<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział VII. Oświadczenie
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Oświadczenie.

Stanisław powitał przybywających gości uśmiechnioną twarzą, wychodząc naprzeciw nim na ganek, a pana Derewiańskiego, dawnego znajomego i przyjaciela nieboszczyka, czule w ramię pocałował. Wszystko co mu stare przypominało czasy, było dla niego relikwią.
— Jak się masz, jak się masz kochany Skibo! — zawołał gość — zawsze zdrów, czerstwy i młody.
— O! o! drogi panie! wolne żarty! gdzież zaś!
— A doprawdy, jak rydz mi wyglądasz, choć dziś się żenić.
— Chyba z Kostuchą, szanowny panie.
— A fe! mógłbyś i z Kostuchą, ale nie z tą paskudnicą, o której wspominasz. Co tam u was słychać? pani w domu? panienka?
— I są i nie ma — odparł Stanisław — korzystając z pięknego dnia, panna Justyna zawiozła matkę do pasieki, ale niedługo powrócić muszą, bo kochana pani moja zabawić nie może, jej i powietrze czasem szkodzi, bo ją upaja.
— Zawsze tak słabowita!
— Zawsze, kochany panie; wszystko jej Bóg dał, tylko zdrowia pożałował. Wielkie to nieszczęście dla tych co ją kochają, patrzeć jak stęka i boleje.
Derewiański z Bolkiem usiedli w ganku, a Stanisław nie odchodząc już, krzątał się przy nich w wybornym humorze. Coraz to spojrzał na Bolka i znowu na swata, jakby się chciał upewnić, że nie darmo przyjechali; nareszcie nie wytrzymał, zbliżył się do pana Derewiańskiego i szepnął:
— A co? pan z ręcznikiem?
— Gdybyś też zgadł, to co?
— Podziękowałbym panu Bogu, bo mi się tego dawno chce... ale czy tak? doprawdy?
— Może to być wszystko; powiedz-że mi ty co ich tu znasz na palcach, a nie pójdziemy my z kwitkiem?
Bolesław trochę się usunął, słysząc, że zaczynają szeptać po cichu.
— Za nic ręczyć nie mogę, — powolnie rzekł stary sługa — kocham pana Bolesława bardzo, jakoś mi aż nieboszczyka mego anioła zdaje się przypominać, a to wielka rzecz!... ale muszę wyznać wam wcześnie, że moja pani do niego nie ma serca. Pan Bolesław bardzo koło panienki chodzi, a tu potrzeba i starszym się przypodobać. Poczciwa, najlepsza i najdroższa pani moja, ale lubi, żeby o niej nie zapominali, boć tego warta; a biedaczka samotna, opuszczona. Zresztą nie wiem czemu pan Bolesław jej jakoś nie w smak.
— O! to źle, mój Stanisławie, a cóż będziemy robić?
— To nic, powoli tylko panie kochany, a posłuchajcie mnie. Coś mi się widzi, między nami, że panienka dla niego dobrze usposobiona, to już pierwsza wygrana; potem i nasza pani da się nakłonić, ale nie nacierajcie zbyt żywo, nie wymagajcie od niej stanowczego słowa, bo możecie sobie naprowadzić odmówienie; kontentujcie się odłożeniem, namysłem, byleby nie zrywać. Pan jak byłeś przyjacielem nieboszczyka anioła mego, i masz wagę u mojej pani; jeśliby mu odkryła powody, dla których może być przeciwna, potrafisz jakoś przełamać jej wstręt... jeśli jest wstręt.
— Alboż o tem nie wiesz?
— Mogę z panem szczerze mówić; nikogo tu nie zdradzam, a widzi mi się, że naszemu dziecku służę. Według mnie, pan Bolesław ze wszystkich tu najpożądańszy, ale go kochany panie ośmiewają ludzie, że nadto lubi książki; jak gdyby to lepiej było żeby karty, kieliszek, hulankę i szachrajkę lubił, jak inni. Toć w książce nigdy tyle złego być nie może, co w próżniactwie i rozpuście. A pani moja słysząc o tem, zakosztowawszy biedy, najwięcej widzę boi się dla córki niegospodarza.
— Niegospodarza! — wykrzyknął Derewiański z zapałem przyjaźni — a któż to u licha zmyślił, że on nie gospodarz! Niech-że mi w okolicy lepszego pokażą. U nich chyba gospodarz ten, co nieustannie ma na języku to czego nie zrobił i chwali się jak żyd krostą. On, nie gospodarz! któż mógł tak bezczelnie skłamać!
— Dużoby to o tem mówić, ale dość, że pani ma go zawsze za młodzieniaszka, co sobie nie da rady na świecie; pańskie słowo wiele tu pomódz może. Ale z panią powoli, nie nastawajcie, nie napadajcie jej; powtarzajcie tylko swoje a swoje.
— Bóg ci zapłać mój stary przyjacielu za dobrą radę; widzę, żeś ty się poznał na Bolku! Niech-że cię za to uściskam i w dodatku pocałuję.
Stanisław z uśmiechem wziął za rękę gościa i serdecznie przytulili się do siebie; poczem westchnął stary sługa.
— Oj panie, panie — rzekł — aż mi łzy do oczu podchodzą... gdzie to nasze dobre czasy, kiedy mój anioł żył. Stał tu kiedy dom tak głuchą pustką? było u nas kiedy tak smutno? Pamięta pan imieniny pańskie lub zapusty! albo na Najświętszą Pannę Anielską! Co gości, co wrzawy! co życzliwych! A teraz... głucho, cicho jak w klasztorze, wszyscy o nas pozapominali. Bieda panie!
— Zachciałeś stary; ludzie mają krótką pamięć i ciasne serca, to rzecz wiadoma...
— Oj prawda, prawda. Żebyście też wiedzieli, jak moja pani to czuje, jak jej życie ciężkie! A jeszcze w dodatku... ale to domowe sprawy.
— No? cóż tam takiego?
— E! nic! nic! obojętne to fraszki, i mówić się już o tem nie godzi. Pozwólcie mi odejść, bo i pani może nadjechać wkrótce, a u mnie w kredensie nieporządek.
To mówiąc, szybko usunął się stary, żwawiej pospieszając w sieniach, a do kredensu biegiem już niemal dopadł. Czy przeczuwał, czy usłyszał, ale nim pan Derewiański miał czas rozmówić się z Bolesławem, stary koczyk pani Żackiej zatoczył się przed ganek.
— Komenderówka taka, — szepnął Derewiański na prędce, widząc gospodynię nadjeżdżającą. — Waćpan przy pannie, ja przy matce; wprzódy nim co będzie, trochę ją spenetruję.
Ledwie miał czas tych słów domówić, gdy wdowa wysiadła, a ujrzawszy Bolka z panem Derewiańskim, mocno się zmięszała i zarumieniła; Justysia spojrzała także, przywitała ich, i widać było jak jej ręce drżały, gdy zdejmowała kapelusz.
Goście wprowadzili tylko gospodynię do domu, i dając jej czas do spoczynku, ubrania, rozporządzenia, wyszli zaraz do ogrodu. Przechadzka ich trwała dobre pół godziny... Bolesław był zamyślony i smutny; wszelką odwagę odjęło mu zimne, więcej może niż zimne powitanie; Derewiański jak mógł i umiał żartował, i serjo go pocieszał. Nareszcie zbliżyli się do domu i weszli do niego. Pani Żacka już siedziała na swej kanapie i dosyć uprzejmym uśmiechem przyjęła wchodzących... Justysi nie było jeszcze. Razem oba zbliżyli się, spiesząc zapytać o zdrowie i rozpoczęli tkankę rozmowy, jak zwykle, od obojętnych i oklepanych rzeczy. Derewiański sadził się na wesołość, chcąc nią dobrze przygotować panie domu; z nienacka wrzucił parę razy pochwałę gospodarstwa Bolesława, na którą grzecznie choć niedowierzającym uśmiechem odpowiedziano; potem wpadł na opowiadania o dawnych czasach.
Justysia nie wychodziła długo, a Bolesław, który do najmniejszego jej kroku wielkie przywiązywał znaczenie, zbladł, zmięszał się i widocznie cierpieć począł.
Upłynęła godzina, jej nie było jeszcze; nareszcie zbliżyła się pora objadowa i dziewczę wsunęło się po cichu, jak cień, blade, smętne mimo uśmiechu, widocznie zmieszane i przelękłe. Matka w progu zmierzyła ją okiem niespokojnem, przerywając co chwila rozmowę, a odgadnawszy stan dziecka, spuściła głowę zakłopotana. Derewiański pospieszył powitać Justysię z zalotnością XVIII-go wieku, zowiąc ją na przemiany bóstwem wiosny i królową Polesia, a po wynurzeniu swego zachwycenia powrócił do matki, zostawując Bolesławowi porę zbliżenia się z kolei do swojej bogdanki. Ale Bolesław tak był strapiony długiem jej nieukazywaniem się, tak stracił wszelką nadzieję i przeczuwał odprawę, tak zwątpił o sercu Justysi, że pochmurzony, nie wiedział co zrobić z sobą i nieśmiało podniósłszy oczy na nią, spuścił je ku ziemi.
Wszyscy zresztą równie byli skłopotani, i jedna tylko Justysia spostrzegła zmianę w Bolesławie, zwykle ożywionym i wesołym. Derewiański probując załatać ten zły humor, sadził się na dowcip, ale i jemu szło jak z kamienia; odzywał się nie do rzeczy, plątał, poprawiał i brnął w pocie czoła, starając się wywiązać z przyjętych obowiązków swata. Coraz to z pod oka spojrzał na Bolesława, radby go był popchnąć ku Justysi; ten siedział milczący, nieruchomy, sparaliżowany jak wkuty. Justysia przechadzała się trochę po pokoju, usiadła na chwilę, zajęła się robotą i wstała niby szukając czegoś; był to doskonały powód zbliżenia się jej w pomoc... Bolesław, popchnięty wejrzeniem i ruszeniem ramion przyjaciela, wstał nareszcie.
Zbliżyli się do siebie, nie ze swobodą dawniejszą, nie z wesołością dni powszednich, ale jakby z obawą i przeczuciem mającego ich dotknąć smutku.
— Pozwoli pani, bym jej dopomógł?
— Dziękuję panu... bardzo panu dziękuję... sama nie wiem, czegoś brakującego mi do roboty szukałam.
— Justysiu — zawołała matka — widzę, że ci zaszkodziło słońce; głowa cię boli, położyłabyś się może?
— O nie mamo — stanowczo odpowiedziała sił nabierając córka — nic mi nie jest... szukam roboty...
— Połowę życia tracimy na szukaniu, — przerwał Derewiański — to rzecz niezawodna; drugą połowę na gubieniu. — To mówiąc obrócił się do matki, przysiadł do niej i ciszej począł rozmowę.
Serce zabiło Bolesławowi i Justysi, która wejrzeniem jednem odgadła wszystko; pani Żacka była w płomieniach.
Bolek tymczasem znalazłszy początek do rozmowy, odzyskawszy trochę śmiałości, nie opuszczał Justysi, która unikała oczów matki, wiedząc, że ją odwołują od niego.
Dwie te ciche rozmowy, w dwóch końcach pokoju wiedzione, dziwny tok przybrać musiały... każdy z przytomnych mówił, zapytywał, odpowiadał roztargniony, i usiłował jeszcze choć słowo podchwycić od drugiej pary. Matka pragnęła dojść, co mówił Bolek z jej córką, Derewiański nastawiał ucho na dochodzący go szept Justysi, a Bolek i ona, zarówno pragnęli złapać co mówił sąsiad i co odpowiadała matka. Każdy rozerwany tak, męczył się i niepokoił sobą i drugimi.
Słuchajmy pierwszej rozmowy:
— Szanowna pani sędzino i dobrodziejko — odezwał się swat całując wdowę w rękę z uśmiechem wypracowanym — nie myślcie, żebym ja tu bez interesu naprzykrzał się w Zaborzu...
— Zawsze mi bardzo miło widzieć kochanego sąsiada.
— Ale dziś może, chce pani mówić, nie najbardziej?
— Czemu?
— Boś już pani odgadła z czem przyjechałem, spojrzawszy z kim jadę; nieprawdaż?
— O, doprawdy nie.
— Być nie może! być nie może! Ale mnie to bynajmniej nie zraża, że sędzina dobrodziejka zrozumieć mnie nie chce; będę chociażby sylabizował to, co jej mam powiedzieć.
— Wierz mi pan, że istotnie nie udaję, ale się nie domyślam.
— Daruj mi, szanowna i droga pani, nie moja to wina, ale zapewne najpoczciwszej w świecie i ukochanej mojej Domicelki, z której miarę biorąc, zawsze posądzam kobiety o udawanie...
— Co też pan pleciesz na tę swoją żonę!
— Najzacniejsza kobiecina, święta z kościami, ale z kościami kobieta!
— No i cóż z tego?
— Więc często, gdy nie chce słyszeć, głuchnie nagle, gdy nie chce widzieć, ślepnie.
— Ale ja, doprawdy...
— To wina Domicelki... Otoż, pani dobrodziejko, do rzeczy wracamy: pani się nie domyśla, że ja tu po prostu w swaty?
Sędzina spojrzała obłąkanym wzrokiem, usta się jej zatrzęsły, nie rzekła słowa.
— Tak to panią dziwi! Nic przecie nadzwyczajnego. Ze spokojniejszem sumieniem nie szedłbym do niej za własnym synem przemówić, bo ten za kim się wstawiam, poczciwy, zdolny i najpiękniejszych nadziei chłopiec. Nie wątpię, że i pani go ocenić potrafiłaś. Mówię o przytomnym tu Bolesławie Wilczku.
Zrazu sędzinie trudno było i słowa wymówić, tak się mocno zmięszała; ale przyszedłszy powoli do siebie odparła cicho:
— Bardzo mu jestem wdzięczna, prawdziwie umiem to uczuć... ale... ale...
— Niech mi pani daruje otwartość moją, nie przyjechałem tu dobijać się zaraz o słowo, o przyrzeczenie... wiem, że to rzecz wielkiej wagi. Przybyłem tylko polecić go pani i niejako zaręczyć za niego, choć zdaje mi się, nie potrzebuje zaręczeń, kto go zna.
Sędzina się tem trochę ośmieliła.
— Szanowny panie Derewiański — szepnęła. — Znasz-że go tak dobrze z bliska?
— Jak własne dziecko.
— Nie przeczę, że to jest piękna dusza, charakter miły, ale...
— Otwarcie, proszę pani, otwarcie...
— Pozwalasz?
— Najmocniej proszę... jak najszczerzej, po przyjacielsku.
— Zważ więc, kochany Derewiański, zważ moje położenie matki, zważ potrzeby i powiedz czy mogę pomyśleć nawet o takim wyborze dla Justysi? Chłopiec młody, niedoświadczony, niegospodarz, poeta!... Znasz nasze interesa, potrzebę opieki, moje zdrowie; ja muszę szukać człowieka, któryby był czynny, wytrawny i zapewnił jej i mnie spokojność.
— Wiem doskonale czego pani potrzeba, i dlatego nie zawstydzę się z Bolesławem. Pani go widzę zna mało i sądzi powierzchownie; to człowiek gruntowny choć młody. Dla pani potrzeba właśnie zięcia z charakterem i sercem, któryby ją otoczył troskliwością, delikatnością, staraniem. Dał on dowody w obejściu z matką, jak umie czuć i spełniać obowiązki. Pani ktoś nieprzyjazny zapewne odmalował go marzycielem, poetą; takim on nie jest. Lubi książki, nie przeczę, ale dla nich nie opuszcza pracy jaką mu Bóg wyznaczył.
— Zdaje mi się, że sam się trochę mylisz, kochany sąsiedzie; zbyt cię oczarował.
— Nic a nic, jestem owszem surowym sędzią... Kluki sąsiadują z Międzyługami, łany nasze stykają się z sobą; wzorowe, powiadam pani, gospodarstwo.
Wdowa z uśmiechem niedowierzania potrząsnęła głową.
— Słowo uczciwe daję pani; jak moją Domicelkę kocham, że nic nie przesadzam.
— Muszę wierzyć choć mi trudno. Nie wiem dla czego obawiam się ludzi co lubią książki; są zwykle mili, wymowni, ale im życie nie idzie, bo na nic nie patrzą.
— Czy to ma być reguła bez wyjątku?
— Dotąd przynajmniej tak bywało.
Derewiański ruszył ramionami. — Co tu począć? — pomyślał w duchu; — uparta jak Domicelka! Zacznę z innej beczki.
— Nie bogaty to prawda, nie wielkiego imienia, ale serce, ochota do pracy... nagrodzą to sowicie. Zresztą gdyby się pannie Justynie podobał?
— To dziecię, to dziecię!... — żywo przerwała pani Żacka — nie mógł się jej ani podobać, ani niepodobać... ona o tem nie myśli...
A teraz posłuchajmy drugiej rozmowy. Bolek stał nad krzesłem schylonej u roboty Justysi.
— Czy istotnie nie jesteś pani cierpiąca? — pytał z cicha — zdaje mi się, że widzę w niej zmianę.
— Trochem się zmęczyła przechadzką.
— A może i niespodziewanymi gośćmi nie w porę.
— My tak jesteśmy opuszczeni, tak zawsze sami, że żaden gość nie w porę dla nas być nie może.
— Więc byle gość?
— Nie łap mnie pan za słowa; nie potrafię doprawdy obronić mu się dzisiaj... jestem w jakiemś usposobieniu leniwem.
— A jam pragnął znaleść panią inaczej, jeśli kiedy to dzisiaj...
— Dzisiaj? — powtórzyła z cicha.
— Tak... Czy pani nic mi nie dopomożesz?
— Radabym owszem, żebyś sam mi do rozmowy dopomógł; sił do niej nie czuję w sobie, jestem tak zmęczona...
— Mam odejść?
— O! nie! nie! pan mnie nie rozumiesz!
— Pani także zrozumieć mnie nie chcesz.
— Nie mogę, nie powinnam...
Bolesław zamilkł strapiony.
— Więc pani wiesz już, że mnie zrozumieć nie wolno?... — zapytał po chwili.
Justysia spojrzała w okno, potem na niego, wymownie, tęskno, podała mu rękę w milczeniu, i wróciła do swojej roboty.
Przysłuchiwali się urywanej rozmowie pani Żackiej. Bolesław nie wiedział, jak swoje na nowo rozpocząć; przewidywał złe ciągle, czuł, że mu z tej chwili zbliżenia się do Justysi korzystać było potrzeba, drżał i poradzić sobie nie umiał.
— Daruj pani — rzekł nareszcie — że jej jestem tak nieznośnie natrętnym, ale któż wie, czy jutro będę mógł jeszcze odezwać się do niej; muszę korzystać z drogiej dla mnie godziny. Dziś rozwiąże się los mój tutaj, a jeżeli mi odmówią nawet nadziei, chciałbym po sobie tylko jedno słowo jej zostawić, jedno... na wieki... na wieki!!...
Justysia łzawe oczy szybko zwróciła ku niemu.
— Wierzę — odpowiedziała wzruszona — wierzę, bo wiem, że nie igrasz ze słowem jak inni, że u niego słowo jest świętym myśli i serca wyrazem. Wierzę... — wstrzymała się. — Miejmy nadzieję, — dodała cichutko schylając się nad krosienka... zawsze nadzieję do końca, nawet kiedy jej już mieć nie będzie wolno...
— O! dziękuję pani, i radbym rzucić się jej do nóg za to słówko orzeźwiające.
Mogę więc mówić z jej matką, a cokolwiek wypadnie...
— Przyjąć jak od matki, z pokorą, z poddaniem, i ufać Bogu, a sobie więcej niż dotąd, i w ostatku komuś jeszcze, ufać trochę...
Tu przerwać musimy i drugą rozmowę, bo obie w tej chwili wejście Stanisława, oznajmującego objad, rozprzęgło, a Derewiański musiał na potem odłożyć dowodzenia, do których w czasie stołu miał porę przygotować się i uzbroić.
Na objad przyszła panna Kunegunda, ale milcząca jak zawsze, nie przyłożyła się wcale do ożywienia przytomnych. Spytana kilka razy, odpowiadała lakonicznie i zamilkła. Stanisław, który dobrze widział, jak się nie kleiło gościom i pani, użył przywileju od dawna mu służącego, mięszania się do rozmowy, i wciąż prawie odzywał.
Ale i on nie był ochoczy, bo czytał w oczach panienki, matki i Derewiańskiego zakłopotanie, wróżące złe skutki dziewosłębów. Jednego Bolka z pogodniejszą twarzą, ze śmielszem wejrzeniem pojąć na ten raz nie umiał, nie domyślając się co mu tę siłę i pewność dawało; z ciekawością wlepiał w niego oczy; starzec tego wytłumaczyć sobie nie mógł.
Objad, nie przedłużany rozmową, skończył się bardzo prędko i na czarną kawę powrócili wszyscy do salonu, a wkrótce pani Żacka z Derewiańskim wyszła do drugiego pokoju, siadając tak, żeby z niego widziała Justysię i Bolka, którym za milczącego świadka dodała pannę Kunegundę z pończoszką.
Po chwili wypoczynku, Derewiański znowu powoli szturm przypuszczać zaczął.
— A zatem, kochana sędzino, — odezwał się — cóż mi na moje usilne i najuniżeńsze prośby odpowiedzieć raczysz?
— Prawdziwie — zbierając się na siłę odezwała wdowa — chciałabym z serca, tak zacnemu pośrednikowi nie odmawiać, a jednak muszę...
— Jakto? tak wręcz odmówić?
— Tak jest. Trudnoby mi się było z powodów wytłumaczyć: są obawy, są uczucia, z których człowiek sprawy sobie zdać nie potrafi, cóż dopiero drugim? I tu tak właśnie, nie umiem ci się wyspowiadać, co mnie do tego skłania, panie Derewiański: szanuję pana Bolesława, ale ile razy na myśl mi przyjdzie, że mógłby być zięciem moim, dreszcz po mnie przechodzi; uważam to za rodzaj przeczucia.
— Może to po prostu chimera — odparł żywo przyjaciel. — Daruj mi pani, ale tu znów Domicelka temu winna.
Pani Żacka musiała się roześmiać, prędko jednak powróciła do swojej powagi.
— Miałażbyś pani serce tak mi wbrew odpowiedzieć?
— Muszę, bo nie pojmuję, żebym to zdanie, jakie mam dziś, zmienić kiedy mogła.
— Zostaw-że nam pani nadziei choć na lekarstwo!
— Jakąż mogę dać panu? mnie się zdaje, że lepiej daleko nie łudzić się żadną, to leczy najskuteczniej.
— A jeśli córka pani?...
— Moja córka — spiesznie wrzuciła wdowa — moja córka podziela myśli i uczucia moje.
— Pani dobrodziejka jesteś tego pewna?
— Najzupełniej! — rumieniąc się skłamała matka.
— Więc przynajmniej nie masz pani powodu odmawiać panu Bolesławowi domu swego. Biednemu chłopcu zbyt to będzie ciężkiem i tak do zniesienia. Pojmowałbym, żebyś pani widząc jaką rodzącą się skłonność w córce, a nie chcąc jej rozdmuchiwać, zakazała mu bywać, ale kiedy tak jest...
Pani Żacka okropnie uczuła się złapaną; kłamstwo jedno wpędziło ją w sieć nierozplątaną.
— Ale na cóż — odparła broniąc się — na cóż ma się uwodzić, do czego bałamucić?
— O! nie rozraniaj-że mu pani serca nadaremnie — żywo przerwał Derewiański — co to szkodzi, że choć popatrzy na nią...
Wdowa tak w tej chwili była zmięszana, że zamilkła, a zręczny swat skorzystał z tego, pocałował ją w rękę i zagadał wesoło.
— Więc choć za to dziękuję, żeś mu pani ze wszystkiem głowy nie ucięła... Biedny chłopiec, przynajmniej będzie miał czas oswoić się ze swojem nieszczęściem i pokonać srogi ból, z daleka na bóstwo swych myśli spoglądając... Dziękuję pani, serdecznie dziękuję...
— Ale ja panu nic nie obiecywałam!
— Owszem pani, wiele, bardzo wiele, jak skoro mu pani choć bywać dozwalasz; i za to niech ci będą jak największe dzięki. Nie znam kobiety wyższej umysłem i wspanialszej nad panią...
Gdy tak Derewiański dziękował, choć nie było za co, pani Żacka chciała się koniecznie wycofać, a nie widziała sposobu. Postrzegł to sąsiad i bardzo zręcznie począł tak odprowadzać rozmowę od pierwszego jej przedmiotu, żeby jej już nie dać stoczyć się na niebezpieczną pochyłość. Wdowa dostała niezwykłych rumieńców, i z tego pragnienia powrotu do pierwszej treści, a niemożności zagadnienia go w rzeczy tak delikatnej, z pełności myśli różnych, które się w jej głowie krzyżowały, zupełnie zamilkła na chwilę, wodząc oczyma rozognionemi niepokojem po podłodze, po suficie, po ścianach.
Sąsiad tymczasem zacierał jak mógł ślady, któremiby nazad wrócić było można; nie chciał nagle uciąć, żeby to się nie zdało zbyt widocznem a bojaźliwem, i za przejście użył porównania Bolesława z otaczającą go młodzieżą.
— Powiem pani dobrodziejce — odezwał się żywo i pospiesznie — że mój Bolesław, mój ukochany Bolek, to istotnie perła młodzieży naszej, choć go pani tak surowo sądzisz... A! cóż na to poradzić, są niewytłumaczone wstręty; ale nie mniej jest to najznakomitszy w okolicy młodzian. Radbym, żeby mój syn był mu podobny, ale go moja Domicelka pieści, nie mogę temu zapobiedz, bo zaraz płacze, a ja znowu płaczu kobiecego gorzej ognia się lękam. Otoż, wracając do niego, perła, pani dobrodziejko, perła urjańska! Gdzież mi kto pokaże coś podobnego! wszystko to przy nim hałastra i błazny, jeśli mi się pani tak wyrazić pozwolisz. On jeden na człowieka się kieruje! Nie daleko szukając, ten dudek Alfredek, cóż to za truteń!
— Nie łaskawie się pan o nim wyrażasz! — z przyciskiem przerwała wreszcie pani Żacka — ale to bardzo przyzwoity młody człowiek.
— Przepraszam panią dobrodziejkę, ale to najnieprzyzwoitszy hultaj jakiego ziemia nosi.
— Panie Derewiański! — z wymówką przerwała wdowa.
— A jużciż choć tego bronić pani nie możesz?
— Dla czego?
— Boć to cały Boży świat wie, że nie ma łotra i szaławiły nad niego.
— Nie wiem jego życia, ale w salonie...
— A! ba! niech bo się pani nie spuszcza na to co w salonie... to właśnie źle, że w salonie tak śliczny, przyzwoity, gładki, grzeczny, pachnący, a za drzwiami kozak. Czuje, że wstydzićby się powinien za życie, które prowadzi, a nie chce się poprawić.
— Ale cóż to za życie prowadzi? — coraz żywiej spytała pani Żacka, zapominając o dwojgu młodych zostawionych w pierwszym pokoju. — Juściż nie kradnie, nie rozbija, nie...
— Wszystkiego tego jest po trochę, tylko inną formą: kradnie, bo ma długów tyle, że ich nie będzie w stanie popłacić, robi jeszcze nowe, i wie, że nie będzie miał ich czem oddać. Zabija, bo młodzież najniepoczciwej psuje.
— Na Boga! panie Derewiański, unosisz się; cóż on panu zrobił?
— Co mi zrobił? Nic a nic! owszem, byłem przyjacielem jego poczciwej matki i ojca, dobrze mu życzę, i właśnie dla tego w oczy i za oczy tak surowo go sądzę. Pani mówisz, że się uprzedzam; ja jeszcze pobłażający jestem.
— Ale to fałsz przecie, żeby tak źle miało być w interesach; mówiono mi nawet, że dobry gospodarz!
Na te słowa wymówione serjo, Derewiański tak dziwną zrobił minę, tak się zdumiał, a nareszcie tak homerycznym parsknął śmiechem, biorąc się przez ostro żność za boki, że wdowa spłonęła z gniewu i niecierpliwości.
— W Imię Ojca! któż to pani mówił! kto to pani mówił! Toż nie bez przyczyny, nie bez kozery tak panią oszukują. On gospodarz! on gospodarz!
I począł znowu latając po pokoju, zagarniając i rozrzucając swych włosów kupkę, tak się śmiać, jakby śmiech ten niepohamowany nigdy nie miał ustać. Wdowa zacięła usta trochę gniewna.
— On gospodarz! — powtórzył stając nareszcie. — Przecież jak żyw nie był na polu chyba z chartami; całe dnie gra w karty! Stracił co gdzie tylko miał.
— Ale pan zapomina, że stryj był główną przyczyną jego strat, — przerwała pani Żacka.
Na te słowa Derewiański śmiać się poprzestał, i nagle przechodząc do smutno-poważnego tonu, rzekł powolnie:
— Ktoś widzę acani dobrodziejce androny tu poplótł o nim; a że te zapewne nie bez celu, czuję się więc w obowiązku powiedzieć jej o nim zimną a gołą prawdę! nic nadto, nie mniej. Chciej-że mnie asani dobrodziejka wysłuchać.
— Ja mówię z głosu powszechnego, nikt mi nic o nim nie mówił; — szepnęła tłumacząc się gospodyni.
— Ależ głos powszechny wcale inaczej mówi; muszę się więc domyślać w tym głosie szczególnego i interesowanego może, — odpowiedział Derewiański — proszę o chwilę cierpliwości. Rzecz się ma tak: Pan Alfred jest chłopiec bystry i zdatny, to prawda.
— Widzisz pan.
— Proszę wysłuchać do końca; zdatny i bystry, to prawda, ale zepsuty, zły i chytry w najwyższym stopniu. Stracił zdrowie na rozpuście, pieniądze w karty, czas na hulance, a wstyd na drobnych brudnych awanturkach. Stryj, którego procesował, oddał mu majątek mimowoli może czystym: on sam go zatachlował. Dziś ma cztery razy tyle długu ile warte Otręby, i w sperandzie, że jeszcze straci co kiedykolwiek mieć może. U niego od dnia do nocy pijatyka, gra i najgorsze towarzystwo; gospodarstwo gorzej niż złe, bo żadne, nigdy nie doglądane; w worku dziura, w głowie zielono, w sercu pusto. Ot, cały pan Alfred! Ale co prawda to prawda; jak się ogoli, wysztafiruje, jak minkę ułoży, pazurki powciąga, i przed progiem zamaskuje się w niewiniątko, to go w salonie do rany przyłożyć. Miły, grzeczny, sprytny, nie głupi, uda kogo zechce, nawet porządnego... i uczciwego człowieka.
— Panie Derewiański! — przelękniona tym obrazem odezwała się Żacka — i to pan mówisz bez gniewu, bez uprzedzenia?
— Jest to taka prawda, jak szanuję pamięć jej zacnego męża, jak cenię jej przyjaźń dla mnie, i jak moją Domicelkę kocham, co wszystko kwestji nie ulega, zdaje mi się.
— Ale toby była poczwara!
— Bo i jest! — rzekł Derewiański. — Kto go chwali, albo bardzo głupi, albo zły bardzo. Zlituj się pani, to najniebezpieczniejszy człowiek!
Żacka z niecierpliwością ruszyła ramionami; Derewiański począł się przechadzać, poprawiając włosy; coś myślał. Nagle stanął wśród pokoju, podniósł brwi, usta nadął i rzekł jakby się opamiętywając:
— Ba! ba! ba! jestem w domu! rozumiem!
— Co to jest? — spytała wdowa.
— U pani podobno służy dawny jego ekonom, co to się ożenił z Terenią... z jego... z jego... (połknął wyraz) z tą fertyczną córunią Szwarca! Boikowski! on to zapewne wychwalić tak musiał dawnego swego pryncypała! Nie inaczej.
Zawstydziła się odgadniona i rumieniąc się pospiesznie odparła:
— Nie mówiłam z nim o tem nigdy!
— Jeśli tak, to już nie wiem, kto go tak mógł okłamać.
— Przecież go może nie wszyscy z tak złej strony widzą i sądzą tak surowo.
— Wszyscy uczciwi ludzie... Postawię pani do jej wyboru osób dwadzieścia, jeśli jedna powie inaczej... tom winien.
Derewiański wymówił to tak serjo i z głębokiem przekonaniem, że pani Żacka, strapiona widocznie, umilkła, uczula się zachwianą, przestraszoną. W tej chwili ujrzała razem przezedrzwi, że panna Kunegunda nad pończoszką drzemać zaczynała, a Justysia i Bolek zostali prawie bez świadka; ruszyła więc, przerywając dalszą rozmowę, do pierwszego pokoju.
Szelest przychodzących obudził pannę Kunegundę, która silnie odchrząknąwszy naprzód, poczęła nadzwyczaj szybko obracać w ręku druty, jak gdyby czas stracony na drzemce nagrodzić usiłowała.
Bystrem okiem zmierzyła matka córkę i Bolka: on stał za jej krosnami, oparty na poręczy próżnego krzesła, ona ze spuszczoną głową szyła zamyślona; oboje mieli twarze smutne ale spokojne. Sąsiad wyjrzał także ku nim i zdziwił się niepomału, widząc Bolka tak obojętnym.
— Dziękuj panu Bogu, — rzekł do siebie w duchu — żem ci twoją sprawę podreperował i wyłatał... Kawaler widzę już jakby po przyrzeczeniu, zdawszy na mnie wszystko, odpoczywa bezpieczny...
W tem i Stanisław wsunął się pod jakimś pozorem do bawialnego pokoju, dla obejrzenia co się też tam działo. Wielki znawca ludzi, i jak wszyscy słudzy, przywykły z oczu czytać stan duszy i to co go spowodowało, z pod brwi nawisłej nieznacznem wejrzeniem powiódł po wszystkich: spostrzegł niepokój i niecierpliwość swej pani, Derewiańskiego niemal wesołe zdziwienie, spokój Bolesława, Justysi pozorną obojętność, i wywnioskował, że rzeczy nie doszły do ostateczności. Kołysany tem, pozamykał drzwi, pościerał pył, szepnął pannie Kunegundzie, że na nią czekają w kawiarni, i spojrzawszy jeszcze baczniej na twarze, do swej izdebki przy kredensie powrócił.
Trzeba go tu widzieć było, jak wsparty na łokciu, zadumał się głęboko, i pójść z myślami jego na wędrówkę, by uwierzyć, że i jedna z nich nie uleciała nad nim; wszystkie gnały albo w przeszłość uświęconą życiem tego anioła, którego ciągle miał na ustach, albo po nad głowy jego dziedziców, co serce poczciwego sługi po nim objęli. Dumał Stanisław o wdowie, o dziewczęciu, o nieszczęsnych więzach w jakie go skuwała potrzebna w obejściu z panią Żacką ostrożność; dumał jak odepchnąć niebezpiecznych a przybliżyć pożądanych, i niepostrzeżony przynieść im spokój i szczęście, których pragnął zarówno dla matki i dla córki. Wśród rozmyślań jego, nadbiegł Maciek od kuchni, odrapany i brudny jak był, ale oblany potem rzęsistym w dodatku.
— A co? — spytał Stanisław — chodził Jan do karczmy?
— Nie, taki nie, śpi w budzie.
— Co to za furmanki szły drogą?
— Żyto powieźli od nas do miasteczka.
— Wiele było furmanek?
— Dziesięć.
— Liczyłeś?
— A jakże.
— Bo to widzisz — dodał Stanisław — pani mi się kazała dowiedzieć, a mnie samemu pójść ciężko. Nie wiesz gdzie jest Boikowski?
— Pojechał podobno do Juchima na Zapadnię.
— Dawno?
— Jeszcze z rana!
— Któż w polu przy siewaczach?
— Nie ma nikogo.
— Nikogo! prawda! nikogo! — pokręcił stary głową — no to pójdźże powiedz odemnie Janowi, niech z daleka, ponad ogrodu, nagląda na siewaczy; on to się zna i na gospodarstwie trochę.
— Dobrze panie!
— I pamiętaj Maćku, żebyś mi znowu przez to, że cię tam i owdzie posyłam, nie nauczył się niepotrzebnych nosić plotek. Ja stary, pani mnie to zaleca, a nie zdążam sam; za to cię nauczę cokolwiek, że mnie wyręczysz. Co do ciebie nie należy i czego ci nie polecono, o tem nie gadaj, a nie ucz się donosić. Rozumiesz mnie?
Stanisław pogłaskał go po głowie z uśmiechem.
— Idź-że i powiedz Janowi com ci polecił, z za płotu nie wielka mu rzecz spojrzeć na ludzi.
Po chwili szybko powrócił Maciek.
— A cóż to?
— Nic, tylko że Jan już powędrował.
— A to dokąd?
— Mnie się zdaje, że musiał pójść do Moszka, bo się coś mrucząc, zawrócił w tę stronę; ja go odwołałem... Czegoś klął i spluwał; długo mnie niechciał zrozumieć, tylko ciągle powtarzał swoje... Wciurnastki! Wciurnastki! i słowo honoru! ale jakiem mu oznajmił coście przykazali, zastanowił się, pomachał ręką i krzyknął do mnie: Idź-że powiedz panu Stanisławowi, niechaj sobie innego przyjmie sługę; ja tu za dwoma kieliszkami na dzień nie będę; wolę zdechnąć.
A to łotr niepoprawiony! — zawołał Stanisław i pobiegł do ogródka.
Tu już Jana nie było; ale drożyną zobaczył jeszcze zdala wlokącego się powoli do karczemki stojącej pod lasem. Stanisław krzyknął na niego od furtki:
— Wróć się!
Stanął.
— A co? — odparł ruszając ramionami z wyraźnie buntowniczą miną.
— Dokąd-że to?
— Dokąd! gdzie mi się podoba! No! choćby i do Moszka, to co?
— A jeśli tak, to zapewne wiesz, że już tu powracać nie powinieneś!
— U! wa! wielka mi rzecz twoje dwa kieliszki wódki, myślisz, że się na nie połakomię? Nie!... nie! Waćpan jesteś człowiek zdradliwy i nieszczery, panie Stanisławie; ja waćpana znać nie chcę! Nie powrócę! nie powrócę!
— Co ci się stało?
— A! co mi się stało! Jeszcze się pytacie? Ha! a godziło się to ze mną taki targ robić o mizerny kieliszeczek wódki, kiedy ogrodnik pije po trzy na dzień i to większych u panny Kunegundy; i słyszę, że jest takie prawo we dworze od samej pani dane, żeby koniecznie pili wszyscy po trzy.
Stanisław nieznacznie się uśmiechnął ruszając ramionami.
— Dają po trzy tym co pracują a nie upijają się — rzekł.
— A jaż nie pracuję i upijam się, czy co? Jeszcze piję! — Wzniósł ręce do góry jakby na taką potwarz skarżył się niebu.
— Cóż ty robisz?
— Nie pilnujęż sadu?
— Co w nim jest do pilnowania?
— Co jest to jest, ja sadu pilnuję... należy mi się trzy nie dwa kieliszki; waćpan chcesz na mnie biednym się bogacić! Fe! fe! wstydź się waćpan, ja jestem żebrak, a tegobym nie zrobił! Bądź waćpan zdrów.
To mówiąc dumnie odwrócił się Jan i poszedł.
— Hej Janie czekaj! — zawołał Stanisław. — Co ci za muchy w nos wlazły?
— Muchy! muchy! — powtórzył Jan — bądź waćpan zdrów, pójdę drwa rąbać do Moszka, to mi da trzy kieliszki.
— No, idź-że! — odezwał się sługa — ale pamiętaj nie powracaj, i na oczy ani się więcej nie pokazuj.
Jan postąpił jeszcze kilka kroków mrucząc, i stanął chwilę.
— Oj dola! dola! — rzekł — kiedy dola to dola! Pijak i pijak! Kto się wyrwie: pijak! dwa kieliszki, kiepskie dwa kieliszeczki! Panie Stanisławie, posłuchajno!
— A co jeszcze?
— Dajcie mi trzy jak ogrodnikowi.
— Nie dam.
— To już okrucieństwo! — krzyknął Jan. — A kiedy jest takie prawo we dworze od samej pani, że wszyscy po trzy piją?
— No, a ty masz odemnie prawo na dwa.
— A mówicie, żem pijak?
— Boś pijak!
— A oni to nie?
— Oni pracują i nie upijają się.
— No, kiedyż im nie pijakom dajecie po trzy, to mnie, kiedy już mam być nałogowym, i trzy nawet mało! To w oczy skacze! — gorąco z gestykulacją dramatyczną dodał Jan. — Inaczej może być nieszczęście, to oczywista!
Stanisław już był furtkę zamknął i odszedł, Jan sparł się na kiju, spoglądając to ku karczemce Moszka, to na dwór i ogród; poczem następujący monolog, w rodzaju Hamletowego, deklamował z wielkiem uczuciem:
— Iść... czy nie iść? Tu jeść dają, to prawda, ale wódki mało; tam głód może, ale wódka, choćby ją tylko wąchać przyszło, cały dzień... Moszkowa dobra kobieta, niech sobie co chcą mówią... Prawda, że obedrze do koszuli, ale wódki dla jakichś głupich przesądów nigdy nie odmówi. Serce dobre, głowa dobra, nieszczęście, że żydówka. Stanisław ogromnie zły i skąpy człowiek; nie chce wejść w moje położenie, że mi pragnienie pali wnętrzności; zimna istota! Słowo honoru... kamień! Wciurnastki! wciurnastki! co tu począć? może mnie nawet już nie przyjmie. Powiedziałem mu słowo prawdy... gorzkie... U Moszka siedź póki chcesz... i miła to pozycja tej karczemki; nieraz ktoś się nowy nawinie, a we dworze djable tęskno. Pójdę, niech ich tam djabli wezmą! Moszkowa da na kredyt: udam, że mam dwa złote; zawiążę guzik w węzełek i będę się szeptał z rozwiązywaniem, póki nie wypiję; dopiero jej poproszę o poczekanie... Wybiją! ale nie! żyd nie będzie śmiał mnie tknąć; zresztą przecież oddam!
To mówiąc, posunął się ku karczemce; Stanisław, który tej walce przypatrywał się z daleka, ruszył ramionami i poszedł do dworu z głową zwieszoną.
Tu już się miało ku odjazdowi, i pan Derewiański właśnie z głośnemi komplementami i uśmiechem pokrywającym zły humor, wychodził z bawialnego pokoju, wiodąc za sobą Bolesława równie smutnego, ale uspokojonego.
— A co? — zapytał po cichu Stanisław, podając płócienny płaszczyk panu Derewiańskiemu — a co tam?
— Niechaj to na później — odpowiedział sąsiad — od razu trudno.
— Aleście nie wzięli odprawy, broń Boże?
— O! ba! za kogoż mnie macie, żebym do tego dopuścił — rzekł uśmiechając się krzywo swat.
— A bardzo się pani opiera?
— Dosyć...
Stanisław ruszył ramionami i pobiegł do Bolesława.
— Paneczku — rzekł po cichu — nie traćcie nadziei, jakoś to będzie... jakoś to będzie! zobaczycie!
— Dziękuję ci, dobry panie Stanisławie.
— A przyjeżdżajcie często, często... choćby się pani trochę skrzywiła czasem; cóż robić!
Na tych słowach, zawołanie Stanisława do pokoju, przerwało przyjacielską jego radę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.