<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
Jak kawaler d’Auguilhem stał się równie ostrożnym, skrytym i obłudnym, jak hrabia d’Olibarus.

Gdy Roger obudził się po raz piérwszy, lampa paliła się jeszcze. Sądząc przeto, że noc jeszcze była, odwrócił się twarzą do ściany i zasnął.
Lecz obudziwszy się drugi raz, zadziwił się, że słońce tak długo nie wschodzi i spojrzał około siebie. Wówczas straszliwa prawda ukazała mu się w całéj nagości: znajdował się w lochu podziemnym nie mającym okna. Ta lampa, któréj światło uważał za dobrodziejstwo, była odtąd jedyném jego słońcem. W kole przeznaczonym do podawania mu jadła, znajdowało się już śniadanie; oczywisty dowód, że był już dzień.
O! wtedy pomimo całéj mocy, jaką miał nad sobą, Roger wpadł w głęboką rozpacz; usiadł na łóżku, ze zwieszonemi rękoma, i zapytał sam siebie w czém zawinił Bogu i ludziom, że piérwszy go opuszcza, a drudzy tak srogo się z nim obchodzą.
W tym stanie przetrwał przez pewien przeciąg czasu, którego długości nie był w stanie określić. Przez ten czas tylko, koło poruszyło się, wykręciło i powróciło z obiadem zastawionym w miejsce śniadania, którego się Roger nie dotknął.
Jednak śród téj głębokiej boleści, która go przygniatała, natura, zawsze wymagająca, dopominała się praw swoich. Roger był głodny, spragniony! Zbliżył się machinalnie do koła, nasycił się i napił, tak samo jak zwierzę zgłodniałe; potem zaczął obchodzić swoje mieszkanie wolnemi i jednostajnemi krokami, tak jak zwierz dziki w klatce.
Godziny upływały, lecz nic nie wskazywało ich biegu. Jedyną rozrywką Rogera był łoskot jaki czyniło koło obracając się z pożywieniem i ruch lampy gdy wciągano ją przez sufit dla dolania oliwy i odnowienia knota.
Lecz ręka poruszająca koło i lampę była niewidzialną. Kilka razy Roger odzywał się do téj nieznajoméj osoby, zapytując jéj który był dzień i godzina, i to nie dla tego, aby się o tém dowiedział, lecz aby przynajmniéj usłyszał głos ludzki; lecz nie otrzymawszy nigdy najmniejszéj odpowiedzi, zaniechał usiłowań, o których bezskuteczności się przekonał.
Najprzód rozpacz go ogarnęła; potém nastąpiło osłabienie; spał niekiedy przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Rzucał się na łóżku jak bydlę lub téż pozostawał w nieruchomości jak człowiek znajdujący się w głupowatości.
Przez chwilę miał nadzieję, że oszaleje i na tę myśl wybuchał dzikim śmiechem.
Lecz nie był tak szczęśliwy. Powoli jego umysł, który z razu gniew i rozpacz ogarnęła, uspokoił się, i po upływie miesiąca ktoby spojrzał na niego, wziąłby go za człowieka spokojnego i prawie szczęśliwego. Lecz gorycz, która zrazu zakłóciła jego umysł, osiadała powoli i dokuczała mu w głębi serca.
Wówczas odzyskał pozornie spokojność. Zdawało się, że żył życiem wszystkich ludzi; przy spoczynku ciała, myśl jego nabierała czynności, wyobrażenia jego uorganizowały się.
Wziął tedy pod ścisły rozbiór całe swoje życie, od chwili jak został mężem Sylwandiry, od dnia w którym aresztowano go, gdy przejeżdżał przez Bourg-la-Reine. Zbadał tę chwilową miłość, którą Sylwandira zdawała się dlań uczuwać, a która była tylko uczuciem fizyczném, jakiego każda kobiéta doznaje ku temu, który piérwszy nauczył ją nieznanych roskoszy.
Widział następnie, jak sztuczna miłość znikała powoli zostawiając w swoje miejsce obojętność; jak daléj powstawały piérwsze symptomata nienawiści, jaką czuła późniéj ku niemu Sylwandira; te piérwsze symptomata nastąpiły wkrótce po ukazaniu się w pałacu Anguilhem margrabiego de Royancourt. Ta nienawiść wzmocniła się jeszcze wstrętem jaki Sylwandira czuła ku przyjaciołom męża. Odtąd wszczęła się walka pomiędzy temi dwiema naturami tak różnemi od siebie. Każde z nich miało swoje stronnictwo, którego przywołało na pomoc. Roger wezwał Cretté’go, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i cały rój młodzieży z szczerém sercem, którzy doradzali mu najprzód otwartą wojnę, później rozsądny odwrót; Sylwandira przyzwała margrabiego de Royancourt, pana Bouteau zapewnie, i jezuitę Letellier. Ci używali może środków krętych i nieuczciwych, i udało im się. Teraz Roger znajdował się w ich mocy, pod brzemieniem oskarżenia nie mającego żadnego związku z istotną przyczyną jego uwięzienia. To uwięzienie miało trwać tak długo, dopóki trwać będzie miłość czy kaprys pana de Royancourt dla Sylwandiry, dłużéj nawet może; gdyż do obawy oskarżeń oszukanego męża przyłączała się obawa zemsty niesłusznie prześladowanego więźnia; uwięzienie to przeto mogło się przedłużyć nieskończenie, bądź to z powodu, że miłość jaką Sylwandira wzbudziła w margrabim oprze się wpływowi czasu, bądź téż, że obawa jaką Roger wzbudzać może w panu Royancourt, mocniejszą będzie jak wyrzuty sumienia.
Wówczas Roger rozbierał swoje własne postępowanie z taką samą skrupulatnością, z jaką rozbierał postępki innych, i znajdował tysiące sposobów dla uniknienia, w podobném położeniu rzeczy, wszystkich nieszczęść, jakim uległ.
— Tak, — mówił sobie wówczas, — tak, byłem istny głupiec. Powinienem był zrobić tak jak tylu mężów, których znałem i którzy szczęśliwi i uważani cieszą się w téj chwili wolnością. Trzeba mi było zamknąć oczy i wziąć sobie pannę Pussetkę, jak mi radził dowcipnie Cretté.
Istotnie, wszyscy ci ludzie byli rozumni, ja tylko sam byłem głupcem. Zamiast znajdować się w więzieniu, byłbym teraz pułkownikiem jakiego regimentu. Prawda że musiałbym pościć trzy razy w tydzień; lecz w pozostałe cztery dni nagradzałbym to sobie z kochanką i przyjaciółmi, w jakim małym, odosobnionym eleganckim domku na przedmieściu Śgo Antoniego. Król uśmiechałby się do mnie uprzejmie; wolnoby mi było pocałować raz w tydzień suchą. rękę pani de Maintenon; zalecałbym się ojcu Letellier, i zostałbym księciem; parem Francyi może.
Ab! istotnie, byłem wielki głupiec.
Lecz nie! nie! sto razy nie! postąpiłem sobie tak jak powinienem, uczyniłem to, cobym teraz jeszcze uczynił; gdyż jeden tylko jest honor na tym świecie i jeden sposób uważania go. Zresztą, kochałem tę kobiétę, nie sercem, moje serce było zawsze dla biednéj Konstancyi; lecz kochałem ją pychą; kochałem ją, gdyż była piękną, może także dla tego, że zrobiłem wiele dla niéj, że mnie winna była wszystko; lecz jakimkolwiek bądź sposobem zawsze ją kochałem; nie powinienem był, nie mogłem ścierpiéć, aby mi ją wydarto. Dopełniłem przeto obowiązku, i nie ja jestem głupcem, lecz oni są nikczemnicy.
Lecz téż, niech tylko zostanę wolnym, a pomszczę się... Lecz kiedy będę wolnym?...
To było wielkie pytanie.
Jednakże Roger zapytał sam siebie coby wolał, czy wyjść z więzienia w téj chwili i niezemścić się, czy téż wyjść na wolność za dziesięć lat, i powetować wszystkie swoje krzywdy.
I odpowiedział sobie, że wolałby wyjść z więzienia za dziesięć lat i pomścić się, lecz tak jak mszczą się ludzie zręczni.
Przeto po trzech miesiącach téj okropnéj samotności, Roger stał się głębokim myślicielem, wytrawnym politykiem, Machijawelem w najwyższym stopniu.
Nie raz widząc go kto, jak siedział na ławie z założonemi na krzyż nogami, łokciem wspartym na kolanie, brodą na dłoni, z zamyśloném spojrzeniem i uśmiechem na ustach, ten ktoś sądziłby bez wątpienia, że Roger myślał wtedy o ojcu, o matce, o pannie de Beuzerie, o pięknych dniach swojéj młodości...
Bynajmniéj, Roger przemyślał o zemście.
Jedenaście miesięcy tak upłynęło, a przez ten czas nigdy serce więźnia nie oddało się rozpaczy, odwaga nigdy go nie odstąpiła. Może jego cera, opalona przez słońce, zbladła nieco w ciągu téj długiéj nocy; może jego herkulesowe kształty zeszczuplały w skutek dyjety; lecz ta bladość nadawała mu odznaczający się wyraz na którym mu brakowało; szczupłość dodała mu wdzięku w poruszeniach, którego napróżno dawniéj w nim upatrywałeś. Roger pozostał silnym i pięknym, lecz stał się hipokrytą.
Co wieczór, modlił się głośno za pomyślność króla i pani de Maintenon; gdyż może podpatrywano co robił, może go podsłuchywano: prawda, że jednocześnie w głębi serca, przeklinał ich z całej duszy; lecz o tém Bóg tylko i on sam mógł wiedzieć.
Jednego rana, gdy zajadał w najlepsze kawał chleba, stanowiący jego śniadanie, drzwi więzienia otworzyły się i znajomy głos uderzył jego uszy. Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, gdyż często przepędzał godziny, dnie całe bez światła, gdy zapomniano zapalić zagasłą lampę, ujrzał pana wykwintnie ubranego, który postąpił dwa lub trzy kroki, wymawiając jego nazwisko.
Byłto pan de Royancourt, który z otwartemi rękoma zbliżał się do Rogera.
Roger pochwycił ławkę i wstał w zamiarze roztrzaskania głowy panu de Royancourt; miał tuż przed sobą swojego wroga. Gdyby spuścił nań tę ciężką broń, zabiłby go na miejscu; lecz rozmyśliwszy się, rzucił ławkę na łóżko i pobiegł do margrabiego de Royancourt z otwartemi rękoma.
Dzięki ciemności jaką byt otoczony, margrabia nie dojrzał groźnego poruszenia, którego w pierwszéj chwili Roger nie był w stanie powściągnąć.
Ci dwaj ludzie nienawidzący się śmiertelnie, padli w swoje objęcia jak najlepsi przyjaciele, jak bracia.
— Jesteś więc tu, kochany d’Anguilhem? — rzekł margrabia wyprowadzając go z lochu, — ach!jak długo szukaliśmy cię, nimeśmy cię znaleźli!
Pomimo całéj przytomności umysłu, Roger oniemiał na tyle zuchwalstwa; lecz pokrył zadziwienie uśmiechem którego się wyuczył, uścisnął rękę, którą mu podał pan de Royancourt, dla wyprowadzenia z więzienia, i udał się za nim do apartamentów kommendanta.
Roger przejrzał się w zwierciadle, i zaledwie poznał sam siebie. Brodę miał długą, włosy rozczochrane, suknie podarte i z samych łachmanów złożone.
Uśmiechnął się do siebie w ten sam sposób jak do pana de Royancourt.
— Jesteś wolny, kochany d’Anguilhem, — rzekł doń margrabia; — lecz jak się to stało mój Boże! że od piętnastu miesięcy nie dałeś o sobie żadnéj wiadomości? Lecz pogadamy o tém później. Weźmy się teraz do tego co najpilniejsze.
— Najpilniejsze teraz, mój drogi wybawco, mój przyjacielu, mój bracie, — rzekł Roger, — byłoby zdaje mi się, poprosić pana gubernatora, jeżeli tylko istotnie jestem wolny, gdyż nie mogę jeszcze temu wierzyć...
— Jesteś wolny, kochany kawalerze, i to dzięki naszym staraniom, — odrzekł margrabia.
— Możesz być pewny, że jestem nieskończenie wdzięczny. Najpilniejsze tedy byłoby, jak mówiłem, poprosić pana gubernatora aby mi pozwolił pokoju, kazał przyrządzić kąpiel i przywołać krawca i fryzjera.
— Bez wątpienia, kochany kawalerze, i będziesz miał to wszystko, z wyjątkiem krawca, który jest niepotrzebny, Przewidziałem stan, w jakim się mogłeś znajdować, i przywiozłem z sobą suknie, które zabrałem z twojego domu: każę ci je przynieść, i zarazem, jeżeli pozwolisz, mój kamerdyner ubierze cię.
— Nie zasłużyłem na to wszystko, kochany margrabio; lecz przyjmuję; tak mi słodko, wszystko ci być dłużnym.
Zaprowadzono Rogera do osobnego pokoju; przyniesiono mu kąpiel, i podczas gdy znajdował się w wannie, służący pana de Royancourt ogolił go i ufryzował.
Wyszedłszy z kąpieli Roger ubrał się.
Wtedy dopiéro sam spostrzegł zmianę jaka w nim zaszła. Jedyną rzeczą jakiéj brakowało Rogerowi, była delikatność, wykwintność kształtów, odróżniająca cecha arystokratycznego pochodzenia; tę wykwintność nadało mu cierpienie, dyjeta, a może i rozmyślanie. Roger w téj chwili był człowiekiem skończonym.
Sam Royancourt zdziwił się ujrzawszy go. W powierzchowności tego człowieka malowała się potęga, której nigdy w nim nie widział, i któréj się przeląkł; silne postanowienie błyszczało w jego spojrzeniu. Po raz piérwszy Royancourt pomyślał, czego powinienby się obawiać człowiek mający Rogera nieprzyjacielem.
Gubernator chciał zatrzymać tych panów na śniadanie; lecz Roger przypomniał mu uśmiechając się, że przysłał mu już jego ranne pożywienie, w chwili właśnie gdy pan Royancourt wszedł do więzienia. Gubernator wybąknął kilka słów, przepraszając go i odwołując się do surowości przepisów, na co Roger odpowiedział z swoim wiecznym uśmiechem, że co do siebie, nie ma się na co uskarżać, i że obchodzono się z nim jak najlepiéj.
Powóz czekał przed bramą, zaprzężony pocztowemi końmi, które gdy tylko pan de Royancourt i Roger wsiedli, popędziły czwałem.
Z niewypowiedzianém zachwyceniem Roger oddychający przez jedenaście miesięcy zaraźliwém powietrzem więzienia, napawał się czystą i wonną atmosferą miesiąca maja. Z nieopisaną roskoszą zamiast szczupłéj przestrzeni zamkniętéj cztérema posępnemi ścianami, obejmował spojrzeniem rozległe równiny, kończące się w oddaleniu niebieskawemi górami; lecz cała ta radość, to zachwycenie odbywało się wewnątrz niego; tak w radości jak w nienawiści nic nie pokazywał po sobie, i z tym samym uśmiechem witał tak upragnioną i ukochaną naturę, co i człowieka, którego tyle nienawidził.
Przy tém, kiedy niekiedy, odpowiedział na jego zapytania serdecznym giestem lub przyjaznym głosem, i powtarzał zapewnienia swojéj wdzięczności i poświęcenia.
Nareszcie rozmowa, wstrzymana dotąd ze strony margrabiego przez pewne zakłopotanie, którego nie był panem, ze strony zaś Rogera przez wzruszenie, którego nie mógł w zupełności powściągnąć, nabrała pewnéj regularności.
Roger przyzwał w pomoc całą odwagę, wzmocnił głos i zapytał o Sylwandirę.
— Niestety! biedna kobieta! — odrzekł Royancourt; — zrządziłeś jéj wiele zmartwienia, które powinieneś wynagrodzić.
— Ah! ah! — rzekł Roger; — istotnie.
— Bez wątpienia, — rzekł pan de Royancourt. — Najprzód gdy zagroziłeś jéj, że ją opuścisz, nie mogła temu uwierzyć i sądziła, że to były żarty; lecz gdy po upływie dnia, dwóch i trzech nawet nie powracałeś, musiała dać się przekonać rzeczywistości. Wtedy o mało od rozumu nie odeszła; cały tydzień przepędziła śród narzekań i płaczu: nareszcie udała się do pana d’Argenson, spodziewając się że od niego, jako od naczelnika policyi dowié się gdzie się znajdujesz. Pan d’Argenson wiedział tylko, że cię nie było już we Francyi.
Jak się domyślasz, na tg wiadomość rozpacz jéj podwoiła się, i dnia jednego dowiedzieliśmy się, że wyjechała z Paryża z postanowieniem wynalezienia cię, gdziekolwiek się znajdujesz. Przez trzy miesiące nie mogliśmy się dowiedzieć co się z nią stało. Biédna kobiéta! król zaś, który wić o wszystkiém, co się dzieje w jego królestwie, dowiedział się o jéj awanturze, powiedział że jesteś nieprzykładnym mężem i zgorszeniem dla innych, i rozkazał cię uwięzić.
— Dobry, wyborny monarcha! — zawołał kawaler najtkliwszym tonem.
— Wtedy dokonano w twoim domu rewizyi, podczas któréj znaleziono owe nieszczęsne śpiewki, przyczynę wszystkiego złego.
— A które wyrzucam sobie, że zatrzymałem; gdyż co się tyczy autorstwa, nie przypuszczasz zapewnie, abym był zdolny do podobnéj niewdzięczności.
— Nigdy nawet nie pomyślałem, i dla tego téż z takiém przekonaniem broniłem twojéj sprawy.
— Mój wybawco! — zawołał d’Anguilhem chwytając obie ręce pana de Royancourt. — Lecz powróćmy do Sylwandiry, proszę cię.
— Otóż więc, mój drogi, Sylwandira przybyła do Londynu, gdy ciebie już tam nie było: dowiedziała się, że powróciłeś do Francyi, udała się przeto za tobą. W Douvres, spóźniła się o jeden dzień, w Calais o dwie godziny.
— Kochana Sylwandira, — wyrzekł kawaler jak mógł najczuléj.
— W Calais dowiedziała się żeś odjechał do Paryża, i nie tracąc chwili, nie odpocząwszy nawet, lubo potrzebowała tego, udała się za tobą, spodziewając się, że cię dogoni na drodze; lecz ta nadzieja ją ominęła. Nie spotkawszy się z tobą, spodziewała się, że cię ujrzy w domu, i dlatego czuwała przez całą noc, nie chcąc się udać na spoczynek, gdyż sądziła, że przy będziesz lada chwila; lecz noc minęła, a ty nie przybywałeś. Sądź o jéj boleści.
— Ah! margrabio! margrabio! zakrwawiasz mi serce, — zawołał Roger, ocierając oczy chustką; — i ja mógłem mieć w podejrzeniu podobną kobiétę! Ah! masz słuszność margrabio; jestem winny! Lecz mów, cóż potém?
— Potém, — rzekł margrabia oszukany tonem prawdy z jaką Roger grał swoję rolę, — potém, cóż mam ci powiedzieć, dni upływały wśród łez i boleści, gdyż nie powracałeś, a nie wiedzieliśmy gdzie się obracasz.
— Nie wiedzieliście że byłem w więzieniu, słowo honoru spodziewałem się tego.
— Istotnie nie wiedzieliśmy. Pan d’Argenson uwiadomił nas o tém, nie ma jak dwa tygodnie; wiedząc że posiadam jakie takie wpływy, chciał widać uniknąć nalegań z naszéj strony. Lecz skoro tylko dowiedzieliśmy się prawdy, Sylwandira, pan Bouteau i ja, zaczęliśmy czynić starania każde z swojéj strony, i tyleśmy naprosili, nabłagali panią de Maintenon, tyle używali środków ujęcia króla, żeśmy wreszcie otrzymali twoje uwolnienie. Ah! wycierpieliśmy wiele, mój drogi d’Anguilhem, — dodał margrabia z serdecznością.
— A ja przez ten czas oskarżałem was o obojętność, o niedbałość. O jakiż niewdzięcznik ze mnie! Ty, margrabio, przebaczyłeś mi już, lecz czy sądzisz, że i ona mi przebaczy?
— Serce kobiéty jest skarbem pobłażania, — odrzekł pan de Royancourt; — miéj przeto nadzieję, kochany kawalerze.
— A teraz, gdyś mię już nieco uspokoił pod tym względem, słówko o moich rodzicach, kochany margrabio. Jak widzisz miłość małżeńska wyrugowała mi z pamięci miłość synowską. Lecz spodziewam się, że baronostwo znajdują się w dobrem zdrowiu?
— Tak, dzięki Bogu, i uprzedzeni są oboje przez twoję żonę, że wrócony będziesz rodzinie.
— Dobra Sylwandira!... A nasze inne znajomości? D’Herbigny, Cios-Renaud, Cretté..
Roger z niechcenia niby wymówił to ostatnie nazwisko, czém dał się uwieść margrabia.
— Jak wiész, — odrzekł, — bardzo rzadko widuję się z twoimi przyjaciółmi, którzy uchodzą na dworze za rozpustników, uczęszczających do Palais-Royal. Lecz o ile wiém są zdrowi, szczególniej pan de Cretté, z którym miałem małe zajście; lecz dzięki niebu wszystko załatwiło się w dobry sposób pomiędzy nami.
— Istotnie? mieliście spór o panią de Maintenon? Zapewnie Cretté jest tak nierozsądny, że nie kocha téj zacnéj i świątobliwéj pani; lecz, jak dobrze powiedziałeś, jestto rozpustnik, godzien należeć do towarzystwa Brogie’ów, Lafare’ów i Canilhac’ów.
— Nieszczęśliwych, gubiących swoje dusze, — rzekł Royancourt składając ręce z politowaniem.
— Przypuszczając jednak że ją mają, — rzekł Roger.
Pan de Royancourt uczynił znak powątpiewania i rozmowa na tém stanęła.
Roger był zadowolony z siebie: postąpił według prawideł, jakie mu podyktowały piętnaście miesięcy więzienia. Widział, że oszukał Royancourta i był pewny że tak samo oszuka i żonę.
Reszta drogi, z małemi odmianami, skracana była, tego samego rodzaju rozmowami. Podróżni jechali dzień i noc, i zatrzymali się tylko po chwilce dwa razy, w Auxerre i Fontainebleau.
Wjechali nareszcie do Paryża.
Roger ujrzał zdaleka Fort-l’Évêque, i przejechał tuż pod murami Bastylii.
W dziesięć minut potém, stanęli przed bramą pałacu d’Anguilhem.
Roger był widocznie oczekiwany: cały dom był uprzedzony i przygotowany.
Wszedłszy na dziedziniec pałacu, kawaler ujrzał lokai we wszystkich drzwiach, zaś w jedném z okien żonę.
Wyskoczył z karety, i pobiegł prosto do salonu; Sylwandira wyszła na jego spotkanie z panem Bouteau i zeszła się z nim we drzwiach.
W téj chwili, za obłudnie ułożoną twarzą żony, Roger ujrzał portrety swoich rodziców, które uśmiechały się do niego.
Wówczas, jakkolwiek piętnastomiesięczne więzienie wysuszyło jego serce, łzy wytrysły mu z oczu na widok tych jedynych przyjaciół, na których człowiek liczyć może.
Wzruszenie było tak mocne, że Roger zemdlał.
Sylwandira mogła sądzić i sądziła zapewnie, że powodem tego była miłość jego ku niéj i radość z jéj ujrzenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.