<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział IV. Goście
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.
Goście.

Nazajutrz rano Justysia była w ogrodzie, a matka jej ostawiona poduszkami, bo słabsza niż zwykle, siedziała, by świeższem powietrzem odetchnąć na ganku od ogrodu. Na bliższych kwiatowych grządkach przesadzając ulubione swe rośliny, Justysia pracowała wesoło, podnosząc niekiedy oczy ku matce, i ciągle wesołą podsycając rozmowę. Stary Stanisław krzątał się tuż przy niej z rydlem i nożem, pomagając swojej panience, w dość dobrym humorze, który nie wiem czy udawał, czy istotnie dzielił z dziewczęciem sierotą.
Był to poranek wiosenny, a w ogródku choć przyćmiono i wilgotno, miło było wonią drzew i rozkwitłych krzewów oddychać; pod staremi jabłoniami rosa jeszcze ukryta perliła się na chwastach i trawkach, i powolnie ulatniając się w rozgrzanem powietrzu, roznosiła z sobą zapach bzów i jaśminów, bliskie osłaniających płoty.
Cisza głęboka panowała w tym kątku zewsząd okrytym i osłoniętym, do którego gospodarska wrzawa i hałasy dojść nie mogły; przerywał ją niekiedy tylko szelest liści, po których wiaterek uciekający gdzieś przeleciał tajemniczo. Na krzewach świergotały chmury ptasząt, które tam liczne pod opieką Justysi słały gniazda.
Przesadziła już ona była dosyć floksów i portulaków, których dla niej nie wiem zkąd dostał stary Stanisław, gdy ucho matki pierwsze posłyszało turkot przed gankiem od dziedzińca. Stanisław szybko wdział kapotę i pospieszył zobaczyć kto przyjechał. Minęła chwilka nikt się nie pokazywał, nareszcie drzwi od salki otworzyły się i piękny młody chłopiec w nich się ukazał. Tak mu dobrze było w tych ramach na ciemnem tle pokoju, jak gdyby do portretu stanął. Był to nie wielkiego wzrostu, bardzo kształtny młodzieniec, z wypogodzoną i uśmiechnioną twarzą, z wejrzeniem swobodnem i wesołem; — na czole jego szerokiem i czystem zdawała się mieszkać myśl poczciwa a skrzydlata, bo i przez niebieskie oczy poglądała pojętnie, i usta wiele także były mówiące. Włos nie długi ale lśniący i złocistemi odbiciami ogrzany, nie zakrywał mu pięknej skroni. Maleńki wąsik zarastał na wierzchniej wardze i zakręcony do góry, jakąś raźną i wojskową dawał mu postawę. Ubrany w czarną czamarkę i wcale nie strojny, trzymał w ręku książkę, rękawiczki i czapkę.
Pani Żacka spojrzała na niego ze swoją zwykłą uprzejmością i dobrocią go witając, ale z cieniem nieukontentowania.
— A! pan Bolesław!
Justysia, której twarzy w pierwszej chwili widzieć nie było można, bo się bardzo pilnie kwiatkami zajęła, podniosła na głos ten główkę do góry i uśmiechem tylko i skinieniem powitała gościa.
— Jakże się ma pani dobrodziejka? jak się ma panna Justyna? — zapytał Bolesław siadając przy wdowie i całując podaną sobie rękę. — Doprawdy, wieki już jak nie byłem w Zaborzu, i tak mi już było tęskno, że wreszcie porzuciwszy gości w domu, choć na chwilę przybiegłem służyć pani. Ale naprzód, jakże zdrowie?
— Dziękuję ci, panie Bolesławie; zdrowie moje, — odpowiedziała pani Żacka — zawsze bardzo biedne, lada co mnie poruszy, lada co przestraszy, i lada przestrach siły odejmuje...
— Niech to pani zda na kogo wszystko co ją może martwić i niepotrzebnie wzruszać. Gospodarstwo i kłopoty, jakie ono za sobą pociąga, to rzecz męska, a ze słabem zdrowiem pani ani podobna do tego się porywać!
— Cóż zrobić przeciw konieczności?
— Ale, jeśli to tylko konieczność?
— Zdaje mi się — odpowiedziała wdowa. — Zresztą choć mój Boikowski samowładny tu pan, zawsze w niektórych rzeczach i o mnie otrzeć się coś musi...
W tem Justysia wesoło wbiegła na ganek.
— A co? mój Zaleski! przywiozłeś mi go pan?
— Godziż się nawet pytać o to? — podnosząc książkę do góry i ukazując ją z wymówką rzekł Bolesław. — Mógłżem rozkazu pani zapomnieć?
— Dziękuję, bardzo panu dziękuję... i przepraszam.
Justysia się mocno zarumieniła, wzrok matki padł na ten rumieniec i wdowa westchnęła, smutnie spuszczając głowę.
Tymczasem młodzi już się sobą zajęli, a żywa rozmowa, w której jak rakietą podrzucane latały słówka skrzydlato, obijała się o uszy matki pilnie jej podsłuchującej.
Nie wiem czemu coraz bardziej zasępiała się biedna pani Żacka, a ile razy ukradkiem wzrok jej pobiegł ku córce, wracał ciężki i chmurny. Młodzi tego nie widzieli: im z sobą było tak dobrze, tak wesoło!
Najobojętniejszy byłby postrzegł, że to nie zwykła tylko sąsiedzka znajomość, że ich już łączył tajemniczy węzeł wiosennego przywiązania, które jeszcze same sobą szczęśliwe, nie patrzy na jutro, nie pamięta na wczoraj, nie widzi co je otacza. Twarz Bolesława promieniała, usta Justysi śmiały się wdzięcznie; stanęli naprzeciw siebie i tak się zagadali, tak zapomnieli, że aż matka, coraz chmurniejsza, pod jakimś pozorem odwołać musiała Justysię.
Córka przybiegła całując jej rękę i wpatrując się w oczy; nie uszła baczności dziecka chmurka zasępiająca twarz matki.
— Czy mamie nie gorzej? — spytała troskliwie.
— Nie! nie moja dziecino.
— Ale kiedy ja widzę, że mamie coś jest.
— Jak cię kocham, że nie; bądź o mnie spokojna.
Tych kilka słów wymieniły cichutko. Justysia przysunęła żądany stołeczek, poprawiła poduszki i wstała oczyma zwracając się ku Bolesławowi, który wciąż na nią tylko patrzał.
Wzrok jego jednak nie był już wesół jak przed chwilą; rzekłbyś, że łzą zaszedł kryjomą, i brew się nad okiem zmarszczyła. Zmianę wyrazu jego oczu postrzegła zaraz Justysia i jakby zdziwiona nią, to w niego to w matkę się wpatrywała; swobodna przed chwilą rozmowa ze złamanem skrzydłem upadła.
Justysia przysiadła się przy matce, Bolesław wziął krzesło i naprzeciw nich usiadł, a poglądając w ogród, podparłszy się na poręczy, dumać zaczął.
— Gdzieżeś pan bywał temi czasy? — zapytała go pani sędzina, chcąc niedobre przerwać milczenie.
— Ja, pani? Wszędzie! w miasteczku naprzód, na polowaniu, ale najwięcej przy mojej biednej chorej matce.
— Jakto? chora pani Wilczek?
— O! tak, coraz mi się ma gorzej a gorzej. Wprawdzie się z tem jak może kryje, ale to gorzej jeszcze trapi i niepokoi; jużem i lekarzy przywoził i sam jak na kwiatek chucham i pilnuję; ale są boleści, których ani lekarz żaden, ani synowska troskliwość uleczyć nie potrafi.
Łza zakręciła mu się w oku.
Justysia spuściła oczy, by swoją ukryć przed matką; zamilkli znowu.
Bolesław po przerwie mówił dalej:
— Gdybym choć mógł jej nie odstępować! ale ona się niepokoi, kiedy ciągle przy niej jestem, kłopoce się mojem gospodarstwem, bojąc się, bym go nie opuścił; turbuje się sądząc, że się nudzę, jak gdyby przy matce nudzić się kiedy można; nielitościwa doprawdy wyprawia mnie, odpycha, odpędza. Czyżbym mógł wyjeżdżać na polowanie, gdyby mi nie kazała!
Justysia ciągle z oczów nie spuszczała Bolesława. Zdawała się płacić mu wzrokiem pełnym współczucia, za wszystko co mówił.
— Tak tedy — kończył Bolesław — musiałem trochę, dla zaspokojenia jej, ruszać się i jeździć; ale nigdy i nigdzie nad kilka godzin nie bawiłem; dziś zostawiłem przy niej dawną młodych lat przyjaciółkę, która do nas przyjechała, mogę więc...
Wzrok pani Żackiej wstrzymał dokończenie tych wyrazów; Bolesław zrozumiał niepokój, jaki się w oczach wdowy odmalował, i przerwawszy trochę, dodał ciszej:
— Mogę więc choć godzinkę pani poświęcić.
— Dziękuję panu, szczerze dziękuję — cichutko szepnęła wdowa, ale tak zmieszana, że jej podziękowanie wcale inne przybrało znaczenie.
Justysia wstała żywo, przeszła się po ganku, wzrok jej spotkał się z oczyma gościa, spojrzeli na siebie długo, wyraziście, młodo...
— Cóż słychać w sąsiedztwie? — pokaszlując spytała obojętnie pani Żacka; — myśmy tu jak na pustyni, że o niczem nie wiemy.
— I odemnie nie wiele się pani dowie — rzekł Bolesław — ja także na dobrowolnej pustyni osiadłem; mało z kim żyjemy, tak jak nigdzie nie bywam prócz w Zaborzu, a plotek słuchać nie lubię.
— To zupełnie jak u nas — odezwała się Justysia.
— Przecież niepodobna, żebyś nic a nic nowego nie słyszał? — zapytała sędzina usiłując widocznie sprowadzić rozmowę na tor obojętny.
— A zapewne, nie jestem i ja bez nowin — rzekł Bolesław uśmiechając się jakoś smutnie — ale moje nowiny są zbyt pospolite i nadto może niewinne, by na to im się zasługiwały. Bzy są w kwiecie, lasy wonieją cudownie, słowik śpiewa noce całe, natura w pełni swych sił, w młodej szacie, w wieńcu róż polnych, podnosi uśmiechnione oblicze, zboża nasze już podrosły, już powiewają falą zielonawą; a majowe pszenice i jarzyny...
Pani Żacka się rozśmiała.
— O, poeta! poeta! — szepnęła po cichu.
— I pani mówi poeta! — smutnie przerwał Bolek — przecież mówiłem o najprozaiczniejszej prozie, o życie, pszenicy i jarzynie.
— Tak, ale jak to było poetycznie!
— A! nie prześladuj mnie pani; wszyscy mi już dosyć jak występkiem tą poezją, której ledwie szczyptę mam w duszy, rzucają w oczy... Niestety! nie jest to pochwała! znam się na tem! Za cóż mam cierpieć jak poeta, kiedy nim wcale nie jestem? Ręczę pani, że ze mnie najprzykładniejszy, najgorliwszy tylko hreczkosiej.
— Krzywdzisz siebie, panie Bolesławie — z niejakim przekąsem przerwała mu Żacka; — alboż to źle być poetą?
— Nie wiem pani, ale to wiem, że u nas na kogo powiedzą poeta, to tak jakby go nazwano warjatem. Dla tego odpraszam się od pięknego ale nieszczęśliwego nazwiska. Za poezją idzie marzenie, idzie niepojmowanie świata, ideały, sny i zupełne zapoznanie rzeczywistości... Cóż, gdy bez niej żyć nie można?
— O! prawda! prawda!
— Zapieram się więc poezji, żeby uchodzić, o co mi daleko pilniej, za człowieka statecznego. Wiesz pani, że poecie u nas nikt nie wierzy, nikt bez uśmiechu zdania jego nie przyjmie, nikt w najdrobniejszej nie zaufa sprawie, bojąc się, by do niej nie domięszał tego nieszczęśliwego ideału, który się z niego wszystkiemi porami sączy.
— Ale kochany panie Bolesławie — rzekła Żacka — cóż z tego, że się zapierasz nazwiska, gdy w rzeczy podobno tak jest jak mówią.
— Niech-że mi pani tego dowiedzie? Albożem opuścił jaką robotę dla pięknego widoku, pracę w polu dla książki, groch dla ideałów!
— Może gdybyśmy więcej byli z sobą, dałoby się to dowieść; tymczasem nawet z tego co widzę osądziłam pana poetą.
— Straszny to wyrok pani — rzekł Bolesław smutnie zwieszając głowę.
Justysia, która dotąd w milczeniu słuchała rozmowy, zbliżyła się i wmięszała do niej.
— Droga mateczko — mówiła po cichu poglądając na gościa — ja w panu Bolesławie nie widzę tak bardzo, tak bardzo poety, żeby go aż nazwać poetą. Juściż w każdym z nas choć za młodu musi być ziarnko tego co poezją zowią; musi być chwila rozkwitu... ale ten tylko poeta, w kim nasionko małe, zgłuszone u innych, na krzew kwiecisty wyrasta!
— O jakżeś to pani ślicznie powiedziała! — zrywając się z krzesła zawołał Bolesław — to święta i wielka prawda!... Któż nie poeta trochę; znam żydów co są poetami trochę w swoich handlowych czynnościach, zawsze sobie rojąc więcej, niż być może. Juchim należy podobno do takich poetów; a ja do jego pułku z ochotą przystaję... Jestem zapewne tyle poetą co on...
— Tak mi się pan bronisz — z uśmiechem rzekła wdowa — że i ja mam ochotę swojego nie odstąpić; za cóż pana wszyscy tu w okolicy i w sąsiedztwie zowią poetą?
— O! to nie dziw! Najprzód niekiedy czytam i uczę się, to już pierwszy wielki mój grzech; po wtóre nie lubię hałaśnego towarzystwa i karczemnej rozmowy; po trzecie, umiem żyć samotny; po czwarte, chciano mnie tym stygmatem ukarać za to, że końmi nie handluję i na sąsiedzkich wieczorkach nie bywam...
— Niech-że i tak będzie — znużona odpowiedziała wdowa — nie jesteś więc pan poetą.
— Nie jestem nim wcale, nie jestem! — zawołał Bolesław — obawiam się tego nazwania jak ognia i zapieram najuroczyściej...
Po tej krótkiej walce rozmawiający ucichli. Justysia zabrała rzeczy swoje porozrzucane w ganku i powoli wyszła się ubierać; Bolesław widział jak brała przez niego przywiezioną książkę i zarumienił się nie wiem czemu, gdy mu z nią znikła z oczu.
Gość i gospodyni domu pozostali sam na sam i chwilę jeszcze milczeli; potem pani Żacka także przeprosiła Bolesława, że musi odejść do siebie, a on wybiegł do ogrodu.
Ze spuszczoną głową, zamyślony, puścił się cienistą ulicą w głąb sadu; twarz jego zdradzała niepokój i smutek.
Zaledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, gdy się spotkał ze Stanisławem.
— Dzień dobry kochany panie Stanisławie.
— Dzień dobry panu, dzień dobry — z wyrazem serdecznej uprzejmości odezwał się stary sługa, widocznie gotując się do rozmowy.
— No! cóż tu u was słychać?
— Nic, kochany panie, wszystko jakoś po staremu.
— Wasza pani czegoś smutna?
— Ona tak panie zawsze! Jakże się jej nie smucić straciwszy takiego człowieka!
— Widywałem ją czasem weselszą... dziś czegoś jakby podrażniona.
— Zwyczajnie to panie, gospodarskie kłopoty, a ona tak słabego zdrowia.
— Cóż to? czy wam gospodarstwo źle idzie, czy interesa?
— A! uchowaj Boże, wszystko jak z płatka, u nas źle iść nie może; sama pani doskonale się na wszystkiem zna i prowadzi to jak potrzeba, ale tyle zatrudnień, to ją męczy.
— Chwała Bogu, że to tak dobrze idzie! ja wiedząc, że tu macie Boikowskiego, którego trochę znam, obawiałem się...
Stanisław się uśmiechnął.
— I Boikowski — rzekł — nie jest to tak zły człowiek, a przytem pani, pani! To głowa! ona wszystkiemu zaradzić umie, w jej rękach najgorszy musi być dobrym...
— Nigdym nie sądził, żeby była taką gospodynią.
— Spytaj pan, czem ona nie jest? Gospodyni to już się ma rozumieć; interesu nikt tak nie ogarnie jak ona, człowieka zaraz pozna na wylot, i oto jak ją pan widzisz, taka zdaje się słabiuteńka, a gdzie potrzeba tęgo się postawić, nie ustąpi, i rady sobie da.
Uśmiechnął się Bolesław nieznacznie.
— Pan bo widzę się śmiejesz — rzekł Stanisław — a to tak szczera prawda...
— Ale ja nie przeczę.
— A czegożeś się pan uśmiechnął?
— O! to zupełnie z innego powodu, kochany panie Stanisławie.
— Pan bo może myślisz, że ja bałamucę?
— Nie, mój poczciwy Stanisławie.
— No, a u pana tam jak? — zapytał stary sługa — w domu, w gospodarstwie, czy tez dobrze?
— Dobrze, dziękuję ci, idzie jako tako.
— E! tylko jako tako!
— Cóż chcesz, jako tako, to już dobrze.
— Nie, panie Bolesławie dobrodzieju, panu to nie powinno być; jeśli zaś pan pozwolisz sobie otwarcie powiedzieć, panu to nie powinno być dobrze, trzeba się starać o lepiej.
— Ja nie pragnę wiele.
— Daruje mi pan, ale w młodości trzeba koniecznie pragnąć wiele, tak jak w targu; potem się z tego trochę spuści, a jeśli się więcej zrazu zaceniło, to się więcej weźmie.
— A kiedy mi to co mam wystarcza?
— Trzeba paneczku mieć zapas wszystkiego, życie długie...
Bolesław zamyślił się i umilkł.
— I on — rzekł sobie w duchu — ma mnie za poetę... Ha! stało się, już się z tego nie wyplączę.
Stary sługa czule spojrzał na młodzieńca, jakby smutek jego zrozumiał.
— Coś bo mi pan smutny, a to nie dobrze! — rzekł z uczuciem.
— Nie, nie! tak to ci się zdaje, panie Stanisławie...
— I rzadko pan do nas przyjeżdża.
— Mam ci prawdę powiedzieć?
— O! o! bardzobym o nią prosił.
— Któż wie, czy mnie tu wszyscy dobrze widzą?
— O czemuż! czemuż! — zawołał żywo Stanisław — i zkądże to myśl taka przywiduje się panu?
— Nie mam podobno łaski u pani sędziny. — Zafrasował się widocznie starzec, co odpowiedzieć, ale żywo pokrył zmięszanie.
— Już to proszę pana dobrodzieja, nasza kochana pani czasem tak umie ludzi próbować; nie potrzeba się lada czem znowu zrażać. O! to kobieta co głęboko i daleko widzi, ona sobie pomyśli nie raz: zobaczymy też czy wytrwa ta przyjaźń na chudej strawie, na trochę chłodniejszem przyjęciu, i tak sobie poprobuje...
Bolesław obejrzał się ku niemu, bo stary tych słów nie dokończywszy, przerwał sobie tok rozmowy i zakończył nagle:
— Są tu bardzo piękne gatunki drzew; owoce z nich wyśmienite, szczepione jeszcze przez nieboszczyka pana podkomorzego, którego portret pan w sali widziałeś... zwłaszcza gruszek mamy tu osobliwych różne rodzaje, jakich w całej okolicy nie znaleść.
Po za drzewami w tej chwili przesuwała się Frunia, idąca na folwark do Boikowskich. Bolesław zawrócił się do ganku, a stary sługa powlókł się za nim. Nie mówili już więcej do siebie, tylko urywanemi pół-słowami, bo gość się dziwnie zamyślał.
Na ganku, z którego drzwi szklanne otworem stały do salki, nikogo nie było, ale biała sukienka migała wewnątrz; Bolesław przeczuł Justysię, ścisnął za rękę staruszka i wbiegł do pokoju.
Pani sędzina siedziała już na kanapie... córka i ona miały twarze smutne. Nie prędko rozpoczęła się rozmowa i nie poszła już tak łatwo jak rano; gość czując to, pochmurniał także, przebąknął coś o potrzebie powrotu do matki i prędzej niż chciał i zamierzał, odjechał.
Justysia pożegnała go wejrzeniem wymowniejszem nad wyrazy, strapionem i pragnącem nadziei. Tak wesoło począł się im ranek, tak smutno przerwał wyrazistym niepokojem matki, który się odbił w ich sercu. W ganku na odjezdnem, stary Stanisław podał sam płaszcz panu Bolesławowi.
— Niepotrzebnie pan się spieszysz — szepnął mu z cicha — panią trochę głowa boli, ale toby przeszło; niech-że pan o nas na długo nie zapomina.
— Dziękuję ci, kochany Stanisławie.
— Doprawdy, doprawdy, wkrótce urodziny pani, proszę nie zapominać.
W tem konie ruszyły i gość pożegnany wejrzeniem czułem starca, odjechał.
W salce Justysia chodziła ciągle, a pani Żacka ze spuszczoną głową siedziała jak wryta: długo tak słowo z ich ust nie wyszło.
— Co czytasz Justysiu? — spytała wdowa po półgodzinnem milczeniu.
— Zaleskiego, mamo.
Matka sposępniała więcej jeszcze.
— Dziwnie lubisz poezję i trochę nadto poetów — odezwała się z westchnieniem.
— Kiedyż jeśli nie dziś mi ich czuć i lubić — odpowiedziała córka. — A prawda, mamciu droga, że ty także lubisz Karpińskiego?
— I może dla tego nie chciałabym, drogie dziecię, żebyś się jak ja wcześnie upajała tą niebezpieczną wonią, która jak woń kwiatów mile łechce, ale i zabić może.
— Droga mamciu — przybliżając się i siadając u nóg jej, cicho przemówiło dziecię; — na co nam te dalekie kręgi, mówmy otwarcie. Co mama ma przeciwko panu Bolesławowi?
— Ja? nic! ale twoje pytanie świadczy, że ty jesteś za nim?
— Ja się z tem jak z niczem ukrywać nie myślę... pan Bolesław mi się podoba.
— Dobrze żeś mnie na szczere wyznanie wyprowadziła; powiem ci więc wszystko a wszystko, co mi na sercu cięży. Widzisz mnie, do czego strapienia, cierpienie i młodej główki choć poczciwy zawrót doprowadził... Na starość sama jedna, opuszczona, zrujnowana, konam; chciałabym umrzeć i boję się zostawić ciebie samą.
Justysia z płaczem jej przerwała:
— Na Boga! nie mówmy o tem...
— Musimy mówić otwarcie, słuchaj dziecię moje. Wiem z doświadczenia, że wiele życiu braknie, gdy mu Bóg nie da podstawy rzeczywistej, krótko mówiąc grosza i mienia. Są chwile, w których serce stanie za chleb i wodę, są później inne, gdy skarby świata chcielibyśmy mieć w ręku, by je podesłać pod nogi ukochanym, jak ja tobie. Podobał ci się Bolesław i ja go cenić umiem, ale Bolesław nie żartem poeta. Nie da on sobie nigdy rady na świecie; ubogi, bez stosunków, własną siłą nie dorobi się niczego, a co najgorzej, zawsze trochę marzyć będzie. Z nim czekać cię może ubóstwo, niedostatek, strapień bez liku... a jako poety ja i sercu jego nie wierzę!
Justysia spuściła głowę.
— Mamciu droga, może ci trochę troskliwość twoja fałszywie pokazuje rzeczy. Nie wiem czemuby Bolesław jak inni w świecie nie poszedł, i nie dobił się czegoś. Sama przyznajesz mu wyższe dary i lepsze wykształcenie; miałożby jaśniejsze świata pojęcie z piękniejszej jego strony, prowadzić za sobą koniecznie zawody? Mnie się zdaje przeciwnie; przytem on jest poetą tylko, by się napawać poezją; sam jej nie tworzy, a zapał swój hamuje zawsze, ile razyby go chciał unieść z drogi rzeczywistości i powszednich obowiązków.
— Jakżeś wymowna w jego sprawie! — odezwała się matka — nie mówmy lepiej o tem i nie myślmy, Justysiu, zapomnij trochę o panu Bolesławie, zdaje mi się, że nadto główkę ci zawrócił. — Prawda? — spytała ciszej zarumienionej córki — prawda, kochanie moje?
Justysia nic nie odpowiedziała; szczęściem wszedł Stanisław.
— Ot znowu — rzekł — będziemy mieli jakiegoś gościa; widziałem bryczkę i poznałem konie.
— A! któż to taki?
— A to ten pan — jakże się zowie? co tu był kilka razy — z Otrębów... podobno Kalinkowski.
Pani sędzina spojrzała na córkę; ta nie zwykła taić swe uczucia, okazała lekkie zniecierpliwienie.
— To bardzo miły człowiek! — odezwała się sędzina.
— Tak, w Zaborzu może i bardzo miły — mruknął Stanisław — ale potrzeba go widzieć na jarmarku, albo u Szymka gdy z innymi sobie podobnymi hula... oj! tam to zupełnie co innego!
— Nie wiem, czemu ty go Stanisławie nie lubisz?
— Pozwolisz mi pani powiedzieć sobie żywą prawdę, jak to dawniej bywało, aniołowi memu nieboszczykowi mawiałem?
— I owszem kochany Stanisławie; wiesz, że mi to od ciebie miłe.
— Powiem pani, że to jest truteń i po wszystkiem — żywo zawołał sługa — przebiera się on różnie, komedje gra, ale w gruncie nic dobrego.
— Zmiłuj się, coś bo go za nadto potępiasz!
— Zapewne, że może za szparko go sądzę, ale ile razy tu przyjeżdża, po mnie ciarki chodzą — to nie darmo! I on tu nie bez myśli zagląda, a z Boikowskimi zbytecznie serdeczna przyjaźń...
Szybko to powiedziawszy, Stanisław starł stół przed panią i w chwili gdy gość wchodził, usunął się na bok, okiem go tylko mierząc surowem. Justysia szybko wysunęła się do drugiego pokoju.
Przybyły, któregośmy już widzieli w Zapadni, tak był teraz innym, że ledwie go poznać było można; rzucił wszystkie godła bałagulstwa, wdział suknię odmienną, a z nią zdaje się wyraz, charakter i mowę. Ubrany był wykwintnie, starannie, z pewną nawet pretensją, wyświeżony, uśmiechnięty, i jak wprzód rubasznym, tak tu grzecznym i nadskakującym wydać się usiłował. Twarz jego miała powłokę spokojną, beznamiętną, dobroduszną prawie. Zmiana ta dowodziła wprawdzie wielkiej siły nad sobą, ale znawcę ludzi byłaby przeraziła. Ten człowiek, co się tak zmienił dwa razy, nie byłże w głębi innym jeszcze, i jakim był?
Porównanie go z Bolesławem całe było na korzyść ostatniego: w tym biło serce, tu panowała głowa, a oczów błyski zdradzały gwałtowną namiętność. Nie ma niebezpieczniejszej pary nad zimną głowę z gorącemi spojoną żądzami — kiedy w nich serce nie bije.
Pan Alfred Kalanka z nadzwyczajną pieszczotliwą troskliwością, na palcach przystąpił do pani Żackiej, usiłując jak najmniej zrobić sobą szmeru, przesunąć się jak najciszej i zająć jak najmniej miejsca.
Przysiadł się przy niej od powitania, poprawił jej usunięty stołeczek pod nogi i wesołą, łatwą rozmowę nieustannie przerywał, dopytując o jej zdrowie, wynosząc anielską starej cierpliwość — jedyną może cnotę jakiej poczciwej kobiecie brakło. Widać było, że ta strategja pospolita trafiła jednak do celu, bo pani Żacka bardzo dobrze przyjęła gościa i była z nim zupełnie swobodną. On ją też bawił, a obojętność córki dla niego, może w nieodgadnionem sercu matki, zanim także przemawiała. Wszystkie matki są trochę zazdrosne: zdaje im się, że miłość ku obcemu odejmie coś od winnego im przywiązania.
Alfred równie swobodny i wesół, choć się parę razy obejrzał oczyma szukając Justysi, która nie przybywała, utrzymywał ciągle rozmowę, nie dając poznać po sobie czy to na nim jakie robiło wrażenie. Widać było jak usilnie pragnął zabawić gospodynię: prawił jej nowinki z sąsiedztwa, pobudzał do śmiechu, i nie oszczędzał łatek nikomu z bliższych znajomych.
— Nowin masa — mówił szybko — nie wiem tylko czy je wypowiedzieć potrafię i uporządkować jak należy. Pocznę od mojego stryja, jako od najbliżej mi nieznajomego.
— Jak to? nieznajomego?
— Nie inaczej, najmniej znamy zawsze najbliższych... to aksiomat.
— Ale czy się o stryju mówić panu godzi?
— Kto ma szczęście takiego jak ja stryja posiadać, jakże nie ma o nim choć mówić? bo innego użytku z tego Bożego daru trudno uczynić.
— Jakiś pan złośliwy!
— Ja! pani! Przecież choć pośmiać mi się z niego, pośmiać! zwłaszcza, że nie podobna aby się z takiego oryginała obcy i swoi nie śmieli.
— Cóż więc stryj pański?
— Stryj mój zawsze jak najmocniej zajęty powiększaniem fortuny; świeżo wynalazł wyśmienity i oszczędny bardzo sposób karmienia wieprzów; ale o nim ze szczegółami powiedzieć trudno. Majątek jego co rok o sto tysięcy się powiększa.
— Tego mu pan zapewne nie masz za złe?
— O! bynajmniej, choć prawdę powiedziawszy, będzie to fortuna tego rodzaju, że nie wiem, czy się w rękach spadkobiercy utrzyma — głos powszechny zapowiada jej rozprószenie.
— Ależ stryj pański nikogo nie skrzywdził?
— Szeroko-by o tem mówić — ale najwięcej siebie; chyba go już za nic nie liczyć?
— Z sobą miał prawo postąpić jak mu się podobało.
— Nie wiem, to kwestja. Sąsiedzi utrzymują, że od niejakiego czasu nie je już jak raz na dzień, przekonawszy się że to jest do utrzymania życia zupełnie dostatecznem, że więcej ruchem i powietrzem niż pokarmem żyć powinien człowiek.
— Biedny skąpiec!
— Druga nowina, że pani marszałkowa pokłóciła się z mężem.
— Co pan mówisz?
— Tak jest istotnie, — jedni utrzymują że wina jego, drudzy że jej wina, a ja że obojga.
— Pogodzą się znowu.
— Teraz wątpię, bo jak wiadomo, tylko do trzech razy sztuka.
Nie wiem jak długo byłyby te plotki trwały, gdyby nareszcie Justysia nie weszła. Zerwał się na jej przyjęcie pan Alfred, obsypał ją mnóstwem francuskich zwietrzałych grzecznostek, którym śmieszek właściwy mu towarzyszył, i zaraz przysiadł przy niej usiłując zabawić.
Ale Justysia była poważna, milcząca, zimna jak marmur, nie dawała się ani wprowadzić w rozmowę, ani rozśmieszyć, ani zająć, pomimo wysileń Alfreda, który nareszcie obrócił się znowu do matki. Stanisław przesuwał się niekiedy przez pokój, z ukosa spoglądając na przybyłego i ruszając nieznacznie ramionami. Trwało to do wieczora, a o zmierzchu pan Kalanka odjechał.
Matka z pomocą Justysi zawlekła się znużona do łóżka, i tu cicha jeszcze między niemi zawiązała się rozmowa o panu Alfredzie. Pani Żacka gorąco utrzymywała jego stronę, milczała córka, rozeszły się obie zachmurzone.
Stanisław tymczasem mrucząc pacierz uprzątnął w kredensie. Na wyjezdnem, pan Alfred uznał był za potrzebne wsunąć mu kilkanaście złotych w rękę, które starzec z oburzeniem odrzucił. Napróżno gość usiłował go skłonić do przyjęcia, stary sługa na prawdę się pogniewał.
— Truteń — mówił do siebie — myśli mnie przekupić! Ktoś mu powiedział, że stary Stanisław we dworze trochę znaczy, że go czasem pani posłucha — i chce sobie ująć Stanisława! Niedoczekanie twoje! Bądź poczciwy, to się obejdziesz bez brzęczącej rekomendacji. Jaki mi pan! — I wzdychał.
— Bieda z tą poczciwą panią naszą — mówił dalej w sobie — osobliwszą ma słabość do złych ludzi. Pana Bolesława to nie lubi, a tego drągala przyjmuje najlepiej — jabym go jednej godziny za drzwi wyrzucił! I jemu to właśnie starać się o kogo — o moją Justysię! A wara! a do Fruni, kiedy chcesz basałyku... to samo dobre dla ciebie. Ale jak tu powiedzieć co się wie? Nie uwierzyłaby biedaczka! o nie uwierzyłaby pewnie, bo nie ma pojęcia jakich to ludzi ziemia nosi. O! o! widziało się ich po świecie sporo, tak że teraz ledwie nie wejrzeniem poznam, co pod piękną często siedzi skorupką. Truteń! myślał mnie przekupić, mnie starego ująć pieniądzmi! o! to mu ciężko darować! Ha! niechby zresztą szedł sobie gdzie pieprz rośnie i koło panienki mi się nie uwijał, darowałbym mu i tę krzywdę. Bo że na to nie pozwolę to nie. — Gdyby mi przyszło nieboszczyka anioła mego z grobu do jejmości sprowadzić.
Powoli jednak, powoli, ja poczciwą moją panię przekonam! Serce złote, ale tak się da ująć lada komu przez tę dobroć swoją!
Mrok padał, noc się zbliżała, Stanisław wyszedł zamyślony do ogrodu i zmierzył ku budzie słomianej, w której powinien się był Jan znajdować.
— Jesteś Janie? zapytał schylając się ku jej otworowi.
— Czy to na wódkę? — ocucając się odparł żywo pijak.
— Jeszcze ci w głowie ta wódka?
— Gdzież tam! gdzie tam, — to tylko względem żołądka, bo się boję żeby od tego nagłego wstrzymania nie było jakiego nieszczęścia — ot cała rzecz, słowo honoru.
— Obchodziłżeś sad?
— A jakże.
— Nie ma szkody?
— A jakaż teraz być może?
— A od folwarku w grzędach?
— Byłem i od folwarku, właśnie wtedy gdy tam gość ten co był we dworze, do Boikowskich zajeżdżał.
— Jak to? był u nich?
— I jest jeszcze podobno, więcej godziny.
— Alboż ekonom w domu? wszak miał jechać do miasteczka?
— I pojechał, ale ekonomowa u siebie — rzekł Jan i odchrząknął wyraziście.
Stanisław głową pokręcił.
— Pójdźno zajrzyj — rzekł — czy jeszcze tam stoi jego bryczka?
— A potem mi dacie kieliszek mój wieczorny? bo bardzo jakoś od wilgoci tej kręci w żołądku.
— Dam, dam ci kieliszek, który ci się słusznie według umowy należy.
— Idę, panie Stanisławie, ale darujcie mi, tylko słowo. Czy u was nie ma we dworze teraz większych kieliszków? to naparstki, z przeproszeniem. Jakiem był jeszcze kredencerzem, pamiętam jedne z gwiazdeczkami — ot to były! — szlacheckie! co się zowie; teraźniejsze szkło djabła warte!
Westchnął stary sługa.
— Janie, dość o tej wódce — rzekł surowo.
— Wszakże już idę — przerwał opojus — idę i natychmiast powracam. Co prawda to prawda, te z gwiazdeczkami były co się zowie kielichy i wódkę w nich dawano... Słowo onoru!
Zwinął się w istocie prędzej Jan, niżeli się można było po jego kuli i nodze spodziewać; powrócił z doniesieniem, że bryczka stała jeszcze przed folwarkiem. Zamyślił się Stanisław i poszepnął z cicha.
— Dobrze i to wiedzieć.
Żebrak poszedł za nim do oficyn na obiecany kieliszek; a my zajrzemy co się dzieje z panem Alfredem goszczącym na folwarku.
W ciemnym sypialnym pokoiku, pani Boikowska i on siedzieli przy sobie na maleńkiej kanapce, ochrzczonej imieniem kozetki, paląc z kolei z jednego cybucha i rozmawiając po cichu.
— Moja Tereniu — mówił pan Alfred — co raz przyrzekłem to dotrzymam święcie. Pomagajcie mi tutaj, a Otręby na lat trzy wasze będą, i w Zaborzu także panować sobie możecie.
— Patrzcie! toś się tak zakochał w tej ślamazarnej dziecinie.
— A! dajże mi pokój!
— No! to ci się Zaborza zachciało!
— Widzisz, kochana Tereniu, Zaborze ładna wioska i przyległa do majątków, które po moim stryju odziedziczę. Co się tyczy panienki, coś to bardzo rozlazłego; zdaje się, że czasem jej coś z oczów błyśnie, ale zaraz zagasa.
— Kto to wie — śmiejąc się i odbierając cybuch odezwała się filuternie pani ekonomowa — może tam co i jest w tych oczach, ale nie dla pana Alfreda.
Porwał się z kanapki pan Kalanka, a Boikowska obrażona tą oznaką uczucia, odepchnęła go silnie.
— Co ci jest? spytał młody człowiek.
— Patrz, jeszcze pyta! a czegoż cię to tak obchodzi!
— Któż ci mówił, że mnie to obchodzi!
— Alboż tego nie widzę?
— Prawdziwie, jesteś zazdrosna do śmieszności.
— O! bo ty mnie oszukujesz! Ty się kochasz w tym dzieciaku!
— Proszę cię! co za myśl!
— Ja to czuję.
— To się mylisz.
— Ja się nigdy nie mylę.
— Cóżeś przecie chciała mówić.
— A ha! ciekawyś paniczyku!
— Jakże nie mam być ciekawy, kiedyś mi przez pół coś powiedziała, a dokończyć nie chcesz.
— I nie dokończę.
— Tereniu! no! jak mnie kochasz!
— Ja ciebie nie kocham.
— Tak już!
— A tak!
— Ale proszęż cię, nic dziwnego żem ciekawy; wszak jeśli się mam żenić...
— No, to się ożeń, a ona cię będzie zwodzić.
Pan Alfred mocno się jakoś zastanowił, pobladł trochę, zaciął zęby.
— Kocha mnie czy nie kocha, odparł sucho się śmiejąc, o to mniejsza, ale zwodzić mnie nie będzie.
— O! będzie!
— Nie dręcz-że mnie, proszę cię.
— No, siadaj waćpan, co mnie to ma obchodzić; powiem ci wszystko. Wiedz wcześnie, że serduszka panny już w domu nie ma. Frunia, która koło niej jest ciągle, a to wielka moja przyjaciółka i sprzymierzeniec, powiada i przysięga, że się kochają, z panem... No zgaduj!
— Jakże chcesz żebym ci odgadł, u was nikt przecie nie bywa.
— Przepraszam, bywa ktoś i był nie dalej jak dziś.
— A! dziś był Bolesław Wilczek! poeta! a! poeta! — Rozśmiał się szydersko pan Alfred. — To dla mnie wcale nie jest niebezpieczny człowiek. Będzie się sobie kochał platonicznie.
— Co to jest platonicznie? — z udaną niewiadomością spytała figlarnie Teresa.
— To tak, moje serce, jakeśmy my się kochali przez pierwszy tydzień.
Teresa dała mu klapsa po ręku.
— Doprawdy, nie boisz się Bolesława? — spytała.
— Zlituj się! to biedne chłopię, w głowie Bóg wie co: poczciwy jak Bernardyn, niezręczny jak kulawy koń, a ciemięga jak stary profesor... niech się sobie kocha...
— Ale jeśli ona go kochać będzie?
— Ha! z biedy i na to do czasu pozwalam, bo wcale się go nie boję. Jak się ja tylko ożenię, bywać przestanie, bo to człowiek tego rodzaju co mają zasady.
— Myślisz?
— Jestem tego pewny, kocha się póki myśli że się ożenić może; gdy mu ją z przed nosa schwycę, rozpłacze się i utrapi, wzywając gwiazd i księżyca na świadectwo swych cierpień. O to chodzi czy ją przed nim pochwycić potrafię — matkę mam dosyć za sobą.
— Podziękuj za to nam — przerwała pani Boikowska; — wszystko to zrobił mój mąż, ona go słucha jak wyroczni. Słaba głowa, bez żadnej energji, bez własnego zdania, jak chcąc kierować nią można. Jeden Stanisław tylko szkodzić ci tu może; Frunię masz za sobą, ale potrzeba, żebyś jej zrobił jaką grzeczność.
— Jaką grzeczność? — spytał Alfred — na wszystkie a wszystkie gotów jestem, chociażby przyszło...
Teresa dała mu znowu klapsa i zawołała:
— A cóż, to za łajdak z tego Alfreda!
Panicz się rozśmiał zwycięsko.
— Nie zawsze widzisz z temi grzecznościami udaje mi się; dziś pan Stanisław o mało że mnie nie wyłajał za grzeczność.
— Bo też wybrałeś się do niego z pieniądzmi nie radząc się mnie. Kto tak robi! To stary kutwa pieniężny, nie dba wcale o podarki i nie bierze ich. Jegoby nam się pozbyć potrzeba; mąż mój już pracuje nad tem i w ostatku dokaże, jestem pewna.
— Widzę, że mąż twój tutaj wszechmocny.
— Mąż mój — przerwała uśmiechając się ekonomowa — między nami mówiąc, on tylko to robi co ja mu każę — bezemnie i mojego kierunku trzech groszyby nie był wart.
— O tem wiem, moje kochanie; powróci on dziś do domu?
— Wątpię, wyprawiłam go do miasteczka, wiedząc, że masz być tu dzisiaj, i tyle mu tam dałam do roboty, że ciężko, by do wieczora podołał. Opóźniłam jeszcze umyślnie jego wyjazd.
— A wiedział, że tu mam być?
— Coś tak z lekka mu napomknęłam; widziałam że nie bardzo chciało mu się jechać, bo zawsze ma nas w podejrzeniu, ale ze mną nie przelewki, musiał!
Alfred się zadumał.
— Nie psujmyż sobie sprawy — rzekł — trzeba mi jechać.
— Mógłbyś śmiało zostać jeszcze.
— Powiedzą mu ludzie, że tu siedziałem tak długo.
— I cóż z tego?
— Będzie ci robił wymówki!
— On, mnie! nie śmie! Zakrzyczę go, zahałasuję; w najgorszym razie od czegoż płacz i mdłości! Jak się rozpłaczę a dobrze, w nogę mnie tylko pocałuje i koniec.
Alfred śmiał się wesoło i całując Teresę w czoło rzekł powolnie:
— O! o! co to za szatańska główka!
Teresie oczy zabłysły.
— Winnam ją tobie — odpowiedziała; — tyś mnie pierwszy nauczył świata, ludzi, życia, dałeś mi w rękę książki, rzuciłeś myśl we mnie... jestem uczennicą twoją. Dzięki tobie, wyniosłam się nad gmin i dumnam i szczęśliwa! Wprawdzie czuję, że nie jestem na stanowisku jakiem powinna zajmować; ale z moją twarzyczką i talentem mogę pójść wyżej, muszę i pójdę! powoli! powoli! polecę!
— Tylko nie odlatuj za daleko odemnie.
— O! nie bój-że się, nie bój! — z dziwnym ogniem a żywo odparła kobieta — jak szatan swej pastwy, nie puszczę ja ciebie! Wiesz, że kochać umiem.
— Tak, i zwodzić.
— Wymówki?
— Nie! proste tylko przypomnienie!
— Dajmy im pokój; przecież i zwodzić tyś mnie nauczył. Tak, umiem zwodzić, ale kocham dla tego.
— Przyznam ci się, że tego nie rozumiem.
— Nie potrzeba ci i nie podobna tego pojąć; tyś sobie mężczyzna.
— Macie więc osobny kodeks dla siebie?
— Może być, ale go wam nie dajemy czytać.
Rozmowa przeszła w szepty ciche, cichsze coraz i przerwana została na chwilę. — Długo tak jeszcze siedzieli we dwoje, gdy zegar wreszcie uderzył jedenastą i pan Alfred odjechać musiał.
Teresa pożegnała go w ganku cichem: Bądź zdrów! — i wróciła do siebie.
Gdy się to na folwarku dzieje, we dworze już cisza snu panuje; Stanisław obchodzi domostwo kończąc pacierze, gasną światła, a on powraca do swojej izdebki.
Zdziwiony postrzegł w progu przytulonego do ściany Jana.
— Co ty tu robisz?
— A na wódkęż? — rzekł dobrodusznie pijak.
— Co? znowu? — gromiąc ofuknął starzec.
— No! a drugi kieliszek?
— Albożeś go nie pił?
— To to był drugi? a! zapomniałem! przepraszam pana Stanisława, niech się pan nie gniewa; ja myślałem, że mi się co należy gratyfikacji za to żem chodził... A jeżeli nie, to ja sobie pójdę...
— Ej Janie! Janie! — rzekł Stanisław — widzę, że już z ciebie nic nie będzie; nie masz siły nad sobą, bo nie masz woli i postanowienia poprawy.
— A! panie Stanisławie, wy bo mnie nie wierzycie; świadczę się sumieniem, słowo honoru, a to u mnie największa rzecz, że radbym z duszy porzucił to gorzałczysko; tylko raptownie, strach mi żeby nie było nieszczęścia, a druga rzecz, że taki ten djablisko siedzi we mnie.
Stanisław wszedł do siebie i drzwi mu przed nosem zamknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.