<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Izba więzienna, w któréj osadzono kniazia Konstantego, nie była wcale straszną, ale była smutną i opuszczoną, a zatęchłe jéj powietrze świadczyć się zdawało, że w niéj zdawna nikt nie przebywał. Stół, stołek, tapczan, podłogę, pokrywał kurz, który miał czas spokojnie grubą warstwą zalegnąć. Więzienie to i tém się odznaczało, że się do niego potrzeba było wprosić; klucznik nie miał najmniejszéj ochoty więźnia zatrzymać i byłby mu każdéj chwili swobodne wyjście zostawił. Tylko uporném żądaniem dostał się kniaź do niego i postanowił pozostać.
Tymczasem rodzina zabitego po naradzie zgodziła się na to, że procesu należy uniknąć, a Korjatowicza jakimkolwiek sposobem się pozbyć. Wybór środków, gdzie szło o sławę rodziny, nie zastanawiał wcale. Przypomniano sobie Padniewskiego, który jakoś do podniesienia sprawy pojedynkowéj ochoty już nie miał. Był to i rębacz i strzelec dobry, ale rozsądny, a właśnie na ten raz z jakichś znaków sobie wniósł, że spotkanie będzie nieszczęśliwe i nie widział konieczności narażania się bez przyczyny. Napróżno nasłano na niego kilku przyjaciół, Padniewski odparł, że nigdy pojedynku nie unikał, ale że tym razem ma przeczucie, iż w nim zginie. Zaczęto się śmiać z djabła... rozniesiono jego trwogę po salonach, smagano go szyderstwem.
Nie mogąc się oprzeć Padniewski wreszcie odparł, że przecie z uwięzionym bić się nie może i oskarżonym o morderstwo. Kilka dni przeciągnęły się narady i żywa krzątanina. Rodzina hrabiego stała przy swojém, iż kniazia się pozbyć potrzeba jakimbądź kosztem.
Tymczasem Konstanty przyszedłszy do pewnego porozumienia z niechętnym zrazu klucznikiem, rozsiadł się na dobre w swém dobrowolném zamknięciu i czekał.
Poczciwy Metlica odwiedzał go codzień, żywił, strzegł i choć sam chodził jak cień, straciwszy całą energję i ochotę do pracy, odzyskiwał nieco życia dla swego wychowańca. Stefuś także wykradł się z koszar, aby uścisnąć brata, którego znalazł dosyć spokojnym, zrezygnowanym, a nawet prawie wesołym. Po zamęcie, w który był wpadł mimowolnie Konstanty, spokój więzienia, cisza, samotność zdały mu się prawie miłemi.
Trzeciego czy czwartego dnia Siemionowicz, którego od pierwszego poznania w Saskim ogrodzie prawie już nie widywał książę, stawił się w więzieniu, jak zawsze wielce wyświeżony, wyelegantowany i słodziuchny.
Przyszedł jak powiadał z kondolencją szanownego kuzyna, a zdawało się raczéj, że był wysłany na zwiady, tak dziwnie starał się go wybadać. Konstanty z natury, temperamentu i nawyknienia był samą prostotą, nie umiał nic zmyślać, nie posądzał nikogo, brał za najlepszą monetę wszystkie kulfony, które mu podawano i płacił za nie czystém złotem poczciwego serca.
— Przyznać trzeba, — odezwał się Siemionowicz siadając na jedynym stołku, który wprzód starannie z pyłu oczyścił, ażeby mu fraka aksamitnego nie zwalał, — że kuzyn jesteś prawdziwie nieszczęśliwym. Co za fatalny wypadek!.. a jakie on ciągnie za sobą nieobrachowane następstwa...
— Zdaje mi się owszem, iż się one dadzą obrachować, — rzekł kniaź spokojnie, — sprawa wytoczyć się musi, powody mojego postępowania się wyjaśnią...
— A nieprzyjaciół liczba się powiększy jeszcze, — dodał Siemionowicz patrząc mu w oczy. — Jabym na miejscu kuzyna rzucił Warszawę na czas niejaki... zniknął; sprawaby się zapomniała, ludzie ostygli i wszystkoby się skończyło pocichu.
— A ja właśnie, kochany kuzynie, — rzekł Konstanty, — lękam się wszelkiego cichego, w milczeniu pogrzebanego końca. Nieprzyjaciele mieliby prawo mnie czernić i sprawiedliwości nie stałoby się zadosyć... ona powinna być głośną.
— Ale trudno walczyć z całym światem! — zdławionym głosem rzekł Siemionowicz, — wy go nie zwyciężycie.
— To być może, a niemniéj za prawdę walczyć, choćby się widziało swą przegranę, jest obowiązkiem.
Spojrzeli po sobie, jasno było, że się nigdy nie zrozumieją.
— Do wielu innych przykrości, jakieście ściągnęli na siebie, — dodał elegant, — dodać należy i tę, że na was starościna jest zażalona, prawie gniewna... Całkiem straciliście u niéj łaskę.
— Nigdy nie mógłem zrozumieć, czém zarobiłem na nią, — uśmiechając się rzekł Konstanty, — przyszła fantazyjnie i odeszła z kaprysu. Ubolewam, ale cóż robić!
— Tak, śliczna pani, — mówił cedząc Siemionowicz, — która dla was, jak wszyscy mówią, poszła do rozwodu...
— Dla mnie?
— Z waszéj przyczyny.
— Ale go oddawna pragnęła?
— To być może, — dodał gość, — a gdybyście byli umieli chodzić tylko... najłatwiéj się wam było z nią ożenić... Zdaje mi się, że tytuł książęcy się jéj uśmiechał.
— Ożenić! — rozśmiał się książę, — ja nie miałem najmniejszéj do tego ochoty.
Znowu spojrzeli na siebie i mocniéj jeszcze przekonać się musieli, że się nie zrozumieją.
— Prawdziwie, kochany kuzynie, jesteśmy jakby z dwóch różnych światów ludzie; pojęcia nasze tak się różnią.
— To prawda...
Rozstali się zimno, Siemionowicz pojechał z raportem i musiał donieść, iż kniaź był zatwardziałym grzesznikiem, którego nawrócić na wiarę wielkiego świata będzie niepodobieństwem.
Książki leżące na stole nie uszły nawet baczności tego dyplomaty, znalazł biblję i kilka tomów Russa... a biblja nie używała naówczas najlepszéj reputacji; powieści Voltaira znajdowano daleko zabawniejszemi.
Miało się już ku wieczorowi, gdy na cichym korytarzu więziennym szmer się dał słyszeć niezwyczajny; klucznik prowadził kogoś idącego poważnie krokami posuwistemi, powoli i rozmawiającego głośno z urzędową swobodą; drzwi się otwarły szeroko, a w nich postrzegł kniaź postać widzianą na reducie, staropolską, dobréj tuszy, z twarzą rumianą, okrągłą, spokojną i wesołą. Ogromną chustką ocierał sobie czoło kasztelan i sapiąc, ale z tą grzecznością dawną, która nigdy nie odstępowała ludzi dawnego wychowania, przybliżył się ku więźniowi.
— Chociaż miałem zaszczyt i przyjemność widzieć w. ks. mość na onéj reducie pamiętnéj, gdyż nam wszystkim dałeś nauczkę, muszę mu się zaprezentować... kasztelan... Proszę się nie dziwić, że mnie tu szczera dla w. ks. mości sympatja przywiodła, acz nieznajomego... W przykrych przejściach nie ma się do zbytku życzliwych... przybywam przez szacunek dla godnego imienia w. ks. mości i dla zacnych uczuć, jakie wyrażałeś (acz ostro)... spytać, czy mu użytecznym w czém radą, czynem, lub... lub na jakikolwiek sposób być nie potrafię.
Książę podał naprzód krzesło, którego kasztelan wielce potrzebował, począł dziękować ogólnikami i pocałował starca w ramię.
— Serdecznie panu kasztelanowi jestem wdzięczen, — rzekł, — szczególniéj za ten jawny dowód współczucia, który mi daje moralną podporę... Słyszę, że na mnie krzyk jest wielki...
— Krzyczą, wykrzyczą się i przekrzyczą, — ciągle ocierając pot i sapiąc odezwał się kasztelan, — aleć książę masz po sobie sumiennych ludzi... Hrabia, panie mu przebacz, był człek płochy, a że wielkiego rodu i imienia, to nie zmniejsza winy a raczéj ją zwiększa.
— Sprawa moja jest więc panu dobrodziejowi znaną i nie potrzebuję jéj wykładać, — rzekł książę. — Ująłem się za córką człowieka, który był i jest moim opiekunem... w chwili, gdym wszelkiéj opieki pozbawiony. Hrabia nie byłby zginął, gdyby się na mnie nie porwał, strzeliłem w obronie czci mojéj.
— Mości książę, — odparł kasztelan, — źle jest z nami, a wszystko złe pochodzi według mnie z tego, żeśmy się z wiary wyzuli, o religji zapomnieli, stary obyczaj odrzucili i żeśmy oddani próżniactwu. Nie robiąc nic, łacno źle robić. Czepia się człowieka z nudów fantazja różna... a długo się bawiąc zabawa na neronowskie wybryki wychodzi... Ale Bóg łaskaw i narodowi zginąć nie da.
Westchnął stary.
— Wojnaby nas tylko zbawić mogła, — dodał, — obudzając męztwo, ofiarność, wzbudzając współzawodnictwo; zgnuśnieliśmy pokojem i waśniami domowemi, szable tylko na sejmikach dobywając, między sercem a szablą straciliśmy związek, który je dawniéj łączył...
Westchnął stary.
— Ale ja tu — dodał — nie po to przyszedłem, ażebym gdérał, a raczéj bym mu usługi moje ofiarował.
— Panie kasztelanie, wdzięczen jestem, — rzekł Konstanty, — czekam sądu cierpliwie i w mojém położeniu wytrwam spokojnie.
— No, ale jeśli sobie asindziej m. książę pozwalasz w czém służyć kuchmistrzowi, nie odmawiajże współobywatelowi, który chce być użytecznym.
— I owszem, panie kasztelanie, jeźli to jest możliwém, będę go prosił, abyś wyjednał u tych, do których ta sprawa należy, aby nie odraczano sądu... Uczynicie mi łaskę wielką, a powaga wasza zaważy, jeźli się za mną wstawić zechcecie.
Kasztelan się uśmiechnął.
— Użyję wszelkich środków ku temu... ale Bóg raczy wiedzieć, czy mi się co zrobić uda...
Rozmowa była krótka, w tonie ciągle grzecznym i dosyć ceremonjalnym, nareszcie kasztelan widząc, że więcéj nic od niego nie przyjmie więzień, odszedł. Nie było najmniejszéj wątpliwości, iż dobre serce saméj kasztelanowój skłonić potrafiło męża do tego kroku, na który w téj chwili niktby się był nie ważył, tak famiIlja cała hrabiego pociągnęła za sobą opinję wielkiego świata.
Nie prędko po wyjściu kasztelana, chodząc po izdebce na podłodze rzucony znalazł więzień papier... który podniósł... kto go mógł tu rzucić, gdy oprócz klucznika, kasztelana i Siemionowicza nikogo tego dnia nie było. Konstanty zachodził w głowę...
Na wielkim arkuszu wypisane stały charakterem zamaszystym kancelaryjnym wyrazy następujące:
„Jeźli pochlebiasz sobie, że cię więzienie zasłoni od zemsty... mylisz się. Nikogo nie oszuka to dobrowolne zamknięcie... Wszyscy wiedzą, że sprawy nie będzie i że wieża jegomości za bezpieczny przytułek służy. Ale kto miał odwagę popełnić morderstwo, powinien téż mieć męztwo i swoje życie nastawić. Z więzienia dobrowolnego, które was śmiesznością okrywa, kiedyś przecież wyjść będziecie musieli, a wówczas my cię znajdziemy. Będziesz musiał krwią za krew zapłacić. Ty jesteś jeden; nas powinowatych, przyjaciół, familji i pokrewnych znajdzie się stu i więcéj — zginie jeden, dwóch, dziesięciu, ale i ty zginąć będziesz musiał. Nie bierzemy cię zdradą ani podstępem, mówimy ci broń się. Nie kryj się, wyłaź z nory... sprobuj się. Więzienie cię nie zasłoni, ucieczka cię nie obroni, znajdziemy cię na drugim końcu świata....“
Konstanty czytał jeszcze z brwiami namarszczonemi, gdy Metlica się wsunął. Od czasu porwania Julki olbrzym był milczący, ale coś w nim wrzało groźnego, niespokojnego, krył wewnątrz siebie uczucia i myśli. Napróżno kniaź chciał mu to pismo utaić, podając je za obojętne. Grzegórz czy się domyślał, czy wiedział już coś może, naglić począł, póki go nie odczytał.
— Czyż może być, zawołał kniaź, ażeby procesu nie było?
— Zwleką, to pewna, rzekł Grzegórz, instygator zajęty, na dworze wszyscy są za tém, aby sprawy nie dopuścić.
— Więc w istocie moje więzienie uchodzić może za kryjówkę ze strachu?
— Źli mogą je tak tłómaczyć, to pewna — rzekł Metlica; — ale choć groźby ich wyglądają bardzo przerażająco, ja sądzę, że... no! i my téż potrafimy się obronić. Nie będziesz książę sam, a w razie potrzeby, na ich stu...
Metlica obejrzał się i zatrzymał, krew mu się ściągnęła. — Ano, o tém potém... Długo — rzekł daléj stłumionym głosem — straszni byli ci panowie, trzymając się taborem: ale nareszcie i drudzy zaczęli się uczyć tego sekretu, że, do kupy się zbiwszy, coś zrobić można. Nie te to już czasy, gdy wolno było bezkarnie zabijać... i z biednych się naigrawać... Ludzie się uczą, powoli, ale uczą się...
Książę mało zważał na znaczenie tych wyrazów; tkwiło mu w myśli to jedno tylko, że za tchórza mógł być poczytany, kryjąc się w więzieniu; odczytywał pismo znalezione i bladł.
— Jeśli w istocie proces się odciągnie w nieskończoność; jeśli i kasztelana wstawienie się i nic nie przyspieszy go, trzeba wyjść; a zechcą się bić, trzeba się bić...
Wtém Metlica pokazał palcem Konstantemu zakończenie niedoczytane:
„Nie łudź się, parszywe (sic) książątko, że my cię rycersko na rękę wyzywać będziemy; na toś nie zasłużył. Zabiłeś bezbronnego, i my cię téż bezbronnym zamordujemy, aby się stała sprawiedliwość.“
Konstanty osłupiał.
— Możnaby pismo do sprawy i sądu oddać — rzekł Metlica; — ale to się na nic nie zdało. Podpisu niéma, kto na nie zważać będzie?... Trzeba radzić inaczéj. Książę musisz jeszcze dni kilka bądź co bądź wysiedzieć, dopóki ja nie przygotuję wszystkiego.
— Cóż masz przygotować? — zapytał Konstanty. — Mnie to samemu gotować się trzeba, nie wam.
— To moja rzecz — odezwał się Metlica; — ale pismo mnie dać musicie, jutro je wam odniosę.
Grzegórz schował papier, i uprosiwszy Konstantego, ażeby bez jego wiadomości nie opuszczał więzienia, wyszedł pospiesznie. Sam zostawszy kniaź, rzucił się na tapczan i rozmyślał o swém położeniu. W istocie mniéj odważny a więcéj stracić mogący człowiek struchlałby pod ciężarem takiéj groźby. Konstanty myślał tylko, jakby swą cześć powinien uchować; śmierć nie była dlań straszną.
Wieczór nadchodził; zwykle klucznik przynosił mu światło, ale tego dnia nie było go znać, bo w chwili zwyczajéj zastąpił go kto inny, zupełnie nieznany.
Ze zwykém pozdrowieniem, które przynosząc świecę zwyczajem było powtarzać: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, wsunął się mały, siwy, uśmiechnięty, ubogo ubrany mężczyzna. Twarz jego pomarszczona o drobnych wciśniętych głęboko oczkach siwych miała wyraz szczególny, po którym łatwo było odgadnąć, że nie był zupełnie przytomnym. Skłonił się bardzo grzecznie, postawił świecę, kiwnął głową, potarł wąsa i zamiast odejść, siadł na stołku. Patrzał i uśmiechał się.
— Pan mnie nie zna? — spytał.
— Nie.
— A ja jegomości znam, — rzekł tajemniczo, — to jest... znałem, jakem był żywy, rodziców księcia...
— Jakto? — podchwycił Konstanty, — kiedyś był żywym?
— A tak, tak, excellentissime, bo mnie dawno temu moskale zamordowali i odtąd chodzę po świecie niby dusza pokutująca.
— A cóż tu robisz w więzieniu?
— Niby czekam sądu, bo powiadają, żem kogoś zabił, ale to bajka. Co się tyczy świecy, którą przyniosłem, uczyniłem to na prośbę mego przyjaciela klucznika, który ex re prywatnych interesów oddalił się do miasta... On mnie zna, że ja jestem człowiek spokojny, uczciwy i dobry szlachcic.
To powiedziawszy, znowu począł się uśmiechać.
— Otóż tak, — począł po chwili, — patrzę się na księcia jegomości i jakbym za przeszłego mojego życia widział szanownego ojca waszego, kapka w kapkę do tatka jegomości jesteś podobny, bo nawet i z charakteru.
— Znałeś wpan mojego ojca!
— O mój Boże! jeszcze jak! ileśmy to razy z nim polowali... Ale i on nie miał szczęścia do ludzi, bo jakoś innego był ułożenia od drugich... Był kniaź z kniaziów, a wyglądał na prostego kozaka i więcéj się z ludem kumał, niż ze szlachtą i ze swoimi, dowodząc, że wszyscy kniaziowie byli niegdyś z ludu powybieranymi i niczém lepszém nie są od niego. Ile razy te herezje prawił, to się na niego szlachta rwała... ale on sobie z tego żartował.
— Mów pan, mów, — począł książę widząc, że się wstrzymuje, — ja tak mało wiem o ojcu...
— Tak, tak! znałem go dobrze za życia, — dodał szlachcic, — człowiek był osobliwie dla ludu dobry, ojciec dla włościan, występu nie lubił, wspaniałością się daremną brzydził, ale jak przyszedł głód na włości, to kupił zboża, żeby karmić wieśniaków i zrujnował się do szeląga. I toście choć słyszeć musieli, albo pamiętacie może, iż gdy zmarł, a kazał się w prostéj trumnie pogrzebać z tarcic zbitéj i wołami wieźć na cmentarz, to się kilkanaście tysięcy ludu wysypało na jego pogrzeb, a z familji i szlachty żywéj duszy nie było.
— Tak, o tém słyszałem od matki, — rzekł Konstanty pocichu.
— A co do mnie, — dodał gość, — to bardzo prosta historja, jestem Seweryn Orzeszko, podkomorzyc piński, zabity przez moskali...
— Jakto zabity? — spytał książę.
— Na śmierć! na śmierć! — westchnął Orzeszko. — Napadli na mój dwór w nocy, kozactwo nasłane przez jenerała, aby mnie wziąć z innemi do Kaługi... ludzie i ja broniliśmy się, bośmy myśleli, że cudze wojsko w wolnéj rzeczypospolitéj gospodarujące czasu pokoju, to chyba rabusie i rozbójnicy... Tam mnie tedy trzema kulami przeszyto...
Odsłonił piersi i pokazał brunatną głęboką bliznę, odkrył szyję i wskazał w niéj dziurę, oderwał rękaw i obnażył trzeci szram.
— Dwór spalili, żona umarła, córka chorowała i poszła za matką, a ja zginąłem na miejscu... Za pokutę tylko pan Bóg kazał mi się włóczyć upiorem po świecie... ot i łażę tak nieszczęśliwy...
— Ależ pan przecie czujesz, żeś żyw i w kraju swym jesteś? — rzekł książę.
— Gdzie tam! wszystko fikcje! — odpowiedział Orzeszko, — Polski niema, jest nieboszczka rzeczpospolita... zaludniona widmami. Idziesz, pytasz, kto to taki... Mówią ci nazwisko... hetmańskie, ale przypatrz się jeno, trup chodzi... nieboszczyk, widma i upiory...
Książę spełna nie wiedział, czy mówi żartem czy szaleje; Orzeszko daléj prawił swoje, coraz się bardziéj ożywiając.
— Wszystko fikcje i dlatego téż to, co oni mnie zarzucają, także bajka...
— A cóż panu mają do wyrzucenia?
— Imaginacją, sen! mówią, że ja gdzieś przydybawszy w lesie śpiącego moskala, zarznąłem go. Naprzód, że gdyby i tak było, toć pismo święte powiada: ząb za ząb, oko za oko... ale wierutny fałsz, bo to nie był nawet moskal, tylko małpa z menażerji uciekła... którą na hecę wieźli. Nie poznali się i mnie wzięto do kryminału... Dobrze! niech sądzą... przecie ja wiem, że statut umarł także i trybunały pogrzebione, co oni mi zrobią!!
Pan Orzeszko uśmiechnął się.
— Za mojego życia, w młodości, — dodał, — co innego było jeszcze, chociaż zawsze niedobrze... ale żyła rzeczpospolita, i ruszała się. Dopiero za Stasia moskale zaczęli gospodarzyć i wszystko się skończyło... Teraz już lepiéj nie żyć i ja się cieszę, że umarłem...
To mówiąc wstał z krzesełka i ukłonił się.
— Seweryn Orzeszko podkomorzyc piński, nieboszczyk zabity przez Moskali, niegdyś dziedzic Sołotwiniec, Zyrwan i Budziszówki, prosi W. Ks. Mości, jeźli łaska o trzy grosze na tabakę.
Konstanty dobył, co miał spiesząc z datkiem i litując się téj niedoli, — a ex-podkomorzyc żywo schował do kieszeni pieniądz.
— Notabene, rzekł, — nie żadna darowizna, gdy wrócę na świat, oddam z procentem.
— Spodziewasz się powrócić? — spytał Konstanty.
— Niedocieczone są wyroki Pańskie — rzekł p. Seweryn, — nie dożyłem życia, należy mi się jeszcze coś do niego.
Do nóżek księciu upadam....
I wyszedł z uśmieszkiem na ustach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.