtórzone echem, na chwilę wszystko się uspokoiło: znieruchomiały, rzekłbyś, źdźbła trawy, znieruchomiały padające na łąkę, lekkie i wydłużające się ich cienie.
Filip nie spuszczał oczu z zaróżowionych gałęzi dębu. Po łące przebiegło nowe, silniejsze tchnienie wiatru, przenikliwsze rozlały się wonie. Czuł dokoła siebie coś niezwykłego, tajemniczego, lecz bynajmniej nie niepokojącego. Cóżby to było? Ze snu głębokiego przebudzenie, świeżość zapadającego wieczoru, nawoływanie jawy, co zbudzonego podnosząc, popychała do dalszej, nieodzownej, fatalnej, tułaczki?... Chyba że nie, gdyż sensacya bądź co bądź, błogą była, krzepiącą. Filip, spuszczając powieki, doznawał uczucia, jak gdyby nań padał cień coraz dłuższy, bliższy... Podniósł oczy i nie ruszając się z miejsca, wyszeptał:
— Sylwestro!
Na czole swem poczuł dłoń lekką, podniósł prawą rękę, dłoń tą ujął silnym, gorącym uściskiem, podniósł się, wsparty na lewym łokciu.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, oczarowani, wzruszeni. On, w wieśniaczem przebraniu, zdawał się wyższy, barczystszy, ona, ostatniemi promieniami zachodzącego słońca oświecona, cała zarumieniona, miała iskrę ciepłą w oczach, których białka zdawały się z perłowej konchy.
— Dziękuję ci, Sylwestrom, — przemówił Filip — obejmując ją i przyciskając do piersi, lecz nie całując. Tylko dąb zielony powiewał ku nim przyjaźnie, a zaróżowione jego gałęzie zdawały się pałać uśmiechem.
Sylwestra pierwsza ochłonęła, wyswabadzając się z silnego i jak smutek milczącego uścisku. Filip posadził ją przy sobie, na trawie; przytulili się do siebie niby dwa, z gniazda strącone, ptaki.
— Żeś też przyjść mogła...
— Mogłam... gdyż chciałam... lepiej byłoby jednak może nie przyjść wcale...
Mówiła to, drżąc ze strachu. Lecz on w tej chwili nie był zdolny o żadnem myśleć niebezpieczeństwie. Niechby go oskoczyli, wiązali, dałby się wieźć na rzeź jak jagnię potulne, nie rzekłby i słowa, dłoni nie poruszył.
— Lepiej, — powtórzył jak we śnie, — czemu lepiej?
— Gdy otrzymałam list twój, — mówiła dziewczyna, — list, w którym pisałeś, że chcesz mię raz jeszcze, raz ostatni widzieć tu, tu, gdzieśmy się poznali, w tym samym dniu i godzinie, co kiedyś... myślałam...
— Ja się nad niczem nie zastanawiałem, — przerwał jej łagodnie.
— Lecz ja myślałam o tem, na co się narażasz...
— Dziękuję ci, Sylwestro.
— Dość, że... mówię do ojca: „Ojcze, zanim się zamknę i świat pożegnam, chciałabym raz jeszcze widzieć, winnice nasze i łąki, oliwkowe gaje i sianokosy. Pójdźmy, ojcze, do fermy Latte dolce. Ojciec rozpłakał się jak dziecko, lecz usłuchał mię. Wczoraj rano przybyliśmy do fermy, a ja zaraz, wieczorem, udałam się, dla niepoznaki, do kosciołka, Najświętszej Panny del Latte dolce i pozostałam do późnego wieczoru. Dziś... sądzą, żem tam znów poszła. Boję się jednak... Pocoś chciał mię widzieć?
Drżała, widocznie wylękła, on tylko słyszał głos jej śpiewny i widział ją, i czuł ją przy sobie.
— Pocóżeś mię przywołał? — powtórzyła, wyciągając ze stoga garść wonnego siana.
— Sylwestro, — począł z wyrzutem, lecz zamilkł, przyciskając ją znów, w bolesnem milczeniu do serca. Oboje słyszeli swych serc bicie, przeglądając się wzajemnie sobie w ukochanych źrenicach.
— Pocom cię wzywał, możeszże pytać o to? Po to, by cię raz jeszcze zobaczyć i powtórzyć to, o czem nie możesz wątpić, żem niewinny, że rzucono na mnie ohydne posądzenie, za to, że cię kocham i za to tylko, żem się ośmielił ciebie kochać. Ale nie, sobie nie myślę teraz Sylwestro, nie o własnej niedoli, niesłusznem oskarżeniu, rzuconem na mnie przez twą rodzinę, nie o grożących mi niebezpieczeństwach, nie o tem, czy się stanie, czy nie stanie prawdzie i sprawiedliwości zadość, nie o moralnych i materyalnych stratach, jakie stąd ponosim ja i moi, ciebie tylko jedyna! mam na względzie, twoje cierpienia, twój los, to, co cię zmuszają przedsięwziąć i czemu przeszkodzić dziś nie mogę... Oto dla czego widzieć cię chciałem, ukochana, i dla tego, że się już nigdy więcej w życiu nie zobaczymy.. a potrzebowałem choć raz jeszcze spojrzeć w twe oczy, by zaczerpnąć odwagi i nie tchnąć nienawiścią do tych, których ty, Sylwestro, bądź co bądź, kochasz; by nie spełnić w istocie zbrodni, o jaką dziś fałszywie mię oskarżają. Oto dlaczego widzieć cię raz jeszcze chciałem...
Głos jego rwał się, był coraz cichszy, a Sylwestra,. twarz kryjąc na jego ramieniu, płakała. Wówczas Filip, czerpiąc siłę w jej obecności, obu dłońmi podniósł jej głowę i patrząc prosto w załzawione oczy, uśmiechnął się smutnie.
— Nie płacz! nie płacz-że dziecino! Widoku łez twych znieść nie mogę. Zresztą, coś mi szepce w sercu, że nie powinniśmy rozpaczać. Usprawiedliwią mię, byle pojmali Saturnina Chessa i byle wyznał prawdę, a zostanę uniewinniony, zobaczysz. Wiesz dobrze, jakie mam dowody, wiesz, że się niczego nie boję. Nie po to cię wezwałem, byś płakała... i cóż łzy pomogą!
Sylwestra wiedziała, że Filip udaje odwagę i nadzieję, by ją pocieszyć, chciała też łzy swe powstrzymać.
— Mówimy o tobie, śliczna moja mniszeczko, — ciągnął, siląc się na uśmiech i ton żartobliwy, — kiedyż się zamkniesz w swej pustelni?
— Niedługo, gdy wszystko tam gotowe będzie.
Uśmiech uleciał z ust obojgu. Zerwała znów garść siana, on oczami wodził za ruchem jej ręki.
— A jeśliby — spytał po chwili, — jeślibym wrócił uniewinniony, w położeniu, któreby mi pozwoliło dopomnieć się o twą rękę, a ty, po upłynionym terminie, odzyskała swobodę... powiedz, czy mogłabyś wówczas złamać swe śluby, czybyś chciała?
— O tak, — odrzekła, myśląc w głębi serca, że podobna chwila nie przyjdzie nigdy.
Ujął obie jej dłonie.
— Dzięki ci, dzięki! — wielki smutek przysłonił mu oczy. — Czemuż nie mogę cię dziś uszczęśliwić, ponad wszystkie wynieść kobiety, czemu na cię same sprowadziłem nieszczęścia!?
— Ja to, ja, — mówiła, znów plącząc, — nieszczęście zwiodłam na ciebie.
Uśmiechnął się boleśnie i zmienił rozmowę.
— Kiedy szłaś, by dojść aż tu, — pytał, — pamiętałaś drogę?
— Pamiętałam te, tam, głogi. Szłam prosto koło kościoła, ścieżką w dół, aż je dostrzegłam. Szłam wzdłuż biegnącego strumienia, po wydeptanej trawie, myślałam: przechodził tędy! Szłam, lecz nie dostrzegając cię, zaczynałam bać się i wątpić... wtem, widzę cię... Spałeś?
— Nie; czekałem ciebie, — skłamał, w najlepszej zresztą wierze, bo cóż po za nią istnieć dla niego mogło w danej chwili?
Ujął jej rękę, długo tulił do ust i serca.
— Odważną jesteś! — mówił, patrząc na nią z uwielbieniem, — jakże mi ciężko, żem cię unieszczęśliwił. Ktoby przypuszczał, gdyśmy się tu, po raz pierwszy spotkali, że rzeczy taki obrót wezmą? Pamiętasz?
Wsparł czoło na jej ramieniu i Sylwestra przymknęła nabiegle łzami oczy. Przez chwilę żyli przeszłością, dniem dawnym już, gdy obie rodziny, żyjące wówczas w przyjaznych, sąsiedzkich stosunkach, udały się razem na odpust do Madonny del Latte dolce. Oboje zbyt młodzi jeszcze, by brać w rachubę przesądy, dzielące ludzi na stany: wyższe i niższe, śmiejąc się i biegając nad strumieniem, na łące, wyznali sobie wzajemną miłość.
Mógł iż myśleć o tem, że w posiadaniu rodziny Arca, było z piętnaście ferm i łąki przylegle do wiejskiego kościółka Marya in latte dolce, że posiadali oni sto krów czarnych, oznaczonych białą gwiazdką na czole i sto bawołów płowych, gdy Filip Gonneza musiał przerwać nauki w braku środków materyalnych i zaledwie posiadał parę cieluszek chudych i klaczkę siwą, pod starodawnem aksamitnem siodłem, którą dosiadał, jak gdyby był z saracenów rodu.
Piękny młodzieniec, o długich, ciemnych włosach, dosiadał klaczkę siwą i tak dzielnie, wyglądał na niej, tak ślicznie, że Sylwestra Arca, patrząc nań, myślała, że sam królewicz piękniej nie wygląda.
— O Pippo[3] — mówiła teraz, budząc się do rzeczywistości, — nie myśl o mnie. Ja sama, jeśli cierpię, to nie za siebie, lecz za ciebie. Tak cię kochałam — mogłaż już używać czasu przeszłego? — że mi się niczem zdaje ta mała ofiara, poniesiona dla naszej miłości. Gdyby można było wrócić nazad i przewidzieć wszystko, co nas spotkało, kochałabym cię, bądź co bądź, tak samo, bolejąc tylko nad niedolą, w jaką miłość dla mnie cię pogrążyła.
Podniósł czoło, zdawał, się spokojniejszy i wzrok rozkochany zatopił w jej oczach, smutne, ciche zamieniając z nią słowa.
Słońce zapadało szybko, gasło, a złote blaski zachodu mieniły się na różowe, stawały wodniste, przezroczystością zaciągały horyzonty i na zachodzie tylko pasma sine wywierały wrażenie dalekich stałych lądów, wybrzeży. Z łąki spełzły drżące na niej cienie, opadły powiewy wiatru i w żółtawem świetle przedwieczornem, krzaki, kwiecie, trawy, zdawały się do snu układać. Woń pokosów wzmagała się, a głosy kochanków zniżały się, ciche jak westchnienie. Światła, jedne po drugich gasły na niebie, mrok spuszczał się na łąkę, powstały opalone opary, śród których dąb rozłożysty, zdawał się płynąć z ciemniejących liści koroną.
— Zimno ci, droga, — mówił Filip, oddechem swym starając się rozgrzać palce kochanki. — Zziębłaś i późno już... trzeba ci odejść...
— Późno! — powtórzyła dziewczyna, nie ruszając się z miejsca.
Patrzał na nią, jak gdyby pragnął duszę całą w nią przelać; tłumiąc własną rozpacz pod smutnym uśmiechem, którym chciałby ją pocieszyć! Rozumiała to dobrze i powstrzymywała się od łez, by mu więcej serca nie rozdzierać. Na ustach obojgu drżało to samo beznadziejne pytanie:
— Czy się jeszcze kiedy zobaczymy?
Drżało niedomówienie...
— Zimno, — mówiła Sylwestra, siląc się na blady uśmiech i wzdrygając cała, — może mnie już w fermie szukają, myślą czy nie porwali, i uprowadzili bandyci.
Naciągnęła na głowę czarną, jedwabną chustkę, co się jej była zsunęła na plecy. Filip zawiązał ją jej starannie pod brodą. Ucałowali się długo, gorąco... i znów mówili głosem spokojnym, lecz rwącym się co chwila, w wewnętrznem łkaniu, o rzeczach obojętnych, nie tykając tego, co w sercach mieli, a co zbyt było bolesne...
Zmrok się zwiększał, niewymowny smętek padał na ciemniałe zarośla, na cieniem zachodzące nieba, na, w milczeniu rozstających się, kochanków.
— Idziemy? — spytała Sylwestra, i dreszcz przebiegł ją całą, niby przeciągniętą strunę.
W dreszczu tym, Filip czuł całą jej boleść. Zgrzytnął zębami, głusząc słowa buntu, rwące mu się na usta.
— Nie, nie idziemy, pozostańmy razem, wszak mamy do tego prawo! — wołało jego serce.
Nie powiedział tego, tuląc drżącą do piersi i zatrzymując uściskiem.
— Zaczekaj! Chwilę... jedną chwilę jeszcze...
Bała się, myślała, że jej w fermie szukają. Myślała o niepokoju ojca, nie ruszyła się jednak, przytulona do kochanka. Pozostali tak długo, uściskiem spojeni, niepokojem zdjęci, milczący, w okrążającej ich ciszy.
Śród wzmagających się zmroków, na wschodzie pobielały obłoki — księżyc to wschodził.
W dali słychać było szmery, przeciągłe i drżące, ćwierkanie świerszczów, psów szczekanie, brzęk dzwoneczków; pasących się owiec. Księżyc wypływał na nieboskłony, podnosząc się szybko, zrazu czerwony, na tle czarnem, ponad daleką knieją zarośli, bladł, srebrzał, aż blado-złoty, w całym blasku, wypłynął na lazury, użyczając im dziwnej, czarodziejskej przezroczystości. Pod kryształową kopułą nieba, wszystko posrebrzało i gwiazdy mrugały jaśniejsze, zapalając się jedna od drugiej, do brylantów osypujących czarę z lapislazuli podobne. Trawy, krzaki, gałązki pnących się roślin, wszystko przybrało wygląd czarodziejskich wyrobów ze srebra i bronzu. Na łąkach zaczęły się znów/ kłaść cienie delikatne, skracając się, padając, tym razem, ze wschodu na zachód. Łodygi asfodeli, wysokich traw źdźbła, wyglądały jak wyostrzone metalowe ostrza.
— Teraz to już na prawdę odejść muszę, — ozwała się cicho.
Nie zatrzymywał już jej, pomógł powstać z miejsca, starannie owinął dokoła ramion jej czarną, jedwabną chustkę. Sylwestra milczała. Ujął dłońmi twarz jej, podniósł w górę. Chciał się napoić widokiem kochanki w świetle miesiąca, napatrzeć poraz ostatni... Księżyc zapalał w oczach dziewczyny duże iskry, na czoło rzucając bladość kości słoniowej.
— Żegnaj, Sylwestro... Sylwestro moja! Kiedyż się zobaczymy?
— Bóg sam to wie, — rzekła, a w słabym uśmiechu błysnęły jej białe zęby.
Była tak piękną, delikatną, słabą, że mu się serce ściskało bardziej niż kiedy, wobec nieodwołalnej konieczności rozstania się z nią, pozostawienia samą na... życie całe....
— Jeśli jest sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy, — powiedział z gorzką zaciętością, pokrywając ją pocałunkami, w których było więcej rozpaczy, niż nadziei.
I nie dbając o grożące obojgu niebezpieczeństwo, chciał ją odprowadzić i podejmując rzucone opodal na trawę, fuzyę swą i beret, raz jeszcze przycisnął kochankę do piersi, unosząc ją niemal z ziemi, w silnych ramionach. Spojeni uściskiem, oddalali się w milczeniu, a za nimi kładły się na łąkę przedłużone ich cienie.




Wspomnienia to te, przeżywała Sylwestra, siedząc, w noc czerwcową, wonną, miesięczną, na dziedzińcu swej pustelni.

— Jeśli jest sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy, — mówił Filip Gonneza, przyciskając ją, po raz ostatni do serca, tam, na górze, przy kościółku — Marya in Latte dolce, pokrytym pnącemi się dzikiemi różami, roniącemi balsamiczne wonie pod drżącem światłem miesiąca...
Nie zobaczyli się! I nigdy się już nie zobaczą, i Sylwestra nawet we śnie widzieć go nie powinna...
Zagryzła gotowe bluźnić wargi.
— O! Przenajświętsza! Przeczysta Panienko! Ucisz me biedne serce, — szeptały usta, lecz serce... kołatało w piersi burzą buntu i namiętności.
Woń róż budziła żywsze wspomnienie kościółka w górach, gdzie pnące się dzikie róże były jedynemi świadkami ostatniego i rozdzierającego rozstania się kochanków, a patrzące na nich z wysoka gwiazdy, drżały współczuciem nad ich losem.
Sylwestra wróciła teraz do kapliczki, starając się pogrążyć w modlitwie, w rozmyślaniu, bijąc się w piersi, padając na kolana. Daremne starania, łaska ją opuściła i na purpurowem tle kaplicy, w drżącem odbłysku lampy, migały jej korowody klaczy siwych pod fijoletami aksamitnych, staroświeckich siodeł, a na nich jedna i ta sama postać jeźdźca niezapomniana, postać rosłego młodzieńca, o brwiach czarnych i rzęsach długich. Na alabastrach ołtarza roiły się gałązki krzaków, pokryte blademi różami. Lekkie, szare, marmurowe kolumny, wznosiły się proste i równe, jak te tam w świetle miesiąca źdźbła trawy, a sama Madonna z alabastru, zmieniała się, na tamtą, górską, z drzewa grubo wystruganą, w płaszcz z zielonej brokateli odzianą, co, w półcieniu samotnego ołtarza, górskiego kościółka, czuwała nad bolesną i tragicznie zakończoną idyllą jedynej miłości Sylwestry...
Sylwestra miała gorączkę. Młodzian galopujący na siwej klaczy, na aksamitnem, fijoletowem siodle, zaprzepaszczał się pod ołtarzem, lecz zjawiał się znów, odrywając od purpurowej ściany co się roztwierała na krajobraz księżycem osrebrzonej łąki.
A Madonna po przez opuszczone długie rzęsy, patrzała, rzucając z wysoka, snop świetlanych promieni.
I cała biel mleczna, mistycznej miłości ambrozyą, zalewała płaszcz, szatę, stopy Madonny, falą modlitwy, miłosierdzia, nieskończonej słodyczy, spływając na ołtarz, na stopnie ołtarza, aż do serca Sylwestry. W bieli tej była cała ta światłość miesięczna, pod którą Filip Gonneza opuszczał Sylwestrę, tam, na wzgórzu, przy kościółku Marya in latte dolce, rzucając jej na pożegnanie wyroczne słowa: „Jeśli istnieje sprawiedliwość Boska, to się zobaczymy“.
Słaniając się na klęczniku, Sylwestra, ukryła twarz w dłonie. Uspakajała się pod wpływem lubych wspomnień, oddawała im bez podziału, żyła, dyszała miłością. Znalazła rozwiązanie trapiących ją zagadek.
Spływająca nań z góry światłość, była światłością miłości, miłosierdzia, przebaczeń.
Tam, poza ślepem obmurowaniem jej celi, róże kwitły, ludzie się kochali...
Tu Dziewica Carpacia witała pozdrowienie anielskie. Archanioł niósł jej wieść upragnioną, niespodziewaną. Opromieniająca jej czoło światłość, była światłem nadziei.
I w sercu Sylwestry rozwijała się światłość wielka, jasna i czysta i w gorączkowem majaczeniu, w którem rzeczy niebiańskie dziwnie się splatały z doczesnemi, błogość zalewała jej duszę. Wróci! wraca!
Kiedy, gdzie, jak, zobaczą się i połączą, o tem nie myślała... czuła, całem jestestwem swem czuła, że to nastąpić musi, nastąpi prędko.
W błogości tego przeświadczenia myśli się jej uspakajały, nerwy odprężały... Snuły się jeszcze przed nią mgliste widzenia. Poza kolumnetkami ołtarza, zamykającemi niby tajemnicze jakieś horyzonty, snuły się obłoki białawe, róże roniły liście lecz dziwnie! zamiast spadać, liście róż przeciwnie wznosiły się, wznosiły... Pomału białe opary objęły wszystko... Sylwestra usnęła.
W absolutnej nocnej ciszy, słychać było poza murem ćwierkanie polnych koników... Wkrótce ozwał się dźwięk dziwny, niby zgrzyt noża na kamieniu, przy ziemi, przy kracie żelaznej kanału, którym odpływały z dziedzińczyka pustelni wody dżdżowe... Spłoszona łątka zmilkła.
Wielkie złote gwiazdy gasły na wschodniej stronie nieboskłonu. Jedna, największa, mieniąc się jak opal, zdawała okiem rozwartem nad ciemną wieżyczką pustelni.
Z ogrodu casa d’Arca biły coraz wyżej, coraz mocniejsze wonie. Zdawało się, że wszystkie na raz róże opuściły listki na źwierciadlaną taflę sadzawki na bystre wody strumienia. Kwiaty piły świeżą rosę, mdłe wonie biły wysoko.
Zgrzyt żelaza u kraty, het! nizko przy ziemi, pod murem, trwał, monotonny, uparty... Teraz się zmienił, zdawał się być miarowem i ostrożnem uderzeniem oskarda o mur twardy... Kratą wstrząsały metaliczne dźwięki, tak jednak ciche i ostrożne, że same łątki nad sadzawką, wiedzieć coś o tem mogły. Ucichło i w niepodzielnej nocnej ciszy, łątki-tancerki, zaczęły znów stroić nad wodą czarodziejskie swoje skrzypki, a opalowa gwiazda mieniła się i drgała na firmamencie szafirowym, ponad ciemną wieżycą pustelni.
Znów zgrzyt, uderzenie głuche, kraty żelaznej, metalowe wibracye i pobrzęki. Znów spłoszone w weselnych swych tanach, zmilkły łątki pawioskrzydłe. Głośniejsze uderzenie, żelaza o żelazo, silniejsze wstrząśnienie...
Wszystko zapadło w ciszę.

Bo i łątki nad sadzawką długo się odezwać nie śmiały, a gdy wróciły do przerwanej symfonii, gwiazdy pobladły już na niebie, i ponad ciemną wieżyczką pustelni, zgasła największa z nich, złoto-niebieska, opalowa.

V.

Siedząc przy fortepianie, Stefan grał, skracając sobie długi już sierpniowy wieczór. Nieład w salonie świadczył o odejściu nie nazbyt chyba wytwornych gości. Porozsuwane krzesła, nieprzyzwoite ślady spluwania na posadzkę, taca z wypróżnionemi butelkami i resztki czerwonego wina na dnie kieliszków, niedopałki papierosów na popielnicach i snujące się po salonie, wnikające w sąsiednie pokoje kłęby dymu, wszystko zdradzało, że Stefan przyjmował byłych swych „przyjaciół“.
Pełen jeszcze niesmaków, po towarzystwie, w którem znajdował się pewien wzbogacony, lecz bynajmniej jeszcze nie okrzesany, chłop, Stefan uderzał na nowo w klawisze, grając „brindisi“, Glück’a, i uśmiechając ironicznie z dopiero co uczynionej sobie propozycyi ubiegania się, przy blizkich wyborach gminnych, o mandat posesIski.
— Waryaci! — myślał, — głupcy! Nieraz ochota mię zdejmuje rozdeptać te pełzające robaki.
I nie poruszając żadnym muskułem twarzy, wywoływał z klawiszów lekkie trele sarkastycznego śmiechu, drwił z nieokrzesanych chłopów, co spluwali na parkiet salonu jak na publicznego placu kamienie o Crispi’m i Di-Kudeni’m, mówili z tą samą poufałością co o miejscowym syndyku, należeli oni do partyi — raczej we czterech całą partyę stanowili, mając za sobą same głosy — zero. Drwił z nich Stefan, lecz w rzeczy samej głębokiego doznawał niesmaku.
Weszła Marya, zamykając drzwi za sobą. Powtórne małżeństwo, niewątpliwie i pod wielu względami, szczęśliwsze od pierwszego, nie zmieniło jej wcale. Zachowała wdzięk młodzieńczy, dziecięcy niemal, obok pogodnej powagi i wrodzonej sobie wytworności. Bluzka blado-różowa, czarnemi przybrana aksamitkami, podnosiła białość jej szyi i czoła, świeżość cery. Podniesione z czoła włosy, nadawały jej wygląd młodzieńczy, usta zachowały dawniejszy wyraz surowego skupienia.
Widząc Stefana tak zajętym muzyką, że się zdawał wejścia jej nie uważać, zajęła się porządkowaniem salonu i ustawianiem krzeseł, żywiąc zresztą nadzieję, że podejmie głowę i spostrzeże ją wkrótce. Ostatnie jednak krzesło stało na swem miejscu, a Stefan nie odrywał rąk od klawiatury.
Przenosząc tackę z pustemi butelkami i kieliszkami, na stoliczek, w kącie, przy drzwiach, Marya przeszła tuż koło męża, który z opuszczonem, zamyślonem czołem, uderzał zawzięcie drugim palcem prawej ręki, klawisz czarny. Widząc, że nie zwraca wcale na nią uwagi, wyszła na balkon, nie wyglądając wcale w danej chwili, na szczęśliwą, młodą mężatkę. Mało co rozumiała z muzyki, lecz spostrzegła od dawna już, że mąż jej grywał zawzięcie tylko w chwilach rozdrażnienia lub melancholii. Może go dźwięki fortepianu uspakajały, zwykłe jednak, spostrzegłszy ją, chętnie muzykę zastępował rozmową z żoną.
Tego wieczoru rozdrażnienie było tak silne, że nie dostrzegał nawet jej obecności. Widząc to Marya, pozostawała na balkonie.
Tymczasem Stefan myślał:
— Co jej jest? Czemu się nie zbliży. Zagniewana chyba...
I bił nerwowo wysokie si, co zdawało się odpowiadać:
— Tak! tak! w złym jest humorze!
— Zeszłaby już z tego balkonu! — myślał, — zbliżyłaby się...
Wziął głębszy akord.
— Czemuż jej nie przywołam... moja to rzecz. Jeśli tu przyszła, to nie poto chyba, by ustawiać krzesła i puste sprzątać butelki.
— Nie! nie! niech się sama zbliży, — odpowiadała z zacięciem, brana wysoka nuta, niech sama się zbliży...
Marya nie zbliżała się, i po niejakim czasie sonata, co przestała być dziełem Glück’a, a była wylewem sprzecznych myśli, uczuć i tonów, zerwała się w tonie pół jęku, pół śmiechu...
Na balkonie Marya odetchnęła głębiej, nie odwracając się, poczuła zbliżającego się do siebie Stefana. Wreszcie! Miała słuszność! Dobrze, że się nadęła!..
— Co ci, Maryo?
— Nic mi nie jest.
Wyjął zegarek z kieszeni, spojrzał na godzinę i strzepując starannie z portiery, nieistniejące okruchy pyłu, pytał siebie czy lepiej wyjść z domu, czy pozostać z żoną, która mu odpowiada, że jej nic nie jest, właśnie wówczas, gdy jej widocznie coś jest? I jedno i drugie nudziło go i irytowało. Wybrał drugie, na złość... samemu sobie, bo na dziesięć mil dokoła nie było nikogo, ktoby potrafił sam sobie życie zatruwać tak dobrze, jak Stefan Arca. Targał się za wąsy i po chwili powtórzył uprzednie pytanie:
— Co ci?
— Mówiłam ci już, że mi nic nie jest, — odrzekła sucho.
— Ubierz się, wyjdziemy na przechadzkę.
— Nie wyjdę.
— Dlaczego nie?
— Bo... nie.
— Co ci? — powtórzył raz jeszcze, głosem znudzonym i obojętnym, jakim stawiamy niepotrzebne pytania.
Marya odwróciła się. Spojrzała mu w oczy.
— Powiedz? Czego chcieli ci, tam... czterej?
Stefan uczynił ruch lekceważenia. Miałże wtajemniczać żonę w sprawy swe i interesy? Tego by jeszcze brakło.
— Czego chcieli? A no, wypić chcieli.
— Wypić? — czoło się Maryi zachmurzyło. — Czemuż twój Ojciec nie dotrzymywał Wam towarzystwa? Zawołał on Serafinę: „Don Stene, — mówi, — kazał podać wino“. Mówię jej by podała butelkę zapieczętowaną. — „Po co, — odparła mi hardo, — wystarczy zwyczajna, osobliwi mi goście!“ Rób, co ci każę, — wołam, a tu twój ojciec jak nie oburzy się na mnie: „Osobliwi goście! Serafina! Serafina! nie waż się tknąć zapieczętowanych butelek, wodę by żłopać tym darmozjadom! Podaj karafkę stołowego, czerwonego“. I Serafina podała wino czerwone. Tak to uważają mię, słuchają w tym domu.
Marya skarżyła się z goryczą, a odwracając niechętnie od męża, dawała mu uczuć, że on to wszystkiemu winien, że jemu przypisuje niesmak, co zatruwał domowe ich pożycie. Stefan czuł się dotkniętym, upokorzonym i to wcale nie poprawiło mu humoru.
— Czemu bo chciałaś koniecznie traktować moich gości winem wytrawnem?
— Dla honoru domu.
— Dla honoru domu! Ludzie ci, istotnie nie przywykli...
— Czy tak! I ty przeciw mnie! Dobrze! cóż dalej?
— Maryo! — zawołał rozgniewany. — Wypędź Serafinę. Ileż to ci już razy mówiłem! Niech raz koniec temu będzie.
Zwróciła się nawpół ku niemu, nie odrywając wyroku od dalekich horyzontów. Gorycz była na jej ustach.
— Niby tu panią jestem! Nikt się ze mną nie liczy... Za nic imię mają... Panem tu ojciec twój, ty sam, i gdybyś chciał istotnie...
— Ja! — roześmiał się Stefan ironicznie! — Ja! i to o mnie się ma opierać! wszystkie babskie plotki...
Marya się oburzyła.
— Plotek nie robię, — rzekła sucho.
— To są, — tłomaczył się Stefan — sprawy kobiece... jeśli się żeniłem, to po to chyba, żeby domowe sprawy załatwiała moja żona.
— A! po toś się żenił?
Piękne jej, łagodne oczy, patrzały na niego tak złośliwie i zalotnie zarazem, że go zdejmowała nieprzemożona chętka objąć wpół młodą kobietę i tuż, tuż, u delikatnego uszka, szeptać jej dlaczego się właściwie ożenił z nią, z tą śliczną swą Maryą. Lecz w innej dzielnicy jego ja wewnętrznego, kędy uczucia ustępowały fantazyom, znudzeniu, złym humorom, zniechęceniu do egzystencyi ciasnej, płonnej, obracającej się w kole zwartem, spraw domowych, rodzinnych, lokalnych, parafialnych, coś nieprzemożonego kładło veto porywom serca.
— A pocóż innego? — spytał lekceważąco.
— Czy tak... — zagryzła wargi Marya. — T-a-k. Od dziś zatem, chcę być panią domu, sług panią, gospodynią, wejść w przyznane mi przez ciebie prawa... nie miej mi tylko potem za złe, jeśli twój ojciec...
— Mój ojciec! Ciągle ojciec! Dajże choć raz pokój biedakowi, — zakrzyknął Stefan.
Tu, zapukano do drzwi.
— Proszę! — zawołał zirytowany.
I Marya zwróciła się ku drzwiom, lecz dostrzegłszy rumianą twarz Serafiny, ścisnęła tylko ramionami. Pocieszył ją nieco ostry głos Stefana, zwrócony do służącej:
— Czego chcesz? Nikt cię nie wołał.
Dla „panicza“ Serafina nie bywała arogancką, odrzekła więc grzecznie i powolnie:
— To, Porri, proszę pana, chce widzieć się z panem.
Nie było dobrej racyi nie przyjąć grubego dzierżawcy, lecz chcąc złość spędzić na dziewczynę, Stefan ofuknął ją.
— Czemuś, do stu dyabłów, nie powiedziała mu, że mnie niema w domu?
— Pójdę i powiem, — odrzekła a paniczowi podobało się w odpowiedzi jej, dopatrzeć impertynencyi.
— Słuchaj-no! nie podnosiłabyś głosu. Niech raz jeszcze posłyszę, rozlegające się po całym domu twe wrzaski!
Marya uśmiechała się zadowolona.
Serafina zatrzymała się, zwracając na don Istene wzrok skrzący się gniewem. Po chwili opanowała się i spytała obojętnie.
— Jakże? Pan wychodzi, czy też mam wprowadzić Porri.
— Wprowadź! — szepnęła Marya.
— Wprowadź-że! — wrzasnął Stefan.
Lecz już gość nie w porę, był u drzwi salonu; na tło eleganckiego umeblowania rzucając plamę swej kwadratowej postaci i jak piwonia czerwonej twarzy.
— Proszę! — witał go Stefan, znudzony do ostateczności. Dzierżawca opadł na pierwsze z brzegu krzesło, podejmując beret na znak powitania.
— Dobry wieczór, don Istene. Jak zdrowie? Widzę, że doskonałe. Czegoby zresztą panu brakowało! Ni chleba ni mleka, dziękować Bogu!
Marya, stojąc na balkonie, brwi ściągnęła, a Stefan uśmiechał się ironicznie, przechadzając niespokojnym krokiem po pokoju, a opierając się o poręcz fotela, odparł sucho:
— A wam czego brak, kumie? Pieczonych gołąbków? Jak widzę, zapuściliście dłuższą jeszcze brodę.
— Nie potrzebuję karmić się pieczonemi gołąbkami, — odrzekł gość, siląc się na uśmiech, lecz ze złem spojrzeniem w chytrych oczach, przyczem przesunął dłoń po rozczochranej brodzie, końce jej owijając sobie koło grubych palców.
Ho! ho! — mówił Stefan, — wiem, że wam na niczem nie zbywa. Przynieśliście mi pewnie pieniądze?
— Nie! — Odparł dzierżawca, roztwierając obie dłonie, na znak, że ich niema.
Stefan czuł się podrażnionym.
— Więc, pocóżeście przyszli?
Dzierżawca rozparł się w krześle i rozpoczął zwykłą litanię wyrzekań na złe czasy, nieurodzaj, trudność w ściąganiu subdzierżawy, brak robotnika, nizkie ceny i tak dalej, i tak dalej.
— Bankructwo! — kończył, potrząsając rozwarłem i dłońmi, — zrujnowany jestem z kretesem, do cna, zgubiony! i jeśli tego roku nie zdołam wypłacić sto skudów, niech niedożyję przyszłego roku...
— Oby! — pomyślał w duchu Stefan Arca.
— ...Głowę ci na to daję, kumie, — ciągnął Porri.
— Chyba brodę, — wzgardliwie odrzucił don Stene. — Eh! kumie, nie wstyd-że wam, głowę mi zawracać tem i wykrętami? Jeśli się wam dzierżawa nie opłaca, pocóżeście odnawiali kontrakt?
— Sądziłem...
— Co tam mówić. Lepiej przyznać się odrazu, że się wam niechce płacić! Już w zeszłym roku nie dopłaciliście pięćdziesiąt skudów, czekałem, a teraz, zamiast wypłacić z zaległością, sianem się wykręcacie, puste pokazujecie dłonie. Co, do dyabla! I my powietrzem żyć nie możemy.
— Cierpliwości! cierpliwości, kumie, don Istene! — uspakajał młodego dziedzica dzierżawca. — Postawcie się w położeniu naszem, ludzi ubogich.
— Cierpliwości! dobrze to mówić, w opłatach zalegając! Poszlę parobków z końmi i każę skosić łąki, zżąć zboże.
— Nie zrobicie tego, kumie, — uśmiechał się Porri, mrugając chytremi oczkami.
— Nie zrobię? Zobaczycie, że zrobię, — zawołał Stefan, okręcając tak gwałtownie krzesło, o które stał oparty, że jego cztery nóżki zamigotały w oczach Porri’ego niby cztery węże.
Chłop zmiarkował, że żartów nie ma i żałował, że się wybrał nie w porę, trafił na zły humor. Lecz nie pora była cofać się, trzeba się było do ostatecznego uciec środka.
— Basta! — rzekł, pochylając głowę tak nizko, że koniec długiej brody, dotknął rzemiennego pasa, którym był opasany, — postąpicie, jak się wam podoba, kumie, don Istene. Nie moja to rzecz, uczyć was cierpliwości... właściwie mówiąc, przyszedłem.... przyniosłem...
Mówiąc to, z worka zwieszonego na rzemiennym pasie, wyjął papier brudny, zmięty i wznosząc twarz chytrą, a papier trzymając w lewem ręku, gdy prawą ściągał kiesę.
— Przyniosłem, — cedził pomału przez zęby.
— Co, przekaz na pieniądze do banku, — spytał ironicznie Stefan, nie spuszczając z oka ruchów dzierżawcy...
— Przekaz nie przekaz... ale i to coś warte... wezwanie trybunału.
— Wybornie! Istotnie coś warto jest wezwanie trybunału, — zawołał Stefan Arca, rozumiejąc o co dzierżawcy idzie i ujmując od niechcenia w dwa palce, podawany sobie papier.
Marya zbliżyła się szybko, Porri wpatrzył się w nią uważnie.
— Dobry wieczór, donna Maryo! Jak ze zdrowiem? Wybornie, niema co i pytać, widzę, że wybornie. Ciąglem się spodziewał, że odwiedzisz owczarnię. Chowam ser świeży pod liśćmi złocienia, jest mleko kwaśne, wyborna giuncata, śmietana z dziesięciu litrów mleka!
— O! to zanadto! — uśmiechnęła się Marya, oka nie spuszczając ze swego męża, który, przejrzawszy papier, zwracał go obojętnie dzierżawcy.
Ebbene, i cóż, — spytał chłopa.
— Jakto? — zdziwił się chłopi, — czyś nie przeczytał kumie, don Istene? Wezwanie od sędziego śledczego, z Nuoro. W jakiej sprawie, domyśleć się łatwo. Mówiliśmy już o tem zeszłego roku... w październiku, jeśli się nie mylę... tak... w październiku...
— Nie pamiętam, — przerwał mu chłodno Stefan. Lecz i Porri i Marya, zrozumieli, że nie chce chyba przypomnieć sobie.
— Nie pamiętacie, kumie? Sądziłem, właśnie, że wy to podaliście mnie na świadka.
— Ja? No, proszę, niech przypomnę sobie...
Usiadł na kanapie i Marya przysiadła na poręczy kanapy, patrząc uważnie to na męża, to na dzierżawcę. Obaj grali komedyę. Porri wysłał był sam anonim do sędziego śledczego, do Tuore, wskazując siebie jako wiarogodnego świadka, w wiadomej sprawie, a Stefan Arca domyślał się tego wszystkiego.
— A! — począł Wreszcie Stefan, — przypominam sobie. Mówiliście, że się wam Chessa zwierzył...
— Ciszej, ciszej don Stene, — zauważył dzierżawca, oglądając się lękliwie na drzwi otwarte na balkon.
— Nic nie szkodzi. Mówiliście o tem komu bądź przecież?
— Nikomu... tak mi Boże dopomóż!
— Po co się bożyć! Wszystko się wie...
Po chwili Stefan spytał:
— Jakim że więc sposobem wskazano was jako świadka?
— Sądziłem właśnie, że wyście kumie...
— Ja? Wiecie dobrze, że nie, zresztą rok odtąd niemal upłynął.
Porri zmieszał się, spuścił głowę, dłoń w brodę wplątał.
Tu się wmieszała Marya.
— W jakiej sprawie wezwanie? — spytała.
— W zeszłym roku, — zwrócił się ku niej Porri, w nadziei, że mu się uda trafić do jej przekonania, — mówiłem tu właśnie obecnemu do Istene, mówiłem, że Chessa, pewnej nocy, gdy spał w mojej owczarni, zwierzył mi się, jako to Gonnesa namawiał go do zabicia don Carla; niech mu będzie wieczne odpocznienie.
Przypodjął biret, opuścił na czoło i długo i szeroko, z najdrobniejszemi szczegółami opowiadając, to o czem za życia Chesisa, nie ośmieliłby się wspomnieć.
— Teraz, — kończył, wzywają mnie jako świadka do Nuoro. Pal dyabli całą tę sprawę. Niech Gonnesa co zwącha, a jestem zgubiony, doszczętnie zgubiony. Z życiem nie ujdę, to też don Stene, to też donna Maryo! muszę się zastanowić nad tem, co ryzykuję, ja, ubogi ojciec rodziny...
— Słuchaj! — przerwał mu powstając z miejsca Stefan Arca. — Tłomacz się bez wykrętów. Pocoś przyszedł? Wiesz dobrze, żem ani wspomniał o tobie i o twej zeszłorocznej propozycyi. Do niczegom cię w zeszłym roku nie upoważnił.
— Prawda... sądziłem jednak...
— Sądziłeś, że daruję co najmniej tego roczną dzierżawę, za Nuraghe ruos. Zgadłem.
— O! to na potem! — krzyknął Porri, a całe mu czoło poczerwieniało.
— Tak czy nie? Czegóż jeszcze chcecie?
— Chcę się poradzić.
— Jaka tu może być rada, — wtrąciła — Marya, w naiwności swej biorąc łunę na czole chłopa za oznakę obrażonej miłości własnej i pragnąc sprawę załagodzić. — Powiedzcie prawdę i basta. My, samej prawdy pragniemy, by się Sprawiedliwości stało zadość. Zresztą wybaczcie, lecz to o czem mówicie, żeście się zwierzyli samemu Stefanowi Arca, wiadomem jest nietylko mnie, lecz nawet Serafinie.
— Serafinie! — zawołał z wzgardą Porri, przekręcając biret na ucho. — Osobliwsza mi rzecz, Serafina! Podsłuchała pode drzwiami i tyle tego. Żeby mię tak piorun spalił, żebym synów moich na żywe nie oglądał oczy, jeśli mówiłem z kim innym, oprócz z obecnym tu, don Istenem.
Basta! — zawołał Stefan z wymuszonym spokojem, — żona moja ma najzupełniejszą racyę: winniście świadczyć prawdę, samą prawdę i tyle.
— I tyle... łatwo to mówić! ależ rozważcie kumie, jestem człek zgubiony, przepadnę z kretesem...
— Więc nie świadczcie wcale, — ruszył wzgardliwie ramionami don Istene.
Nie było rady. Porri odchodził z niczem. Targał brodę, lecz w oczach paliły mu się chytre i złośliwe ogniki. Odmówił szklanki wina, którą go Marya chciała poczęstować.
Zaledwie się za nim drzwi zamknęły, Stefan wybuchnął nie ukontentowaniem, gniewem, wzgardą, przeciw dzierżawcy, co chciał sprzedać fałszywe świadectwo, przeciw wszystkim nikczemnikom i nikczemnościom tego świata. Marya, przymknąwszy ostrożnie drzwi balkonu, pozwoliła mu się wyburzyć. Biegał wzdłuż i wszerz salonu, jak lew rozdrażniony. Wieczór przeszedł nie wesoło.
Dowiedziawszy się o niefortunnej wizycie dzierżawcy i zwalając całą winę na synowę, don Piane w najgorszym był humorze. Dla dokuczenia Maryi, niechciał przy wieczerzy jeść zupy łyżką, tylko ją niósł do ust wraz z talerzem, zalewając obrus i samego siebie, pozwalał kotom wskakiwać na stół, lizać talerze i widelce, zachowywał się zgoła, jak rozkapryszone i źle wychowane dziecko. Marya zachowywała milczenie, lecz don Istene, bojąc się wybuchnąć przeciw ojcu, rzucił na stół serwetę, wstając od stołu i nie tknąwszy wieczerzy. Zaledwie don Piane odszedł do swego pokoju, w towarzystwie Serafiny, niosącej przed nim zapaloną świecę i znikły grzbiety i ogony kotów, spytał żonę, czy nie chciałaby, jak to czynili co wieczór, udać się do swych rodziców? Pytanie stawił z taką widoczną niechęcią, że Marya zaprotestowała nieśmiało:
— Jeśli nie masz ochoty...
— Idźmy! — przerwał jej niecierpliwie.
Wyszli. Noc była przepiękna: miesiąc na nowiu, rysował sierp złotawy na tle niebios czystych jak sklepienie z szafiru. Rządkiem zjawiskiem przyrody była Wenus, towarzysząca powolnemu wznoszeniu się księżyca, niby w złoto oprawna gwiazda z turkusów. Na uliczkach wsi, oświeconych srebrno błękitnem światłem przezroczystej nocy, kobiety i dziewczęta, tłocząc się na progach chat, z pewną zabobonną trwogą, z jaką lud wszędzie i zawsze wita niepowszednie zjawiska przyrody, przypatrywały się wspaniałemu wzbijaniu się na nieboskłony najpiękniejszej z gwiazd nocnych.
Stefan i Marya szli w milczeniu, opodal od siebie, nie związani tą nicią duchowej wspólności, co zniewala napawać się razem i czuć głębiej piękności nocy i wspaniałe zjawiska przyrody. Wyszedłszy jednak na szerszą ulicę, Marya poczuła potrzebę zbliżenia się do Stefana nieśmiało i przemówiła:
— Spójrz. Tuż przy księżycu jest dziś gwiazda... Co to może oznaczać? Zapewne ważne jakieś wypadki...
— Głupstwo! — przerwał jej szorstko Stefan, wzruszając ramionami, lecz wznosząc twarz i wzrok w górę...
Przez chwil kilka szedł zapatrzony w napowietrzne zjawisko, oczarowany pięknością nocy, po której kryształowym firmamencie sierp złotawy miesiąca i błękitnawa gwiazda, idąc zgodnie, zbliżone z sobą, przepyszne były w tem zbliżeniu. Wielka, jasna cisza padła na ogrody, rozłożyste orzechowe drzewa, wysmukłe jak posrebrzone kolumny topole, na krzaki gęste, na trawy wysokie, nieruchome pod jasności tej dziwnej ciszy zaklęciem. Prędko jedna Stefan poczuł, jak zwykle, niesmak pewien, psujący mu estetyczne zadowolenie, a pochodzący stąd, że mu się zdawało, że Marya niezdolna odczuć piękności miesiąca na nowiu, uwieńczonego Wenery niebieskawą aureolą, „szuka samych zabobonnych przepowiedni, w niepowszedniości zjawiska przyrody“.
— Zawsze pozioma, z oczyma w dół, — mruczał niechętnie i wzgardliwie.
— Co ci, co? — pytała troskliwie, niedosłyszawszy mruczenia męża.
Nie odpowiedział. Wchodząc do domu rodziców żony, znów się zirytował, gdyż otwierająca im drzwi stara Laurenta, spostrzegłszy, co się na niebie dzieje, uderzyła w lament i przepowiednie klęsk mnogich a blizkich.
— O! zia Laurenta! — biadała wraz z nią Marya.
— Warto słyszeć, z jakiem przejęciem się, głupstw tych słuchasz, — zauważył z szyderstwem Stefan. — Że też są jeszcze zakątki tak głuche, gdzie się podobne bajdy krzewić mogą!
— Don Constantino — zawołał, wchodząc do jadalni. — Czyś widział Wenus w jej zbliżeniu do księżyca? Wszystkie baby przejęte są zabobonnym strachem.
— Jest to nieomylną oznaką wielkich klęsk, — zauważyła ze zwykłą pewnością siebie, donna Maurycya.
— Nie wielką byłoby klęską zniknięcie z powierzchni ziemi miejsc, gdzie przesąd i głupota tak jak tu! kwitną, — ostro odparł młody Arca.
— Stene O! Stene! — upomniał rozgoryczonego zięcia don Konstanty Arthabella, z łagodnym swym, pełnym rozumnego wyrozumienia uśmiechem.
— Pozwól mu wyburczyć się, ojcze! — zauważyła z łagodnym uśmiechem Marya, zajmując dawne swe miejsce u rodzicielskiego stołu, — Stene dziś w fatalnym humorze.
Na stole, przykrytym niebieską z białem serwetą, stal talerz z orzechami i półmisek fig dojrzałych, mieniących się od fijoletowej do jasno-popielatej barwy, stał też powszedni dzban sapa — napoju ciemnego i gęstego, w którym pływały krążki pomarańczowej skórki.
— Jak dalece zaufani jesteśmy, dowodzi to, że nie mamy tu pojęcia o niczem, ani nawet o elementarnej uczciwości, — począł Stefan, siadając przy stole i opowiedział wizytę i propozycyę Porri’ego, na zakończenie zaś zdusił w ręku parę orzechów, rzucając na stół łuskę.
Donna Maurycya słuchała uważnie, marszcząc brwi i czoło.
— Złą obrałeś drogę, — zdecydowała, gdy skończył, a zwracając się do córki, spytała ją:
— A ty, co na to?
— Miałażby potakiwać oszustowi? — oburzył się don Stene. — doradzać mu „dobrze, wybornie, możesz łgać ile ci się podoba, a za to trzymać za darmo Nuragh eruos. Świadcz fałszywie, krzywo przysięgaj“. Czy to mu miała doradzać?
— Zresztą, — zauważył, oczu nie podnosząc i starannie łuski orzechów z obrusa zbierając don Constantino, — kto zaręczy, czy nie sam to Gonnesa nasyła starego Porri, by się potem osłaniać tem, że stawiamy przekupionych świadków.
— Tak właśnie mówiłam, — potwierdziła słowa ojca, Marya.
— Komu mówiłaś? — spytał ją mąż surowo.
— To jest, — zająknęła się — nie śmiałam mówić widząc jak bardzo jesteś zirytowany... lecz myślałam...
— Mnie to na myśl nie przyszło, — zauważył don Stene, — bardzo to jednak prawdopodobne.
— W każdym razie, — zdecydowała ze zwykłą sobie stanowczością donna Maurycya, — trzeba się liczyć ze starym psem i źle się stało, że go don Stene zmaltretował.
— Żałuję raczej, żem go ze schodów nie zrzucił.
— Tego by brakło. Zuch z ciebie Stefanie Arca.
— Stefan Arca nie boi się nikogo, a tem mniej takiego szubrawca, Porri! Co mi on zrobić może? Do żywego dojadły mi wszystkie te sprawy, — zawołał uderzając się w czoło, — braknie jeszcze, bym podtrzymywał łotrów.
— Nie unoś się, uspokój synku! — prawiła mu donna Maurycya, — świata nie odmienisz, nasi to raczej życie zmienia i codziennie przykrawa do otaczających nas potrzeb i okoliczności. Z rzeczy, co się nam zdają wielkiemi, zostają nieraz same łupiny.
— Pozostawmy kazanie, — zauważył don Stene. — Maryo podaj mi figi.
— Arcangelo Porri! — począł, — któż go lepiej zna odemnie. Podła to, jadowita żmija, którą wcześniej czy później, zduszę, ot tak!
Wypuścił z palców rozdarty owoc i ścisnął pięść.
— Ot, tak! — powtórzył, glos zniżając. — Wiem i ja coś o śmierci Saturnina Chessa, a jeśli dotąd milczę, to jedynie dlatego, że się niechcę wdawać w sprawy tych łotrów.
Po kilku chwilach i zleciwszy Maryi, by się naocznie przekonała, czy Laurenta nie podsłuchuje zwyczajem swym pode drzwiami, zaczął opowiadać o smutnym końcu Saturnina, przy którym była suma tysiąca lirów i przyrzeczenie dane na piśmie, udzielenie medalu zasługi karabinierowi, któremu się uda pojmać górskiego dzika.
— Pamiętacie Chessa? — mówił Stefan, zwracając się do potakującego mu skinieniem głowy teścia. — Był to człowieczek mały, chudy, z twarzą starej k biety, bez zarostu, blady. Czy skrzywdził kogo, nas zwłaszcza, Bóg go osądził. W każdym razie, przyjaźnił się z łotrem Porri’m, ślubowali sobie wzajemną przyjaźń w dzień św. Jana, co się braterstwu równa i Porri samo dobre doświadczył od bandyty, który gościł u niego często. Równie często jadał tam i nocował Pennini, ten, któremu dostał się medal za odkrycie i zabicie... Chessa. Widząc, że mu się „dzika“ żywcem podchwycić nie uda, począł z tem sobie sprytniej. W owczarni Arcangelo Porri, o pojono Chessa mlekiem zatrułem i tak się dostał karabinierowi wraz z...
Marya milczała, znając zapewne całą tę historyę, lecz gęste brwi donny Maurycyi w ustawicznym były ruchu, a don Constantino, opuszczając czoło na złożone dłonie, jęknął:
— Boże! O! Boże!
— I chcecie, — ciągnął Stefan z rozbłysłem gniewem okiem, bym się nie oburzał, bym nie miał wzgardy dla ludzi, u których wszystko, począwszy od sprawiedliwości, jest na sprzedaż, jest kłamstwem?! Skąd ma spływać światło, tam się właśnie najgęstsze gromadzą chmury, gwałt zastępuje sprawiedliwość. I chcecie, żebym pozwalał takim łotrom plugawić próg mego domu? Porri zasługuje na to, by go wyrzucono za drzwi. Ah! don Stefano Arca, nie jest na szczęście takim, jakim jest don Piane Arca, któremu wszystko zdaje się godziwem i łatwem!
— Łatwem! — powtórzyła w duchu, uśmiechając się złośliwie donna Maurycya. — Łatwo zliczyć, co godziwego zrobił w życiu stary sknera! — głośno zauważyła.
— Ha! jeśli nie będziesz oględniejszy don Stene, nie dożyjesz wieku don Piana.
— Mniejsza z tem, — odparł zięć dumnie. — Życie nie! tak znów bardzo cenne. Pijmy! — dorzucił, sięgając ręką po dzban z napojem.
Marya nie spuszczała go z oczu, wsłuchując się chciwie w każde jego słowo, zasmucona i rozradowana jednocześnie. Była nim dumną, czuła jego szlachetność i wyższość, lecz jednocześnie czuła się upokorzoną, dotkniętą boleśnie w niewieściej godności i uczuciach, gdy piękny ten, dumny, rozumny młodzian, uganiający się za nią tak natarczywie, dopóty, dopóki opór mu stawiała, traktował teraz zdobytą, z wzgardą i znudzeniem, na równi z całem swem otoczeniem.
Rok nie upłynął, odkąd Stefan Arca przestąpił po raz pierwszy próg tej komnaty surowej, odkąd Marya, przy tamtym to stoliczku, nalewała mu ze ślicznie rżniętej amfory, wino stare, którego moc i słodycz, opoiły go nagłą miłością czy może tylko pożądaniem. Rok nie upłynął jeszcze, odtąd, a zdawało się to już tak oddalonnem, dalekiem... I ta jej dawna, a tak żywa, boleść jakże daleką się dziś zdawała... podobna do uschłych liści orzechowego drzewa, do zwiędłych srebrzystych listków topoli, uniesionych biegiem strumienia, młyńskiem kołem porwanych... Może Stefan nie doświadczał już uroku, co nań padł był zrazu, od cichego, pełnego słodkiej rezygnacyi smutku, co duszę i postać Maryi owijał siecią mieniącą się i tajemniczą?
Od tygodni kilku, dostrzegła na opuszczonej jego wardze niesmak pewien i rozżalona, schodząc, w pogodne letnie wieczory, ku sadzawce, w której źwierciadlanych wodach przeglądały się wierzby plączące, zapytywała siebie coraz częściej, czy jeśliby Karol żył dotąd, szczęśliwszą byłaby z nim, jak ze Stefanem?
Milczały wierzby, milczały zielone arabeski gałęzi na lazurowem tle nieba, w miarę jednak, jak słońce się zniżało, i na zachodzie zapalały się coraz różowsze zorze, na ciche wody sadzawki padały lekkie dreszcze, i w migotliwych zmarszczkach przezroczystej powierzchni, czytać się dawały wyraźniej pisane tu niegdyś, przez nieboszczyka, słowa.
Powtarzała je Marya i ze smutnym, wymuszonym śmiechem wracała do smutnego domu, w którym dotąd jeszcze czuła się obcą, starając się słodyczą i cierpliwością zażegnać zły humor zdziecinniałego, rozgrymaszonego starca, niekarność sług hardych, niechętnych i... pożerającą nudę swego męża.
Wyszedłszy z domu rodziców żony, Stefan odetchnął głęboko. Zdawało mu się, że się dusi śród ludzi niższego od jego poziomu.
Księżyc już zaszedł i okolica w nocną, niepodzielną zapadła ciszę. Wiatr szumiał w gałęziach drzew1 orzechowych, zrzadka tylko słyszeć się dawały odgłosy kroków przechodni na ulicy, słabo rozświeconej mleczną na niebie drogą. W duszy Stefana zbudziły się niespodzianie wspomnienia owej nocy chłodnej, jesiennej, w której, wobec topoli wyniosłych, szemrzącego ruczaju, gwiazd na niebie i dachu starego szlacheckiego domu, powziął był nieodzowne postanowienie:
— Wrócę jutro!
Obok niego szła Marya, lekkim i cichym, arystokratycznym krokiem, a po przez mrok wieczorny widział niby gazą przysłoniętą jej wytworną, wiotką postać, odzianą jasno, z białą, choć w cienie niewyraźną, twarzą...
Pociągnięty wspomnień ożywczą falą, ujął ją za rękę. Drgnęła cała. Stefanowi serce się ściskało. Przez wieczór cały traktował ją wzgardliwie, ranił świadomie, zasmucał swem rozdrażnieniem..
Czas jakiś szli w milczeniu, ramię oparte o ramię, aż wreszcie spytał ją tak, jak przed kilku godzinami, lecz innym głosem, pochylając się ku niej i twarz jej ku sobie zwracając:
— Co ci jest, Maryo?
— Nic, — odpowiedziała tak, jak odpowiadała była przed kilku godzinami, lecz głosem rozbrzmiałym słodyczą i tkliwością.
— Jest ci coś i masz coś przeciw mnie, — nalegał, — Powiedz, cóżem uczynił, czem cię zagniewałem?
— Ależ nic, niczem...
— Więc czemużeś nie podeszła wprost do mnie, wchodząc do salonu, gdy zwieczora grałem na fortepianie?
— Bałam się... sądziłam... zdawało mi się...
— Czegożeś się bała? co ci się zdawało? powiedz mi...
Zbliżał twarz do jej twarzy, rękę przyciskał do piersi, a w sercu młodej kobiety wzbierał żal za straconym tak marnie, w takiem nieporozumieniu, spędzonym wieczorem.
— Daruj mi, Stene! Zirytowaną byłam lekceważeniem... — twego ojca, powiedzieć chciała, lecz delikatność nakazała jej wybór słów — lekceważeniem Serafiny, a wchodząc do salonu zastałam cię tak pogrążonego w muzyce...
— Czemu zwlekasz z oddaleniem tej dziewki, — wyrzucał jej mąż, lecz tym razem łagodnie i ze szczerem współczuciem. — Trzeba ją wydalić, a spokój w dom wróci. Boisz się jej, co? powiedz, a w takim razie sam ją odprawię.
Marya uczuła dla męża wdzięczność wielką, lecz to zaostrzyło jej delikatność.
— Wcale się jej nie boję, nie chciałabym tylko zrobić przykrości twemu ojcu.
Chwilę szli milcząc.
— Nie tak to znów wielką byłoby dla ojca przykrością, — rzekł po chwili. — Znasz go! Zapomni, pocieszy się łatwo, sam na tem ostatecznie najlepiej wyjdzie.
— Bezwątpienia.
— Więc, pozwól. Sam to jutro załatwię.
Lecz ani jutro, ani pojutrze don Stene nie zdobył się na odwagę cywilną, niezbędną do wydalenia nie chcącej być wydaloną, służącej.
— Rzecz bo to doprawdy nie moja, a babska, — tłomaczył się sam przed sobą ze swej opieszałości.
Maryli czekała spełnienia obietnicy i milczała. Po czułościach onegdajszego wieczoru, znów ją zaniedbywał, długie godziny spędzając przy fortepianie i grając ustawicznie ulubioną przez się sztukę.
Był to Tannhäuser Wagner’a. W nowem wydaniu, — co prawda nie grał tego i nie słyszał nigdy przed tem. Stefan znajdował głęboką tajemniczość, co go pociągała bardziej od ulubionych dotąd scherzi Brull’a, których się ironią melodyjną napawał, i od symfonii Schumann’a, co go, coprawda nie rozgrzewały nigdy.
W głębi nowej melodyi odnajdywał coś z wewnętrznego swego ja. Czyż w ciasnem kole parafialnego swego otoczenia nie doznawał nudy podobnej do tej, która pożerała bohatera Wagnerowskiej ballady, w głębokościach Venusberg’u? Czyż go nie parło na zewnątrz palące pragnienie życia, działania, walczenia? W nuty wagnerowskiej melodyi wsłuchiwał się duszą całą, a niektóre basowe dźwięki zdawały się odpowiadać na jego namiętne pytania:
— Co począć? co począć
— Działać, miłować, oswabadzać, — powtarzały nuty wyższego regestru.
Był to głos Elżbiety, wysyłającej kochanka na mistyczną pielgrzymkę.
Lecz po długich, u fortepianu spędzonych godzinach, Stefan czuł się smutniejszym, bardziej jeszcze pognębionym. Przy nim nie rozbrzmiewa żaden głos zachęcający, chociażby ostry lub zwodniczy, lecz któryby go budził ze śmiertelnej apatyi, w którą coraz głębiej zapada.
Marya zdaniem jego zdolną była do powierzchownej pieszczoty, nie przenikającej do głębi duszy. Marya, jak sądził, nietylko nie była zdolną zbudzić go z ciężkiej tej apatyi, lecz spokojem swymi i nieświadomością coraz go głębiej w nią wpychać.
Ranki przechodziły mu jeszcze jako tako, przyjmował dzierżawców, owczarzy, zajmował się interesami i do obiadu pisywał listy.
Wedle miejscowego obyczaju, obiad w casa Arca podawano o południu, poczem następowała zwykła siesta. Państwo kładli się do łóżek, służący pokładli w kuchni na ławach, lub pod drzewami w ogrodzie, twarzą do ziemi, tak jak i południowego wypoczynku zażywające trzody. Psy leżały powyciągane w najciemniejszych kątach; koty, chowały się w najwyższe trawy, z łapami do góry, głowami zwieszonemi w dół, i tylko same kury, najgłupsze z boskich stworzeń, pozostawały na słońcu, w piasku, z rozstawionemi łapami i obwisłem skrzydłem. Słowem sen ciężki, śmiertelny i rozkoszny zarazem, obejmował dom cały.
Po przeczytaniu dzienników, Stefan zasypiał i chwilę tę uważał za najlepszą w dniu całym. Szum starego orzechowego drzewa kołysał go do snu, śniły mu się niedościgłe jakieś horyzonty, lazurowe przestworza, po których myśl szybowała lekka, błoga. Śniły mu się nawoływania ukrytej w gąszczu drzew syreny. Słowem, doświadczał błogości upojeń południowej siesty, co jak morfina pobudza wyobraźnię, wywołuje rozkoszne halucynacye i nie wywiera zgubnych następstw narkotyku.
W drzemce błogiej, co jest wypoczynkiem i zarazem rozkoszą niewysłowioną, zaostrzały się zmysły i wszystkie władze duszy Stefana. Starał się przedłużać o ile można stan błogości, w której jego nerwy, tęsknoty, niepokoje, niesmaki i nuda sama, zasypiały w zapomnieniu, otaczających go powszedniości.
Gałęzie starego drzewa szumiały coraz ciszej, monotonnie, głucho, niby poszepty szczytów gór z prostopadłemi na nich promieniami słońca, pod roziskrzonem niebem, nad oblaną lazurową tonią mórz śródziemnych.
Stefan długo przeciągał się, ziewając w szerokiem łożu, z którego Marya wstała już była dawno, po krótkim wypoczynku. Podnosił ręce o zwartych konwulsyjnie pięściach, opuszczał je całym ciężarem na poduszki, przymykał oczy, starając się zatrzymać sen odbiegający, lecz czar prysnął, słońce skośne już miotało promienie, nie było rady, trzeba było wstawać, brać jarzmo życia bez celu, a sama myśl długiego wieczoru, jaki miał przed sobą napełniała obrzydzeniem młodego człowieka.
Poziewał, podnosił głowę i znów ją na poduszki opuszczał, wzdychał tak głośno i głęboko, że westchnienia te łacno za jęki poczytanemi być mogły, przewracał się z boku na bok, aż wreszcie zdecydował się spuścić nogi, nadziać, wyszywane na kanwie pantofle i suwając się cichemi kroki po wyściełających sypialnię kobiercach, zanurzał w miednicy z wodą twarz bladą, podbite oczy i krótko przystrzyżone włosy.
— A teraz? Zmęczony ziewaniem schodził do jadalnej sali, gdzie Marya coś szyła blizko okna, a don Piane igrał ze Speranzą, wywijając kijem po podłodze i zmuszając kotkę do biegania, czajenia się, skakania.
— Oh! wołała Marya, spostrzegłszy męża i śpieszyła nalać w cienkie jak papier filiżanki, mocną a przezroczystą i jak ukrop gorącą kawę, którą podawała teściowi i mężowi, sobie nalewając na końcu.
Pod orzeżwiającem działaniem aromatycznego napoju, wracał na razie Stefanowi dobry humor, wszystko mu lepiej wyglądało, raczył nawet uśmiechać się z figli i zręczności kotki, co siedząc na ramieniu don Piana, usiłowała pochwycić swawolną łapką łyżeczkę, którą stary do ust podnosił.
Ostatecznie Stefan nie mógł przesiadywać bez końca w sali jadalnej. Czem się zajmie gdy wróci do siebie, na górę?
I oprócz rzadkich wypadków, kiedy posyłał Serafinę, by mu osiodłano konia — bojąc się febry, nie wychodził i nie wyjeżdżał w pole, w dnie upalne, a zachodzie słońca — musiał spędzać wieczór w domu. Po podwieczorku zwykł był się ubierać.
Czy ma wziąć koszulę jedwabną, kremową w delikatne listki róży, przerabianą, czy też płócienną, cieniutką, blado-niebieską, w paliowe grochy?
Po chwili wzdychał zniechęcony.
— Poco? Wyjść czy nie wyjść? Zresztą... dokąd? W dnie upalne, suche, słoneczne popołudnia padały nudą na wieś całą. Liście drzew szare od kurzu, nie poruszane najlżejszym powiewem wiatru, zdawały się zwiędłe; woda ledwie się sączyła w wyschłym do połowy ruczaju; na skraju dziedzińca, za stajnią, nawóz, w który wioskowi szubrawcy rzucali zapalone zapałki, tlał, pod gęstym zawojem ciemnych i smrodliwych dymów.
Dla wydelikaconego powonienia Stefana, wstrętne te, brudne dymy zdawały się uosabiać całą nędzę wioski, po której wązkich zaułkach, wiatrem gnane, wlokły się długie, zbrukane źdźbła słomy, wirowały zapuszczone papiery, rozkładały się skórki od pomarańcz i przeróżne obieżyny. Śmiecie gromadziło się pod progami nizkich domków; których ciemne wnętrza, przez drzwi połamane lub spaczone, wydychały na zaułki wioskowe zapach kuchni i mydlin, całe tuziny słońcem opalonych, na poły nagich dzieci, dziewcząt w za krótkich spódnicach i zaciasnych kaftanach, kotów o wypełzłych bokach, psów o podwiniętych ogonach, których żebra policzyć się dawały.
W godzinach tych pustą była nawet winiarnia, gdzie za stołem poplamionym wiśniowymi kroplami czerwonego wina, królował sam właściciel, czerwony jak piwonia, z konopiastemi wąsami i jak niezabudki błękitnemi oczkami, odziany w płowy, cuchnący kaftan. Apteka roniąc wyziewy przeróżnych dekoktów pustką stała, a aptekarz wyczekiwał wizyty, którą go syndyk zwykł był zaszczycać pod wieczór.
I gdzie tu iść? Co z długim począć wieczorem? Sama myśl zstąpienia w ulice i zaułki, na których kłębił się kurz, dym tlejącego nawozu, brudnych półnagich dzieci krzykliwe korowody, głodnych psów gromady, wstrętną była Stefanowi Arca. Pozostawał w domu i... siadał do fortepianu. Jeśliby był artystą, kompozytorem lub przynajmniej muzyką zarabiał na życie, znalazłby w niej lekarstwo na trapiącą go nudę, lecz, że dyletantem był jeno, grywał od niechcenia, w dźwiękach szukając echa marzeń swych, namiętności, zmiennego usposobienia, nagłych i gwałtownych lecz zawsze powierzchownych wrażeń i wzruszeń.
Po dwóch tygodniach, w których pieśń z Tannhäuser’a, lekka, jak mgła poranna ewokacya zarannej gwiazdy, hymn wiosenny i młodzieńcze, ze wszystkimi melodyjnemi i dźwięcznemi tony, obu muzycznych regestrów, w wysokich i nizkich nutach, wypełniał dom i otaczający dom ogród, echem tęsknot, nadziei, porywów i omdleń myśli i woli, Stefan poczuł, że ma dość tylekroć powtarzanego motywu.
Szczęściem wielkie upały minęły, wrzesień otwierał sezon myśliwski, a polowanie było ulubioną jego rozrywką. Co wieczór, a częstokroć i rano, siodłano mu konia, a Serafina przyprawiała flaszę z winem, myśliwską torbę z nabojami i przekąskę.
Wierzchowiec Stefana, koń rasowy, piękny, kary, miał sierść lśniącą, szyję długą, główkę małą z białą strzałką na czole, grzywę gęstą i jak jedwab miękką. Pyszne zęby i grzbiet nie wklęsły jeszcze od ciężaru siodła, świadczyły, że był miody, a ogniste oko, drobne uszy i cienkie nerwowe nogi, służyły mu za rodowód. Stefan wybrał go sobie z pośród mnogich klaczy i źrebiąt, które hodował na swych pastwiskach, lubił, a udając się na nim i ze swemi psami na polowanie, czuł się w odpowiedniem dla się towarzystwie i nawet gdy się polowanie nie udało, wracał do domu bez upolowanej zwierzyny, lecz w dobrym humorze. Wówczas i Marya odzyskiwała wesołość, po długich godzinach samotnego i smętnego wyczekiwania męża.
Bo i Marya się nudziła, biedaczka!
W parę miesięcy po ślubie, wyraziła życzenie przeniesienia z domu rodzicielskiego do domu męża, tkackich krosien, na których pozostała napięta piękna biała kapa, w różowe jedwabiste róże, lecz Stefan chociaż go na razie zachwyciły były, te archaiczne, patryarchalne prace, sprzeciwiał się stanowczo.
— Po co! — oburzył się na propozycyę żony. — Nie potrzebujesz tem się trudzić. Takie to nudne!
— Nudne! przeciwnie, robota czas skraca.
— Przedpotopowa robota! Pozostaw to wiekowym matronom. Tęsknisz może i do kądzieli?
— Zapewne... i kądziel miła.
Roześmiał się. Zamiłowania żony nie odpowiadały jego tegoczesnym, artystycznym wyobrażeniom i aspiracyom, lecz, że miodowy miesiąc w pełni był jeszcze, łacno mu było pocałunkami i pieszczotami wyleczyć żonę, z niewczesnej tęsknoty do krosien i przędzy. Tulił ją do serca, słodkie szepcąc obiecanki:
— Dziś panią tu jesteś, Maryo! Donna Marya Arca trudzić się nie potrzebuje. Twoją rzeczą na wrzeciona tych drobnych, białych paluszków motać nić złotą mego szczęścia i naszej miłości, być tą zaczarowaną królewną z baśni, do stóp której świat cały się skłania.
Słowy temi rozbrojona Marya, uśmiechała się, zapominając o tem, że i jej matka przecież, choć ze szlacheckiego rodu, choć dumniej od kogo bądź głowę nosząca, przędła i tkała w zubożałym, starym domu. Czyż krośna tkacze z wytworną robotą donny Maryi Arthabella, miałyby znów tak bardzo obniżyć elegancyę domu Arca?
Chodząc w odwiedziny do rodziców, nie omieszkała nigdy dodać róż parę w swej tkaninie, czyniła to jednak ukradkiem, bojąc się, by się jej mąż o tem nie dowiedział. Mógłby ją zburczeć.
To też w nieobecności męża, gdy był na polowaniu lub oddawał się w domu gorzkim jakimś rozmyślaniom, biegła chętnie do rodzicielskiego domu, gdzie w odpowiedniem sobie otoczeniu, odzyskiwała naturalny swój wdzięk, humor i; swobodę, i jeśli w nowożytnym salonie casa d’Arca, nie była wymarzoną przez Stefana kasztelanką, pod dachem rodzicielskim, w cienistym ogrodzie, kędy warczały koła młyna, w staróży tej kuchni, w surowej jadalni, w pięknej, wysokiej komnacie, w której stały tkackie krosna zasnute lnianą i jedwabną przędzą, była tą samą młodą, surową i niewinną, pełną prostoty i niewymuszonego wdzięku istotą, co pozyskała serce i rozpaliła zmysły wytwornego don Stene.
Siadywała w cienistym ogrodzie i zapatrzona w bieg strumienia, unoszący szerokie liście orzechowego drzewa i wązkie, srebrzyste listki wysokich, wysmukłych topoli, miewała na twarzy ten sam wyraz łagodnego, cierpliwego smętku: co był tak ujął Stefana.
Pod rozłożystemi gałęźmi rodzicielskiego ogrodu, w cieniu drzew orzechowych, wobec wysmukłych topoli, przy strumienia perlistych szmerach, w szumie kół starego młyna, przed ogniskiem i nad tkackiemi krośnami jedna ją myśl prześladowała:
— Tu mię najmocniej kochał Stefan... i tamten tu mię kochał.
Wszak, w chwilach wylania sam się przed nią Stefan przyznawał, że gdyby był ją spotkał w innem otoczeniu, na wsi, czy w którym z pospolitych salonów z sąsiedztwa, w kościele czy w fermie której, nie pokochałby jej tak wyłącznie, namiętnie, jak pokochał w tym staroświeckim, szlacheckim, zakątku, w tej izbie surowej jak kościelna nawa, a zacisznej jak słowicze gniazdo.
Ha! Czar prysnął, rozbił się prędko o powszedniość małżeńskiego pożycia. Od czasu do czasu wybuchała jeszcze przygasła iskra Marya myślała o niedawnej chwili, w noc miesięczną, czarodziejską, kiedy to księżyc w nieodstępnem towarzystwie błyszczącej fosforycznie Wenery, kroczył po niebie, a ona, ze Stefanem, wracała ze starodawnego domu do wykwintnej i bogatej casa d’Arca. Zdawało się jej wówczas, że ją Stefan znów kocha...
Zresztą, widziała to dobrze, mąż jej nie cenił, nie szanował jej matki, donny Maurycyi. Zaledwie w starym domu sympatye jego pozyskał don Constantino, gdyż Stefanowi podobali się ludzie wyżsi, wykwintniejsi od miejskich prostaków. Nudziły go rozmowy pospolite, o rzeczach lokalnych. Lada nic „plotką“ gotów był mianować, a trzeba było słyszeć z jaką wzgardą słowo to wymawiał.
Jakże się to stało, że właśnie to proste, skromne, ubogie, patryarchalne, surowe niemal otoczenie, użyczyło na razie Maryi tyle uroku w jego oczach? Jakże się stało, że niedawno jeszcze, w oną noc miesięczną, wpływ tego otoczenia, zdawał się zacieśniać rozluźnione pomiędzy nimi węzły...
Zagadki tej Marya rozwiązać by nie potrafiła. Chociaż ją Stefan oskarżał często o brak inteligencyi i polotu, prostem swem, kochającem i wrażliwem sercem, odgadła, że dom jej rodzinny posiadać musi właściwe sobie uroki i motając różowe pele na tkackie czółenko powtarzała w duchu:
— Tu, kochałby mię więcej i lepiej, niż tam kochać może.




VI.

Pewnego jesiennego poranku, Serafina, przywiązawszy do siodła koszyczek z przekąską, i winem, weszła na schody oznajmiając „paniczowi“, że koń osiodłany. Przystanęła pode drzwiami, ciekawie podsłuchując, gdyż w salonie pan i pani, rozmawiali z sobą o czemś żywo.
— Osmagam go, jeśli spotkam, — wołał don Stene, chodząc wszerz i wzdłuż po salonie, porządkując myśliwskie przybory i skrzypiąc wysokiemi, żółtemi butami.
— Nie! nie! na Boga! — błagała przestraszona Marya.
— Kogo do dyabła chce osmagać? — rozważała Serafina, przysłaniając ucho ku drzwiom.
— Niech-no go spotkam w pustem polu, zdala od świadków, a sprawię mu taniec taki, że długo popamięta, — odgrażał się Stefan, a szpicruta, którą wymachiwał, ze świstem, przerzynała powietrze.
— Na Boga! Nie! byłoby to szaleństwem.
Szaleństwem, — pomyślała sprytna Serafina. Każdy kij ma dwa końce, — dodała, uśmiechając się złośliwie. Musiała się zresztą domyśleć o kogo idzie, gdyż cofnęła się ode drzwi zanim je Stefan otworzył.
— Jeśliby się zjawił beze mnie, wyrzuć go za drzwi, — mówił, odchodząc, do żony.
— Nie potrafię, — zaśmiała się Marya.
— Aha! Archangelo Porri, — pomyślała w domysłach swych utwierdzona Serafina, a zwracając się do pana, oznajmiła usłużnie:
— Koń gotów.
— Do widzenia! jedyna! — wołał Stefan, zdejmując ze ściany fuzyę. Przerzucił ją sobie na plecy i zbliżając się do żony, ucałował ją.
— O której wrócisz?
— Albo ja wiem! Dzień prześliczny, polowanie powinno się udać, do widzenia!
Zeszła z nim ze schodów; nie wypuszczając z rąk jego ręki i upominając zcicha, by się nie narażał, zachowywał ostrożność. Uspakajał ją z uśmiechem, lecz zaledwie wyjechał na drogę, zwrócił konia ku Nuraghe ruos, gdzie były owczarnie starego Porri.
Strzyżąc uszkiem, kark wyginając, przebierając cienkiemi muskularnemi cięcinami, wierzchowiec Stefana szedł jak na popis. Psy — z tych dwa płowe, z wielkiemi, czarnemi, łagodnemi oczyma, trzeci, znany nam faworyt Josto, czarny, podpalany, o lśniącej szerści wyżeł — biegały, skakały, szczekały wesoło lub pozostawały daleko w polu i wówczas Stefan zmuszony był powstrzymywać konia.
— Josto! A do stu dyabłów! Pieski tu! do nogi. — wołał. — Gelsomina! Josto! Neptun! Nie znacie drogi, co? Czekacie, bym wam sprawił łaźnię! Tu! psy do nogi!
Psy nadbiegały wesoło machając puszystemi ogonami, wyskakiwały, omal za pysk chwytając konia, po chwili, niepomne szpicruty, którą im wygrażał myśliwy, odbiegały daleko.
Dzień był istotnie pyszny! Niebo tak szafirowe, a powietrze tak lekkie, że się horyzonty zlewały z nieboskłonem.
Straciwszy z oczu dachy i strzechy wioski, Stefan doznał moralnego i fizycznego zadowolenia. Odetchnął pełną piersią.
Opuścił był dom, poranka tego, mniej spragniony podstrzelenia kilku zajęcy, lub kuropatw, a nawet wytropienia dzika, niż spotkania na cztery oczy niecnego Arcangelo Porri, którego nikczemność rozdrażniła go do ostateczności.
W wigilię właśnie, żona dzierżawcy zjawiła się była w kuchni casa d’Arca.
— Mąż mój przysyła mnie, — rzekła do donny Maryi, — powiedzieć, że go sędzia śledczy wzywa do Nuoro, gdyż nieboszczyk Chessa, zwierzył się mężowi mojemu co do zabicia don Karola, świeć Panie jego duszy!
— Kogóż Porri oskarża?
— Tego mi nie mówił. Niech go Bóg, nieboraka ma w swej pieczy! Byle pisnąć, a człek zginąć może.
— Porri winien zeznać prawdę, jeśli ją wie.
— Prawda prawdą, a życie życiem. Kto by się chciał narażać na niechybne niebezpieczeństwo. Mąż mój jest ojcem rodziny i jeśli...
— Jeśli co?
— Jeśliście go podali na świadka...
— My? Bynajmniej. Może potrzebne to będzie potem, w sądzie przysięgłych.
Kobieta przestraszyła się widocznie, ukradkiem przeżegnała się, splunęła trzy razy.
— Jakto! mąż mój pociągnięty zostanie do przysięgi? — spytała.
— Niewątpliwie. Z czem przyszłaś kobieto?
— Z tem, że... że mój mąż nie może się narażać... Ma żonę, dzieci...
— Tośmy już niejednokrotnie słyszeli, — odparła wzgardliwie donna Marya. — W każdym razie powiem memu mężowi, z czem przychodziłaś.
Teraz, galopując po pustej drodze, Stefan myślał:
— Ha! Kto wie? Stary dyabeł ma może racyę. Wyszłoby to może na dobre, dałby się złapać we własne sidła. Tu! Gelsamina! — krzyknął, — dla czego tam stajesz?
Były to trzy kuropatwy na dzikiej gruszy, po za rozwalonego muru, kawałem. Stefan wstrzymał konia, podniósł się na strzemionach i gdy psy stały z wyciągniętą szyją, podniósł fuzyę, przymrużył oko, celował, strzelił.
Dwie kuropatwy odleciały, trzecia spadła z gałęzi. Koń rzucił się w bok, psy rzuciły się ku zagrodzie, przesadziły ją jednym skokiem. Huk strzału rozległ się daleko, echo w przeciwną poniosło go stronę. Z fuzyą w ręku, stojąc na wilgotnej ziemi, Stefan pochwycił za uzdę konia i czekał.
Pierwszy na rozwalonym murze ukazał się Josto, drugie psy. O kilka kroków od myśliwego, zatrzymały się i zawstydzone, że je Josto wyprzedził, przypadły niosąc w pysku nakrapianą szaremi i białemi centkami kuropatwę, w pół jeszcze dyszącą, ze zwieszoną główką i rozwartym, różowym dziobkiem. Niósł ją zdyszany, z rozbłysłemi oczyma. Za nim biegły dwa drugie psy.
Stefan wziął kuropatwę, złożył jej skrzydła na przestrzelonych piersiach, przytroczył ją do myśliwskiej torby, wsiadł na konia lecz jechał stępa, uważnie, w nadziei, że psy wytropią nowe stado kuropatw, pomiędzy krzakami i dzikiemi gruszami. Psy biegały, wietrzyły, lecz z ziemi porwał się tylko kruk samotny, porwał się i wzbił w niezmąconych lazurów pogodę.
Puste pola ciągnęły się długą knieją ciemnej zieleni, śród krzaków głogu, karłowych oliwek, porozrzucanych grusz dzikich, tu i owdzie kęp trawy, a tak głęboką była rozlana ponich cisza, że się echem rozlegał tętent konia...
Po niejakim czasie Stefan skręcił u stóp góry, kędy się rozlegały pastwiska Nuraghe ruos. Przejeżdżał dolinę, przez którą wił się bystry potok, zwany też Turaghe ruos, gdyż niemądre podanie chciało, by wody te spływały z tajemniczego kanału wykopanego wskroś kamiennej skały, przez przedhistorycznych jakichś Obrów.
Droga wiodła zrazu przez malowniczą dolinę, wzbijając się dalej w góry. Słońce zbliżało się do zenitu Stefan głód uczuł i zsiadł z konia, by się posilić w cieniu wystającej nad drogą, jak sklepienie skały. Miejsce to, chwila, krajobraz tchnęły spokojem i ciszą. U stóp Stefana kłębiły się srebrzyste oliwki, krzaki zielonych mirtów, splątane gałązki ciernia, mchy szare, na skalistem podłożu, a gałęzie i liście mieniły się srebrzystemi połyskami. Naprzeciw, dolina zapadała w cień głęboki, na którego czarnym skraju rąbek pastykowego krzaku dzierzgał szmaragdowe festony. W głębi, góry i równiny sine były. Wyżej łupkowata, niby spierzchła ściana skały, mieniła się metalicznemi barwy, w zagłębieniach podobna do szmelcowanej stali, a po za baryerą, nad przepaścią, wzdłuż drogi, zdawały się spływać niebios lazury, gdy, z pod kamieni, zwieszały pnących się kaktusów soczyste gałązki. Śród tych piękności przyrody, dwie linie telegraficznych drutów, przerzynały powietrze, czuwając nad ciszą samotności i górskich czeluści. Potok, po kamiennem łożysku szumiał niewidzialny, a z monotonnym, groźnym jego szumem zlewały się dźwięki rozbujanego gdzieś, na Anioł Pański dzwoniącego kościelnego dzwonu...
A może dzwoniono to na odpust, w dolinie? Białe klacze rżały tam, puszczone na trawę, dzieci, w pstrych adamaszkowych czapeczkach i kaftanach, dziewczęta w purpurowych spódnicach, zawodziły tany dokoła jakiegoś wiejskiego kościółka, nawołującego wiernych na solenną sumę? Pod okalającymi cmentarz kościelny, sklepionemi chodnikami, świątecznie postrojone kobiety, nalewały w głębokie misy giuncata — mleko kwaśne — a chłopcy i ojcowie przypiekali łopatki baranie na homeryczną ucztę? Może...
Stefanowi w oczach stanął obraz wiejskiego święta, z jego biblijnemi, lecz zawsze malowniczemi i poetycznemi bardzo ramami. Uśmiechał się.
— Wypijmy! — rzekł na głos, sam do siebie.
Pił, z przechylonej do warg, flaszy rżniętej, w srebro oprawnej. Wino mu odświeżało zaschłe gardło, ciepłem rozlewając się w piersiach. Czuł się orzeźwionym, a zarazem zdejmowała go rozkoszna ociężałość, zbliżała się bowiem godzina siesty.
Psy, ugasiwszy pragnienie w potoku, wróciły skacząc wesoło i legły w cieniu oliwkowego drzewa. Do w drzewa uwiązany koń skubał trawę i przeżuwał ją, łeb podejmując. Stefan wyciągnął się na murawą porosłej pochyłości wzgórza, wewnątrz rozgrzany winem, zewnątrz prostopadłemi, lecz łagodnemi promieniami słońca, zapatrzony w bezmiar lazurów, zasłuchany w szum wodospadu i owe szmery tajemnicze, urocze, co wypełniają największą ciszę polną i leśną. Wdychając balsamiczną woń przywiędłych krzewów, czuł niesłychaną błogość, podobną do tej, jakiej doznawał przy popołudniowej sieście w domu, lecz żywszą, pełniejszą, wzmożoną bezpośredniem zetknięciem się z przyrodą.
W absolutnem napawaniu się rozkosznym wypoczynkiem, nie czuł zrazu szybszego obiegu krwi w żyłach, żywszego nastroju nerwów i muskułów rozprężenia. Poprzez fizyczne te sensacye, napawał się przejmującem go ciepłem słońca, odurzającemi balsamicznemi emanacyami doliny i góry. Po niejakim dopiero czasie zdał sobie sprawę z fizycznej błogości, jaką się napawał, zwracając uwagę na niezmierzoną głąb rozwieszonych nad sobą lazurów, na ciszę i szmery polne, układające się w muzykalny motyw. Marzył. Cisza i szmery te podobnemi były do nieprzerwanego szumu olbrzymich lasów, z których głębi wznosił się głos całego ludu prastarego, na którego w niebo bijące wołania, składały się prastare modły i klątwy prastare, śmiech rozkoszy i bólu bojowe hasła i miłości szepty, modły zwrócone ku nieznanym bogom i tajemniczym wrogom: symbolizującym Słońce i Miesiąc, Ogień i Żelazo, Miłość i Nienawiść. Głos rasy, głos Sardynii, dźwięczał w szumie potoku. Był to lied motyw ludowej pieśni, w której takt poważny, smutny i dziki, perliste dźwięki kościelnego, w oddali dzwoniącego dzwonu, rzucały nuty lekkie, skoczne, dziecięcym rzekłbyś śmiechem, ptasząt świegotem rozigrane, wysokie, czyste nuty, którym wtórowały miarowe, głębokie basy szumiącego w górach potoku.
Stefan słuchał oczarowany. W dźwiękach wód i lazurach nieba, odnajdywał wraz z samym sobą duszę swej rasy i ojczyzny, to co dawało rozpęd krwi napływającej mu przyśpieszonym biegiem do skroni, pulsów, serca. Odnajdywał nurtujące go instynkty: zmienność usposobień, dziedziczoną po praojcach gwałtowność, niezaspokojone pragnienia, nieświadome, ślepe popędy, tęsknotę za miłością potężną i równie nieubłaganą nienawiścią i tej apatyi głuche ziarna, co go obezwładniała, podobna do popiołów zimnych, zasypujących iskrę, pogrążając go w marzenia pół senne, pół namiętne, tem natrętniejsze, im bardziej niedościgłe.
Czuł to i rozumiał doskonale w tej chwili. Czytał biegle w samym sobie, W przedziwnem jesnowidzeniu sumienie odróżniało stanowczo zło od dobra i to co dobrem było w jego duszy, powstawało i potępiało to, co złem było, napełniając go, przynajmniej na daną chwilę, zadowoleniem z wewnętrznej, przeciw samemu sobie zwracającej się, absolutnej bezstronności.
Wydawał się sam sobie marnym, słabym, pozbawionym miary sprawiedliwości. Czuł, że w jego własnych niedostatkach o wiele więcej niż w marnym poziomie jego rodzimej wioski tkwi zarodek tego, co go napawa goryczą i zniechęceniem. W ognisku cywilizacyi najszerszem bogdaj w prądach zbytku, rozkoszy i pracy, pozostałby nieużytecznym, kto wie, szkodliwym może. Ubogi i zmuszony do zarobkowej pracy, zgorzkniałby znów w zawiści. Wówczas, gdy wyobrażał sobie, że w dźwiękach Tannhäuser’a słyszy pobudkę do idealnej pracy, kłamał, sam siebie oszukiwał.
Pracy nie łaknął, pracy nie miłował, i czuł niechęć ku tym, co pod mianem socyalizmu, kryją egoistyczne pożądanie cudzego dobra. Bogactw swych nie odrzekłby się za nic, czując wstręt nieprzemożony, atawistyczny, po przodkach odziedziczony, wychowaniem rozwinięty, do wszelkich zajęć, przypominających ręczną pracę. Pracować? Dla kogo i poco? Praca, zwłaszcza narzucona nieubłaganą koniecznością, zdwoiłaby jego pesymizm, popchnąć mogłaby na manowce. Kłamał tedy przed samym sobą, gdy za czynem tęsknił, oszukiwał sam siebie. Kłamał, oszukiwał we wszystkiem... Kłamał, oszukiwał, wmawiając w siebie, że nie kocha Maryi, gdyż nieodpowiada wyśnionej przezeń modle żony-kochanki, nie dorasta do idealnej skali jego duchowych i intelektualnych wymagań. Żona jego dobrą była, słodką, pełną delikatności, jakąby się najbardziej wykształcona kobieta poszczycić mogła, a jeśli jego miłość dla niej osłabła, to skutkiem pożerającej go nudy, przesytu w łatwem posiadaniu kobiety prostej i szczerej, co mu się cała oddała. Toż samo byłoby z każdą inną, Bóg wie jak mądrą, uczoną, sprytną...
I kłamał, gdy powstawał przeciw podłościom ludzkim, gdyż wzgarda jego pochodziła nie z wyższości moralnej, nie z czystości niepokalanej sumienia, a z krewkości człowieka, któremu podłość innych ludzi staje na drodze do upatrzonych celów. Czyby się równie gwałtownie oburzał na Porri’ego, jeśliby łotr ten drogo nie chciał sprzedać swej podłości? Nie! nie oburzałby się tak gwałtownie, odpowiadało mu zbudzone jego sumienie.
Uśmiechnął się. Przestał czuć gniew przeciw wiecznemu dzierżawcy, ale... przeciw samemu sobie, oburzyć się nie potrafił jeszcze...
Wiedział, że poranka tego zmierzał na pastwiska by ukarać dzierżawcę nie za fałszywe, lecz za słuszne świadectwo i jeśliby przed kilku minutami, nie był przejrzał we własnem sumieniu, byłby przekonany, jak w chwili, gdy dom swój opuszczał, że celem jego jest wymierzenie sprawiedliwości.
Zawsze tak bywa w życiu.
Świadomie czy nieświadomie, przez naiwność, czy przez złośliwość, na własną rękę czy w gromadzie, co społeczeństwem się zowie, człowiek myli się, gdy sądy sprawia nad samym sobą lub nad innemi. Teraz go oświeciło słońce prawdy i jednocześnie zamiast goryczy i wzgardy, miał wewnętrzne ukojenie. Czuł jak by się oderwał od poziomów życiowych. Owiał go jednak natychmiast duch zwątpienia. Synteza, do której gdyby światło prawdy, przenikające go całego, jak gdy doszedł, słuszną była, lecz mu to nie przeszkadzało mylne sądy wywodzić o samym sobie i o innych...
Takie to ludzkie!
Wtem, okoliczność błaha i powszednia, zbudziła go z zadumy, w jaką popadł przy szumie potoku. Ktoś nadjeżdżał. Słychać było klaskanie z bicza.
Psy porwały się z miejsca szczekając. Stefan podniósł się i zwrócił głowę, skąd turkot kół wozu nadchodził. Wóz przejechał szybko, mignąwszy ponad płotem drogi, wywijanym przez woźnicę biczem, turkot kół słabnął, ginął w oddali, wszystko wracało do uprzedniej ciszy, której wtórował szum potoku.
Lecz urok uprzedniej chwili był zerwany, czar prysnął i Stefan nie czuł już uprzedniego, błogiego, wewnętrznego ukojenia. Zmąciło się, rozświecające samą głąb jego duszy światło. Wskoczył na konia, gwizdnął na psy i jechał dalej zachmurzony i zamyślony, chociaż przejęty głęboką tęsknotą za dobrem, za sprawiedliwością. Wyjechawszy na drogę, wstrzymał konia przy parapecie nad przepaścią, wsłuchując się jeszcze w szum potoku i patrząc na ocieniony skałą kątek, gdzie zażył spoczynku i niespodzianych, a głębokich wewnętrznych wrażeń. Zdawało się, jak gdyby chciał wrazić sobie w pamięć każdy szczegół miejsc tych. Z wysokości, z jakiej na nie spoglądał, wyglądały one inaczej, a przyciszony szum potoku zdawał się monotonnym i smutnym.
W nim samym stały jeszcze wrażenia przeżyte pod niezmierzoną wysokością i niezmąconą pogodą lazurów nieba, przy akompaniamencie chorału przyrody, budzącego w jego duszy swą słodyczą i majestatem, dążenia do prawdy i sprawiedliwości, zdolność silnego odczuwania bólu i rozkoszy, właściwą geniuszowi jego rasy.
Ujechał kawał drogi, zwrócił na prawo, kierując się przez znane sobie przesmyki w górach. Była to ścieżka wykuta w skale, zwana w miejscowem narzeczu: „Iscala’e lizos“ — czyli schody lilii, gdyż na wiosnę, pomiędzy zaroślami okalającemi ścieżkę, kwitły niezliczone białe i wonne kielichy dzikich lilii. Teraz, na podkładzie brunatnym i skalnym, same mastykowe zieleniały krzaki, same ligustry dzierzgały fijołkowe wzory na skalnych zrębach, ponad przepaścią. Tu i tam krzaki głogu czerwieniały jesiennym owocem i na harmonijnem tle barw przyćmionych i metalicznych błysków kamienia, zeschłe wrzosy sterczały niby żelazne, rdzawe, w ogniu pokręcone, pręty.
Wyżej, ścieżka pięła się po stromych skałach.
Poprzedzany przez wesoło skaczące psy, wierzchowiec Stefana śmiało wspinał się w górę, po wązkiej, śród skalnych przepaści zawieszonej ścieżce, stąpając ostrożnie po nierównych kamieniach, brzegiem fioletowym, kwieciem dzierzganej przepaści.
Stefan wzrok miał zwrócony w górę, snując nić myśli i zdawało mu się, że przebywa symboliczną drabinę, której szczeble wiodą go coraz wyżej, do coraz to szczytniejszych oderwali, tak szczytnych, jasnych i pogodnych, jak lazury, w których wązka, skalna, śród przepaści wijąca się ścieżka, zdawała się ginąć...
A szczyt ów był coraz bliższy. Owiewało go cieple tchnienie, balsamiczną wonią nasyconego halnego wiatru. Horyzonty rozszerzały się, precz, aż ku sinym profilom Gennargentu.
Nad krajobrazem leżała niczem nie zmącona cisza.
Nagle psy zaszczekały. Ktoś widocznie, z tamtej strony góry, zbliżał się do jej grzbietu. Stefan nastawił ucha i wzrok wytężył. Płowe psy zniknęły za załomem skały, Josto pozostał na miejscu, szczekał i oglądał się na pana. Kto tam był?
Stefan spiął konia, koń przyśpieszył kroku — jeszcze trochę, stopni nierównych kilka, a będzie u szczytu. Josto nieruchomy, z wyciągniętą szyją, jak z bronzu wykuty na turkusowem tle nieba, warczał cicho. Stefan gwizdnął na niego chcąc uciszyć, bo mu się zdawało, że na tych wysokościach, pod tem pogodnem niebem, w tej ciszy uroczystej skupieniu, każdy, czy to pieszo do trzód swych dążący owczarz, czy zamożny, na pięknym koniu jadący podróżny, jadnakie mieli prawa do przyjacielskiego pozdrowienia. Uspokojony głosem pana, wyżeł przycichł, a jednocześnie na przeciw Stefana, wyłoniła się zrazu głowa, ramiona, potem, wreszcie cała postać wysmukła i silna, młodziana, w wieśniaczej odzieży. Na chwilę obie postacie owczarza, czy górala, i jeźdźca na karym koniu, znieruchomiały na grzebiecie wązkim skały, na turkusowem tle niebios.
Zaledwie siebie spostrzegli, i ten i tamten zmienili się na twarzy, zbledli obaj, a w szybko zamienionem spojrzeniu, przebiła się groza sprzecznych i tragicznych uczuć.
Z burzy tych nagle zbudzonych uczuć, w duszy Stefana, pod wpływem dopiero co rozbudzonych myśli, wyraźnie wydzielało się pragnienie zgody, wybaczenia, sprawiedliwości, i chociaż w przebraniu górala, poznał Filipa Gonnesa, pozdrowił go skinieniem głowy. Serce jednak biło mu tak gwałtownie, wzruszenie tak mu wzrok przyćmiło, że nie zauważył czy mu się tamten odkłonił i dopiero ujechawszy spory kawał drogi ochłonął z wrażenia, opamiętał się. Teraz, przeciwnie, krew mu uderzyła do twarzy, wrząca krew jego rasy, zbudziły się instynkty nienawiści i zemsty, ukłon zamieniony z wrogiem, zdał mu się poniżającym jego godność i dumę. Stefan burzył się... lecz raz jeszcze górę wzięły uczucia szlachetniejsze, pobudzone widokiem rodzimej przyrody, w szczęśliwą chwilę wniknięcia w tajnie własnego serca i sumienia. Pragnienie zgody i sprawiedliwości górą było! Szczyt Jenna’e beutos, — wichru wrota — dalekim był jeszcze. Zjeżdżając ostrożnie, zachodni skłon skały, Stefan pomyślał, po raz pierwszy, że Gonnesa mógł być istotnie niewinnym przypisywanej mu zbrodni? Stefan zostawał pod i wrażeniem szczerego, jasnego wzroku, z którym się spotkał w szybko z przechodniem zamienionem spojrzeniu.
Niewinnym był chyba? Winny skorzystałby z okazyi, zatrzymał w cieniu skały, pod ponurem sklepieniem Wrót Wichru, strzeliłby bez wahania na wroga i oskarżyciela. Tymczasem Goneza ustąpił z drogi temu, którego ukłon zbudził w nim najokrutniejsze wspomnienia; odszedł nie oglądając się, bez słowa, bez najlżejszego ruchu wyzwania lub groźby, a w szybko zamienionem z jeźdźcem spojrzeniu, tyle było dumy i pogody, że nawet Stefan, pomimo wzburzenia, nie doznał trwogi i nieufności, spotkawszy się oko w oko, w głuszy i w samotności Wrót Wichru, ze śmiertelnym wrogiem swego domu.
Od pół godziny prawie okalał obszerne własność jego stanowiące, a po stoku gór zbiegające w dolinę pastwiska. Po tej stronie stok góry był coraz łagodniejszy, a horyzont, od strony morza, przyrzynała sina masa Monte Bardia. Gaje oliwków i krępych dębów wieńczyły należące do Stefana, żyzne pola opasane płotem z łupkowego, połyskującego na słońcu, kamienia. Nuraghe, od którego miejscowość nazwę wzięła, składała się z rumowiska wielkich kamieni czarnych, odymionych, otoczonych rozwalonym obmurowaniem, z po za którego, rumowisko spoglądało na okolicę, z zagadkowością prastarego Sfinksa.
Porri, oddzierżawiwszy innym owczarzom główne pastwiska, własne trzody trzymał na gorszych łąkach i sam, z rodziną, zamieszkiwał chatę w pobliżu rumowiska, skąd rządził podwładnemi sobie owczarzami. Hodował wieprze, kozy, owce, miał sporo uli wzdłuż muru obwodowego, uprawiał też pole, siał jęczmień i pszenicę. Psy Stefana rozbiegły się pomiędzy zaroślami. Josto, przez otwarte na oścież drzwi, wpadł do chaty, węsząc wystygłe piecowisko tak energicznie, że aż rozdmuchał popioły. Uwiązany przy chacie, w szopie, pies rudy, owczarski, ujadał, lecz nikt się na progu chaty nie zjawił.
— Gdzie do stu dyabłów łotr ten się schował — myślał Stefan, zeskakując z konia i nie zdejmując ze spoconego konia siodła, uwiązał go u drzewa. Hukał, gwizdał, psy łowcze szczekały, pies gospodarza ujadał, nikt się jednak nie pokazywał, Stefan poszedł tedy przez małą polankę, szukając dzierżawcy. Na skałach stały malownicze kozły białe, o dużych rogach i długich brodach, o wielkich, czarnych, wilgotnych oczach. Na widok nieznajomego przechodnia, wspinały się wyżej, obrywając zwieszające się nad przepaścią młode gałązki. Stado czarnych, chudych wieprzy, ryjących ziemię na polance, rozproszyło się z piskiem i kwiczeniem.
Wwreszcie, dał si ęsłyszeć głos ludzki, zapędzający rozpierzchłe stado nierogacizny:
— O! he! o! he!
— Mam go! — mruknął Stefan, — zobaczymy co powie.
Po chwili spotkał Porri’ego, brudniejszego niż kiedy bądź z brodą nie uczesaną, rozwianą na wszystkie strony, podobną do wichrem rozrywanej starej strzechy.
— O, don Stene! kumie! — wołał zdała. — Skądże Bóg prowadzi? Jakie cię tu kumie, zagnały wiatry?
— Szukam cię od godziny, — mruknął gniewnie don Stene, — gdzieżeś się do dyabła chował? Czy jest tu co do upolowania?
Spostrzegłszy zły humor dziedzica, przeląkł się stary dzierżawca i domyślił, że Stefan Arca spotkał na drodze Filipa Gonnesa. Trzeba było sprawę tę obrócić na swą korzyść.
— Ha! ha! — zaśmiał się chytrze, przymrużając oczy, — spóźniłeś się don Stene o całą godzinę. Gdybyś był przyjechał wcześniej, grube byś spłoszył zwierzę. Ha! ha! Czy spotkałeś kogo?
— Ja? Nikogo, — odrzekł obojętnie Stefan.
— I nie domyślasz się o kim mówię, — śmiał się stary. — Orlątko, zwano tak Gonnesa, młodszego, gdyż ojciec jego, też Filip z imienia, przezwanym był w okolicy „starym orłem“, było tu, jak mnie widzicie, kumie, i na tem, ot, miejscu, groził mi, że jeśli pisnę słówko o tem, com słyszał, od Saturnina Chessa, zanim go dyabeł porwał w swe szpony, jeśli słówko pisnę, że mnie zostanie ot, tyle!
Porri kurczył się, przysiadał do samej ziemi, wielki palec lewej ręki przyciskając do końca paznogcia, małego palca.
— Ot, tyle! — ciągnął. — Co mi zrobić możesz nieopierzone ty pisklę, — pytam go, a on tylko pięścią zaciśniętą zagroził i mówi: „Opierzone czy nieopierzone, „Orlątko“, poradzi sobie, z krogulcem“ — mówi, klnąc na wsze bogi. Tylem go widział... Powiedzcież kumie don Stene! powiedzcie, co mam począć nieszczęśliwy?
Stefan słuchał z roztargnieniem, oglądając się w prawo, w lewo, gwiżdżąc na psy, podrzucając nogą drobne kamyki. Przekonany o fałszywości i przebiegłości owczarza, chciałby jednak, w imię powziętych postanowień i zachwianego zaufania w sprawiedliwość własnych sądów o rzeczach i ludziach, wierzyć, że mówi prawdę. Zdejmował go gniew głuchy i wszelkich dokładał starań, by się opanować.
— Dość tego, — machnął ręką, — żona twoja przychodziła powiedzieć, że świadczyć zamierzasz w ten sposób, by uniknąć odpowiedzialności. Cóż chcesz bym ci doradził? Rób jak ci się podoba. Przybyłem dziś na polowanie. Dajcie mi pokój z całą tą sprawą. Mam jej dość. Więc nie ma tu jak mówicie co strzelać? Ani skalnego orła?
— Ah! ah! — śmiał się z przymusem stary, — sam jestem jak palec, samusieńki. Gdybyście go spotkali kumie...
— Gelsamina! — krzyknął Stefan, przywołując do nogi sukę, uganiającą się za wystraszonem, przerażliwie kwiczącem prosięciem.
— Oh! oh! puść go! rzuć! — wrzeszczał, w dłonie klaszcząc, owczarz, — suka wzięła go za dzika! Precz! zostaw! po chwili, zwracając się do dziedzica, mrugnął okiem.
— Gdybyście jednak kumie, wypłoszyli orlątko?...
— Postąpię jak mi się podoba, — odparł chłodno Stefan, — i wy, kumie, róbcie swoje, a reszta należy do sędziów. Teraz, proszę nakarmić konia. Pusto tu, jak wymiótł. Gdzież parobcy, owczarze?
— Dyabeł ich wie! Do pracy zagonić trudno, rozłazi się to... Orałem, ot, tam! Ale wół mi zachorował i mam kłopotu nie mało. Syna posłałem właśnie tam, na skłony Orfgosolo, po lentischio vero, prawdziwy mastykowiec, wróci chyba na noc.
— Po co?
— Jakto! Nie wiecie kumie? Są to zabytki, co co rosły na naszej wyspie za dawnych czasów, może jeszcze za Obrów, za własnych naszych królów, albo ja wiem! Liść ma duży, z połyskiem. Doskonałe lekarstwo dla żywiołu. Ziele święte, namaszczone!
— Kto je namaszczał? I że też tak wszystko leczy? — zauważył Stefan, nie śmiejąc się jednak, gdyż wiedział, jak głęboko w umyśle dzierżawcy i innych okolicznych owczarzy, zakorzenione są stare tradycye, gadki i zabobony.
— Byle syn mój znalazł, — mówił stary, stojąc zapatrzony w rozpadliny jakiemi się marszczą skłony góry Atha. — Odkąd tu jestem, od lat pięciu, używałem ziela z tej garstki com tu z sobą przyniósł, zawsze z najlepszym skutkiem. Miałem zapas, lecz mi skradziono, żeby tak w piekielnej smole smażył się ten co skradł! Teraz, musiałem tak daleko, o tyle mil, posyłać syna. Bore cały dzień traci, a tu pracy nawał i nie wiadomo, czy znajdzie, choć mu dokumentnie rozpowodziałem gdzie i jak ma szukać; ale tameczni owczarze, łotry! chowają jak mogą, co raz rzadsze krzaki lautysku, a czego nie uda się im skryć, to urzekną. Gałgany!
— Czy przenocujecie tu dziś, kumie, — spytał po chwili, widząc, że go Stefan słucha z roztargnieniem.
— Może... jeśli uda mi się co upolować. Jedną tylko mam kuropatwę, wstyd mi z tem wracać do domu.
Porri poskrobał się w głowę: wiedział, że na polowanie widoków nie było. W rzeczy samej on i inni owczarze wytępili, za pomocą zamówień, znachorów, czarodziejskiej, jak utrzymywali, sztuki, drapieżne w okolicy ptactwo, sprawujące spustoszenie w trzodach. Orły górskie i jastrzębie porywały jagnięta, koźlęta, prosięta. Za pomocą tychże samych „zamówień“, przy okadzaniu od czasu do czasu zagród liśćmi oleandru, rankami w noc świętojańską, starali się zabezpieczyć „żywioł“ swój od wilków, dzików, kun. W znachorów i ich praktyki Porri wierzył o wiele więcej, niż naj bieglejszych strzelców i sztukę myśliwską. Stefan znalazł się w otoczeniu najgrubszych zabobonów, owczarskich praktyk i mógł liczyć chyba na chude kraski, rozpościerające łaskusy swych skrzydeł na żółtawych szczytach dębniaków lub na mieniące się olbrzymie bąki, brzęczące w słońcem przepojonem powietrzu, na wielkoskrzydłe czarne, z krwistem nakrapianiem motyle, uwijające się śród krzaków przeplatanych świeżym jeszcze żmijowcem.
Nie odjechał jednak, miejscowości i krajobrazów urokiem zatrzymany. Rozbudzone dnia tego w górach uczucia i myśli obejmowały go coraz mocniej. Czuł się lekkim, pogodnym, pogodzonym ze światem i z życiem, nawet z ludźmi, chociaż rodzaju ludzkiego jedynym, blizkim go, na daną chwilę, przedstawicielem był owczarz zabobonny, chytry, fałszywy, chciwy, którym pogardzał, którego niedawno nienawidził. Rozumiał doskonale, że stary łotr kłamie, schlebia mu, we wszystkiem ma ukryte cele; słuchał jednak cierpliwie jego gadaniny, i radby odkryć w nim coś dobrego, jakiś rys sympatyczny. Podczas gdy dzierżawca oddalił się, by rozsiodłać, napoić i nakarmić jego wierzchowca, Stefan przywołał psy swe i poszedł ścieżką pomiędzy zagajnikiem, który Porri trzebił, chcąc go w orne zamienić grunta. Tu, pod szałasem z gałęzi, na podściale ze słomy, leżał wół chory. O parę kroków1 dalej pasł się na polance jego towarzysz, od czasu do czasu nastawiając uszy, podnosząc łeb i pysk różowy, owiany parą gorącego oddechu. Łagodne, niby współczujące, długie spojrzenie, wypukłych, czarnych oczu wołu, zwracało się na chorego towarzysza pracy.
Uchylając przysłaniające je gałęzie, Stefan pochylił się nad cierpiącem stworzeniem. Prześliczne było, rosłe, płowe, z łbem srebrzystym. Leżało teraz z przymkniętemi powiekami, pieniąc się i oddychając ciężko. Stefan poznał odrazu, że ma zapalenie kiszek; zawołał gospodarza.
— Trzebaby mu dać oliwy, pomoże to mu pewniej od głupich, zabobonnych praktyk.
— Nie pomoże. Oliwy, oleju, wszystkiego próbował już Porri... Nie w tem lekarstwo na „wieczystą siłę“.
— A wiecie kiedy zachorował? — opowiadał, — nie dacie kumie wiary, aj jednak powiem prawdę, jak gdybym stał przed samym Bogiem...
— I wówczas nie mówiłbyś prawdy, — uśmiechnął się Stefan Arca, pewien, że mu dzierżawca bajać będzie nowe bajki; jakoż istotnie Porri opowiadał, że przed dziesięciu dniami, gdy przechodził drogę, z wprzęgniętemi w jarzmo wołami, spotkał Gonnesa. ojca, „starym orłem“ zwanego.
— Gdzie zamierzasz, Archangelo Porri? — pyta go stary orzeł.
— A jużci, w pole, do orki.
— Ha! — śmieje się stary, — tego pysznego, płowego wołu, z łbem siwym, toś już pewnie od dziedzica dostał, za fałszywe świadectwo. Przekupili cię, służalcze!
— Orle, ty stary, — mówię mu, — służalcem nie jestem, nie znam, co to pany! a duszy, za parę rogów nie sprzedam.
Wywiązała się sprzeczka, którą Gonnesa, ojciec, zakończył rzuceniem uroku na woły, a może i na dzierżawę.
— Obyś stary łotrze, ty i woły twoje, padli na ścierwo jastrzębiom, w Nuraghe ruos, — zawołał odchodząc.
Historyę tę Porri opowiadał ze łzami w oczach, i tak namiętnem przekonaniem, że Stefan sam nie wiedział, czy śmiać się, czy żałować starego. Przez wieczór cały dzierżawca z wzrastającym z chwili na chwilę niepokojem, wyczekiwał powrotu syna, a Stefan przebiegał wzdłuż i wszerz pastwiska, użytkując na darmo naboje, strasząc tylko strzałami czepiające się coraz wyższych skał, kozy i kwiczące niemiłosiernie wieprze. Zwiedził wszystkie owczarnie, pasieki, zatrzymując się często i przypatrując malowniczym krajobrazom. Pogodny, jesienny zachód słońca zaróżowił góry wybrzeża. W powietrzu panował niezrównany spokój. Niebo mieniło się zielonkawe, liliowe, turkusowe, koralowe, a blaski te łagodne, odbijały się na lśniących, krzemienistych skłonach skał, na poblizkich gór nagich wierzchołkach.
Stefan szedł wzdłuż strumienia, którego wody złotawe, przy zachodzie słońca, ciemno brunatne w cienie, szemrały srebrzyście. Słychać było owiec i kóz beczenie rzewne; czasem pies zaszczekał, zakrakała wrona; dolatywały miarowe, głuche uderzenia motyki dzierżawcy o grunt twardy, skalisty. Zresztą nic nie naruszało wielkiej, różowo złotej, czarnemi smugami głębokich cieni, przerzynanej ciszy, zapadającego w górach wieczoru.
W pewnym punkcie spostrzegł zbliżającego się chłopaka, słusznego i barczystego. Wyrósł z za ciasnej bluzy i zakrótkich spodni, buty niósł na kiju, a nogi miał owinięte w zbrukane gałgany; stawiał szerokie kroki, śpieszył, a jego ciemna sylwetka, rysowała się ostro na tle zachodu.
Nie dochodząc do zagrody, przystanął, gwizdnął, zebrał rozproszone po pastwisku owce. Na głos jego zbiegły się ze wszech stron i z wyciągniętą szyją i zwisłemi uszami, popychając się wzajemnie, kłębiły brudno białą, wełnistą ławą.
Był to Bore Porri, przystojny wyrostek, ten właśnie, którego dzierżawca wysłał po czarodziejskie ziele, aż na Orgosolo. Owczarz czekał samej chwili zachodu słońca, by dać zażyć choremu wołu cudotwórcze ziele. Wróciwszy do zagrody, Stefan przypatrywał się tym manipulacyom, z założonemi za plecy rękoma.
Słońce zaszło, pozostawiając złotą gloryę na szczytach gór. Ciepło rozlewało się w powietrzu, nad krzakami, parowało z rozgrzanych słońcem, w ciągu dnia, kamieni i skał, a góry w oddali, przed chwilą różowe, mieniły się w sine, nabierając odcieni piór pawich.
Nadeszło paru owczarzy i dopomagali dzierżawcy roztworzyć wołu pysk, zalany zielonkawą pianą i wepchnąć do gardła zioła, zmieszane z roztartym owsem. Stefan nachylił się, chcąc zajrzeć do gardła chorego zwierzęcia, lecz go jeden z owczarzy odepchnął, pytając gniewnie:
— Wierzycie, czy nie wierzycie?
— Nie bardzo, — odparł don Stene.
— W takim razie, lepiej byście odeszli jaknajdalej, bo tu trzeba wiary. Lekarstwo nie działa, gdy się zeń wyśmiewa.
— Wcale się nie wyśmiewam.
— Kto nie wierzy, ten wyśmiewa.
— Bóg z wami! — odrzekł Stefan, odchodząc. Był obrażony, szyderczy nieco, lecz przedewszystkiem, zdziwiony potęgą tego co się mianuje zabobonem, a posiada taką moc nad umysłami prostaczków.
W pobliżu szałasu, spotkał młodego Porri, wybierającego się do wsi.
— Poczekaj, — rzekł mu, — dam ci kartkę do mojej żony, oddasz natychmiast po przybyciu do wsi. O której godzinie przybędziesz? Nie późno chyba? Osioł twój ma sążniste nogi.
Chłopca zadowolniła pochwała ta wierzchowca, i zanim przypiął sobie ostrogi do pięt obnażonych, Stefan wydarł kartkę z pugilaresu i pochylony nad wielkim kamieniem, ołówek do ust podnosząc co chwilę, pisał coś nakształt miłosnego bileciku.
„Droga Maryo. Nie niepokój się, jeśli nie wrócę dziś wieczorem. Jestem w Nuraghe ruos i chociaż owczarze twierdzą, że niema w okolicy zwierzyny, liczę na pomyślne o wschodzie słońca polowanie. Wieczór mamy piękny i ciepły, letni. Myślę o Tobie. Gdybyś widziała jak tu ładnie. Same dobre myśli cisną mi się do głowy, uczucia do serca. Co do P., zastosowałem się do twych rad. Brakniesz mi tu, chciałbym, wraz z Tobą, napawać się pięknością miejsca i tej nocy. Myśli moje z Tobą. Zdała składam pocałunek na twych ustach.

Stene“.

Odczytawszy bilecik, osądził, że jest zbyt poufałym, by mógł być wysłanym bez koperty.
— Czy nie macie laku w chacie? — spytał żartobliwie.
— Na co? — spytał chłopak. — Aha! rozumiem, na zapieczętowanie listu. Proszę, zapieczętować można zwilżonym chlebem.
— Puh! — skrzywił się Stefan i otwierając szafę, znalazł w niej zwitek stoczka, świecę woskową, dwa scyzoryki, parę nożyczek, fajkę, kłębek szpagatu, stare gazety, lecz laku ani na lekarstwo.
— Niech panicz śpieszy — napędzał go młody Porri, ciągnąc za uzdę osła.
— Co tu począć, — myślał Stefan, patrząc na wszystkie nieużyteczne, w szafie znalezione graty.
Wyrostek zarzucił na plecy skórzany worek, nogę wkładał w strzemię.
— Prędzej! prędzej! ciemnieje! — napędzał.
Eureka! — zawołał Stefan, rad z pomysłu, i przygrzawszy, na zapalonej zapałce woskową świecę, rozgrzanym woskiem list zapieczętował.
Chłopieć siedział już na grzbiecie osła. Podany list schował na piersiach, pod koszulą i oddalił się, śpiewając. Osieł i jeździec znikli szybko śród brunatnych załomów skał, lśniących się jeszcze tu i owdzie, w gasnących blaskach zachodu. Pomału, za zaroślami, zginęły echa oddalającej się piosenki... Pies dzierżawcy drzemał, psy, don Stene, pokładły się na polance, w pobliżu pasącego się tam wierzchowca.
Pozostawszy sam, Stefan zapalił papierosa, oparł nogi o komin i palił spokojnie, czekając powrotu do domu dzierżawcy, a w miarę, jak dzień gasł, najdalsze dźwięki i szmery, rozchodziły się głośniejsze śród wieczornej ciszy i górskiej samotności.
Niebawem nadszedł Archangelo Porri, w towarzystwie drugiego owczarza. Kozy i trzodę chlewną zamknięto w oborach i chlewach, w chacie rozpalono ogień, a na niebie, dokoła pierwszych wieczornych gwiazd, zaczęły się zapalać coraz nowe gwiazdy, zielonkawe, błękitnawe. Kopuła wieczornych nieboskłonów miała barwę pierwiosnku.
Na kolacyę Porri podał gościowi trochę słoniny, jęczmiennych placuszków i koziego mleka. To ostatnie będąc rzadkością w tej porze roku, postawił przed gościem, a podając Stefanowi łyżkę wystruganą w rogu baraniem, doradzał mu nakruszyć chleba do mleka.
Stefanowi, aczkolwiek smakoszem był, smakowała tym razem prostacza strawa. Owczarze kładli plasterki słoniny na chleb i przypiekali na ogniu, połykając chciwie smakowite kąski. Stefan patrzał na nich z roztargnieniem, a posiliwszy się, zapalił cygaro i wyszedł na polankę. Pies domowy warczał, ponieważ psy Stefana, niezadowolone z udzielonego sobie na wieczerzę chleba, zaglądały do chaty. Gelsomina wypłoszoną za dnia srokę, starannie obskubaną, pożarła pozostawiając sam dziób i pióra czarno-szafirowe. Koń przeżuwał spokojnie trawę, którą skubał. Niepewne światła błąkały się po gór szczytach i na najwyższych skał zrębach, a pasące się, pod gwiaździstem niebem owce, przerywały ciszę nocną srebrzystem pobrzękiwaniem dzwoneczków. Stefanowi przypomniała się idylla z Teokryta. Zanucił:

„Candida Galatea, perche rifinti
Chi fama...“
„Galateo! Luba! czemu odpychasz kochanka...“

Przypomniały mu się pierwsze chwile miłości dla Maryi, jej opór. Przypomniały mu się odległe, młodociane wspomnienia.
I po raz pierwszy, po dniu pełnym głębokich, wewnętrznych wrażeń, w tę noc przezroczą, cichą, zastanowił się nad losem siostry swej Sylwestry, i wyobraził sobie wszystkie burze, jakie fale życia, bijące o głuche mury pustelni, podnosić mogły w grobowej ciszy, kędy się żywcem zagrzebała dziewczyna.
A miłość... czy wygasła w sercu nieszczęsnej?
Niby dwie błyskawice mignęły mu w myśli dwie postacie: Maryi i Filipa. Wspomnienie gniewu i oburzenia własnego na miłostki siostry z Filipem Gonnesą i wspomnienie uczucia, co go skłoniło do pojęcia w małżeństwo ubogiej wdowy po bracie. Myślał z goryczą:
— Jakże łatwo potępiać u innych to, w czem sami sobie dogadzamy.
Myślał, i przymknąwszy oczy, skrył twarz w dłoniach i w uczuciach, w jakie się pogrążył, czuł wyraźniej wydzielające się z zarośli balsamiczne wonie i czuł głębiej własnej duszy ukojenie, zadowolenie głębokie, ze wzbicia się ponad samego siebie, z możności mierzenia ludzi, rzeczy, wypadków, miarą sprawiedliwości i miłości. Wkrótce jednak, pod wpływem ciemności, fizycznego zmęczenia, kołysanki szmerów nocnych i woni, myśli mu się mąciły, cygaro zagasło. Przypomniał sobie wieczór, w którym, paląc na balkonie egipskie papierosy, wyczekiwał nadejścia Maryi z niepokojem serdecznym, jak przyjmie jego oświadczyny.
I znów widziane w ów wieczór, już dawny, obmurowania pustelni Sylwestry, zarysowały mu się wyraźnie w myśli. Marya weszła była, rozmówiła się z nim, odeszła... pamiętał... a on pozostał ze ściśniętem serce... Ha! Jeśli miłość nie wygasła w duszy Sylwestry, jakże biedaczka cierpieć musi?... I znów mignęła mu w myśli postać spotkanego w górach tegoż poranka, Filipa Gonnesa, i szybka zamiana z nim spojrzenia... i jego wzrok jasny, spokojny...
A jeśli istotnie jest on niewinny?
Około północy, zmęczony, zniemożony snem i chłodem, wrócił do chaty dzierżawcy i położył, owijając się W długi płaszcz, podbity czerwonem suknem. Przez chwilę snu ciężkiego, śniły mu się widziane w dniu tym miejsca i krajobrazy, tylko czas mu się zdawał przedłużonym w wiekuistość. Zdawało mu się, że spoczywa na murawie, ponad samotną, dziką doliną, pod skały wystającym załomem, ukołysany tajemniczą melodyą potoku górskiego. Potem nagle, czuł przed sobą falowanie gwałtowne grzbietu swego wierzchowca przy pięciu się na scala dei gigli, na „wschody lilii“. Zjawiała się przed nim wyraźnie na tle lazurów zarysowana sylwetka Filipa Gonnesa. Zdawało mu się, że się spotyka z jego jasnem, śmiałem okiem. Podjął głowę, otworzył ociężałe powieki, nawpół senne oczy zwrócił ku otwartym drzwiom chaty, lecz na ciemnem tle nocy błyszczały same gwiazdy. Poprawiwszy pod głową worek, co mu służył za poduszkę, zasnął smacznie.
Przebudził się o świcie. Wyszedł. Rozbudzone psy powitały go szczekaniem. Pod brzaskiem wschodzącego dnia, budziła się zagroda. Kozy wychodziły z obórki, bodząc się wzajem rogami. Jasna i błyszcząca, jak brylant pierwszej wody, gwiazda Dyany, nie zeszła jeszcze z horyzontu, świecąc ponad górami wybrzeży, sinemi nad srebrną tonią morza.
We wzmagającem się, raz wraz świetle poranku, przy wrzasku rozbudzonych w skalnych czeluściach gawronów, z krzakami ubrylantowanemi, niby spadłemi z nieba drżącemi gwiazdami, przedstawił się nagle oczom Stefana widok brutalny i powszedni.
Chory wół zdechł był przed chwilą. Powalony na kupę słomy, zdawał się jeszcze dyszeć, lecz oczy miał szkliste, a natrętne muchy obsiadły mu źrenice jasne. Owczarz, pochylony nad sztywniejącą szarą masą, opukiwał ją jeszcze, obmacywał, wołał nań tak żałośnie i szczerze, że się Stefan poczuł wzruszony.
— Niema na to rady, — rzekł, — lament nie pomoże, korzystaj lepiej z czasu i zdejm skórę zanim ostygnie.
Dzierżawcy zdało się, lub też uważał za stosowne udać, że mu się zdaje, że dziedzic przemawia z ironią wobec jego istotnej, niepowetowanej straty. Uderzył się w czoło rozpaczliwym ruchem.
— Zamiast naigrawać się ze mnie, don Stene, pomyślelibyście raczej, kto temu wszystkiemu winien... i kto wie, co mię jeszcze spotkać może! — Zawołał.
Odwrócił się i płacząc, zawodził nad zdechłem bydlęciem:
— Jagniątko ty moje białe, gołąbku! serdeńko! starości mojej podporo! Urzekli cię źli ludzie. Przekleństwo „starego orła“, zabiło cię piorunem. Co pocznę bez ciebie jedyny? Tyś mi był prawą ręką, pomocą, opieką! Bez ciebie zginę, przepadnę z kretesem! Gołąbku mój siwy, serdeńko, jagniątko ty moje! Nie widzieć tobie, jak nowy miesiączek wstanie na niebie... nie widzieć słonka jasnego! Leżysz martwy, biedaku! Co pocznie bez ciebie ten drugi wolik, towarzysz pracy twojej, co pocznę biedny, stary...
— Odwagi! — perswadował mu Stefan, — Bóg cię nie opuści, masz dobytku poddostatkiem.
— Ha! — wołał stary, bijąc się w piersi, — nietyle strata mię boli, jak to, co ją spowodowało. Nie samego wołu przeklął „stary orzeł“.
— Dziwactwo! — mruknął Stefan, sprzęgając w sforę kręcące się przy zdechłym wole psy swoje.
Porri się wyprostował, w jego chytrych, łzami jeszcze zabiegłych oczach, zapaliły się zielonkawe ogniki.
— Odejdźcie kumie! odejdźcie! — zawołał, wyciągając przed się rękę. — Małoż mam biedy, byście się jeszcze don Stene, naigrawali ze mnie, dziwakiem, waryatem, mię przezywali? Dobrze! zgoda! waryat ze mnie! głupiec! Basta! Lecz wyście kumie, bez serca.
— Porri, — rzekł Stefan po chwili namysłu, — skoro sądzisz, że wół twój padł z winy... mojej, weź powróz, pójdź do mojej obory i wybierz sobie parę byków, z tych, wiesz, hiszpańskich.
Zielone ogniki zgasły w złośliwych, chytrych oczach Archangela Porri. Łzy otarł, uśmiech rozszerzył zaciśnięte jego wargi, cały się rozpłynął w uniżonych ukłonach i dziękczynnych słowach.
— Posłuchaj, — mówił Stefan, wsiadając na konia, podanego mu przez pokornego dzierżawcę. — Teraz, gdy ci się udało coś wyłudzić ode mnie, a pamiętaj dobrze, że woły ci daję nie przez wzgląd na ciebie, leczą na to, coś klął i chciał czernić. Pamiętaj, że jeśli raz jeszcze spytasz mię o radę, co i jak masz świadczyć, w procesie Filipa Gonnesa, poznasz się z tem, oto!
Don Stene szpicrutą przeciął powietrze.
— Podziękuj niebu i swemu świętemu patronowi, jeśli cię to wczoraj nie spotkało — ciągnął. — Jak mi Bóg miły, nie wywiniesz mi się, jeśli piśniesz jedno kłamstwo. Prawdy chcę, samej prawdy.
Porri poszedł pod szałas z gałęzi, obdzierać ze skóry rzewnie przed chwilą opłakiwane bydle, a niepopłatne już jego resztki, wyrzucić na żer krukom.
Z poza gór sinych, z głębi srebrzystego jeszcze morza, wstała, w blado-iliowych zwojach chmur, jutrzenka dnia jesiennego.

VII.

Pomimo pustek w myśliwskiej torbie, Stefan wrócił do domu pogodny i wesół. Zastał natomiast Maryę smutną, don Piane zachmurzonego i sługi rozzłoszczone.
— Burza! — pomyślał, czując, że i jego dobre usposobienie pierzcha.
— Co ci, — spytał żonę, skoro się z nią znalazł we własnych pokojach, na piętrze.
— Nic...
— Nic! znów nic! — zawołał bardziej zaniepokojony, niż zagniewany, — widzę dobrze, że coś zaszło, blada jesteś.
— Właściwie1 mówiąc, nic nie zaszło, — mówiła. — Źle spałam tej nocy. Czekałam cię do późna i byłam bardzo, bardzo zaniepokojona, żeś nie wracał.
— Jakto! — zawołał ździwiony, — czy ci syn Archangela Porri nie wręczył mego listu?
— Nie! — oparła niemniej żdziwiona Marya. Po chwili rozpłakała się, jak dziecię i opowiedziała przygodę całą.
— A! więc miał list do mnie... od ciebie... Syn dzierżawcy, chłopak słuszny, barczysty, piękny z rudą czupryną, z zielonkawemi, podłużnemi oczyma i białemi, jak dwa rzędy pereł, zębami? Miał list do mnie... od ciebie...
I Marya opowiadała, jak późno wieczorem, słysząc niezwykłe szmery na dole, i posądzając Serafinę, że przez niedbałość zostawiła koty w jadalni lub w kuchni, zeszła ze schodów cichutko, cichuteńko... Piękne mi koty! Zastała pięknego owczarka, za którym wiedziała, że wszystkie dziewczęta wioski, od trzynasto — do osiemnastoletnich, głowę tracą, w objęciach Serafiny!
— Ależ Serafina starsza od niego co najmniej o lat dziesięć, — zawołał Stefan, czując, jak się zachmurza czyste i jasne od wczoraj, wewnętrzne jego usposobienie.
— Widzisz, co się tu dzieje, — mówiła z goryczą Marya. — W tejże samej chwili chciałam wypędzić niegodną dziewkę, lecz ojciec twój wziął ją w swą obronę, wyrzucając mi, że ja to raczej winnam się stąd wynosić.
Marya szlochała z gniewu, oburzenia, upokorzenia.
— Skończże, — zawołał gniewnie, Stefan, lecz w tej chwili gniew opanował i dodał łagodnie:
— Nie płacz, Maryo! nie jesteś przecież dzieckiem i wiesz dobrze, że ojciec, sam nie wie, co mówi, co robi. Uspokój się, nie płacz!
— Nie płaczę już, nie płaczę, — szlochała w najlepsze. — O! wytrzymać nie mogę! Ojciec twój nienawidzi mię... prawdę mówi... powinnam odejść, ustąpić... zostawić wszystkich w spokoju...
Trzeba było słyszeć, z jaką goryczą podkreśliła „wszystkich“.
— Ale ojciec twój powinien przecie wiedzieć... ty sam najlepiej wiesz, Stefanie! żem się wam nie narzucała... owszem... niechciałam... sam wiesz najlepiej, że nie chciałam, przeczuwałam co mię w domu tym spotka... spotkało...
— Maryo! — zawołał Stefan, blady z gniewu i wzruszenia, patrząc na nią surowo, — upamiętaj się! Mogłemże przypuścić, że będziesz tak dziecinną, niedorzeczną! A! — dodał, kryjąc twarz w dłoniach — kto też przeklął dom ten, w którym gnieżdżą się same niesnaski i niedole.
— Jeśli to ja niesnasek jestem powodem... — poczęła Marya, płacząc bez przerwy, lecz z taką siłą namiętności, że się Stefan przeląkł. W chwili tej wobec żalu, gniewu i buntu swej żony, wobec stojących mu żywo w pamięci nieszczęść, co od lat paru gradem sypały się na dach jego domu, miał niemal ochotę spytać siebie, czy Archangelo Porri tak bardzo ciemnym jest i niedorzecznym, wierząc w moc piekielną klątwy nieprzyjaciela?
— Nie tyś powodem, nie tyś winna! — mówił przez zaciśnięte zęby, przechadzając się niespokojnym krokiem po salonie, — przekleństwo to, losu zawziętość, dyabeł wie, co!... — Tym razem chcąc temu koniec położyć, zawołał dzwoniąc tak gwałtownie i z takim gradem obelżywych słów, że mrowie przeszło podsłuchującą u drzwi Serafinę.
— Popadłam! — szepnęła blednąc i odskakując ode drzwi w strachu, by ją „panicz“ za kark nie schwycił i ze schodów nie zrzucił. — Oho! — dodała w kuchni, zgrzytając zębami. — Niech się tylko odważy wypędzić mię, a powiem, jak mi Bóg miły, powiem coś takiego, co zgubi doszczętnie cały ten ród przeklęty...
— Co możesz powiedzieć, — spytała wzgardliwie Hortensya, bocząc się na Serafinę, o której domyślała się, że traci grunt pod nogami, w casa d’Arca.
— Co powiem, co zrobić mogę? Zobaczysz kochanko i zobaczy ta tam dyablica! — Epitet ten bardziej dosadny, niż elegancki, zwrócony był ku Maryi.
— Serafino! Serafino! — upominała ją Hortensya, jadłaś chleb pański...
— Chleba mi nie zbraknie, — zawołała głos podnosząc Serafina! — Byle tobie, byle im tu wszystkim było na czem zęby połamać...
Głos podnosiły, do oczu sobie skakały i niewiadomo czem by się to skończyło, gdyby nie coraz silniejsze uderzanie, w salonie, w dzwonek, którego srebrne lecz gwałtowne dźwięki, rozlegały się po domu całym.
— Pójdź! — mówiła, uśmiechając się tryumfalnie Hortensya. — Panicz woła.
— Jeśli mię woła, to nie na to, na co cię tylekroć wołał, — syknęła jak żmija Serafina.
W myśliwskiem jeszcze ubraniu, Stefan stał, w salonie, przy stoliku, przypatrując się uważnie swym paznogciom i hamując gniew, gotowy wybuchnąć. Marya odeszła do sypialnego pokoju.
— Serafino! — przemówił chłodno do służącej, — za parę dni skończy się trzy lata twej służby u nas. Mniej teraz tu roboty, a interesy źle idą. Umyśliliśmy zmniejszyć liczbę sług naszych.
Różowe policzki Serafiny pozieleniały. Wobec spokoju panicza, zapomniała języka w gębie.
— Żebyś się nie skarżyła, dostaniesz naddatek, lecz masz zaraz złożyć swe rzeczy i odejść dziś jeszcze.
— Ja to... ja mam odejść, — wybełkotała dziewczyna.
— Któżby inny?... — Możnaby odprawić Hortensyę... nie! don Stene, nie ma co tak na mnie patrzeć. Dobre podobne racye dla kur zmokłych, które się na tem nie poznają...
— Jakie racye? — spytał Stefan wyniośle, — nie zdaję nikomu sprawozdania ze swych postanowień...
— Lepiej powiedzieć odrazu, jak jest. Wypędzacie mię jak psa, kopnięciem nogi.
Stefan zaśmiał się, lecz tak, że Serafinie zdawać się mogło, że ją istotnie kopnął nogą.
— Wiem, don Stene! Wiem, dobrze, komu mam zawdzięczyć wydalenie tak nagłe, że nie zostawiono mi czasu zmienić koszulę.
— Czy ją zmieniasz, czy nie, twoja to rzecz.
— O! pozostawiam to Hortensyi, — zaśmiała się Serafina, a wiedząc, że donna Marya słyszeć ją może, dodała głośniej: — jej to rzecz, mogła nabrać wprawy.
— Serafino! — zaśmiał się nie bez przymusu Stefan. — Nie wyprowadzaj mię z cierpliwości. Odejdź. Zresztą potem co mi powiedziała moja żona, nie możesz tu pozostawać ani chwili dłużej.
Słowa i ton Stefana upokarzały ją i raniły, lecz wobec jego zachowania się nie śmiała spełnić zaocznej pogróżki i powiedzieć tego, co zgubić miało całą rodzinę Arca, a jej jednej jakoby wiadomem było. Zresztą, panicz śmiał się, nie traciła tedy nadziei, udobruchania go. Odeszła uspokojona niemal.
Reszta poranku zeszła stosunkowo spokojnie. Dopiero po obiedzie i kiedy państwo odeszli do siebie, na górę, Hortensya wpadła do kuchni drwiąca i zadowolona.
— Serafino! pan ci przysyła dwadzieścia pięć lirów.
— Jaki pan?
— Młody. Don Stene.
— Tyś je chyba sama wysłużyła u don Stena. Tobie je dał!
— Mnie je dał, lecz dla ciebie, mówiąc, żeby i cień twój nie pozostał tu za tobą, zanim się obudzi.
— Niech się budzi w samej głębi piekła! — wrzasnęła Serafina i biorąc się za boki poczęła kląć i wymyślać najplugawszemi wyrazy.
— Serafino! — uspakajała ją tamta, rozkładając, to znów składając dwudziestopięcio lirowy bilet, — upamiętaj się, nie wrzeszcz. Przyznaj, żeś sama winna i gdybyś wczoraj wieczorem, nie wpuściła smarkacza tego, Bore Porri, od ogrodu...
— Smarkata ty sama! Zresztą nie wpuszczałam nigdy nikogo ani od tej ani z tamtej strony, a wiem dobrze, do kogo to kochankowie łażą przez mur, czy przełażą pod murem...
Hortensya, biorąc to za skierowaną do siebie przymówkę, poczerwieniała po same uszy i wyciągając rękę, z dwudziestopięcio lirowym biletem, krzyknęła:
— Rachuj się ze słowami, szalona dziewko! Nie znam co to drzwi, ani mury. Nie we mnie wmówisz, głupia, żeś ostatniej nocy różaniec śpiewała z owczarkiem. Mogłaś co najmniej list podać pani. Nie zeszłaby i nie podmówiła don Stena, by cię dziś, jak psa wypędził.
Serafina uspokoiła się i zaczęła płakać, bić się w piersi, rwać włosy na głowie, wyrzekać, szlochać głośno, wówczas gdy łzy już oschły.
Nie, wierzyć nie mogła w smutną prawdę, uwierzyć nie mogła, że się skończyło jej panowanie, w tym domu, gdzie się czuła, od lat trzech, wszechwładną gospodynią, używając i nadużywając pańskich dostatków. Jakto, wrócić miała do swej rodziny, do wiejskiej chaty, do ubóstwa?
— Cóżem zrobiła, cóżem zrobiła? — szlochała na ramieniu starającej się pocieszyć ją Hortensyi. — Nie moja to wina, ale jego... Bori, list przyniósł i wszedł gwałtem. Opierałam się co mi sił stało, jak mi Bóg miły. Opierałam się... No! niech-no go spotkam dziś wieczorem, jak mi Bóg miły! poczęstuję go kułakiem, popamięta długo.
— Ha! — zauważyła ironicznie Hortensya, — trzeba to było zrobić wczoraj, oszczędziłabyś sobie przykrości.
Chcąc niechcąc, Serafina musiała zbierać i pakować swe rzeczy. Wszystko zdawało się skończone, gdy wszedłszy do stołowego pokoju, zastała tam tonącego we łzach don Piana.
— O! don Piane! don Piane! Panie mój! — zawołała przypadając mu do kolan. Staruszek trząsł się cały, drżały mu wązkie i wyblakłe, jak zasuszonej róży listki, wargi, nie zdolne wyrzec słowa, drżały jak listki passsiflory sinawe, pomarszczone ręce. Widok Serafiny rozżalił go więcej jeszcze.
Przyklękła przy nim, przykucnęła i patrząc mu z dołu w oczy, z prawdziwą, czy udaną czułością, zaczęła lamentować. Była to scenka dla wzruszenia serc twardych jak głazy.
— Czemu, ach, czemu, tak płaczesz don Piane, panie mój jedyny? Czy po mnie? Odchodzę! odchodzę, ale nie płacz don Piane, panie mój! Takie jak ja śmiecie wyrzuconem być musi za drzwi... śmieciem mnie nazwali... Nie płacz, nie płacz, don Piane! Miejmy cierpliwość, Bóg jest miłosierny, okaże się cała moja niewinność... I któż ci teraz, don Piane, służyć będzie, kochać cię jak własne dziecko! Życie bym za mego pana oddała, do ostatniego mego tchnienia. — Serafina zapominała przytem, że miała lat dwadzieścia sześć, a don Piane osiemdziesiąt z górą! — Służyłabym wiernie, gdyby nie te Herody, Eroni[4], co nas gwałtem rozłączają, odrywając mię stąd jak owieczkę od jagniątka swego, jak synogarlicę od gołąbka siwego, którego tu nikt nie kocha, nikt o niego niedba, synowa krzywdzi na każdym kroku! ah! don Piane! don Piane! Panie mój jedyny!
Pomimo łez rzęsistych, stary słuchał z zachwytem paplaniny i zawodzenia głośnego swej faworyty i choć zasmucony był na prawdę jej odejściem i zmianą w codziennem życiu, tak bardzo i istotnie dotkliwą w sędziwym wieku, czuł się jednocześnie ogromnie zadowolony tym potokiem łez i słów Serafiny. O! ta go kochała! Przywiązana doń była! Inni... synowa nienawidziła go, a własny syn, ulegając wpływom nienawistnej synowej, gotów był pozbawić go tej jedynej, jaką miał, podpory, pociechy, tego jedynego wiernego, bezinteresownie oddanego mu serca!
Eroni! Herody!
— Musisz pozostać, Serafino, — rzekł wreszcie, chlipając, don Piane.
— Panie! panie! Jakże mi zostać? Don Stene wypędza mię, don Stene we własnej osobie.
— Don Stene! Wielki mi tu pan! Chce chyba mnie wraz z tobą wypędzić.
Serafina czuła, że się szala przechyla na jej stronę. Pokryła pocałunkami małe, pomarszczone, trzęsące się ręce swego pana, otarła łzy sobie i staruszkowi, pomogła mu się odziać, wprowadziła na schody i pozostawiła u drzwi salonu.
Że don Piane wchodził rzadko na górę, Stefan domyślił się o co mu chodzi. Pozostał głuchy na prośby ojca, lecz łzy i skargi staruszka wzruszyły i przeraziły Maryę.
— Nie wiadomo, co z tego może wyniknąć, — mówiła gdy don Piane odchodził rozgniewany i potykając się, na każdym kroku.
— Bądź co bądź, Serafina precz pójdzie! — zawołał stanowczo Stefan i wyszedł za starcem, czuwając nad jego zejściem ze schodów.
Poszła Serafina precz, płacząc, wyrzekając, klnąc i poprzysięgając zemstę. Jako ostatnią zdobycz, schwyciła jeszcze trzy nakrycia srebrne; Marya, chociaż spostrzegła ich brak natychmiast, zleciła Hortensyi nie wspominać o tem, dla uniknięcia większego jeszcze skandalu.
— Teraz zaś, — dodała ze stanowczością, — mogłaś się przekonać, Hortensyo, że służąca, nie umiejąca się zachować na swem miejscu, miejsce traci. W każdym razie, jeśli chcesz jeść dłużej nasz chleb, pamiętaj o Serafinie, nie naśladuj jej.
— Jeśli, — odrzekła pokornie Hortensya, kose oczy zwracając w bok, chociaż zamierzała spuścić je w dół, — jeśli się czem i naraziłam moim panom, nie moja w tem wina, a tej tam... pożal się Boże! Teraz się pani przekona o mej wierności. Proszę o przebaczenie.
Odtąd, istotnie, na pozór przynajmniej, była pełną uszanowania dla Maryi, wzorową i wierną sługą. Dla podniesienia własnych zalet i zasług, zaczęła skrupulatnie obliczać wszystkie braki po odejściu Serafiny, jej nadużycia, powtarzać z wielką egzagieracyą, rzucane przez nią przekleństwa, oszczerstwa, pogróżki, na „państwo“.
Maryę przestraszyła nieco pogróżka odkrycia jakiejś strasznej tajemnicy, która mogła zgubić don Stena i podkopać dobrą sławę rodziny Arca. Postanowiła jednak nie mówić o tem mężowi, w strachu wywołania większego skandalu.
Przez trzy dni don Piane gorzkie łzy wylewał, mruczał ciche skargi i bezsilne przekleństwa, nie siadał do stołu, odwracał się od Maryi, nie odpowiadał Stefanowi.
— Cicho panie! ciszej! — upominała go Hortensya, zakrywając sobie usta dłonią.
— Tego jeszcze nie stawało, byś mi wygrażała, ty, czarci posiewie! — zaklął trzeciego dnia don Piane, grożąc służącej kijem. — Do czego mię doprowadziły niegodziwe dzieci, mnie, don Cypryana Arco. Pokażę im, pokażę, kim jestem, co mogę. Wszystkim wam pokażę! Bydlęta! Eroni!
Wielkie też było przerażenie Maryi i Hortensyi, gdy go pod wieczór, nie zastały na zwykłem jego miejscu w jadalni, w fotelu, igrającym z kotami. Szukały go po całym domu, w ogrodzie... Przepadł! nie było go nigdzie. Maryę zdjął strach wielki. A nuż, zdziecinniały starzec, rozdrażniony, rzucił się do studni lub do sadzawki... albo też może poszedł do Serafiny? Uwiodła go może niegodziwa? Chciała już Marya posłać do wsi Hortensyę, gdy nadszedł Stefan.
— Jest może u Sylwestry! — rzekł, brwi marszcząc.
Napisano kartkę z zapytaniem, wrzucono do koła. Sylwestra odpowiedziała, iż istotnie ojciec bawi u niej od paru godzin. Nie łatwą było rzeczą wywieść go stamtąd. Trzeba było uciec się do księdza Arco, któremu udało się wreszcie, po wielu prośbach i naleganiach, skłonić upartego i rozgrymaszonego staruszka, do opuszczenia pustelni. Pozostawiono w końcu zakonnicę w spokoju. Odtąd, zamykała się staranniej z wewnątrz i do pustelni dostęp był zamknięty.
Pomału, don Piane uspakajał się i zapominał o Serafinie, pocieszony czterema kołeczkami, które Speranza na świat wydała. Kotki były białe i okrągłe jak peli zwitki, oczęta miały do niezapominajek podobne, błyszczące, uszka, pyszczki, języczki i spody łapek różowe, niby róży listki, a ząbki jak szpileczki, jak szpileczki pazurki ostre. Susom, zabawom, przeskakiwaniom przez matkę, wywracaniem koziołków, uganianiem się za lada muszką lub motylkiem jesiennym, wdrapywaniem się na kolana, ramiona, ba! na głowę don Piana, końca nie było. Stary przypatrywał się im godzinami całemi. Sprawiały mu dystrakcyę przy odmawianiu pacierzy różańca. Doliczyć do dziesięciu niemógł i rozpoczynał kilkakrotnie na nowo. Odrywały go od sylabizowania w Nuova o rozporządzeniach lokalnych, przejściach brygadierów, spisie wiejskich koni lub odpustów w okolicy, słowem, od ulubionej jego lektury. Uśmiechał się, promieniał zadowoleniem. Chociaż kocięta pocieszyły go zupełnie po utracie Serafiny, pewnego dnia, pod nieobecność syna i synowej, przywołał Hortensyę i wręczając jej koszyk, rzekł:
— Zaniesiesz to Serafinie, powiesz jej dosłownie, rozumiesz, dosłownie: „Don Piane pozdrawia cię, Serafino, upewnia, że cię nie zapomniał ani na chwilę, ma nadzieję, że wrócisz wkrótce, a tymczasem posyła tobie upominek mały“.
— Ale, — zauważyła sprytna Hortensya, — jeśli się donna Marya dowie, wypędzi mię jak tamtą...
— Wypędzi? Nie wypędzi, — oburzył się stary, — ja tu panem jestem, i o donnę Maryę dbam tyle, co o ostatnią zmokłą kurę. Mnie, a nie donny Maryi słuchać musisz. Spełnij natychmiast co każę, bo ja cię wypędzę... Zobaczysz!
— Co tu robić, — pomyślała Hortensya i przeznaczony dla Serafiny koszyk poniosła — do donny Maurycyi. Nie mała brała ją chętka odniesienia do własnej chaty... bała się; a nuż się wykryje.
Odtąd, skoro, pomimo odznaczającego go skąpstwa, przychodziła staruszkowi fantazya obdarzać najprzeróżniejszemi przedmiotami Serafinę, wracały zawsze do donny Maryi, za pośrednictwem donny Maurycyi.
Hortensya, którą manipulacya ta bawiła, rozpowiadała o swym sprycie sąsiadom, a Serafina, żywiąc w głębi serca miłą nadzieję zawładnięcia znów z czasem domem „swego pana“, dowiedziawszy się o tem, wściekała ze złości.
Tymczasem, w miarę jak dobry humor wracał staremu, Marya zażywała pewnego spokoju. Szczęście się nawet zdawało zapowiadać pod dachem casa d’Arca, — Marya bowiem nosiła w łonie nadzieję rodu, co wpłynęło niemało na zmianę humoru, usposobień i charakteru Stefana.
Zdawał się odrodzonym. Dnie z nadejściem zimy skracały się, a przyćmione jesienią blaski słońca i nieba, wpadając przez szczelnie zamknięte okna, nadawały zamieszkałym pokojom wygląd spokoju. Wiatry i deszcze pozostawały na dworze: plusk wody na kamieniach i twardym gruncie, szmer suchych gałęzi, wtórowały dźwiękom fortepianu, do którego Stefan wracał chętnie.
Smętkowi jesiennych melodyi wtórowały srebrzyste dźwięki dzwonów, samotnego w górach kościółka, gubiące się w wiejskich przestrzeniach, szczebioty wróbli, błotnego ptactwa, jękliwe głosy, kruków krakanie, takt wybijany przez dzięcioła, w pniu starego drzewa.
Smętne to było, lecz ciche, kojące, pełne głębokiej i podniosłej melancholii. Stefan, u fortepianu odnajdywał pod palcami nuty swojskich, starych, zapomnianych melodyi. Leid motyw, co mu grał w duszy w ów dzień pamiętny, do wielu innych dni powszednich podobny a tak w wewnętrznej jego historyi życia odmienny, gdy marzył, leżąc na stoku gór, w oliwkowym gaju, nad doliną, w drodze scala dei gigli, odzywał się znów częściej i głośniej.
Pod błądzącymi po klawiaturze jego palcami, dźwięczały prastare kołysanki słodkie, proste, smętne, echa aryjskich jakichś dźwięków, pierwszych piosnek rzuconych przez pramatki i córy Jolao, szukających schronienia w górach Barbagia (Barbadżija) przed zaborczemi, rzymskiemi legionami. Dźwięczały ludowe, w polu i w samotnych śród gór kaplicach rzucone goros, kantyczki, chóralnych modłów gorące wybuchy i pierwotne, urywane nuty boneddas, kolędy pastuszej, monotonnej i świeżej, jak nieobjęte okiem łąki, zaledwie tknięte pyszczkami młodych jagniąt. Dźwięczały tu myśliwskie rogi w głębi dzikich zarośli i śród skalnych rozpadlin, dawał się słyszeć tętent koni hiszpańskich najeźdźców i surma bojowa i archanielskie trąby... W echa te wsłuchiwał się don Stene d’Arca, w duszę je brał i z duszy przelewał na kościane, pożółkłe klawisze fortepianu, szukając wskrzeszenia wizyi złotej: dobra, sprawiedliwości, prostoty serca, spokoju, wizyi, co go chwilowo nawiedziła była po drodze do Nuraghe ruos, pod jasnego nieba stropem...
Od pamiętnego tego dnia, często wyjeżdżał i wychodził w góry i pola, często udawał się na polowanie w najdziksze okolice, błądząc śród trzęsawisk, srebrzystych kanałów, po poczerniałych od wilgoci rżyskach, po ozłoconych zachodzącem słońcem pooranych skibach. Niejedną godzinę, dzień cały niejeden przemarzył w zupełnem zapomnieniu, samego siebie, bardziej zajęty skaptowaniem zapóźnionej jakiejś przepiórki, niż całym procesem Gonnesa, lecz, czy to z powodu zwiększającego się z dnia na dzień jesiennego smętku, czy dzięki chłodom i mglistości powietrza, zażywając w pełni przyjemności polowania nie zaznał już ani razu wzruszeń, przez które wzbił się był owego pamiętnego dnia, w górach, po nad samego siebie.
Zresztą, często, za każdym niemal razem, gdy się udawał w góry, bał się o tyle, o ile pragnął nowego spotkania z Filipem Gonnesa. Było to uczucie, dziwne, chorobliwe prawie, nieokreślone, do którego sam się przed sobą nie przyznawał, lecz żywe i dotkliwe. Czy to gdy śród bezmiernych, górskich samotności, pod smętnie szarzejącem jesiennem niebem i kiedy skryte za metalowemi chmurami słońce rzucało srebrzyste raczej, niż złote smugi światła, galopował na przeciw wiatrom, rozwiewającym grzywę jego wierzchowca, czy gdy powściągał uzdę koniowi i rozglądał się do koła, czuł przejmujący go nagle dreszcz pół strachu, pół radości, dostrzegłszy na tle szarem nieba ciemną plamę ludzkiej sylwetki.
On-li to? kto taki? Filip Gonnesa, w przebraniu górala! A jeśli on, to co począć ma Stefan Arca? Pozdrowić go ukłonem jak wówczas, na najwyższych szczeblach Scala dei gigli i szukać w głębi jasnych oczu wroga świadectwa jego niewinności, czy też skorzystać z samotności miejsca i okazyi i samowolnie samemu sobie wymierzyć sprawiedliwość, której daremnie poszukiwał w sądzie i u władzy? Stefan najzupełniej nie był pewny, które uczucie i popędy przeważą. W danej chwili czuł tylko krew pulsującą mu żywiej w żyłach, napływającą do skroni i mimowoli spinał ostrogą konia, przyśpieszał kroku, a mijając nieznajomego zwykle przechodnia, doświadczał zawodu i niewytłomaczonego bólu.
W muzyce starał się odnaleźć, muzyką pobudzić nastrój onej ubiegłej w górach chwili, lecz mu się to nie udawało. Siła, jaką wlewał w wywołanie motywów rodzimych, przerywała suggestyę symfoniczną, jaką pragnął wywołać, a przejście z jednej melodyi w drugą, aczkolwiek szybkie i przygłuszone, wywierało na nim wrażenie zgrzytu kół returino, co w górach przerwało było wówczas melodyę rwącego potoku i kościelnych dzwonów.
Pozostawało wspomnienie czystego i słodkiego wrażenia, doznanego przy wspinaniu się na Scala dei gigli, mimowolnego pozdrowienia niespodzianie spotkanego, na szczytach, wroga, nocy spędzonej w zagrodzie dzierżawcy, lecz nie wystarczało to Stefanowi, tęsknił za podniosłością uczuć, co go odbiegały, a których wzlot chwilowy zostawił ślad niezatarty w jego duszy. Tęsknota była chwilami tak żywą i potężną, że mu sprawiała ból istotny.
I czuł, że w wywoływanej muzyką harmonii nie dostawało czegoś: nuty jednej, dźwięku, półdźwięku może, cienia w barwie... czegoś... Spodziewał się ciągle zwabić owo coś, szukał, przywoływał pamięcią, wszystkie ludowe znane sobie melodye i motywy... Pewien był, że ta nuta, półdźwięk, odcień, istnieje w duchu jego rasy, w rodzimej wyspy duchu. I tak, pomiędzy polowaniem, a fortepianem minęła mu jesień, nadeszła zima, dziwnie łagodna i zielona w tym roku.
Na tle ubogiej wioski, wykwintny pałacyk, w stylu pizańskim, przedłużony żółtym i ślepym, lecz żłobkowanym i w blanki zakończonym murem, oddzielającym go od pustelni Sylwestry, drzemiąc w przyćmionych blaskach nieba, wyglądał ze swemi zamkniętemi, o dużych, jasnych szybach oknami, jak śpiąca w bajce królewna. Dokoła ugór nie tracił zieleni, poniżej odarty z liści gałęzi różowawych na drzewach brzoskwiniowych, morelowych i wiśniowych srebrzystych, na drzewach orzechowych i wierzbowych. W głębi, sadzawka mieniła się metalicznym połyskiem stali.
W kątku, przy kominku, na którym płonął wonny jałowiec, don Piane, wiódł żywot spokojny i zadowolony, pomiędzy kotkami, co rosły jak na drożdżach, wedle słów swego pana i opiekuna, a jadły za czterech, tyle, co zjadłyby cztery chrześcijańskie dusze. Istotnie na koty, psy, konie, kury, wydawano w domu tym co najmniej po osiem lirów dziennie.
Komedya posyłanych Serafinie upominków i składania tychże przez Hortensyę w ręce donny Maurycyi, trwała, a Serafina wychudła z niedostatecznego odżywiania się w swej chacie, zżółkła ze złości i zgryzoty, włóczyła się pod oknami casa d’Arca, niby dusza w czyśćcu, wyglądając sposobności, by dopaść do don Piana i nawymyślać Hortensyi, na którą złość swą bezsilną spędzała.
Lecz Hortensya, na złość jej zapewne, trzymała się wiernie pańskiej klamki, odznaczając się oszczędnością, porządkiem, uprzejmością nawet względem Maryi. Nic jej nie można było zarzucić. Od wschodu słońca oddawała się pracy i sąsiedztwo całe podziwiało, że sama wystarczyć może w domu na tak zbytkownej prowadzonym stopie. Sam Stefan wiedział, że cudu tego dokonywała w znacznej części Marya, która teraz objęła na dobre rządy domu.
Bo chociaż nie nosiła się dość z pańska, jak to jej zrazu mąż zarzucał, Marya umiała postawić się i utrzymać w dość trudnej w pewnych warunkach, roli gospodyni domu. Pod jej okiem ład zapanował wszędzie: pokoje błyszczały czystością, ogród i gospodarski dziedziniec utrzymywane były wzorowo; inwentarz nakarmiony i napojony w porę; parobcy i owczarze syci i zadowoleni ze strawy; sery wyborne, prowizye obfite i smacznie przyrządzone. Za czasów Serafiny zwierzyna nie doleżała do swej pory, twarda bywała lub cuchnąca, sery niedbale przyprawione psuły się na wiatr nie wystawiane, a szczury, ba! pławiły się w mleku lub nasolonym rosole, w którym kruszała zwierzyna, lub w beczułkach świeżej oliwy.
Teraz wypadki podobne się nie zdarzały, a Marya pomimo domowych zajęć, miała czas na odwiedzanie rodzinnego swego domu, na tkanie kapy białej w różowe róże. Teraz jednak opuszczała dom mężowski coraz rzadziej: może jego pokoje obszerne, eleganckie, wysłane dywanami, po których przechadzała się ociężałym krokiem ciężarnej kobiety, stawały się jej coraz milszemi, w miarę jak do nich przywykała i czuła się ich panią, a może też, odkąd chód jej zwolnił się i ociężał, czuła potrzebę wniknięcia głębszego w samą siebie, zastanowienia się. Siedząc przy kominku, szyła rzeczy bardzo maleńkie, a zarazem bardzo wielkie, a robota zdawała się ją pochłaniać.
Gdy don Piane, który pomimo pozorne uspokojenie, nieprzejednany w gruncie rzeczy, żywił dawniejszą niechęć względem synowej i unikał rozmowy z nią, spostrzegł te małe robótki, poczuł napływające do serca rozrzewnienie. Na raz rozwiała się myśl i serce jego nieprzenikliwemi mgłami zasłaniające starcze wyczerpanie, na krótką chwilę czuł i myślał normalnie. I w krótkiej tej chwili tysiące różnorodnych myśli przebiegło pod nizkiem, pomarszczonem jego czołem, tysiące uczuć zawrzało w wygasłej piersi.
Był to łagodny wieczór styczniowy. Marya, pochylona nad koszykiem z łozy, przybranym wstążkami, krajała z cienkiego płótna miniaturowe czepeczki. Blask ognia odbijał się na nożyczkach. Jeden z kotków przyczaił się, usiłując pochwycić łapką kłębek nici.
Dalej, tuż przy szybach okna, za któremi słońce miało się ku zachodowi, Hortensya, siedząc na ziemi, przed niziutkim stołkiem, przyrządzała ravioli[5] i sebadas[6] pierożki, nadziane twarogiem. Wycierała w makotsze i rozwałkowywała na stolnicy ciasto delikatne i ciągnące się, a walec drewniany, biały, kręcił się szybko w jej ręku. Jeden z kotków leżał przewrócony brzuszkiem do góry, z łapkami w powietrzu, na jej fałdzistej, szeroko do koła, na ziemi rozłożonej spódnicy, a Speranza siedząc opodal, uderzała ogonem po posadzce, bawiąc tem zapewne dwa drugiej kotki, sama zaś oczu nie spuszczając z wałkującej ciasto służącej.
Don Piane był zamyślony. Snuły mu się dawne czasy... Było to... dawno przed pół wiekiem... kto wie, dawniej może. Było w takie same przygasłe, ciche popołudnie zimowe. Śniły mu się teraz białe, szczupłe rączki pierwszej jego żony, donny Maryi Gracyi Dossuni, bogatej dziedziczki z okolic Mores, której duży posag był początkiem obecnego jego dostatku. Małe, białe rączki młodej kobiety, ozdobione pierścionkami z rżniętych korali i kornaliny, krajały i szyły takich samych właśnie, miniaturowych rozmiarów, czapeczki, z czerwonego, złotem przetykanego adamaszku... przykrawały, szyły, przymierzały.
Wówczas casa d’Arca, miała jeszcze pierwotny swój wygląd i umeblowanie domu podobne było do umeblowania domu rodziców Maryi Arthabella. W onych czasach, mieszkające na wsi kobiety, chociażby i bardzo szlachetnie urodzone, przędły i tkały, przędły wełny cienkie, tkały obrusy i dywany złotem przetykane, jedwabiem przerabiane, skłaniały szlachecką bodaj koroną ozdobione głowy na adamaszkowych poduszkach, ozdobionych koronkami własnej roboty, a niemowląt swych, nie opierzone główki, przykrywały czerwonemi, jedwabnemi, czubatemi czepeczkami, nóżki otulały szkarłatnemi kołdry, obramowanemi wzorzystą, turecką materyą.
Wszystko stanęło teraz żywo w pamięci don Piana, tak żywo, że na chwilę zapomniał zupełnie o chwili obecnej, żył przeszłością.
Maryę Gracyę Dossuni, kochał nad kobiety świata całego i miał z niej jednego tylko syna. Stefana też, którego w sercu mianował dotąd „Stefanem pierwszym". Umarła Marya Gracya Dossuni, Stefan pierwszy umarł, don Piane dwa razy jeszzcze odtąd, w małżeńskie wstępował związki : z Dorotą Figur i z Minnedą Ledda, lecz i te go odumarły. Zmarły wszystkie zrodzone z nich dzieci, oprócz tych dwojga najmłodszych : don Stene i Sylwestra — ta ostatnia... Lecz don Piane nie chciał liczyć strat mnogich, śmierci, pogrzebów, myślał tylko o tamtej pierwszej swej żonie. O tamtym najstarszym, pierworodnym synku. Reszta mieszała się w jakąś mgłę łzawą i żałobną, przysłaniając nią przeszłość lat długich.
I teraz znów kobieta młoda, siedząc u domowego jego ogniska, przygotowywała wyprawkę dla mającego dom nawiedzić dziedzica. Kim-że miało być oczekiwane dziecię?
W tej dopiero chwili staruszek zdał sobie sprawę z przyjętego na razie z zupełną obojętnością uśmiechu, z jakim, na dzień przedtem, Stefan, jedyny pozostały mu syn, oznajmił mu swe nadzieje.
Więc to, co mu się uśmiechało niegdyś, w ciepłe południe dni jego młodości, miało się powtórzyć teraz... Ród jego się utrwali i ujrzy starzec synów swego syna! Będzie komu przekazać skrzętnie zbierane bogactwa. Nie pójdą na marne.
Z myślą rozbudzoną, smętną słodyczą wspomnień, i dalekiej, promiennej, chociaż mgłą czasu i łez przesłoniętej przeszłości, ze świtaniem nowej nadziei w sercu, don Piane zaczął wpatrywać się w Maryę, wyblakłem okiem, śledząc ruch jej palców, przeistaczanie się szmatek białego, cienkiego płótna, w zgrabny, miniaturowy czepeczek, w połyski nożyczek.
Marya czuła zwróconą na się uwagę starca. Wzniosła opuszczone dotąd powieki i spotykając się z jego wygasłym, lecz po raz pierwszy łagodnym i dobrotliwym wzrokiem, odezwała się, podnosząc w górę dziecięcy czepeczek:
— Trudno w to u wierzyć, prawda?
Don Piane otworzył usta, lecz po chwili zamknął je, nie wyrzekłszy słowa.
— A jednak, — ciągnęła ze słodkim uśmiechem, młoda kobieta, — tak jest, jest na prawdę. Nazwiemy go Stefanem, po ojcu.
Coś się nie podobało staremu, skrzywił się, a Hortensya zauważyła niezręcznie:
— A jeśli to będzie dziewczynka?
— Milcz-że, głupia, — burknął don Piane.
Służąca zamilkła, a don Piane zauważył:
— Stefan! Stefan! Dlaczego ma być Stefan? Poco koniecznie nazywać po ojcu? Dawniej chrzczono inaczej: pierwsze dawano imię dziada po mieczu, te przedewszystkiem! potem dziada po kądzieli, potem babki po ojcu...
— A tak! — wtrąciła Hortensya.
— Milcz gaduło! Nie twoja to rzecz, — zagniewał się don Piane.
— Tak... — odrzekła Marya, prostując się, — zresztą zależeć to będzie od Stena, Cypryanem nazwiemy lub Stefanem; wedle woli ojca.
— Czemu ojca, — mruczał stary, — wielka mi rzecz „ojciec“, osobliwość! Więc nie chcesz stosować się do dawnego zwyczaju? Zależy to od ciebie, nie od niego... ty sama niechcesz!
Głos podnosił, gniewał się, porywały go starcze złości, chwila duchowego przebudzenia minęła.
Maryi zdało się, że nie powinna go drażnić. Gotową była zażegnać kwasy domowe, od których tyle już cierpiała.
— I owszem! I owszem! — zapewniała.
Stefan, wchodząc, przerwał rozmowę.
— O co idzie? — spytał.
Lecz i ojciec i żona milczeli, tylko Hortensya uważała za stosowne wmieszać się znów w nie swoje.
— Starszy pan chce...
— Milcz-że, przeklęta! — krzyknął, stuknąwszy w podłogę kijem, don Piane.
— Ależ, muszę choć raz powiedzieć, — zawołała służąca, podnosząc drewniany wałek, którym wałkowała na stolnicy ciasto, — otóż don Piane chce „Piane“, donna Marya „Stefano“.
— Co? jak? — przerwał, nic z tego co słyszał, nie rozumiejąc Stefan.
— Jak? a to wedle tego, jak ma być ochrzczone dziecko. Najlepiej ich pogodzić, dając zupełnie inne imię: świętego, w którego dniu na świat przyjdzie. I to stary obyczaj. A może się urodzi jak raz w dzień świętego partyarchy: Mojżesz! Piękne imię! Mosè!
Don Piane roześmiał się suchym, urywanym śmiechem, a Stefan spojrzał na ojca z całą pobłażliwą czułością, jaką budzą zdziecinniałe starcy, których słabość wymaga tyleż jeśli nie więcej, opieki niż dziecięca. Niechcąc zaś mieszać się do płonnej, bądź co bądź, dyskusyi, oznajmił, że dostał wezwanie na kadencyę sądu przysięgłych w Sassari.
W kilka też dni potem udał się do jednego z dwóch głównych miast Sardynii i parę spędzonych tam tygodni, zaliczał potem do najweselszych i najprzyjemniejszych w swem życiu. Spokojny był o żonę i o ojca, żyjących w zgodzie w wygodnym, pięknym domu; pieniędzy miał poddostatkiem w kieszeni, a w mieście zastał przyjaciół i znajomych wielu, śród których wieczory przechodziły mu niepostrzeżenie w teatrze lub w restauracyi, na rozmowach, dowcipach, śmiechu. Jeśli w tych chwilach zabawy, cofał się sam w siebie i starał uświadomić sobie doznawane wrażenia, czuł pełnię życia, pewną lekkość, zadowolenie, coś równie głębokiego, chociaż w istocie swej odmiennego bardzo, od nastroju wywołanego jesienną wycieczką do Nuraghe ruos.
Z podobnymże rozmachem, chociaż z innego humanitarnego punktu widzenia rzeczy, odmierzał jako sędzia przysięgły sprawiedliwość swym bliźnim. Pełnym był przedewszystkiem pobłażania, żywiąc coraz głębsze coraz go bardziej pochłaniające przekonanie, że sprawiedliwość ludzka omylną bywa, a oficyalni sędziowie wówczas nawet, gdy są zdrowi, normalni, przeciętnie intelektualni i uczciwi, mylą się i bardzo nieraz, czy przez brak uzdolnień, czy przez suggestyę, przez odziedziczone, lub nabyte przesądy, przez nieświadomą dążność posuwania się na drodze karyery, widząc w każdym niemal oskarżonym winnego potępienia. A jakże często, śród sprawujących najwyższy z urzędów, jaki człowiekowi spełniać dano: urząd sędziego, widzieć można ludzi chorych, zdenerwowanych, niezdolnych do bezstronności, złamanych własną niedolą, skwaszonych, lub lekkomyślnych, nieumiejących wnikać w cudze życie i uczucia, ująć nikłe i niewidzialne różnorodne nici wewnętrznych i zewnętrznych pobudek, oplatających czyny ludzkie, zawiłą siecią pozorów, wniknąć w głąb intencyi. A iluż jest egoistów, obojętnych na wszystko co nie jest nimi samymi. A iluż bardziej nieraz grzesznych od tych, których sądzić są powołani? Ilu niesumiennych, faryzeuszów, nieprzygotowanych do zadania, ilu! Dla wielu zawód sędziego nie jest powołaniem, ani nawet sumiennie chociażby i nieudolnie wypełnianem zadaniem, lecz środkiem do życia, zbogacenia się, osiągnięcia stanowiska i znaczenia. Stefan, zasiadając pomiędzy przysięgłymi, gotów był uniewinnić każdego oskarżonego, każde obciążające świadectwo posądzał o stronność lub i sprzedajność. W myśli stawał mu ustawicznie Archangelo Porri i im gwałtowniejsze było wnoszone przez prokuratora oskarżenie, tem łatwiej mu było wnioskować o uniewinnieniu podsądnego.
Jeśli zapadał większością głosów wyrok potępienia, nie uspakajało to sumienia Stefana — owszem, czuł jak Piłat, niepokój wielki, wyrzucał sobie, że niezdołał przekonać kolegów, że nie dołożył wszelkich starań, by kwestyę zbadać wszechstronnie, dotrzeć do dna prawdy.
Na ostatniem dopiero posiedzeniu wotował w wyroku za potępieniem znanego złoczyńcy, który się zresztą do winy sam przyznał.
Opuściwszy Sassari, Stefan przesiadł się do drugiej klasy, gdyż w pierwszej pusto było i nudno; zajrzał nawet do trzeciej, gdzie dostrzegł żonę skazanego, którą widział był w sądowej sali. Była to kobiecina drobna, przygarbiona, żółta na twarzy, ślepa na jedno oko, otulona w wełnianą, zarzuconą na głowę, chustkę, cała drżąca ze smutku, strachu, wstydu, zimna. Stojąc przed nią,, wpatrzył się w nią tak bacznie, że podniosła na niego jedyne swe oko. Poznała jednego z sędziów. W oku jej błysła nienawiść. Spostrzegł to i powodowany ciekawością raczej, niż współczuciem, spytał:
— Żoną jesteście takiego to a takiego?
— Bezwątpienia, — odrzekła, ciemne swe, pełne bólu i nienawiści oko zatrzymując na nim. — Tyś sędzia przysięgły?
— Aha! dobrześ mi się przysłużył, — mruknęła z goryczą, tykając go zwyczajem chłopów z gór, koło Nuoro. Opowiedziała mu potem i spełnioną przez męża, w chwili uniesienia zbrodnię i nędzę, w której wyrok sędziów pogrążył rodzinę całą. Ona, żona, pieszo przyszła do Sassari, boso, niosąc w ręku jedyną, jaką posiadała parę podartych już trzewików, a na głowie węzełek z chlebem. Wracałaby też pieszo do domu, pomimo śniegu i chłodu, gdyby nie miłosierdzie podróżnych, co zapłacili za jej bilet jazdy.
Stefan słuchał, nie czując współczucia, czy to, że ślepe oko kobiety wstręt w nim budziło, czy, że zmęczony był i wyczerpany, myślał jednak o tem, czy i tym razem rzekoma sprawiedliwość ludzka nie popełniła gwałtu społecznego, pozbawiając rodzinę głowy jej i podpory. Osądzony, mógł był się poprawić, zostać pożytecznym członkiem społeczeństwa. Długoletnie więzienie oddziała nań bezwątpienia demoralizująco, w więzieniu zarazi się moralną i fizyczną zgnilizną. Zresztą na łaskę losu, czyli raczej nędzy rzucona, na jej zgubne poszepty wystawiona rodzina przestępcy, nie stawałaż się rozsadnikiem przestępstw, zepsucia? Sama nienawiść, zapalająca się tak widocznie, w jedynem oku jego żony, była bezpośredniem następstwem wyroku sędziów, jadem, gotowym wniknąć w serce dorastających synów, nasieniem zemsty, wodą na koło bez wyjścia społecznego zagadnienia, iskrą, która w chacie górali tlić miała vendetą, tak szkodliwą dla cywilizacyi i pomyślnego rozwoju humanitarnych dążeń.
Więc, skazując na karę przestępcę, co się sam do winy przyznawał, sprawiedliwość uosobiona przez sędziów, popełniła społeczną omyłkę. Gdzież to doprowadzi?
Na razie Stefan nie mógł, czy nie chciał na narzucające się pytanie odpowiedzieć, dlatego może, że musiałby uderzyć w samo sedno tezy. Poczuł zniechęcenie, niesmak moralny, a prawie fizyczny, przypisując to otoczeniu i podróżnym przedziału trzeciej klasy: kobietom, co mu się przypatrywały niby dziwolągowi jakiemu, mężczyznom o wyolejonych włosach, cuchnących potem i kożuchem.
Zawrócił się, by odejść do swego przedziału i rosłą postacią zasłaniając wejście do wagonu, wyjął z kieszeni pugilares.
— Weźcie na kawę, kobieto, — rzekł, wyciągając ku żonie skazańca rękę z kilku papierami.
Cofnęła się jakgdyby żmija ją ukąsiła, ognie gniewu i urażonej dumy posypały się z jedynego jej oka. Co? jałmużna! Nie przyjmie jej od nikogo, a tem mniej od tych, co męża jej skazali na galery! Po chwili jednak uspokoiła się, przekonana przygodnych towarzyszek podróży wymową. Wzięła podawane sobie pieniądze, zamruczała nawet coś w rodzaju podziękowania, spuszczając jedyne swe oko, lecz zaledwie Stefan wyszedł z wagonu, zaklęła na czem świat stoi, poczem, pod zawistnym wzrokiem towarzyszy podróży, zaczęła liczyć otrzymane od niego pieniądze.
Stefan sumy tej nie widział, lecz się jej domyślał i zamknąwszy się w ciasnym przedziale pierwszej klasy, podrażniony, oddał się smutnym rozmyślaniom. Zmęczenie, chłód przejmujący, świetny pejzaż, wszystko go zasmucało.
W dali, na marmurowych skłonach gór, występowały wyraźnie linie zarośli i borów. Niebo pokryte było kłębiącemi się chmurami, których szare kształty mieniły się co chwila nakształt apokaliptystycznych bestyi i smoków. Tylko nad górami, otaczającemi Nuoro, niebo mieniło się długą, lazurowo złocistą smugą zdradzającą pogodny zachód słońca, rzucającą na świetną biel krajobrazu tajemnicze blaski, podnoszące głęboki jego smętek...
Na szybach, w oknach wagonu, tajały przylgłe do nich płatki śniegu, a w kroplach mętnych błąkały się blado-złotawe, dalekich horyzontów odbłyski. Stefan patrzył zrazu z roztargnieniem na szyby, potem z natężeniem na szybko mijające krajobrazy i na nieruchome w głębi góry, na złoto-lazurowe horyzonty, na kłębiące się na niebie obłoki. Smutek jego zwiększał się z chwili na chwilę, przechodził w ból ostry, w rozpacz głuchą. Czuł się samotnym, zbłąkanym niby, popychanym, niesionym przez tajemniczą, złośliwą siłę, niewiadomo gdzie i po co, w jakieś zimne, białe, martwe strefy. Ten szmat lazurów, te drące, niepewne złotawe odbłyski nie byłyż wiernym obrazem dążności, nie dających się osiągnąć, uciekających w dal, w miarę jak za niemi gonim... A dusze ludzkie jakże podobne do tych płatków śniegu co tając w krople wody, odbijają w sobie jasny brzask nieba, by spłynąć łzą mętną. Marzenia, illuzye, pragnienia, tęsknoty. Jakiż to głos wydziela się z bladych chmur, z niezmierzonej samotności niebios, z gór dalekich. Głos zmienny, lecz beznadziejnie smętny, opowiadający o bezsilności palących nas pragnień, o próżni snów naszych, o wszechrzeczy marności. Głos tych, co odeszli na zawsze, a drodzy nam byli. Głos przebytych boleści, nieobliczonych smutków, z których każdy ślad niestarty pozostawia, straconych złudzeń, tego co mija, nie wraca, nie wraca...
Stefan twarz ukrył w dłoniach i w melancholijnym nastroju rozmyślał o spędzonym w Sassari miesiącu. Dziwił się, że się mógł oddawać tak szczerze rozrywkom próżnym, towarzystwu, przyjemnościom małym, nikłym. Wyrzucał sobie gorzko głos, dorzucony w wyroku, skazującym na galery męża tej kobiety, co mu teraz słusznie złorzeczy... Sam ułomny, słaby, grzeszny, lecz szczęśliwy, dostatni, wydał wyrok na biedaka, nędzarza....
W miarę jak wieczór zapadał, wzmagała się melancholia Stefana i wzmagał się smętek mijanych szybko krajobrazów. Gromadziły się, coraz niżej opuszczały chmur zwoje, a jedyny skrawek jaśniejszego, na zachodzie nieba, pociemniał, lśnił teraz ciemnym odbłyskiem.
Stefan: starał się otrząść z obsiadających go jak ćmy nocne, ponurych myśli. Mówił sobie, że nazajutrz, o tej godzinie, będzie w domu, śród swoich, tylko, że zanim danem mu będzie zażyć błogiego spoczynku pod własnym dachem, musiał noc spędzić w Nuoro, a nazajutrz jechać pięć godzin jeszcze po zimowych drogach, w najniewygodniejszej bryce i to w takie zimno, w słotę może i w tak złem usposobieniu! Przymknął oczy, wyobrażając już sobie, jak nazajutrz rano, po najgorszej spędzonej, w zajeździe nocy, brnąć będzie po śniegu, lubi co gorsze, po błotnistych zaułkach Nuoro, do odwokata i sędziów, którym powierzył dochodzenie śledcze o zabójstwo brata.
— O Boże! Boże! — wzdychał, podnosząc powieki i znów zdejmowała go rozpacz wobec niezgodności tego, co czuł i myślał z tem co musiał przedsięwziąć. Tak jak pamiętnego onego jesiennego poranku, odczuwał znów głęboko całą słabość charakteru swego i woli, z tą różnicą, że pod wpływem zimnego, pochmurnego wieczoru, wątpił o zdolności wywinięcia się z sprzeczności, wzbicia ponad nie.
Zbliżył twarz do okna wagonu, wpatrując się w mknące, przydrożne widoki. Chmury zawładnęły ostatnim szmatem pogodnego na zachodzie nieba. Krople roztopionego na szybach śniegu, spływały mętne, brudne. Żadne się już w nich nie odbijały, nie łamały światła. Ostatnie, walcząc z ciemnością zapadającej nocy, snuły się tu i owdzie sine, niepewne, po zaśnieżonej ziemi. Wszystko spowiła martwa, sztywna senność; życie uciekło, a przyroda cała zdawała się białym całunem przykrytą mogiłą, pod ciemną, bezgwiezdną kopułą, olbrzymiego kościoła. Na powszechnym cmentarzysku, w ciszy zimowej nocy, same mary przelatywały w niewyraźnych kształtach kłębiących się chmur. Umarli głos zabierali.
Stefan myślał o Karolu, ostatnim ze swych braci, najczulej kochanym, towarzyszu lat dziecięcych i młodości. Myślał o tak wcześnie, tak okrutnie zgładzonym z tego świata. Przyszło mu na myśl dać imię brata synowi swemu. Wspomnienie zmarłych zwracało go tym co się narodzić mieli. Z natury, rzeczy myśl jego przeniosła się na Maryę. Oh! jeśli głos zmarłych przemawiał z kłębiących się chmur, to szmat błękitnego nieba posiadał uśmiech nadziei kolebki, a chociaż chmury kryły błękitne horyzonty, blaski niewidzialne błąkały się śród cieni jak uśmiech nadziei niewidzialnej błąka się w każdej, najczarniejszą rozpaczą zamroczonej duszy. W uśmiechu tym klucz tajemnicy życia, zbawienie nasze. Wychować syna! Jakiż to bodziec potężny dla przeżytego i znudzonego panicza! W tem miał być cel życia Stefana. Wychować dziecko zdrowe na młodzieńca zdrowego i silnego na duszy i ciele, z którego wyrósłby mąż woli i czynu, artysta i pracownik, przedewszystkiem zaś mąż sprawiedliwy, uczciwy, miłujący dobro i prawdę, nie rozpołowiony, w zgodzie z sobą samym i z innymi, odmienny, jednem słowem, od modły, w jaką otrzymane wychowanie wtłoczyło Stefana.
Pociąg zatrzymał się na małym dworcu San Michele. Stefan siedział nieporuszony, pogrążony w smutnych i zwątpień pełnych myślach. Cienie słały się na niebie i ziemi, zalegając duszą jedynego, w lokalnym tym pociągu, pasażera pierwszej klasy.
Lecz pod zalegającym ziemię śnieżnym całunem, kiełkowały nasienne ziarna, nowe trawy przebijały rozmokłą skorupę ziemi. Kwiat przyszły miał już zawiąz przyszłego owocu i w sercu zagrzebanem w smutku i zniechęceniu Stefana, kiełkowała nadzieja lepszej przyszłości, słodka i rzewna jak leit motyw grzmiący w potoku doliny, z którym się mieszały srebrne dźwięki kościelnego dzwonu.

VIII.

Zboża dojrzewały na wzgórzach i nadzieje Stefana miały się wkrótce urzeczywistnić.
Tydzień jeszcze, mniej może, a nastąpi upragnione rozwiązanie żony. Z dnia na dzień Marya, zdawała się. mężowi czemś nietykalniejszem, świętem niemal. Otaczał ją najtkliwszem staraniem, czuwał nad każdym jej krokiem, wspierał przechadzającą się pomału po ścieżkach ogrodu, odzywał się do niej z czcią i miłością, tkliwiej, niż w miodowym miesiącu. Marya słów tkliwych słuchała, starania przyjmowała ździwiona, wzruszona.
W ogrodzie kwitły obficie róże, renonkuły, lewkonie, gwoździki, pachnące kwiaty i ziółka, których w tym roku nie miano czasu wyplenić. Woda sadzawki lśniła się jak źwierciadło poprzez splątane gałęzie wierzbiny. Pod murem cykuta i czombry słały wonie ku słońcu, a na gruzach rozkwitały purpurowe polne maki. Nowe, jasne pędy winorośli oplatały szpalery. Po za ogrodem, w polu malwy rozpuszczały barwne swe kwiaty, liliowe dzwonki polne i wybujałe kępiny dzikiego owsa rysowały się lekkie, powiewne, na tłach lazurowego nieba, lazurowego powietrza.
Nawet po purpurowych zachodach słońca, w przezroczu letnich wieczorów, niejedna bruzda na gór stoku kłębiąc się złotem runem dojrzewających kłosów, zdawała się słońcem oświeconą. Na skały, niby mozajkę rzucały wonne liliowe czombry i różowe, ścielące się, drobnolistne kaktusy. Powietrze szczególnej nabierało lekkości, niebo czyste było, lazurowe, na niebie i ziemi wiosna zmieniała się w lato, kwiaty rozwinięte w pełni, woń roniły, a owoce pokrywały się puszkiem i nabierały soczystości.
Z gniazd wyglądały pisklęta żółtodziobe i pomimo sąsiedztwa tak zapalonego myśliwego, jakim był Stefan, pomiędzy gęsto liściem pokrytymi gałęźmi orzechowego drzewa, pomiędzy czerwieniejącemi już liśćmi moreli w tysiączne dziobki próbowały dojrzewających owoców, a w zaroślach dzwoniły kapele: wróbli, jaskółek i drozdów.
Po ścieżce, wzdłuż ogrodu, gnane przez pastustuszków przechodziły, co wieczór, stada kóz i owiec ostrzyżonych. Ten i ów rolnik zdjął zboże z łanu. Tu i owdzie podebrano ule, zbierając miód słodki, wiosenny, gdyż drogi, gorzkawy, będący specyalnością gór Sardynii, zbiera się dopiero w jesieni.
W jasne, gorące popołudnia, don Piane siadywał z dziennikiem w ręku w cieniu orzechowego drzewa, lub pod owijających ganek, klematysów liliowemi gronami. Kotki, dziwnie lśniące i pulchne, pomimo, że oddawna już zaniedbane przez rodzoną matkę, towarzyszyły mu wiernie, pożądliwe źrenice zatrzymując na kurczętach, szukających bezpiecznego schronienia pod skrzydłami dużej, pięknie opierzonej kury. Pod drzewem wszystkie się w kocich duszach zbójeckie rodziły instynkty. Czepiały się żerdzi w płotach, wskakiwały na gałęzie drzew, podjętemi łapkami groziły gniazdom, których na szczęście, doścignąć jeszcze nie mogły, uganiały się za motylami, czasem za ruchliwemi krążkami światła, migocącemi na murawie, pod konarami drzewa, pozostawały głuche na, zrazu łagodne, potem głośne, chrapliwe, gniewne nawoływania swego pana. Don Piane niecierpliwił się, słysząc wysoko, po nad sobą ich miauczenie, lub dostrzegając pomiędzy liśćmi ich różowe, wąsate pyszczki i jak paciorki błyszczące, swawoli pełne, oczy. Często Hortensya była przywoływaną na pomoc i przynosząc drabiny, urządzała łowy na psotników, poczem odnoszono je zwykle na pokutę, do kuchni. Hortensya klęła jak to mówią „co wlazło“, porywała kocięta jedno po drugiem za kark i nie zważając, na energiczny protest don Piana, jedno po drugiem wrzucała „dyablęta“, do fartucha. Kocięta ogłuszone, wystraszone, otrząsłszy się i obmywszy dobrze łapkami swe pyszczki, wyciągały się, drzemiąc na słońcu, milkł potok wymyślań rozzłoszczonej Hortensyi i don Piane mógł się oddać w spokoju, wyczytywani u w swej gazecie wiadomości o wszystkich lokalnych sprawach i sprawkach.
Zbudzenie się, w zaćmionej jego myśli, dawnych wspomnień i niespodzianego rozczulenia dla synowej, trwało krótko. Wprędce popadł w zwykłe starcze rozkapryszenie i rozgoryczenie. Przed każdym z odwiedzających go, skarżył się na synowę, a nawet i na syna, rozpowiadał, że go zaniedbują, niedbają o niego, ubliżają mu, płakał nad swą opuszczoną, nieszczęśliwą starością. Były znów dnie, w których nie wyrzekał, lecz wstając już z łóżka w najgorszym humorze, zacinał się w upartem milczeniu, nie siadał do stołu, odpychał filiżankę z kawą i żywił się tylko kromką chleba, maczaną w gorącej wodzie i posypaną tartym serem, co znów niecierpliwiło Stefana, drażniąc jego nerwy i arystokratyczne już przyzwyczajenia.
Marya, nie mogąc zająć się dostatecznie domem, w czerwcu już, zmuszoną byki starać się o drugą służącę. Serafina, zarabiająca skąpo na żniwach, odstręczała kandydatki, chcąc się znów wkręcić do casa d’Arca, udawała pokorę i obiecywała poprawę. Marya łagodna, nie wymagająca, łatwo przebaczająca urazy, gotową już była przyjąć ją znów na służbę, don Piane cieszył się z takiego obrotu rzeczy, nawet Hortensya, pewna teraz pierwszeństwa, nie gniewałaby się, korzystając z okazyi upokorzenia i dokuczenia dawnej swej towarzyszce, sam Stefan położył veto stanowcze i nadzieje Serafiny spełzły na niczem.
W tym to czasie sąd zjechał do Nuori, i pomiędzy innemi sprawami, powołano Marcina Felix, uwięzionego pod zarzutem uczestnictwa w zabójstwie Karola Arca, za podmową nieobecnego Filipa Gonnesa.
Zdawać się mogło, że szatani z całych piekieł rozbiegły się od niejakiego czasu po okolicy, burząc umysły mieszkańców. W mieście, na wsi, na pastwiskach, pomiędzy bogaczami, owczarzami, rolnikami, w salonach, pod szałasem, w aptece, w sklepikach, wszędzie i ciągle mówiono o słynnym procesie. Sam don Stene Arca, zamknął się w dumnem i lodowatem milczeniu, pozwalając dalszym krewnym, a zwłaszcza donnie Maurycyi ostrzyć kopie, czyli właściwiej mówiąc, języki wiarogodnych i niewiarogodnych świadków. Sam dobry, szlachetny, powściągliwy don Constantino Arthabella, dał się unieść prądowi. Cytowano wnioski, przypisując mu słowa i czyny najsprzeczniejsze z jego charakterem i mocno zaniepokojonem sumieniem. Gdy się dowiedział, że żona jego ma się udać do miasta, na sądy, ośmielił się zauważyć:
— Pozostałabyś lepiej w domu, potrzebną będziesz naszej córce... wystarczą tam adwokaci. Jest zresztą Stefan...
— Stefan! — wykrzyknęła zapalczywa niewiasta, — Stefan zmiękł jak wosk, zgłupiał do reszty. Ten gotów odrzec się nawet cywilnego dochodzenia. Niech pilnuje żony! Zbabiał w ostatnich czasach. Jeśli wybieram się do Nuoro, to dlatego, że trzeba, by ktoś przypilnował biegu sprawy, a Stefan do niczego!
To też nie czekając na zięcia, wyjechała do Nuoro, konno, na starej szkapie, uzbrojona w rewolwer i olbrzymi, jasno-żółty, jedwabną materyą pociągnięty, parasol. Za sobą wiozła przytroczony do siodła kosz przysmaków, przeznaczonych dla adwokatów, na piersiach miała gruby pugilares, a w nim bankowe bilety, z których pewna część przeznaczoną była na zakup prowizyi i różnych materyi dla siebie, córki, oczekiwanego wnuka, a lwią część dla świadków, w miarę tego, czy będą lub nie będą świadczyć w myśl donny Maurycyi.
Gdy Stefan przybył do Nuoro, grunt był oczyszczony i przygotowany. Odrazu zauważył, że i adwokaci i świadkowie otaczali go szczególnemi względami, zaliczając widocznie do swych przywódców.
Lecz i rodzina Filipa nie pozostawała bezczynną. Stary Gonnesa, „Starym Orłem“ przezwany, o oczach turkusowych i wprawnym języku, zjawił się z całym sztabem świadków, pomiędzy którymi nie wszyscy też może odznaczali się skrupulatną uczciwością.
Przez pierwsze dwa dni, szanse zdawały się służyć oskarżonym. Marcin Felix, piękny, rosły chłop, z brodą i długiemi, połyskliwemi, czarnemi włosami, odpychał; wszelakie oskarżenia. Niewinny był: zaledwie z widzenia znał nieboszczyka Chessa, z rodziną Filipa i z Filipem wszelkich zapierał się stosunków.
Świadkowie nieśmiali, wahający się, sprzeczni byli w zeznaniach. Wszyscy winę zrzucali na nieboszczyka Chessa, co ległszy w grobie, nie mógł się bronić, ani czemu bądź zaprzeczyć. Przysięgli kłonili się raczej ku przychylnej dla Gonnesa opinii, gdy trzeciego dnia debatów, zjawiła się w sądowej sali rozczochrana, ruda broda Archanioła Porri. Zeznał pod przysięgą, jakoby mu się Chessa zwierzył przed śmiercią, że zabił Karola Arca, na zlecenie Filipa Gonnesa.
Byli świadkowie, co zaprzeczyli temu oskarżeniu mianując je oszczerstwem, lecz Archanioł Porri przedstawił znów dwóch świadków. W kieszeniach ich była lwia część bankowych biletów donny Maurycyi. Ci twierdzili ,że jeśli Porri, przed sędzią śledczym, składał wymijające raczej i bynajmniej nie tak obciążające Filipa zeznania, to ze strachu przed groźbami Gonnesa, co poprzysiągł był jego zgubę... Co do pary wołów, o których sąsiedzi wiedzieli, z czyjej pochodzą obory, Porri zapewniał, że je kupił od Stefana Arca.
Stefan zbladł, słysząc to zapewnienie, natychmiast stwierdzone aż przez trzech, gotowych stwierdzić wzsystko, co im każą, świadków. Nie byłoż to dostateczne dla wykazania złej wiary Archanioła Porri i jego przyjaciół?
Obrońca Filipa dowiódł, że jeśli Gonnesa istotnie widywanym był w fermie owczarza — Stefan przypomniał sobie niespodziane spotkanie z nim na grzbiecie Scala dei gjgli — to bynajmniej nie w celu ściągnięcia na się nienawiści owczarza i grożenia mu, lecz raczej zapraszany przezeń i ugaszczany uprzejmie. Porri proponował mu niejednokrotnie usługi swego świadectwa, w zawitej sprawie. Za pewnem wynagrodzeniem gotów był świadczyć, bodaj, że go Stefan Arca chciał przekupić. Obrońca składał na to dowody.
Zaaresztowano owczarza pod zarzutem fałszywego świadectwa. Przyśpieszyło to bieg sprawy. Jakgdyby zeznania Archanioła dodały im bezczelności, posypały się najsprzeczniejsze zeznania najrozmaitszych świadków... Bezecności gromadziły się na bezecnościach.
Stefan przysłuchiwał się wszystkiemu blady i sztywny, na pozór lodowato obojętny i wówczas tylko, gdy imię jego siostry, wywołane w ciągu kłamstw tych i krzywoprzysięstw, obudziło ciekawość w audytoryum, pod spuszczonemi powiekami Stefana zapaliły się błyskawice, a rumieniec oblewał mu czoło.
Dochodzenie śledcze nie mogło pominąć okoliczności, która zrodziła znaną nienawiść pomiędzy rodziną Arca i rodziną Gonnesa. Było to osią całej sprawy, lecz sędziowie i adwokaci traktowali to z taktem i względnością wielką. Wykazano, że Sylwestra, zamykając się w pustelni, uległa powołaniu do życia klasztornego, słowem, kwestyę tę roztrząsano tak, jak mógł to sobie życzyć Stefan Arca. Tylko obrońca Filipa rzecz tę przedstawiał nieco inaczej, dając się unieść sentymentalizmowi i deklamacyi, wywoływał bądź co bądź efekty teatralne na temat miłości zgłuszonej w zarodku i smutnego losu zakochanej pary.
Stefan z trudnością panował nad sobą, bo chociaż przekonany był, że Filip Gonnesa nie uczestniczył w zabójstwie jego brata, czuł się dotknięty w dumie szlachcica, wiązaniem imienia swej siostry z plebejuszem, sponiewieraniem tego imienia wobec ciżby obojętnej, ciekawej, na skandal łakomej. Istotnie w audytorium krążyły domysły, złośliwe uśmiechy, żarciki, do których mieszkańcy Nuoro aż nazbyt są skłonni.
Stefan czuł, jak mu krew bije do głowy. Z rozkoszą rzuciłby się na pierwszego lepszego z brzegu, spędzając na nim gniew, oburzenie, wszystko, co od dni wielu, wrzało mu w sercu, zatruwało życie.
— Ciszej! — syknął, zwracając się do najbliższego swego sąsiada.
— Sam stul pysk! — odparł hardo napadnięty. — Wolno mi się śmiać ile mi się podoba, a jest z czego.
Ktoś pociągnął zaperzonego słuchacza za połę od surduta. Szepnięto mu coś na ucho... Zapewne nazwano Stefana. Chłop obejrzał się nań pół drwiąco, na pól onieśmielony. Wszyscy do koła wytrzeszczyli ślepia. Większość znała młodego Arca, co najmniej z widzenia. Stefan nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, wyszedł z sądowej sali.
Słynny zegar na wieży kościoła Santa Maria, chluba mieszkańców Nuoro, uderzył drugą godzinę. Słońce, chociaż czerwcowe, niezbyt jeszcze przypiekało, dzięki lekkim powiewom wiatru, lecz zalewało olśniewającą powodzią światła pusty plac przed katedrą. Błyszczały jak szkłem zlane kamienne schody kościoła. Drzewa, w ogródku, przy arcybiskupstwie, chwiały się, roznosząc wonie przejmujące więdniejących róż i jaśminów. W oddali, na tle roziskrzonych szafirów, linie świeżej zieleni obejmowały horyzont, tworząc ramę do spokojnego, słonecznego, senliwego niemal, obrazu.
Wzburzony, Stefan przechadzał się po pustym placu, przymykając oczy olśnione słońcem i bijącym od ścian białych i granitowych stopni blaskiem.
Siedząc na ziemi, o mur kościelny oparte, śpiewało sobie dziecko małe, trzy, cztero-letnie może, w koszulce białej, bose, różowawe, z zwieszoną na piersiach równianką polnych rumianków i pachnących groszków, z włosami gorąco-jasnemi. Śpiewało w słońcu, cichutko, głosikiem słabiutkim, pomału, sennie. Czarne, błyszczące oczęta kryły się pod długiemi, ciemnemi, rzęsami. Małe rączki, zasunięte były w szerokie rękawy koszuliny. Dziecko nie spostrzegło, czy nie chciało spostrzedz nieznajomego. Stefan przystanął i słuchał.

Piosnka w ustach dziecka niewyraźna, brzmiała nutą cichej kołysanki.
„Ptaszku miły, mały, słaby,
W krzaku głogów gniazdko twoje...
Powiedz róży, powiedz,
Niech nie krwawi rączek mych...“

Mały, półnagi, równianką wonnych kwiatów o pasany chłopczyna, śpiewał, połowy słów nie wymawiając, w innych opuszczając twardsze litery, lecz było tyle świeżości w dziecięcem kwileniu, tyle harmonii w kołysance ludowej, tak wierna była nuta i intonącya, że Stefan wsłuchiwał się w piosnkę zdumiony. Dziecko musiało ją słyszeć nieraz, gdyż wyuczyło się na pamięć, słyszeć od kolebki, gdyż zapamiętało nietylko nutę, lecz nawet słowa, których wymawiać nie umiało jeszcze. Melodya cicha i słodka, rozpływała się w wonnem, gorącem a świeżem, słonecznem powietrzu, w cichym, pustym, kątku cichego placu, cichego jak wymarłe miasteczko. Nuta ta... Nie byłaż to właśnie nuta, której darmo dotąd szukał Stefan, w gamie pieśni ludowej, gminnej, rodzimej, której pełny akord miał być kluczem otwierającym tajemnicę duszy Sardyńczyka? Nie byłaż to ostatnia w prostocie swej niezrównana nuta, w melodyi zasłyszanej tam, w górach, w szumie potoku i dzwonów kościelnych, kryształowych dźwiękach?... To dziecię pulchne, rumiane, wonnemi przepasane kwiaty, w pół senne i już rozmarzone, to ciche, niewyraźne, nieśmiałe westchnienie miłości i już, już przeczuwanego, nieuniknionego bólu życia, konające na buzi tak purpurowej, jak granatu pękniętego wnętrze, a tak dziecięco niewinnej, nie byłoż najwierniejszym wyrazem: pierwszej, czystej, zdrowej, młodocianej miłości?
Stefan stał jak wryty, zamyślony, wsłuchany, wpatrzony we wdzięczne zjawisko. Zdjęła go chęć nieprzemożona zbliżyć się, pochylić nad małym śpiewakiem, ucałować te purpurowe, wilgotne usta, świeże jak listki ledwie rozkwitłej róży... Powstrzymał się, niechcąc spłoszyć wpół senne marzenia małego śpiewaka, odszedł unosząc silne estetyczne wrażenie zarówno malarskie, jak muzykalne.
Teraz uspokojony i orzeźwiony, mógł wracać do sali sądowej. Chwila tam była stanowcza: publiczność powstała z miejsc, mężczyźni odkryli głowy, oskarżony zbladł i trząsł się cały, a przedewszystkiem uderzyła Stefana barczysta postać „Starego Orła“, Gonnesa, w którego jasnych, turkusowych oczach, skupiało się światło, zalewające sądową salę, przez wielkie i gęste okna.
Skoro się znalazł wobec tej sceny — komedyi, jak ją zwał w myśli — wobec rozstrzygających się losów tylu ludzi, Stefan zapomniał o pogodzie i harmonii, których przed chwilą miał pełne piersi... niepokój ścisnął mu serce.
Czytano wyrok.
Słuchał i słyszał. Jednocześnie w uszach mu dzwoniło i coś ściskało w gardle. Niby magnetyczną pociągane siłą, oczy jego, zwróciły się ku staremu Gonnesie, i spotkały się z wzrokiem „orła“. Przez chwilę co mu się wiecznością zdała, błękit jasnych źrenic starca, przysłonił mu wszystko, a barwa ich, wyraz, łącząc się z dopiero co doznanem na placu wrażeniem, wywołały dawne wspomnienia, szafiry nieba nad Scala dei gigli i jasne spojrzenia Filipa i te wszystkie podniosłe uczucia, co mu piersi rozszerzyły w dniu smutnym, pamiętnym, pragnienie prawdy, dobra, sprawiedliwości...
Marcin Felix, skazany został na dwadzieścia lat galer, za dowiedzione sobie uczestnictwo w zabójstwie Karola Arca, nieobecny zaś Filip Gonnesa, za namowę do tegoż zabójstwa, na piętnaście lat, trzy miesiące, i dwa dni więzienia, oraz na zapłacenie kosztów procesu i odszkodowanie strat, jakie rodzina przez przedwczesną śmierć Karola Arca ponieść mogła, na utratę praw i przywilejów, i tak dalej, i tak dalej.
— Niewinny jest, — myślał Stefan.
— Niewinny! niewinny! — krzyczało mu w myśli, jęczało w sercu, rwało się w gwałtownem pulsowaniu krwi w żyłach, powstawało z samej głębi sumienia i przekonań.
Wychodząca z sali sądowej publiczność potrącała go, pociągała z sobą. Przez chwilę nie czuł tego, nic nie widział, nic, oprócz bezdennej ciemności jakiejś, w której błyszczały jasne oczy, otwarte spojrzenie Filipa i turkusowe źrenice jego ojca, a po za nimi z kłębiących się dokoła niej mroków, wyłaniała się chuda, trupio blada, twarz skazanego na galery Marcina Felix’a.
Gdy owładnął wzburzenie, był już na placu katedralnym, pod jasnem słońcem letniego popołudnia, wobec dalekich gór linią zieloną obramowujących horyzonty. Otaczał go gwar stugłosy: adwokaci, świadkowie, ciekawi, cisnęli się dokoła niego, każdy coś prawił, gestykulował, śmiał się i w miarę, jak znikał, przez kłębiący się tłum ludzi, rozwiany senny spokój letniego popołudnia w sercu Stefana wzmagał się dręczący niepokój.
Pod wieczór otrzymał odpowiedź na wysłaną do domu depeszę.
„Nie trwóżcie Maryi, żadną wiadomością... Zbliża się rozwiązanie, przyśpieszcie powrót

Konstanty“.

— Wyjeżdżam natychmiast, — rzekł Stefan do teściowej, wstając od stołu z serwetą w jednej, a depeszą w drugiej ręce. — Noc prześliczna, wezmę waszego konia, a wrócicie jutro dyliżansem.
— Zwaryowałeś! — zawołała donna Maurycya, przedstawiając mu niebezpieczeństwa nocnej i samotnej, przez góry, podróży, zwłaszcza po dniu dzisiejszym...
— Nie skrzywdziłem nikogo, — zawołał z błyskiem dumy w spojrzeniu. — Nie potrzebuję bać się nikogo! Jadę!
— Nie pojedziesz!
— Jadę! — zawołał jak rozdrażnione, na swojem chcące postawić, dziecię, rzucając na ziemię serwetę.
Donna Marucya kazała zamknąć konia i tak chcąc nie chcąc, Stefan czekać musiał do rozświtu. Spał źle i krótko. Przy pierwszych brzaskach dnia był już na koniu.
Doświadczał ciężkiego, dojmującego niepokoju, tak jakgdyby istotnie spełnić się miały lęki jego teściowej, jakgdyby groziło mu nieznane a nieuniknione niebezpieczeństwo.
Byłyż to pozostałości wrażeń, które przeżył w wigilię dnia tego? Niepokój o Maryę? Niezadowolenie ze słabego i powolnego konia, którego boki pruł ostrogą, nie przyśpieszając bynajmniej jego biegu, męczony trzęsącym, haniebnym frachtem.
Przez czas jakiś droga była zupełnie pustą. Ranek wstawał ciepły i pogodny, w powietrzu nie było najlżejszego powiewu: okwiecone, ciche rzędy drzew, zboża gęste, stały nieporuszone we wzmagającem się zrazu różowem, potem złotawem świetle wschodu. Z całej doliny, którą przerzynała droga, biły świeże, balsamiczne wonie. Nad wązkiemi, dolinę przerzynającemi, strumieniami przezroczystej wody, śród dzikich, narcyzów i żonkilów, pieprzowej mięty i ligustrów, wysokich oleandrów, świeże szczebioty błotnego ptactwa witały wschodzące zorze.
Przed nim, w półkole, góry zakrywały jasne horyzonty. Pomiędzy szczytem góry Alba i sąsiedniej Pizzinnu, jutrzenka opalowe rozpuściła wstęgi. Stefan jechał zapatrzony w dal, przed siebie. Zwilgłe od rosy kamienie, połyskiwały pod kopytami konia, postępującego za wolno, w stosunku do życzeń i niecierpliwości jeźdźca, do trawiącego go głuchego niepokoju.
W głębi duszy Stefana, wszelki niepokój głuszyły słowa, wyrzeczone w przeddzień, wieczorem, do donny Maurycyi:
— Nie zaszkodziłem nikomu, nikogo nie skrzywdziłem, czegóżbym się miał bać?
Istotnie, komparsem był tylko w rozegranej dopiero co tragedyi procesu Gonnesa...
— Komparsem — szepnął mu w głębi sumienia głos gorzkiej ironii, — czyż pozostaniesz zawsze i wszędzie komparsem, o człeku słabej woli i lichego charakteru? Czyż się już nigdy nie zdobędziesz na coś innego, lepszego?...
Był to ten sam głos, który był słyszał w szumie potoku i dzwonów dźwięku, w oliwnym gaju, cichej, samotnej doliny, u stóp gór skalnych, pod nieba lazurami. Teraz znów się budził i wołał... Czemuż nie chciał, czy nie mógł trząsnąć jego sumieniem, tak silnie, by wykrzesać zeń czynu iskrę... Głos gubił się w szmerach cichych... milkł...
Dzienne wzmagało się światło. Po ametystowych horyzontach rozlały się złotawe potoki światła, droga wzbijała się w górę, a w rozrywające się wzdłuż jej przepaści, pochylone nad nimi krzaki jałowca, roniły gorąco żółtych gron swych kwiecie, łany łąk kwietnych, pachniały jeszcze wilgocią, lecz wyżej, same okwitające głogi, gwoździki czerwone, czombry liliowe, biły gorzką wonią w słońcem przepojone powietrze.
Upojony tą wonią gorzką, balsamiczną, ciepłem powietrza, czarodziejstwami rozkładających się w górach świateł i cieni, barw i przezroczystości nieba i powietrza, Stefan odczuwał przedewszystkiem instynktowną radość życia. Zdawało mu się, że to przechodzenie wiosny w lato, symbolizuje doskonale wewnętrzny jego nastrój. Wszak stanął u skłonu młodości, u progu męzkiego wieku, miał dziecię, był ojcem.
Pocóż uganiać się za niepochwytnemi marami wyobraźni? Mógłże zmienić bieg rzeczy i wiekowych przesądów porządki, czy tam nieporządki? Nie! nie popełnił zła... tylko złemu nie zapobiegł, nie oparł się. Zaradzi mu zresztą choć w części, dopomagając Filipowi do ucieczki... niech zmyka do Ameryki, krainy swobód i pracy.... Wszystko się z czasem ułoży... ułoży...
Wszystko to w tę poranną pogodę, na tle tego świeżego krajobrazu, zdawało Stefanowi łatwem, lekkiem, możebnem. Odbiegł go nawet niepokój o żonę. Połóg, wielka rzecz! Tysiące tysięcy kobiet, przechodzi to codziennie. Pewien był, że żona jego ma się wybornie, dziecię też, nie wątpił, że dziecięciem jest syn upragniony. Trzęsący trucht kobyły, zbliżał go do szczęścia, do pełnego zadowolenia.
Z nieznaną dotąd lubością i tęsknotą, myślał o swym dostatnim, wygodnym domu, bielejącym w słońcu porannem, na tle lazurów i zieleni. Dom własny zdawał mu się dziś wdzięczny i wygodny. Wieś, wyklinana niedawno wieś, nabierała dlań dziś szczególnego jakiegoś uroku.
Tak jak w ów wieczór jesienny, przed paru laty, co był zaważył nad jego losem, gdy się przebudził po ciężkiej chorobie, zdawało mu się, że się znów budzi do życia, tym razem pełen miłości dla wszystkiego, co go zblizka otacza.
Przypomniał mu się jego ogród cichy, cienisty, założony wówczas, gdy odnawiano dom stary, porosły teraz dziką trawą, z braku starania o nim. Przypomniał sobie zdziczałe kwiaty, krzaczaste aleje o różowych, śmietankowych, kielichach miękkich kwiatów. Przypomniały mu się konie jego i psy, książki ulubione i fortepian... Przypomniała kołysanka świegotana, w słonecznej powodzi, przed murem kościelnym, na pustym placu, w Nuoro, przez jasnowłose, wonnemi kwiaty opasane dziecię. Starał się pochwycić kołysanki prostą nutę. Pomału przypomniała mu się dawno zapomniana nuta innej kołysanki... Ninna-nanna...
Gdzież się podziała prastara ta kolebka? Nie zaprzątał dotąd nigdy sobie tem myśli. Zapewne Marya znieść ją kazała z lamusa. Wszak Marya oszczędną była i naogół przekładała rzeczy dawne, staroświeckie, nad nowe, modne. Odszukała ją pewnie śród starych gratów, z pyłu otarła, przewietrzyła, nowemi zasłała puchówkami i kołderkami.
Wyraźniej mu się przypomniała prastara kołysanka: Ninna-Nanna:

„Śpij malutki, śgpij,
Szczęścia krótkim snem,
Drzem, duszeczko, drzem,
Niebo jasne śnij!“

—Przypomniały mu się wszystkie obiecanki, cacanki, jego niani... A piękną była, niania, szeroko rozrosła w ramionach, biała, różowa, z rudemi, nad czołem rozdzielonemi włosami, związanemi nad karkiem w olbrzymi węzeł. Obiecanki-cacanki!... Żadne się nie sprawdziły. Czy mu to na złe, czy na dobre wyszło? Może i na dobre.
W myśli widział Maryę, pochyloną nad prastarą kolebką w casa d’Arca, nucącą słodkie kołysanki nad uśpionym synkiem, kołysanki pełne obiecanek cacanek, co tym razem jednak nie powinny były zawieść... Czemu?
A no! w myśl niani-Nadziei, co od kolebki do grobu, z pokolenia w pokolenie usypia dzieci i rodziców, — skąd inąd rozczarowane serca, błogich cacanek, obiecanką:

„Śpij, maleńki, śpij,
Niebo jasne śnij!“

Stefan jechał stępa, ukołysany nadzieją, marzeniem. Myślał, że to, co go zawiodło w życiu, a gdyby się ziściło, namiętnego, nieokiełznanego, wiodłoby raczej na zgubę: spełni się dobroczynne, doskonałe nad jego synem, którego od kolebki wychowa odpowiednio, uzdolni do szczęścia...
Pod okiem czujnego ojca, zdolnych wychowawców, nowa latorośl rodziny Arca, rość będzie, zdrów, silny, użyteczny, jak dęby na dziedzicznych jego pastwisakch, aż wyrośnie na męża niezachwianych zasad, na sędzię, wodza, myśliciela, w każdym razie na coś w rodzaju swem, doskonałego, niezwyciężonego...
Słońce wzeszło. Góry nurzały się w mgłach sinych. Lekkie opary zawisły nad doliną. Lekki powiew wiatru, wstrząsnął pękami rozkwitłych wszędzie, purpurowych maków.
Pod skośnem promieniem słońca, zbożne łany mieniły się zlotem i srebrem, asfodeli i janowce połyskiwały brylantową rosą, a droga posypana drobnemi, sinawemi kamykami, zdawała się turkusami wysadzaną.
Stefan używał porannej pogody i przez chwilę stracił świadomość przebytej już przestrzeni, pogrążony w zadumie, nie uważał spotykanych przechodni, witających go ukłonem.
Jeden z nich wreszcie zwrócił na siebie jego uwagę.
Był to Bore Porri, młodociany pastuszek, syn jego dzierżawcy.
W nową odziany kurtę, z nasuniętym na oczy biretem, młodzieniaszek jechał spuściwszy głowę, z bosemi, w boki chudej szkapy wpartemi piętami.
Stefan, mając słońce w oczy, przymrużył oczy, wpatrując się uważnie w wyrostka, który się doń zbliżał pobladły, z zaciśniętemi wargami. Minął go bez zwykłego ukłonu.
— Cóż to? czy się nie znamy? — spytał dziedzic powstrzymując konia.
I Bore powstrzymał swą szkapę nieruchomy, sztywny. Konie zbliżyły się tak z sobą, że się obwąchiwać mogły...
— Gdzie jedziesz? — spytał Stefan chłopca.
— Gdzie mam jechać, — odparł tamten niechętnie. Tam, gdzie mnie dyabli niosą, gdzie samibyście być winni...
— Ja? — spytał wyniośle Stefan. — Cóż mogę mieć »wspólnego z dyabłami i z tobą?
Młodzieniaszek poczerwieniał, serce mu się ścisnęło, w oczach zaćmiło... Cały żal nagromadzony w ostatnich czasach przeciw dziedzicowi, co bynajmniej nie przeszkodził, owszem, przyczynił się raczej, chociaż i nie bezpośrednio, do ukarania Archanioła Porri, za krzywoprzysięstwo i fałszywe świadectwo, zawrzał w sercu pastuszka, dodając mu odwagi. Wściekły był.
— Do dyabła, — zaklął, — nie macie się z czego wynosić, chyba, żeście się rodzili w czepku, w butach, z ostrogami.
— Upewnić cię mogę, — zaśmiał się Stefan, — żem się urodził jak i ty: nagi.
Bori, straciwszy nadzieję i nie doczekawszy się powrotu ojca, wybrał się do Nuoro, do adwokatów, po pomoc prawną dla uwięzionego.
— Mówię, żeście bogaci, a my ubodzy, w tem cała różnica i dla tego nie udaje się nam to, coby się wam udało... dlategoście nas zgubili, lecz....
— Chłopcze, chłopcze! — przerwał mu Stefan, ze zwykłą sobie sarkastyczną wyniosłością. — Pomyśl, co ci w głowie? Ojciec twój łgał i tem zgubił siebie.
— Zgubił! łgał! Ależ łgał, by wam dogodzić... powinniście podtrzymać go, nie dopuścić... Gdybyście pisnęli słówko, ojciec by mi nie zginął... Nie wyścieże mówili: „bądź kumie spokojny“. Mówiliście to sto razy.
— Ja? ja mówiłem? Ależ pomiarkuj się błaźnie.
— Wiem, co wiem.
— Tem lepiej dla ciebie i dla innych. Jak śmiesz mijać mię bez ukłonu? Nie ja to zakułem w dyby twego ojca. Mówiłem mu i powtarzałem, by świadczył wedle prawdy i sumienia. Nie usłuchał. W czemże tu moja wina? Żal mi, nie starego lisa, co się we własne sidła zaplątał, a matki twojej i ciebie, błaźnie, chociaż mi się widzi, żeś się wdał w rodzica.
Spojrzał z góry na chłopca.
— Zdaje ci się, że mi dość dłoń wyciągnąć, by za czub chwycić twego ojca i wrócić mu wolność? Oho!
Bori znów pobladł. Podburzany przez Serafinę, przedtem jeszcze, nienawidził Stefana, teraz przypisywał mu uwięzienie ojca, niedolę swej rodziny. Słysząc go mówiącego tak ironicznie i wyniośle, radby mu skoczył do gardła, wpił paznogcie w twarz chłodno uśmiechniętą.
— Tu nie ma żartów, — odezwał się ponuro, — nie ma z czego się śmiać. Nie zawsze, nie od wszystkiego, osłonić mogą pieniądze. Pomimo bogactwa, spotkać się można ze śmiercią i z hańbą... Filip Gonnesa żyje, Bogu dzięki i nie oddalił sią stąd jeszcze...
— Co mówisz? powtórz! — zawołał Stefan podnosząc szpicrutę.
Bori się instynktownie cofnął, przymykając oczy, przed spodziewanym razem, lecz koń Stefana nacierał nań tak, że się znów znaleźli obok siebie, oko w oko.
— Śmiesz mi grozić, błaźnie jakiś?! — powtórzył Stefan, przecinając szpicrutą powietrze. — Strzeż się, młokosie! Żart żartem, a oberwać możesz i nie obronią cię twoje barany. Strzeż się, bo, jak mi Bóg miły, porwę cię za kołnierz i nie puszczę, dopóki ci tchu stanie w piersiach. Odważ mi się tylko wieść rozpuścić po okolicy...
— Już wszystkim wiadome, — burknął Bori.
Przez chwilę milczeli obaj, Stefan mierzył pastucha wzgardliwem spojrzeniem.
— Wiadome, — zawoła, — tyś rozpuścił!
— Ja? — zaśmiał się pastuch złośliwie, — rozeszło się inaczej, wcale inaczej...
— Pójdź precz! — zawołał Stefan, wyciągając przed się ramię, — oddal się, bo mię szalona chęć bierze załatwić rachunek, który mam do załatwienia z tobą...
— Ze mną? ze mną? — wołał wyzywająco tamten.
— Z tobą, za list, z którym wysłany byłeś z fermy, a który nie doszedł swego przeznaczenia. Za... to, żeś śmiał w domu moim...
Bore uśmiechał się wyzywająco.
— Ha! Serafina otwarła mi... spodziewała się snąć, że się z nią ożenię.
Stefan roześmiał się mimowoli, zmierzył go okiem.
— Wyborne! Miałbyś się żenić, smarkaty żółtodziobie i to z Serafiną. Cha! cha! cha! szybko by ci przyprawiła...
Pod nową obelgą, Bore uczuł, jak mu krew uderza do głowy. Na domiar szpicruta Stefana znalazła się w pobliżu jego karku. Uczuł ból ostry.
— Precz mi, precz z drogi, malcze plugawy — krzyczał Stefan.
Tego było za wiele. Chłopiec się porwał, w oczach mu zielone błysnęły ognie.
— Sam jesteś plugawy! — wrzasnął gwałtownie, — pilnowałbyś lepiej swej siostry, która co noc wpuszcza do siebie kochanka... Filipa Gonnesa.
Zaciął konia, odskoczył w bok, wyminął jak wicher Stefana. Ten się pochylił naprzód i zaklął przez zaciśnięte zęby. Oszołomiony był... Dopiero po kilku chwilach przyszedł do siebie, ściągnął unoszącego go w przeciwną stronę konia, podniósł rękę do zlanego potem czoła.
— Byłożby to prawdą?
— Nie — oburzała się jego duma, — obelga, oszczerstwo, rzucone przez rozwścieczonego chłopca.
Bóg z nim!
Odetchnął swobodniej, wyprostował się na siodle. Trwało to krótką chwilę. Cios był nazbyt dotkliwy, w głowie mu się mąciło, oczy zasłaniało, pot zimny oblewał czoło. Więc doszło do tego, że mógł być znieważanym i to przez pierwszego lepszego parobka, przez nieuka, zepsutego do gruntu wyrostka. Do tego doszło. Porwał się. Dogonić Bore, z konia go ściągnąć, osmagać, było rzeczą jednej chwili, nader łatwą. Cóż... A jeśli Bore prawdę mówił?
— Nie! nie! nieprawda! To być nie może nigdy! przenigdy! — wołała obrażona, upokorzona duma.
Zresztą... ktoby w to uwierzył. Pustelnia Sylwestry nie miała drzwi, ni okien. Jedynie koło z jadalni ojcowskiego domu i obok ciasną furtkę. Było to jedyne do niej wejście.
Ciężar spadł z piersi Stefana.
A jednak... wątpliwości pozostawały, goryczą i niepokojem przysłaniały mu świat cały, zaciemniały jasną pogodę letniego poranka, wszystko, co w pogodzie tej, zdawało mu się przed chwilą, dobrem, wielkiem, możebnem, łatwem.
Czem były jego marzenia, budzące się w nim, potężne instynkty ojcostwa, plany i nadzieje przyszłości, porywy szlachetne, wspaniałomyślne zamysły, czem świat cały z tem wszystkiem, co zawiera w sobie dobra i wielkości, wobec dumy zranionej i walczącej z okrutnem powątpiewaniem.
A powątpiewanie, pomimo dumy przeczącej wszystkiemu, odwołującej się do niezbitych dowodów, materyalnych faktów: głuchego, dokoła pustelni Sylwestry muru, braku drzwi i okien, powątpiewanie powstawało W głębi duszy Stefana pod obelżywemi słowy owczarza.
A jednak Bore był kochankiem Serafiny, schadzki ich musiały mieć miejsce w ogrodzie, w otaczających ogród i dziedziniec zaułkach i krytych przejściach... mogli coś dostrzedz, podpatrzyć...
Chmurą zachodziły jasne niebiosa, słońce gasło, powietrze dopiero co wonne i świeże, zdawało się zatrułem, życie zatrzymywało w swym biegu...
I jak w porywie marzeń błogich, tak i w przystępie czarnej rozpaczy, Stefan tracił świadomość czasu i przestrzeni. Poruszał się machinalnie, jak lunatyk, zahypnotyzowany okrutnemi myślami.
Wszystko mu się zdawało ciemnością, zewnątrz i wewnątrz niego, lecz nie tą ciemnością cichą śmierci, lub snu, na której tle przesuwają się porwane widzenia rzeczy jasnych i dobrych, teorye wspaniałomyślne, sny o ogólnej, niedościgłej zapewne, sprawiedliwości, wyrozumieć, usiłowania szlachetne, lub własnego serca i duszy ukojenia, sny błogie, nawiedzające od niejakiego czasu Stefana Arca.
Nie to. Inne to były, z głębi jego duszy wylęgłe mroki: instynktów dzikich, okrutnych, a potężnych, instynktów rasy mściwej, zaciętej, surowej pomimo kultury i humanitaryzmu, zwierzchniej powłoki; instynktów, których nie zdołał, bądź co bądź, przezwyciężyć przy starciu z Bore Porri, a które tłumne i nieubłagane, powstawały pod bodźcem upokorzonej dumy, powstałych wątpliwości, goryczy.
— I pomyśleć — zawołał na głos, z piekielnym uśmiechem, — pomyśleć, żem gotów był dopomódz mu do ucieczki do Ameryki.
Uderzył pięścią w siodło tak gwałtownie, że mu poczerwieniała pięść cała, a wzrok wzniósł w górę z klątwą, w której każdej nucie brzmiała vendetta.
Uspokoił się, pozornie przynajmniej, zbliżał do domu. Słońce wzbiło się wysoko, paliło, wzmagając wydzielające się z roślinności wonie.
Popędził konia, skracając sobie drogę przez wązkie ścieżki, przez pastwiska, przez miedze, pomiędzy dojrzałym kłosem złocącemi się skiby, wzdłuż zarośli, pod pod których pochylonemi, gęstemi gałęźmi, musiał się schylać, przejeżdżając.
W cienistych przesmykach, przy wonnem przewiewie wiatru, przypominało mu się spotkanie oko w oko, na szczycie Scala dei gigli, z przebranym za miejscowego górala, wrogiem. Przypomniał się ukłon, zamieniony, zamienione spojrzenie i to dziwne, niewytłomaczone pragnienie, jakiego doświadczał odtąd, powtórnego z nim spotkania, na tych samotnych ścieżkach i przesmykach, w gąszczu tych zarośli, pod temi drzewami, śród tych gór, wznoszących się do koła. Wspomnienie spotkania, zamienionego ukłonu, trawiącego go odtąd pragnienia, wzmagało jego gniew i nienawiść. Teraz rozumiał pogardę spojrzenia i wspaniałomyślność mijającego go wroga. Żyw i cały wyszedł z tego spotkania, gdyż... Teraz... O! teraz! tak jak przed spotkaniem, pomimo głosu instynktu, wierzył, że Filip Gonnesa winny był przypisywanej mu zbrodni.
Od zmysłów odchodził. Tyle krzywd i upokorzeń, tyle... życie zawdzięczać wrogowi... takiemu wrogowi! Wściekły był na siebie za swe wspaniałomyślne porywy, wątpliwości, wyrozumiałość, za niepokój wewnętrzny, draźliwość sumienia, których doświadczał wczoraj jeszcze, jeszcze dziś rano...
— I pomyśleć, żem zamierzał dopomódz mu do ucieczki, daleko, jaknajdalej!
— Daleko! Jaknajdalej! Będziesz mi wrastać w ziemię przeklęta bestyo! — krzyknął, wspinając ostrogami konia.
— Daleko! daleko! — szeptały bezwiednie drżące jego wargi. Śmierć wroga, Filipa Gonnesa, zdawała się nieodwołalnie postanowioną, a jednak...
W miarę jak się zbliżał do domu, wzburzenie pulsujące mu w żyłach, postanowienia mściwej vendetty, uspakajało się jakoś.
Około dziesiątej przed południem, dotarł do wsi. Zdawało mu się, że jest o wiele później, tak mu się droga przedłużyła, czyli właściwiej mówiąc, szarpany tylu wzruszeniami i namiętnościami, stracił był miarę czasu. Od wczoraj wieczność przeżył.
Ten i ów zatrzymał wjeżdżającego do wioski, witał, rozpytywał o sądy i o zapadły wyrok. Odpowiadał spokojnie, z błyszczącemi oczyma, dziwiąc się własnej zimnej krwi. Parę dni temu same już te pytania, rozgniewałyby go i zniecierpliwiły.
Z kolei, zanim dojechał do wrót swych, spotkano go z radosną nowiną: przed trzema godzinami — może właśnie w chwili, w której napawał się pogodą, ciszą poranka dnia letniego i czuł tyle dobrych, wspaniałomyślnych uczuć, powstających w głębi swej duszy, — Marya wydała na świat dziecię — syna.
Wiadomość ta nie wstrząsnęła Stefanem tak, jak się tego spodziewał. Za gęste ciemności lęgły mu się w głębi serca. Nie przyśpieszył kroku, lecz pocichu, zbliżył się do bramy.. Na dziedzińcu zsiadł z konia ociężały, senny, rzekłbyś. Ani słowem nie powitał uśmiechających się doń przyjaźnie służących, nie zwrócił uwagi na psy, skaczące dokoła niego wesoło, wspinające mu się na piersi, liżące jego ręce.
Głowa mu ciężyła, czuł ból ostry w prawej skroni, w uszach mu dzwoniło. Czuł się równie słaby, jak onego wieczoru, gdy zachorował był na złośliwą febrę.
Wszedł przedewszystkiem do jadalni i wychylił chciwie szklankę wody. Potem, niby dziecię zdjęte nieprzemożonym kaprysem, szarpnął gwałtownie wzorzystą, ciężką portyerą, zasłaniającą koło i furtkę, wiodące do pustelni Sylwestry.
Wstrząsnął klamką, popchnął drzwi nogą... Zamknięte były z wewnątrz. Dawniej tego nie bywało! Wątpliwości zmieniały się w pewność. Pewność, aczkolwiek gorzka, lepszą była od targającej mu nerwy niepewności. Zdawało mu się, że mu serce pęka. Krzyczałby, wył z bólu, gdyby go coś mocniejszego od krzyku nie chwytało za gardło.
Szarpnął znów portyerę, która opadła w ciężkie, równe fałdy, zbliżył do stołu, wychylił drugą szklankę wody. Ktoś schodził ze wschodów. W drzwiach ukazała się rumiana, pogodna twarz don Constantina Arthabella.
— Pali cię pragnienie, — zawołał, uśmiechając się, — ostrożnie, woda zaszkodzić może.
— A Marya? — spytał szybko, stawiając szklankę na stole, Stefan.
— Wybornie! Ma się wybornie! Czeka cię.
— Idę.
— Cóż to, żona moja nie wróciła jeszcze, — spytał nieco ironicznie, don Constantino. — Mnie, staremu pozostawia starania przy położnicy. Do pomocy miałem samego don Piane.
Stefan zaśmiał się, lecz takim nieszczerym, ostrym śmiechem, że idący przed nim don Constantino, obrócił się, podnosząc rękę w górę:
— Ciszej ! nie tak źle się sprawiał jak ci się zdaje don Piane. Dobrze się śmiać teraz, lecz kilka godzin temu...
— Co mówi mój ojciec? — spytał żywo Stefan.
— Biedaczysko! — uśmiechał się don Constantin i jął opowiadać półgłosem, o bohaterstwie don Piana. Czuwał noc całą, płacząc jak dziecko. Nikt go nie mógł namówić na spoczynek. Modlił się, palił gromnicę przed świętą Madonną, pozapalał wszystkie świece w domu, ze wszystkich szuflad powyciągał wszystkie święcone i nieświęcone zioła, okładałby niemi położnicę, gdyby go do niej dopuszczono, dymem wypełniłby dom cały, gdyby mu dano węgli rozżarzonych i kadzielnicę. Skoro dziecię ujrzało światło dzienne, uspokoił się odrazu, tylko, żadna siła, nie może go odtąd oderwać od wezgłowia synowej. Siedzi cicho, lecz co chwila chce widzieć nowonarodzonego, wynieść dziecko na światło, ciekaw bowiem bardzo, jak wygląda i jakie ma oczy.
Stefan zaśmiał się, szczerzej tym razem.
Minęli salon. Don Constantino głos zniżył, i po puszystym nawet dywanie, stąpał na palcach.
— A teraz, — ostrzegł zięcia, zatrzymując się u przymkniętych drzwi sypialnego pokoju, ze swym dobrotliwym na poły, na poły ironicznym uśmiechem, — nie radzę ci wszczynać kwestyi chrztu waszego dziedzica! Zostawcie to na potem. Jeśli cię stary o to zagadnie, nie sprzeciwiaj mu się, powiedz, że się to ułoży... potem. Marya potrzebuje teraz zupełnego spoczynku... biedactwo!
Otworzył drzwi. Don Piane, korzystając z chwilowej nieobecności don Constantina, przyciągnął już był do siebie niemowlę.
Diavolo! — zaklął zcicha don Constantino Arthabella, — kark mu gotów z wielkiej miłości skręcić, zabawniejsze to od pół tuzina kotków, co? stary kumie, zabawniejsze?
Stefan był już przy łóżku żony, pochylił się, dłonią dotykał jej czoła. Nie, nie było gorące, lecz młoda kobieta leżała tak blada, słaba, oczy miała tak szeroko rozwarte, przygasłe...
— Spałaś? — spytał ją.
— Trochę. A mama? — odpowiedziała cicho.
— Wróci pod wieczór.
Don Constantino odebrał tymczasem od don Piana, małą, spowitą od stóp do głowy, laleczkę i położył ją na łóżku, przy matce. Stefan pochylił się niżej, długo wpatrywał w delikatne, przymknięte powieki, w brew niedostrzegalną, w różową składkę, co buzią być miała i w czerwoną, pomarszczoną, pod białym, mikroskopijnym czepeczkiem, twarzyczkę nowonarodzonego. Przypatrywał się ciekawie, lecz bez najmniejszej chęci pocałowania tego czegoś, czerwonego, pomarszczonego, nie dającego się ująć. Chęci podobne są specyalnością matek i — kobiet naogół. Mężczyźni im nie podlegają.
— Do kogo podobny? — cicho spytała Marya.
— Do ojca! — odrzekł bez przekonania Stefan.
— Doprawdy?!
Nic nie mogło powstrzymać don Piana. Zapomniał o wszystkich, tysiąckrotnie mu, od kilku godzin, powtarzanych przez don Constantina ostrzeżeniach, porwał się z miejsca, zataczając się, odepchnął Stefana, rozciągnął nad zwitkiem flaneli i pieluszek, trzęsące się ramiona, jak gdyby chciał wziąść je w niepodzielne swe władanie. Ucałował przy tem bladą i nieco wylękłą synowę. Rozpłakał się wreszcie z wielkiej radości.
Widząc to Stefan, pewny, że Marya zjednała sobie odtąd na zawsze starego ojca, wzruszył się skąd inąd zabawną tą sceną.
— Waryat! — mruczał w pół-ironicznie uśmiechnięty i o poręcz łóżka wsparty don Constantino. — Niewątpliwie, będzie do ciebie podobny, Piane Arca, pozostaw go jednak, tymczasem, w spokoju.
Mówiąc to, poprawiał kołdrę u nóg córki.
Stefan śledząc ruchy teścia, zauważył, że była to kapa biała, w róże tkana, rozpoczęta przez Maryę w chwilach najgłębszego smutku, dokończona w radości, prawdopodobnie w przeddzień, uskutecznienia najmilszych nadziei. Drobna ta okoliczność wzruszyła go. W półcieniu, w którym nurzała się sypialna komnata, małżeńkie łoże zdało mu się pokryte świeżemi różami, nagromadzonemi dłońmi młodej i słodkiej żony, co go obdarzyła synem. Blade jej czoło zlewało się z białością bielizny, lecz czerwone liczko niemowlęcia mogło ujść też za wielką różę. Róże, same róże, pokrywały nietylko białą kapę, na szerokim łożu, lecz wyściełający komnatę dywan.
Serce Stefana biło czemś więcej, czemś lepszem, od miłości miodowych miesięcy. Biło czcią dla matki pierworodnego swego syna, głębokiem rozrzewnieniem. Najróżnorodniejsze miotały nim uczucia: żal, że nie zawsze kochał ją i szanował tak, jak w ów wieczór pierwszy, gdy mu rozciągnięta w tkackich krośnach, w ubogiej, surowej izbie casa Arthabella, robota ukazała Maryę we właściwem jej świetle. Przyrzekał sobie niczem nie zamąconą tkliwością otoczyć matkę swego syna.
— Czyż mi nie dasz ją ucałować? — rzekł miękko, uchylając starego ojca i zbliżając usta do bladego czoła kobiety, po którym przemknął szybki rumieniec. Lecz zanim się wyprostował, w sercu uczuł żądło zjadliwego bólu. Mógłże o tem, choć na chwilę, zapomnieć, byłaż to rzecz do zapomnienia?
Zadawał sobie oba te pytania, zagryzając usta, by nie syknąć z bólu. W odpowiedzi czuł ogarniające go zdziwienie raczej, niż oburzenie... Byłoż to uczucie lęku, czy wzniesienie się do bohaterstwa samozaparcia?
Nie wiedział, nie potrafiłby na to odpowiedzieć, czuł tylko, że wobec tej wielkiej łuny rozradowania rozpalonej nad smutną starością swego ojca, wobec róż, zasypujących łoże, na którem spoczywał jego skarb podwójny, żona i dziecię, ręce jego nie mogły splamić się krwią, chociażby dla zadosyćuczynienia sprawiedliwości, czy tego, co mu się sprawiedliwością zdawało.
Nienawiść pożerała go jednak, obrażona duma wzbraniała przebaczyć, a nuta przebaczenia była właśnie nutą, której brak odczuwała jego, do harmonii pragnąca dostroić się dusza.
I drżąca zgrzybiałość ojca, i czystość imienia żony, matki jego syna, i tegoż syna wymarzona już przyszłość, i zmarłych pamięć święta, i przyszłych pokoleń honor bez skazy, nakazywały mu zemstę. Stefan Arca musiał dokonać vendetty, było to jego obowiązkiem.
Lecz, teraz, przedewszystkiem potrzebował wypocząć, uspokoić się, owładnąć sam sobą. Legł i spał długo, głęboko, nie doznając w to długie, gorące popołudnie, znużenia, z jakiem się budził zeszłej wiosny, chociaż i we śnie czuł przejmujący go ból głuchy, ból straszny.
Około dziewiątej wieczorem, wszedł do pokoju żony i stanął przy jej łóżku cichy, milczący. Marya czuła się lepiej, dziecko zaczynało tracić jaskrawą czerwoność twarzyczki i śród białych, miękkich koronek, zdawało się różowe, nieruchome, z białym noskiem, lekko zarysowującemi się jasnemi brwiami. I dziecko i matka, spoczywali w śnie cichym.
O czem śniła Marya? Może o pokrywających ją różach, lub o tamtych, roniących wonie w ogrodzie? Może o krośnach w rodzicielskim domu, srebrzystolistnych topolach, i zielonych liściach orzechowego drzewa, strąconych w strumień wijący się w gąszczu olszyny, lecz nie spływających z wodą, o! nie, czepiających się brzegów, świegotały ptaszki, ćwierkały gady, wesele sprawujące koniki polne.
Stefan wyszedł z pokoju żony pomału, pocichu. Zapalił papierosa i przykazał Hortensyi czuwać, zlecając uderzyć mocno w dzwonek, jeśliby obecność jego potrzebną była.
Zszedł do ogrodu, wprost na okalającą obmurowanie pustelni Sylwestry, ścieżkę. Czekał. Zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny, zdecydowany, tylko mu się serce, od czasu do czasu, zatrzymywało w piersiach i mroki nocy, pogodnej zresztą i gwieździstej, wywierały nań wrażenie czegoś sennego, niepewnego...
Ćwierkały koniki polne; świegotały w gniazdach układające się do snu ptaki, powietrze drgało rozkoszy tchnieniem i w tym srebrzystym, ledwie uchem pochwycić się dającym szmerze skrzydeł stulanyci, liści rozpuszczonych, Stefan mimowoli przymykał oczy. Natura do snu się kładła.
Mijały minuty, kwadranse, godziny mijały. Czuł to. Każdą liczył chwilę. Milkły ptaki, psy wiejskie się uśpiły, Stefan czuł rosę we włosach i na zwilgłych dłoniach, czuł woń żywopłotu, lilii kwitnących po tamtej stronie ślepego muru, zapachy upajające. Dolatywała go z wietrzykiem woń sianożęcia na łąkach. Wszystkie barwy pogasły, wszystkie natomiast rozpuściły się wonie. Widział gwiazdy drżące na niebie, ponad nieruchomemi drzew konarami. Dzięcioł gdzieś zakuł w pień spróchniały i puchacz zahukał, a rytmiczne te dźwięki, pełne były niewypowiedzianego smętku.
I Stefana głęboki obejmował smutek. Czuł się śmiertelnie znużonym, wyczerpanym. Tak by i legł na miękkiej murawie, z twarzą do ziemi, i zasnął, i zapomniał.
Kur zapiał... jednocześnie, na ścieżce, pod murem, dały się słyszeć ciche kroki. Krew cała spłynęła Stefanowi do serca. Nastawił ucha.
— Żmijo! — syknął, dostrzegłszy wroga swego, czołgającego się pod murem i przez uchyloną kratę wód upustu wślizgującego na dziedziniec pustelni...
Uczuł w sercu ból niewysłowiony, upokorzenie, cierpienie większe od kiedy bądź doznanego cierpienia.
Ha! bądź co bądź, wątpił dotąd... Cały drżący z bólu, gniewu, wstydu, oburzenia, odwrócił się i — po chwili szedł Stefan Arca do tego, kim najwięcej pod słońcem gardził, do policyanta, zbira, Pennini, mówiąc mu, że się zasłuży sędziom, społeczeństwu i sprawiedliwości, czatując u wschodu słońca, na ścieżce, przy ogrodzie casa d’Arca, na zbiega, Filipa Gonnesa.

KONIEC.




  1. Piane lypsian, w narzeczu miejscowem.
  2. Brazero, kosz żelazny na rozrzarzone węgle używany na południu do ogrzewania mieszkania.
  3. Zdrobnienie Filippo.
  4. Od Nerona Ludowe wymyślanie.
  5. Pierożki nadziewane mięsem i jarzynami lub szpinakiem.
  6. Serniki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.