Sylwek Cmentarnik/Część druga/VII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sylwek Cmentarnik |
Wydawca | Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nigdy jeszcze, w burzliwem jednak życiu swojém, Szymon Kępa tak bardzo wzburzonym nie był, jak gdy następnego dnia do izdebki jego wszedł Maurycy Lirski. Stał on pośrodku izdebki, z rękami rozkrzyżowanemi w powietrzu i z uniesieniem niezmierném przemawiał do Sylwka, który, siedząc na ziemi przed pełnym żaru piecem, z pozoru przynajmniéj, zajęty był pieczeniem kartofli. Na widok wchodzącego, Kępa urwał mowę swą w połowie wyrazu i zaszamotał się, jak człowiek pochwycony znienacka śród tajemnych czynności czy myśli i nie wiedzący, co mówić lub czynić mu wypada. Lecz wesołość i swoboda humoru, którą od samego wejścia okazał Moryś, oprzytomniła go wkrótce.
— Mówiliśmy, — jąkając się i z nieprzytomnym jeszcze trochę wzrokiem rzekł do gościa, — mówiliśmy tu o wpływie, który wywrzeć muszą na przyszłość ludzkości wielkie katastrofy, które, w uśpione jéj sumienie, jak grom uderzą...
— A! wielkie katastrofy, — powtórzył Moryś, — rozumiem, mówiłeś już mi pan o nich nieraz. Sądzisz więc pan, że sumienie ludzkości jest uśpione? słowo honoru, lubię za to tę ludzkość; że tak sobie drzemie, bo i sam dziś chciałbym to tylko czynić. Tak się téj zimy bawię, że nigdy wyspany nie jestem. Zawczoraj, naprzykład, u wujaszka na muzykalnym wieczorze bawiono się do piątéj... A śliczny był wieczór, prawda?
Ostatnie pytanie to skierował najwyraźniéj ku Sylwkowi, który téż zwrócił ku niemu twarz swą, oblaną czerwoném światłem żaru i przez ostatnie dni widocznie zmienioną. Policzki mu schudły i zapadły oczy. Za całą odpowiedź obojętnie wzruszył ramionami.
— No nie zapieraj się pan, — zaśmiał się Moryś, — widziałeś doskonale wieczór ten, bo patrzałeś przez okno, nikt tego nie spostrzegł, ale ja...
— A no patrzałem, — śmiało patrząc mu w twarz, odrzekł Sylwek. — Myślicie, że zapierać się będę? Alboż zjadłem wam kawałek téj waszéj zabawy?
— Ależ nie! gdzie tam! i żebyś zresztą nadgryzł jéj trochę, nicby w tém złego nie było. Możnaby ztamtąd nietylko cząsteczkę jakąś, ale połowę wziąć i jeszczeby tyle zostało, że, w przyjemnościach różnego rodzaju, wujaszek z całą familiją swoją kąpaćby się mógł aż po włosy. Strach, jaki on bogaty! W biórku jego, w jednéj szufladzie, widziałem na własne oczy przynajmniéj trzydzieści tysięcy, w biletach bankowych, cały posag Aurelki. U wujenki brylantów i różnych drogich kamieni choć przesypywać garściami. A srebro stołowe, a futra kosztowne... he, będzie tam tego wszystkiego razem na jakie pół-milionika najmniéj...
Tryumfującym wzrokiem potoczył do koła, bo w jakichkolwiek tajemnych zamiarach opowiadał on o bogactwach krewnego swego, chełpienie się tém, że był to jego krewny, sprawiało mu żywą przyjemność. Pomimo jednak, że wyraz oczu jego był tryumfującym, był on téż zarazem badawczym i przenikliwym. Nie uszło téż jego uwagi, że spojrzenia dwóch obecnych ludzi nagle spotkały się z sobą i rozbiegły się wnet z błyskawiczną szybkością, poczém Sylwek patrzał w czerwony żar nieruchomem okiem, a źrenice Kępy znowu na chwilę zmąciły się wyrazem bezprzytomności. Moryś wygodniéj rozsiadł się na pieńku, który służył mu za siedzenie, i z nieporównaną swobodą wymowy i humoru daléj prawić zaczął:
— Dziwna to jest rzecz, moi panowie, jak dalece piekielna pycha zaślepia tych krezusów i objadaczy świata. Myślą oni, że są tak wielkimi, ale to tak wielkimi, że nikt i nic szkody im żadnéj przynieść nie ośmieli się, że sam Pan Bóg rozkazał katastrofom wszelkim, aby dotykać ich nie śmiały. Oni myślą, że wszyscy ich, jak panów bogów, szanować muszą. Wujaszek naprzykład... co za nieostrożność, z pychy i wiecznéj pomyślności pochodząca! będąc tak bogatym, bogactwa swego strzeże tak, jak ja, z przeproszeniem, parę starych butów. Nic tam nigdy nie zamknięte, nie pilnowane. Nie raz mówiłem mu, że będzie kiedyś katastrofa; odpowiada: że całe życie tak przebył i nigdy mu się nic nie stało... Co to panu? sparzyłeś się?
Pytanie to skierowane było znowu do Sylwka, który istotnie przeciągle syknął. Tymrazem jednak chłopak nie odwrócił twarzy, a machinalnie wygrzebując z popiołu kartofle, odmruknął raczéj, niż odpowiedział:
— Nie, nie sparzyłem się. Albo to od ognia tylko boli, gdy go dotknąć...
— Aha! wiele, wiele rzeczy na świecie boli! Ot, jak pan, panie Kępa, dzieło swoje wydrukujesz i jak sprawiedliwość stanie się już na świecie, nikogo już nic boleć nie będzie. Ale, wracając do wujaszka... bo mam tam nimi teraz głowę nabitą... jadą dziś wszyscy całą czeredą na bal; najstarszy lokaj, który porządku w domu dogląda, jedzie z nimi, a w domu tak: chłopcy z kredensu do suteren z kucharzem i kuchcikami w karty grać; panna służąca do znajomych hulać; pokojówki na górę, na salkę, i śpią jak zabite...
Tu pochwycił nagle kapelusz i zerwał się z pieńka.
— Aj, zagadałem się, — zawołał, — a mama z obiadem czeka i sam djabelnie jestem głodny. Panie Kępa, przyrzekłeś mi pan już dawno przeczytać najważniéjszy rozdział swego dzieła, ten, o suchych drzewach, na spalenie przeznaczonych. Przyjdę jutro trochę wcześniéj i będę korzystał... A i pan idziesz także?
Sylwek istotnie z pośpiechem wciągnął na siebie bluzę, na plecy wziął katarynkę i stanął przy drzwiach.
— Jeżeli pan pozwoli... jeżeli pan wstydzić się nie będzie kompanii mojéj, — rzekł zcicha, — pójdziem razem kawałek drogi, tylko do któréj ze środkowych ulic i... pogawędzim.
— I owszem i owszem, — z niezmierną uprzejmością zgodził się Moryś.
Wyszli obaj. Sylwek wrócił do izdebki ledwie o zmroku. Postawił na ziemi katarynkę, usiadł na niéj i odezwał się:
— Dziś... mój dzień.
— Dziś! — jak echo, lecz echo grozy pełne, powtórzył w zmroku Kępa. Potem, po chwilowem milczeniu, zwolna, z powagą wielką i głębokim smutkiem, mówić zaczął:
— Nie tego pragnąłem... nie o tém marzyłem, nie takiemi sposoby zamierzałem pierwotnie odrodzić ludzkość. Ale idea moja ma wymagania swe dziwne, niepojęte, rozwoje przyczyn i następstw nieprzewidziane, a człowiek, chociażby tak jak ja, miał wolę najsilniejszą i najpotężniejszy rozum, jest jako kula, która toczy się nie tą drogą, którą sobie obrała, ale na którą popycha ją punkt jéj wyjścia. U punktu wyjścia mego była miłość, sama tylko przeczysta i przegorąca miłość, lecz wielki Boże! ileż żywiołów innych przybrała w siebie ta piérwotna sprężyna życia mego, tocząc się drogą, pełną kamieni, obrazy i fatów-morganów, pełną przeróżnych nadziei, zawodów i nędz...
Po chwili milczenia zaczął znowu:
— Marzyłem o tłumnych scenach, zbiorowych działaniach, o katastrofach, któreby rozeszły się od końca do końca świata i postać jego szybko od razu zmieniły. Tymczasem ciasne ramy ziemskiego życia strasznie zwęziły mi wymarzone obrazy. Zgodzić się muszę z twardą rzeczywistością: działać dorywczo, karcić i zawstydzać jednostki i jednostki téż popychać ku domierzaniu sprawiedliwości.
Milczał znowu chwilę, potém z wielkim wybuchem głosu, tak zupełnie, jakby w téj chwili dokonał uszczęśliwiającego jakiegoś odkrycia, zawołał:
— Bo i w istocie: dla czegóż miałoby być wzbronioném jednostce to, co, wedle idei mojéj, jest świętém prawem tłumów!
W cieniu odezwał się przytłumiony, ponury głos:
— Gdym dzieckiem był, powiedziałeś mi, żem srodze skrzywdzony przez jednego z tych, którzy mieszkają tam, wysoko. Powiedziałeś mi, że miejsce moje własne i rodzone znajduje się tam, wysoko. Powiedziałeś mi, żebym rósł na to, aby uczynić pomstę. Pytałem się potém każdéj godziny i każdéj minuty mego życia, czy mówiłeś mi prawdę, a każda godzina i minuta i każda kropla własnéj mojéj krwi krzyczała: prawda! prawda! prawda!... Darmo, darmo teraz, wczoraj i dziś, zawodziłeś zemną sprzeczki. Co kamieniem ciężkim wpadło w serce, to zeń nie wypadnie, co we wnętrznościach człowieka rosło przez długie lata, tego w jednéj minucie nie zdmuchnąć, nie zniweczyć. Kiedy przyszedł mój dzień, kiedy idę naprawiać krzywdę swoję, pomstę czynić i zabierać sobie rodzone miejsce swoje, które jest tam, wysoko, — nie przeszkadzaj, nie zabraniaj, — nie posłucham.
Długo, godzinę może całą, milczeli obaj. Potém szept głośny i wyraźny rzucił w zmrok jeden tylko wyraz:
— Idź.
Sylwek wstał i wyszedł z izdebki. Kępa zapalił świeczkę i, stojąc nad skrzynią ze skrzyżowanemi ramiony, a w rozrzucone arkusze rękopismu swego wbijając wzrok, z nieopisaném, radości pełném, szyderstwem mówić zaczął:
— Jestem więc jednym z tych głupców, którym się wydaje, że świat na to został zrobionym, aby go oni przerabiać mogli. Tak powiedziałeś o mnie, ty, wielki, który ciężkim cieniem ległeś na drodze mojéj. Zobaczymy teraz, kto z nas możniéjszy i czy głupiec ten, ten waryat, na świetną dolę twoję opuścić téż nie potrafi ciężkiego cienia. Jakkolwiek stanie się, czy dziecko to z ognistéj próby téj wyjdzie tak, czy inaczéj, ja, ja zatruję ci serce i życie. To będzie rozkosz moja, korzyść moja cała, nagroda moja za wszystko, a pożytek dla świata jaki? Oto widok i odgłos wielkiéj katastrofy, od któréj zadrżeć musi sumienie ludzkości.
W kącie izby stała niewielkich rozmiarów, z prostych i starych desek zbita, skrzynka Sylwka. Kępa z elastycznością zwierzęcia, rzucającego się na łup swój, poskoczył ku niéj, grzebał w niéj chwilę, aż w kieszeni staréj jakiéjś odzieży wynalazł zżółkły i zmięty arkusz papiéru, pośpiesznie zasunął go za surdut swój, który szczelnie i uważnie zapiął aż po brodę.
W téj chwili Sylwek wszedł na dziedziniec Szarskich i zatrzymał się przed otwartemi drzwiami staréj drwalni.
— Antka! Antka! — zawołał półgłosem.
— Ha? — ozwało się lakoniczne pytanie, kędyś w górze, i dał się słyszeć szelest zsuwającego się z dachu ciała.
Dziewczyna, w krótkiéj spódnicy i rozwartéj u piersi koszuli, ze zwinnością małpią, czepiała się przez chwilę gzémsów i belek, a potém, ze znacznéj jeszcze wysokości, lekko jak pióro, na ziemię skoczyła.
— Czego? — zapytała i, wnet podnosząc twarz ku szczytowi dachu, wołać zaczęła: kici! kici! kici!
— Antka!... — zaczął Sylwek, ale ona nie słuchała go.
Tą samą drogą, którą schodziła, żółty kot złaził z dachu, z najniższego gzemsu wprost na ramię jéj skoczył i wplątał się w rozpuszczone jéj włosy tak, że aż syknęła. Nie skarciła go jednak za ból, który jéj sprawił, tylko pogrążyła się całkiem w wydobywaniu włosów swych z drapieżnych jego uścisków.
— Rzuć precz to źwierzę! — krzyknął prawie Sylwek; lecz ona odskoczyła i spojrzała na niego oczami, w zmroku nawet błyszczącemi od gniewu.
— Rzuć! — krzyknęła, — jak raz! rzuć! kici, kici moje! kici, kici!
— No to słuchaj, głupia dziewko, co ci powiem, uważnie tylko słuchaj. Czy znasz biały ten dom, duży, co tam, na Wiejskiéj ulicy, za temi pustemi ogrodami i za tą gromadą drzew, w wielkim dziedzińcu stoi...
— Ajaj! — odpowiedziała i wykonała piruetę, w któréj nogi jéj zatrzepotały w powietrzu, jak skrzydła ptasie.
Sylwek wiedział, że była to zwykła jéj twierdząca odpowiedź. Bardziéj jeszcze zniżonym głosem zapytał:
— A wiesz najlepszą drogę do tego domu?
— Ajaj! — wykrzyknęła znowu i tym razem nie siebie samę, ale kota swego wyrzuciła w powietrze.
— Ale taką drogę, słyszysz? którą nikt... nikt... nigdy nie chodzi...
— Oj oj! — odpowiedziała i obu ramionami tuląc do piersi kota, a gorliwie zajęta jak najlepszem ukrywaniem go w zgarniętych na piersi włosach, recytować zaczęła:
— Hyc! przez płot, na zagony, w prawo, pod krzakami... aż do dziury w chlewie tym, co wali się... szmyk! przez dziurę, koło parkanu wysokiego, gdzie furtka ze szczeliną, co w nią jak palec włożył, to i klamkę z tamtéj strony otworzył... przez furtkę, między drzewa! od drzewa do drzewa i pod samiuteńkie okna!
— Poprowadzisz? — zaszemrał w zmroku głos cichy, jak tchnienie.
— Cha cha cha! cha cha cha! cha cha cha! — rozległ się śmiech szalony i niewielka postać, niby ludzka, z długiemi nogami, a rozwiewającemi się włosy, wykonywała pod ścianą drwalni napowietrzne, niby skrzydłami ptasiemi łopocące, skoki.
— Cicho! waryatko! — szepnął gwałtownie niewielki téż cień, który wysunął się z czarnego jak otchłań wnętrza drwalni i, schwyciwszy wpół, ręką jéj usta przycisnął.
— Damek! zadusisz! — krzyknęła Antka.
— A ja wam niepotrzebny? — cichutko zapytał Sylwka syn Szarskiego.
Sylwek odszepnął mu jeden tylko wyraz.
— Dobrze, — odpowiedział chłopiec, — dla czego nie? byliście zawsze dobrzy dla nas wszystkich. Co mi to szkodzi przysługę wam oddać. Gdzież i kiedy przynieść wam to żelaztwo.
— Jak piérwsza wybije na kościelnéj wieży... od Chaima wyjdę...
Jakby mu rozmowa ta strasznie ciężyła, odwrócił się szybko i odszedł.
W handlu Chaima, przez całe prawie noce, żółty płomyk świecił w odymionym kominie lampki i rozczochrana dziewka, ze wschodniém, płomienném okiem, zawieszona na wysokim stołku, bezmyślnie wpatrywała się w ściany, okryte pudełkami z tytuniem. Nocy téj dziewka ta miała chwilę przestrachu, gdy z idyotycznéj zadumy jéj wyrwał ją stuk gwałtownie otwierających się drzwi i gdy zobaczyła wchodzącego przez nie człowieka, który znajomym jéj był wprawdzie, ale przystąpił do bufetu takim krokiem i z takim wyrazem twarzy, że mimowoli i instynktownie krzyknęła:
— Tate! tate!
Z za drzwiczek, przysłoniętych z wewnątrz firanką, pośpiesznie wysunął się Chaim.
— Wódki! — stłumionym głosem i ze spuszczonemi oczami zawołał gość.
W mgnieniu oka Chaim podał mu blaszaną czarkę, pełną żądanego napoju. Gość wychylił ją od razu, zakrztusił się, spąsowiał cały i, oddając ją gospodarzowi handlu, głucho wymówił:
— Jeszcze!
— Nu, co waści stało się, panie Cmentarnik, — zagadał żyd; — waść, jeszcze jak żyw, kruczka wódki u mnie nie wypiłeś, a dziś... no, węglem na kominie zapisać...
Wypił i drugą czarkę. Żyd mówił prawdę. Musiał on mieć dotąd wstręt do wódki i nie pić jéj nigdy, bo nieprzyzwyczajony, po dwu jéj czarkach, zachwiał się na nogach, zatoczył aż pod ścianę i stał tam chwilę z czołem, do pudełek z tytuniem przyciśniętém. Upojenie to przecież było chwilowém. Przeciągły, basowy, jeden tylko dźwięk zdala kędyś, ze środka miasta dolatujący, rozbrzmiał w powietrzu.
— Piérwsza bije! — zauważył Chaim.
Rozczochrana dziewka głośno i szeroko ziewnęła. Cmentarnik wyprostował się i wyszedł z szynku na zaułek.
Tu, przy ścianie domostwa, nad rynsztokiem, podniosło się, jakby z ziemi wyrosło, kilka niewielkich cieniów.
— W drogę szczury... o tam... co będę wam rzucał, łapcie.
Jeden z cieniów pomknął przodem, biegł chwilę wzdłuż starego parkanu, potém wdrapał się na szczyt jego i, giętkie ciało ku towarzyszom wyginając, zawołał z cichym chichotem: kici! kici! kici! kici!
W pobliżu, kędyś za węgłem jakiegoś domostwa, rozległ się szept radośny:
— Mam cię ptaszku! mam cię Aurelko!
I szczupły, wysmukły człowiek śpiesznie podążył w stronę zaułka, wiodącą ku szerszym i widniejszym ulicom.
Nie wiele późniéj Kępa także opuścił swą izdebkę i powolnym uroczystym krokiem posuwał się w tym samym kierunku, choć inną drogą.
Tytus Tarżyc na bal nie pojechał. Kiedy córka jego, oplatając mu szyję ramiony swemi i pocałunkami czoło okrywając, prosiła go, aby towarzyszył jéj na tę świetną zabawę, która bez niego będzie dla niéj smutną, śmiejąc się, odpowiedział, że widocznie stworzony jest na wieśniaka i hreczkosieja, bo zmęczonym czuje się trochę tém arcyświatowém życiem, które w mieście prowadzić musi; że tęskni za chwilą ciszy i samotności; że od miesiąca już książki żadnéj otworzyć nie miał czasu; że tylko obowiązek zapoznania ją z ludźmi, pośród których żyć jéj przyjdzie i wielka téż chęć pochwalenia się nią przed ludźmi, skłonić go mogły na starość do rzucenia się w wir wizyt tych, wieczorów i zabaw wszelkich... A gdy, jak rozpieszczone dziecko, nieprzywykłe do przeciwności najlżejszéj, zachmurzyła się nieco, z powagą rzekł:
— Jedziesz z matką, pod szanowną i przez wszystkich szanowaną jéj opieką, a jakkolwiek ja tam z tobą nie będę, nie przestanie strzedz i osłaniać cię to, że jesteś moją córką.
Niewiele przed północą zaturkotały na dziedzińcu koła karety; Aurelia, wesoła już, piękna, strojna, wybiegła z głębi mieszkania i rzuciła się ojcu na szyję. Pożegnanie trwało długo. Nie rozstawali się z sobą nigdy prawie, nie mogli się téż od siebie oderwać.
— Ojcze! ojcze! konwalje moje! — zawołała dziewczyna, gdy zbyt mocno przycisnął ją do piersi, a ukazawszy ojcu kilka zgniecionych u sukni kwiatów, rzuciła mu w powietrzu ostatni pocałunek i pobiegła ku matce, którą on pośpieszył okryć troskliwie kosztowném futrem. Ucałował potém ręce żony i gdy turkot karety oddalił się od okien, a służba, pogasiwszy światła w pokojach, zniknęła, z zapaloną lampą w ręku wszedł do gabinetu swego. Był to piękny, obszerny pokój, pełen sprzętów wygodnych i wytwornych, z wielkiém biórem pośrodku, ozdobnie przybranem, okrytém książkami. Tytuły książek okrywających bióro i parę wysmukłych, zgrabnych etażerek, obrazy zdobiące ściany, pianino otwarte, z pulpitem obciążonym nutami, świadczyły o wykształceniu właściciela pokoju tego wysokiém, lecz przeważnie i może nawet wyłącznie artystyczném. Artystyczne to może skłonności i zajęcia sprawiały, że pośród światowego gwaru, w którym od paru miesięcy zostawał, a który przecież złożonym był z samych tylko miłych dlań wielostronnie żywiołów, tęsknił on za chwilą ciszy i samotności, pragnął skupić się w sobie: nad tém, co było, zastanowić się, i o tém, co będzie, pomarzyć. Jak wszyscy ludzie, których życie kołysało miękkiemi pieszczoty, a piękno pała nektarem szlachetnych i rozkosznych wzruszeń, lubił on niekiedy samotnie i w niezmąconym spokoju myśleć i marzyć.
Teraz dom jego pustym był i cichym.
Usiadł przy biórku, wziął do ręki książkę i czytał ją chwil kilka. Widać jednak było, że nie do czytania czuł się usposobionym. Aurelka, śliczna córka jego, w balowym stroju i z licem, spłonioném nadzieją zabawy, jak zaklęta stała mu przed oczami. Pomyślał najprzód, że wkrótce, wkrótce zapewno przyjdzie mu rozstać się z dzieckiem tém, które stanowiło przeważną część jego szczęścia. Westchnął i pomyślał znowu, że znajduje się w bardzo ważnéj epoce życia swego. Wiek jego był tym, w którym człowiek, nie tracąc jeszcze energii młodości, czuje przecież zbliżający się jéj koniec. Włosy zaczynały coraz gęściéj srebrzyć się mu nad skrońmi, jedyne dziecko jego dorosło i rozpocząć miało wkrótce życie samoistne, stać się ogniskiem i zawiązkiem rodziny innéj. Mógł więc powiedzieć sobie, że dzień jego pochyla się ku końcowi i że wszystko, co odtąd dlań nastąpi, będzie długim może, pogodnym zapewne, lecz już — wieczorem. Myśl ta przecież nie zasmuciła go wcale, tylko nasunęła mu dwa pytania: czy przez dość długi już szereg lat przeżytych był szczęśliwym i czy na szczęście swoje zasłużył? Na piérwsze z pytań tych, bez chwili wahania, odpowiedział sobie twierdząco. Tak; dola jego była jednym z tych promienistych szlaków, które zrzadka, niby dla dania wypoczynku zmęczonym oczom ludzkim, przewijają się pośród ziemskich niedostatków i nędz. Były zapewne na szlaku tym i ciemne także punkty, przedstawiające chwilowe troski, konieczne i naturalne straty, cierpienia, nie z osobistych źródeł płynące. Lecz były to punkty drobne, szybko znikające, nieliczne. Zresztą, wszystko mu się zawsze wiodło, wszystko mu sprzyjało. Dobre wieszczki dostatków, stanowiska społecznego, zewnętrznych darów, które dla posiadaczy ich serca ludzkie jednają, dobre te wieszczki, splótłszy się w wieniec z mocami, krzeszącemi we wnętrzu człowieka zdolność poznania i ukochania piękna, w chwili urodzin jego, otoczyły jego kolebkę i wiernie już towarzyszyły mu aż do chwili obecnéj. Nad drugiém jednak pytaniem, samemu sobie zadaném, Tarżyc zadumał się długo i głęboko. Czy był godnym szczęścia swego? Któryż człowiek z sercem w piersi i sumieniem wykształconém, przez myśl oświeconą, na pytanie podobne, bez namysłu i wahania, odpowiedzieć sobie może: tak! Tarżyc jednak czuł w téj chwili głęboką, niezmożoną potrzebę zdania przed samym sobą rachunku z życia tego, o którém wprzódy śmiało już był powiedział sobie, że było szczęśliwém. Nie należał on do tych, którzy radzi są mówić sobie i innym: jesteśmy wielcy! Lecz także nie zeznał tego przed sobą, aby był małym. Z ręką na piersi położoną, pomyślał, że przecież spełnił chyba wszystkie obowiązki, które w spuściznie pozostawili mu przodkowie i które następnie włożyły nań okoliczności i koleje własnego jego losu. Nie zmarnował dóbr, pozostawionych mu w darze przez pracę kilku zbiegłych pokoleń, nie oddał na pastwę ruinie i zatracie, jak to czyniło tylu innych ścian rodzinnego domu i ziemi, w któréj spoczywały czczone przezeń zawsze popioły ojców. Rodzinne życie jego płynęło bez burz i niezgod, owszem — w czystéj i spokojnéj atmosferze serdecznych uczuć, które, przez przybycie na świat jedynego dziecka, wzmogły się w potęgę i w dalszą już przyszłość sięgnęły. Czy dostatków, których używał sam, skąpił i strzegł przed innymi? Nie; jeżeli cokolwiek wyrzucać sobie mógł, to chyba zbytnią skłonność do czynienia dobrodziéjstw, które często na niewdzięczną padały glebę. Czy wytwarzał z nich mętne źródło występnych i poniżających uciech? Nie; sztuka i szlachetne rozkosze, przez nią sprawiane, były zawsze namiętnością jego, najwyższą uciechą, przedmiotem, dla którego poświęcić był zawsze gotów część mienia swego i czasu... Zresztą, cóż? Honor jego, rodowy klejnot ten, który wraz z tarczą herbową, po długim szeregu nieskazitelnych, często nawet wielkich, przodków swych otrzymał, nieskazitelnym téż i najmniéjszą szczerbą nienadwerężonym przekazać mógł jedynemu dziecku swemu. Wyryte na klejnocie tym słowa: „Szlachectwo obowiązuje“, świeciły mu zawsze przed oczami, jak rozkaz wykrzykiwany doń przez przeszłość wiekową, od rozkazu tego nie uchylił się nigdy, cześć imienia swego, cześć swą szlachecką i ludzką, mogąc w każdéj chwili, niby księgę o białych kartach, przedstawić przed światem, aby w nią patrzał.
Nie idzie zatém, aby Tarżyc w cichéj téj i szczeréj zupełnie spowiedzi, przed samym sobą uczynionéj, uznał się za świętego, za wolnego od wszelkich błędów i grzechów. Były to przecież błędy małego znaczenia, grzechy powszednie, z naturalnéj i powszechnéj ułomności ludzkiéj płynące. W młodości swéj żywym był, gwałtownym nawet nieraz, miewał zachcianki i przemijające upodobania, dogadzaniu którym sprzyjały w szczególny sposób warunki stanowiska i fortuny jego. Wtedy, a może i późniéj jeszcze, zbłądzić mógł, uczynić coś, czegoby z zimną krwią i w innych okolicznościach nie uczynił pewnie. Wszystkie te jednak drobne zboczenia i powszednie grzechy nie stanowiły wcale o treści jego życia, które było poważne i czyste, ani w najmniéjszym stopniu nadwerężać nie mogły honoru jego, który był nieskazitelnym...
Gdy tak rozmyślał, przywodząc sobie na pamięć mnóstwo szczegółów swojego życia, uśmiechając się ku jednym z nich, nad innemi długo dumając, płomyk, zawarty w małéj lampie, umniejszał się coraz, aż zgasł zupełnie. Nie zauważył tego. W ciemności lepiéj jeszcze, spokojniéj było mu myśleć. Nie zauważył téż: jak po obszernych ciemnych pokojach jego mieszkania rozbiegło się echo basowego donośnego dźwięku, którym, z wieży kościoła, zegar miejski ogłaszał pierwszą po północy godzinę. Nie dosłyszał potém także i nie zauważył lekkiego bardzo szmeru, który zaszeleścił w oknach, przylegającéj do gabinetu, sali jadalnéj. Był to szmer, podobny do przesuwania się ostrza jakiegoś po jakimś twardym przedmiocie, trwał on dość długo, poczém lekko zadzwoniło szkło i do gabinetu wpadł szeroki powiew mroźnego powietrza. Powiewem tym dopiéro, z głębokiéj zadumy swéj zbudzony Tarżyc, szybko zapalił jednę ze świec, w ozdobnych lichtarzach na biórku stojących i, jakby sprężyną z miéjsca ruszony, zerwał się z siedzenia swego. O kilka od niego kroków, pomiędzy biórem a otwarterni na oścież drzwiami jadalni, stał, w pochylonéj nieco naprzód postawie, szczupły, wysmukły chłopak, w manszestrowéj bluzie i jaskrawo czerwonéj chustce na szyi. Nad śniadą, tak że aż prawie bronzową, twarzą jego piętrzyły się czarne jak noc włosy, a z za drobnego czarnego wąsa, w dziwnym, bolesnym i zajadłym uśmiechu błyskały białe zęby. W jednym ręku trzymał głuchą latarenkę, w drugiém ciężki pęk żelaztwa. Na widok roznieconego światła i podnoszącéj się nad biórkiem wysokiéj postaci pana domu, chłopak ten drgnął i cofnął się kroków parę. Był to przecież ruch instynktowy tylko, nie z lękliwości wcale, ani w zamiarze ucieczki dokonany. Stanął bowiem wnet jak w ziemię wryty i tylko latarenka z ręki mu wypadła i zgasła.
— Kto pan jesteś i czego chcesz? — głosem, w którym najlżejsze nie ozwało się drżenie, zapytał Tarżyc.
Zarazem uczynił ruch, ku wiszącéj u bocznéj ściany gabinetu, taśmie od dzwonka. Lecz ruch ten jego dostrzegłszy, szczególny ów gość nocny pochylił się nieco i jednym sprężystym skokiem drogę mu zagrodził. W téjże chwili, błyskawicznym ruchem z kieszeni wydobyty, w ręku jego błysnął niewielki, ale jak stal najczystsza połyskujący, nóż. Tarżyc nie drgnął, cień trwogi nie odmalował się na twarzy jego, która ani zbladła, ani wyrazu pogardliwéj nieco wyniosłości nie utraciła. Cofnął się tylko ku biórku, skrzyżował ramiona i przenikliwie a niewzruszenie patrzał w twarz złoczyńcy. Lecz i ten także powiek nie spuszczał. Podniósł owszem głowę, oczy mu zagorzały płomieniem ciemnéj, ponuréj dumy, a na ustach zawisł znowu, wpół boleśny, wpół nienawistny uśmiech. Tak przez sekund kilkanaście stali naprzeciw siebie milczący obaj, śmieli i różną, lecz jednako niezgiętą, dumą wyniośli, a pomimo przepaści niepodobieństw, która ich dzieliła, dziwnie, dziwnie do siebie podobni...
W tém, w przyległéj sali dały się słyszeć pośpieszne i tłumne kroki. Na odgłos ich dopiéro zmąciło się i z twarzy Tarżyca spłynęło spójrzenie złoczyńcy. Jak wprzódy, machinalnie i instynktowo raczéj, niż z chwilowego choćby namysłu, rzucił się ku drzwiom. Tu jednak powstrzymał go mur piersi i łańcuch ramion ludzkich. Pomiędzy policyantami, którzy z jeńcem swym gromadnie wtłoczyli się do gabinetu, lękliwie jeszcze nieco, lecz więcéj już tryumfalnie, wszedł Moryś Lirski. Złoczyńca, gdy go pochwycono, nie stawił najlżejszego oporu, tylko zwrócił twarz w stronę otwartego okna i donośnym głosem zawołał:
— Zmykajcie szczury!
Moryś zaś zbliżył się do Tarżyca, który, obu dłońmi wspierając się o biórko, jak w tęczę wpatrywał się w twarz złoczyńcy i, pełnym przymilenia a zarazem tryumfu głosem, mówić zaczął:
— Zbawiłem ci życie, wujaszku... widzisz, mówiłeś zawsze, że nie mam serca, widzisz, poświęciłem się dla tego, aby cię uratować, słowo honoru, z narażeniem siebie samego na najstraszniéjsze katastrofy pilnowałem domu twego. I głowę też mam nie dla proporcyi, żeby nie płoszyć ptaszka, nie dzwoniłem do drzwi głównych, ale tych panów wprowadziłem przez sutereny, gdzie szanowna służba twoja, wujaszku, hula sobie i zagrywa się w karty. Jak Boga kocham, żeby nie ja, zrabowaliby cię, a może i zamordowali. Zbawiłem cię, wujaszku, czy słyszysz... wujaszku!
Mógłby mówić w ten sposób do dnia sądnego, Tarżyc nie słyszałby go i nawet nie widział. Patrzał on na złoczyńcę ze szczególną, chciwą prawie ciekawością. Słuchał téż z niezmierną uwagą urywanéj rozmowy, którą prowadził z nim najstarszy z pomiędzy obecnych stróż publicznego bezpieczeństwa.
— Aha? wytrychy! oto i dowód, że kraść tu przyszedłeś.
Złoczyńca podniósł powieki i, patrząc prosto w twarz mówiącego, odpowiedział:
— Nie; kraść nie chciałem, ale zrabować dom ten... do szczętu.
— A tenże nóż? Czy kogo zabijać nim myślałeś.
— Nie, bo mam dwie silne ręce, któremi zadusić go mogłem!
— A taki jeszcze młody jesteś! — wykrzyknął urzędnik.
Spuszczając znowu powieki, ciszéj jak wprzódy, odpowiedział:
— Chciałbym wcale nie być.
Teraz Tarżyc zadrżał. Taka nienawiść i taka rozpacz przeraziła go do głębi. Z litością bardziéj, niż z gniewem, a zawsze z ciekawością wielką, patrząc na tego, który przyszedł tu po majątek jego, a może i życie, mówić zaczął:
— Widziałem cię już kilka razy. Zaciekawiasz mię. Kto jesteś?
Z zaciśniętych zębów zapytanego wyszła odpowiedź:
— Nie wiem.
— Nie miałeś chyba nigdy na świecie nikogo... Któż jest twój ojciec?
Tak samo, jak wprzódy, odrzekł:
— Nie wiem.
— Ale ja wiem, — zaszeptał, nad samym prawie uchem Tarżyca, człowiek, w długim zapiętym po szyję surducie z dwoma końcami czerwonawéj chustki, stérczącemi nad głową, — człowiek, który wszedł tu za innymi, a teraz krokiem uroczystym, z wyrazem namaszczenia na małéj skurczonéj twarzy, przebył pokój i obok pana domu stanął. Lecz, gdy tu się już znalazł, uroczystość i namaszczenie jego zniknęły. Przekonany, że w kapłańskiéj roli idzie spełniać „krwawą ofiarę,“ lub budzić sumienie ludzkości wywołaniem „wielkiéj katastrofy“, Szymon Kępa, — wcielona ta utopija, — gdy znalazł się w bezpośredniéj blizkości Tarżyca, uczuł w sobie człowieka, — człowieka, miotanego zmięszanemi namiętnościami: zawiści, gniewu i pomsty.
— Ale ja wiem, — syknął i, palcem na złoczyńcę wskazując, z cichym, głębi istoty jego sięgającym, chichotem, dodał jeszcze słów parę, których obecni dosłyszéć nie mogli. Ale Tarżyc usłyszał je i wielka bladość spadła mu na twarz. Obie ręce wyciągnął przed siebie, jakby od śmiertelnego jakiegoś ciosu bronić się chciał, i zawołał:
— Co? jakto, zkąd wiesz? dowody! dowody! dowody!
Kępa sięgnął za surdut, wydobył arkusz zżółkłego papieru, roztworzył go, przed oczy Tarżyca przysunął i sam, półgłosem, powoli, z wracającą mu znowu uroczystością, przeczytał:
— W roku X, dnia X, w parafialnym kościele Targowskim, ochrzczoném zostało dziecię płci męzkiéj, urodzone z Rozalii Klinównéj włościanki i niewiadomego ojca. Na imię mu dano Sylwester“.
Tarżyc obie dłonie podniósł do czoła i krzyknął:
— Tak! tak! tak! nakoniec... przypomniałem! pamiętam! wiem! — zachwiał się i bezprzytomny prawie runął na sprzęt najbliższy.
Kiedy odzyskał przytomność i dłonie odjął od twarzy, w gabinecie znajdowali się już tylko przerażeni i z Morysiem na czele krzątający się dokoła niego domownicy.
Zerwał się i, biegnąc w głąb mieszkania, wołał:
— Wróćcie! wróćcie! Przyprowadźcie mi tego... tego... to dziecko!
I do służby zwrócił się, w niezwykły sobie szorstki i natarczywy sposób, rozkazując jéj, aby szła, biegła i z drogi zwróciła tych, którzy tylko co ztąd odeszli.
Lecz nie wraca nigdy przeszłość i nie zwracają się z drogi swéj następstwa, niezłomnym łańcuchem toczące się z łona swéj przyczyny...
Na ciemną noc, na mroźny wiatr, wiejący śnieżną zamiecią, Tarżyc wysuwał przez okno otwarte twarz śmiertelnie bladą, a w ruchu jego, nieskończone, nieprzerwane, wiekuiste zda się tętniały po bruku ulicy ciężkie stąpania kilkunastu ludzi, w nieskończoną, niezgłębioną, wiekuistą ciemność uprowadzających tego... tego... to dziecko.
Szczury zemknęły. Dały one nurka na dno śmietniska, gdzie znajdą pewnie opiekę i naukę Szymona Kępy.