Sylwek Cmentarnik/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwek Cmentarnik |
Wydawca | Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spokojna i łagodna Placyda Lirska nie mogła dosyć oddziwić się nowemu całkiem usposobieniu, które, od czasu pewnego, w synie swym spostrzegła. Nigdy dotąd nie wpadał on w tak długie zamyślenia i zarazem nie miał tak ożywionego, często nawet wzruszonego, wyrazu twarzy. Prawda, że nigdy téż, tak jak teraz, nie poniewierał matką, lecz cóż znaczyć dla niéj mogły osobiste przykrości lub upokorzenia, w obec zadowolenia i dobréj zabawy syna! Że w czasie nieobecności swych w domu, trwających, codziennie prawie i w południowéj porze, dwie lub trzy godziny, bawił się on wybornie, świadczyły o tém niezwykłe rumieńce i blask oczów, z jakiemi do domu powracał. Okazywał się téż teraz bardziéj obojętnym, niż dawniéj, na drobne wygódki i przyjemnostki codziennego życia, a nawet w obojętności téj dosięgał takiego stopnia wspaniałomyślności, iż zaniedbywał czynić matce wyrzuty za niedostateczną ilość przypraw w potrawach, brak starego wina przy stole lub niedość wytworne wyprasowanie bielizny i krawatów.
— Mniéjsza o to, — mówił z gestem, pobłażliwości pełnym, gdy matka przepraszała go za niemożność dogodzenia zwykłym jego gustom i wymaganiom; — mniejsza o to! cierpiał człowiek już tyle, pocierpi jeszcze trochę! wkrótce będzie z nami inaczéj, zobaczy mama. W kącie siedząc i całe życie tylko o gospodarstwie myśląc, mama ani wyobraża sobie, co to się na szerokim świecie robi; no, nie robi się jeszcze, ale przygotowuje... ho, ho! ucho nie słyszało, oko nie widziało, co się to na świecie wkrótce dziać zacznie. Zmiany, zmiany ogromne, kapitalne, żaden kamień leżeć nie będzie, tak jak leży teraz, żaden człowiek żyć tak nie będzie, jak żyje teraz. Świat zrobi się jak huśtawka; ci co teraz na dole, fiut! pójdą na górę, a ci co na górze...
— Jezus Marya! Morysiu, co ty wygadujesz. Cóż to się stanie takiego? Czy, broń Boże, uczeni trzęsienie ziemi albo przejście komety zapowiadają?
— O, będzie trzęsienie, — z uroczystą miną odpowiadał Moryś, — będzie im trzęsienie... zatrzęsą się! Mówię mamie, że wielkie rzeczy przygotowują się na świecie, ale jakie? tego powiedzieć nie mogę, za nic nie mogę!
Z ciekawością i niepokojem Lirska prosiła syna, aby jéj przerażające przepowiednie swe wytłumaczył. Moryś wstawał z krzesła, wznosił wysoko, pełne dumy, czoło i, z tajemniczą uroczystością, odpowiadał:
— Jest to tajemnica. Przysiągłem, że ją nie zdradzę, a miałbym jeszcze przed kim mówić! Przed mamą! żebyś mama zaraz z językiem poleciała do wujowstwa.
— Mój Morysiu, zlituj się, alboż ja gdzie kiedy z językiem latam...
— Kiedy powiedziałem, że nie powiem, to nie powiem, i proszę mnie darmo nie nudzić! To tylko wolno mi jest przed mamą wyjawić, że...
Tu schylał się nad matką i z cichym śmiechem kończył:
— Że wujaszeczek kochany wkrótce cienko zaśpiewa... oj, cienko!
— Jezus Marya! — wołała Lirska, — za cóż ma on cienko śpiewać, dobroczyńca ten nasz i taki zacny człowiek!
— Aha! wszyscy ci zacni i wielcy Krezusy cienko zaraz zaśpiewają. Dosyć nażyli się i naużywali, pora teraz i nam do uczty życia zasiąść i potrzebom, które wlała w nas nieomylna natura, zadość uczynić. Ludzie są równi sobie i tylko niesprawiedliwość wielka sprowadzić mogła na tę ziemię wszystkie złe i przykre rzeczy. Kiedy wszystko na świecie przewróci się do góry nogami, wtedy dopiero zapanuje prawdziwy raj...
Używał teraz w mowie swéj wyrażeń, których dawniéj, przed spotkaniem z Kępą, nie zrozumiałby nawet. Widoczném było, że powtarzał to, co mu kędyś przez kogoś powiedzianem zostało. Był jednakże silnie i szczerze przejętym, świeżo zdobytemi wiadomościami, a pełnym istotnego zapału dla nadziei, które w nim obudzono, i pomysłów, które przed nim odkryto. Wzrok jego, zatrzymujący się dotąd na najbliżéj umieszczonych i najściśléj związanych z nim samym drobnych przedmiotach, olśnionym został perspektywą, która nagle i po raz piérwszy w życiu jego roztworzyła przed nim, pełne obietnic, swe głębie. Do pustéj głowy téj, wiedziona tam nicią osobistych żądz i zażaleń, po raz piérwszy zawitała idea i upoiła ją, jak narkotyk, sprowadzający rozkoszne sny. W najmniéjszym stopniu nie zostawał on w możności dokonania krytycznéj analizy nad ideą tą i wszelkiemi składowemi jéj częściami; widział tylko przed sobą świat jakiś inny, nowy, raj, w którym drzewa rodziły pasztety i befsztyki, fontanny tryskały najwytworniéjszemi winami, stawy i jeziora, zamiast lodem, napełnione były srebrzystem punch-glacé; raj, w którym mnóstwo dziewic, jak krople wody podobnych do kuzynki Aurelii, wyciągały ku niemu miłosne ramiona; w którym skromne nazwisko jego wymawianem było przez ludzi z taką samą, uszanowania pełną, intonacyą głosu, jak dziś wymawianemi były nazwiska wuja jego i równych mu „wielkich tego świata.“ W snach i na jawie, nerwami i wyobraźnią, uczuwał on przedsmaki wszystkich tych niewysłowionych rozkoszy zmysłów i próżności; i błogosławił dzień, w którym spotkał się z Kępą, a wiernym uczniem i gorliwym pomocnikiem nieocenionego męża tego być święcie i szczerze sobie przyrzekał.
Piérwszą przysługą, którą miał oddać mistrzowi swemu, było dostarczenie mu wiadomości o miejscu zamieszkania i nazwiskach pewnéj, znacznéj liczby rodzin możnych, bądź stale zamieszkujących miasto, bądź doń na zimę przybyłych. Kępa powtarzał mu po wiele razy, że ogłoszenie drukiem wielkiego dzieła jego przyśpieszyć może znakomicie odrodzenie się świata.
— Tak czy inaczéj, z tém czy bez tego, świat odrodzić się musi, mawiał; lecz, gdy tylko myśli moje żywym potokiem rozleją się śród ludzkości, a każdy, kto tylko zapragnie, będzie mógł się zeń napić, wnet prawda, jak słońce, stanie się jasna każdemu i wszystkim... Wielcy, kto wié, dobrowolnie może zmaleją, a maluczcy podniosą głowy i wyrosną!
Morysiowi tego tylko było potrzeba, aby wielcy zmaleli, a maluczcy wyrośli; jakkolwiek bowiem nie poczytywał siebie bynajmniéj za maluczkiego, to jednak nie mógł nie zeznawać przed sobą, że za sprawą niepojętego, a jak dziś wiedział już dokładnie, obrzydle niesprawiedliwego trafu, był on znacznie mniejszym od wielu innych na świecie tym ludzi, a pewnie już i srodze nawet cierpiącym. Wierzył Kępie bezwarunkowo. Ze czcią, podobną zapewnie téj, z jaką ludy pierwotne spoglądają na cudotwórcze fetysze, spoglądał na, okrywające skrzynię, arkusze rękopisu. Z udzielaniem jednak żądanych wiadomości zwlekał nieco. Znał on trochę ludzi tych, do których Kępa udawać się zamierzał, spotykał ich, od czasu do czasu, u wuja i gdzieindziéj i coś mu szeptało, że... nie tacy to oni, żeby tak zaraz zrozumieć mogli sprawiedliwość i dobrowolnie zmaleć! Pewnego wieczora jednak dążył ku staremu gmachowi szybkim bardzo krokiem i z niezwykle rozognioną twarzą. W dniu tym doświadczył ciężkiéj obrazy i zgryzoty. Tytus Tarżyc dawał proszony obiad, jego zaś nie zaprosił. Nie zmartwiłoby go to i nie obraziło jeszcze tak srodze, gdyby nie wiadomość, którą, kędyś w garderobie czy kredensie wujowstwa, wyszperał, że na obiedzie tym ma być pewien młody i bardzo przystojny Krezus, w kuzynce Aurelii zakochany i zamierzający podobno oświadczyć się o jéj rękę. Dreszcz trwogi i płomienie gniewu ogarniały Morysia, gdy myślał, że wprzód, zanim świat się odrodzi, kuzynka Aurelia poślubić może Krezusa i w skutek sztucznych ustaw, przez zepsutą naturę ludzką wytworzonych, czyli w skutek więzów małżeńskich, połączonych z przesądami o wierności i czystości niewieściéj, zostanie dla niego na wieki straconą. Postanowił tedy iść do Kępy i przynaglić go do szybkiego działania.
— Niech sobie, — myślał, — poprobuje szczęścia u tych objadaczy świata... Jeżeli trwać będą w pysze i samolubstwie swém, człowiek z taką nauką i wymową wynajdzie inny jaki sposób prędkiego sprowadzenia na świat sprawiedliwości... O! wynajdzie najpewniéj! Głowę ma nie dla proporcyi przecież, kiedy tyle arkuszy zabazgrać potrafił! Phi! żeby mi kto kazał tak dużo pisać, dalibóg, wyrzekłbym się nawet... lepszéj przyszłości świata.
Jakkolwiek nigdy inaczéj nie odwiedzał Kępy, jak o białym dniu, w godzinach, w których był pewnym, że koledzy jego, do téjże, co i on, szkoły uczęszczający, bywają tam nieobecnymi, tym razem przecież tak mu było pilno zaczerpnąć w pierś nieco pociechy i nadziei, a Kępę do działania przynaglić, że, ku zrujnowanemu gmachowi, dążył dość późnym nawet wieczorem. Gdy wszedł w zaułek i zbliżył się do handlu Chaima, ogarniać go począł niepokój pewien. Skrzepiał się jednak na duchu tém, że noc była księżycowa, widna a pośród warstwy śniegu, spadłéj dnia tego, każdy najdrobniejszy przedmiot zdala już wybornie dojrzeć i rozpoznać było można. Odważnie też i krokiem pewnym zstąpił z kilku wschodków, do podziemia wiodących, i wszedł na wązki, krótki korytarzyk, w którego głębi znajdowały się niziutkie drzwiczki, do izdebki Kępy wiodące. Nagle przystanął. O ucho jego obiły się szmery jakieś, które dla tego może zwróciły jego uwagę, iż we wnętrzu swém uczuwał wciąż lekkie, lecz ostrożność budzące, drżenie trwogi. Po chwili jednak uspokoił się zupełnie. Wyraźnie rozeznał, iż szmery zasłyszane były niczém inném, tylko sapaniem i chrapaniem dwóch, trzech a może i większéj ilości uśpionych osób. W mgnieniu oka niepokój jego zastąpionym został przez ciekawość.
— Jak Boga kocham! — szepnął do siebie! — gdzieś tu, w téj ruderze, jest jakiś sypialny pokój... ciekawym bardzo: czyj!...
W korytarzyku, wieczora tego, ciemno nie było. Rozwidniała go struga księżycowego światła, spływająca z góry, przez długą ukośną szczelinę, pośród któréj rozeznać można było osrebrzone wschodki, na górne piętro rudery wiodące. Cicho, ostróżnie, na palcach nóg, Moryś począł na wschodki te wstępować. Im daléj szedł, tém wyraźniéj senne oddechy ludzkie świadczyły mu, że kędyś, na górze, znajdowało się kilka osób, w głębokim śnie pogrążonych. U szczytu wschodków stanął jak wryty i ze zdziwienia roztworzył usta. Przed nim, przed otworem, w którym stanął, a który niegdyś był drzwiami, rozkładała się obszerna przestrzeń, napełniona księżycowém światłem, obficie płynącém przez kilka ogromnych szyb pozbawionych okien. Była to wielka sala, niegdyś może do tańca i wielkich przyjęć służąca, dziś pusta zupełnie, tu i ówdzie przegrodzona belkami i deskami, opadłemi z sufitu i tkwiącemi w wyżłobionych przez się dziurach podłogi. Tu i ówdzie, na ścianach wysokich i pajęczynami jak festonami pookrywanych, pod światłem księżyca, połyskiwały niestarte jeszcze złocenia i farby; z dziurawego miejscami, a miejscami wydymającego się w dół sufitu, zlatywać zdawały się Amorki i spadać różowe wieńce. W obszernéj i pełnéj światła, mieszających się z cieniami, pustce téj, ciekawe i zarazem lękliwe nieco spojrzenie Morysia rozeznało naprzód, wychylającą się z pod szmat sukiennych, a na garści słomy wspartą, głęboko uśpioną, siwobrodą głowę starca. U stóp ściany, po któréj spłowiałem siném tle migotały tu i ówdzie złocone gzygzaki, głowa ta spoczywała na nędzném swém posianiu, w pełnym majestacie starości, połączonéj z niezmąconą pogodą ducha. Łysa czaszka starca połyskiwała pod zdającą się ją głaskać smugą księżyca, na zoranem czole osiadła duma niby długiego a nieskazitelnego żywota, zwiędłe wargi otwiérały się pełnym łagodnéj dobroduszności uśmiechem, a wypływały z nich przeciągle chromatyczne gamy chrapania. Oprócz głowy téj, widać było jeszcze pomarszczoną rękę, wyciągniętą na słomie i, pomimo uśpienia, silnie trzymającą łyżkę drewnianą, nie zupełnie jeszcze oschłą z tłustéj strawy. W pobliżu szanownéj głowy téj, w półcieniu, niewielka jakaś postać ludzka, o niewyraźnych zarysach, wystawiała na księżyc bose tylko stopy; daléj zaś nieco spały jeszcze istoty: dziewięcioletni Miś, którego cherubinowa twarz, zadąsana w śnie nawet, gniewać się zdawała na księżyc, czy na spuszczającego się z sufitu Amorka; Damek z długiemi uszami, ramieniem obejmujący szyję Antki, i Antka, która, wyciągając na podłodze długie swe nogi, głowę opiérała na ramieniu chłopca, a gęstemi włosy swemi okrywała mu piersi. Starca i dzieci sen zaskoczyć tu musiał pośród uczty obfitéj, w dziwnéj spiżarni téj odbywanéj, bo nietylko starzec w ręku swém trzymał wilgotną jeszcze łyżkę, ale, obok bosych stóp ukrytego w cieniu Tomka, stał garnek, w połowie jeszcze napełniony wybornym, lipcowym miodem: pyzate policzki i aż zmarszczone czoło Misia uczernione były powidłami, a ramiona jego silnie przyciskały do piersi słoik, z trochą jeszcze przysmaku tego na dnie; dokoła zaś Damka i Antki leżało mnóstwo nadgryzionych i niedbale, w przesycie jakby, rzuconych jabłek, okruchów bułek i sérów, kawałków wędzonego mięsiwa. Majestatyczna starość i niewinne dzieciństwo, ze spokojem niepokalanym, z zadowoleniem naiwném a głębokiém, usypiały tu pomiędzy szczątkami zdobytych przez się i zużytkowanych łupów.
Moryś uśmiechał się.
— Aha! — szepnął, — maluczcy i cierpiący... tęgo sobie dziś balowali... ale, zkąd oni mogą dostawać sobie to wszystko?
Tu spostrzegł przedmiot, którego dotąd nie zauważył jeszcze. Obok Damka leżało na ziemi coś, silnie błyszczącego pod światłem księżyca, coś, jakby pęk kluczy lub innego jakiegoś żelaztwa. Pewny, że nie obudzi nikogo z tych, którzy tak głęboko i rozgłośnie usypiali, Moryś cicho bardzo postąpił kroków parę, pochylił się i patrzał.
Nagle wyprostował się i prawie głośno zawołał:
— Wytrychy!
— A! — wyrzekł do siebie, — więc tu takie rzeczy się dzieją...
Wzrok jego z wytrychów przesunął się na twarz Antki.
— Ładna z niéj będzie dziewczyna! — szepnął.
Istotnie, twarz Antki przybrała we śnie całkiem inny charakter, niż ten, który ją w czasie czuwania odznaczał. Nie było to już zmyślne i małpiozmienne źwierzątko, z łakomstwem w oczach, a dzikim śmiechem na rozwartych ustach; było to ładne dziecię, z delikatnym, znędzniałym nieco profilem i drobnemi usty, zamkniętemi pełnym ciszy i niewinności uśmiechem.
Z jednaką zawsze ostrożnością zstąpił ze wschodów, a w korytarzyku zatrzymał się znowu, z palcem, w głębokim namyśle, do ust przyłożonym.
— Więc tu takie rzeczy robią się i dzieją... — Powtórzył i dodał: ciekawym — czy i on także do tego należy!... Och! gdybym mógł go złapać...
On znaczyło: Sylwek katarynkarz, który sprawił mu kiedyś wielką nieprzyjemność. Spotkał go on u Kępy, rozmawiał z nim nawet niekiedy, ale nie cierpiał go zawsze i coraz może więcéj. W ulicznym chłopcu tym było coś, co imponowało wypieszczonemu synowi Placydy Lirskiéj. Nie śmiał mówić mu ty, albo nie odkłonić się, gdy, przy spotkaniu na mieście, katarynkarz uchylał przed nim brzeg tyrolskiego kapelusza swego. Lękał się go trochę, a bardziéj i częściéj myślał, że gdyby miał takie oczy, jak ten przebrzydły cygan, możeby i bez odrodzenia się świata rozkochał w sobie Aurelkę tak, że... wujaszek musiałby wydać ją za niego!
— Och! gdybym mógł go złapać!
Z wewnętrznym tym namiętnym wykrzykiem otworzył drzwi izdebki Kępy. W oprawie nizkich a szerokich drzwiczek, na tle malowanych ścian i żółtego światła łojówki, ukazał się Kępa, siedzący przed skrzynią i ze zgarbionemi plecami, z profilem, skurczonym od wielkiego natężenia myśli, z okiem, pod czerwoną powieką rozgorzałém, piszący, piszący, piszący z zaciekłością gwałtownego i wahań się żadnych, ani namysłów nie znającego, natchnienia. Nazajutrz Kępa wychodził na miasto w długim swym i starym, lecz bardzo starannie oczyszczonym, surducie i z czerwonawą chustką w inny nieco niż dotąd sposób zawiązaną. Pozbyć się jéj całkiem nie mógł, gdyż w więzieniu przemroził sobie był uszy tak bardzo, że lękały się one strasznie każdego zetknięcia się z powietrzem, lecz zawiązał ją z większém uwzględnieniem estetyki, czyli, że końce jéj nie pod brodą, jak wprzódy, ale nad głową mu sterczały. Na głowie, zresztą, miał kapelusz stary bardzo i odmiennéj mody, ale formę cylindra posiadający, a na rękach czarne, ogromne, połową niezapełnionych palców zwisające, rękawiczki. Uczynił wszystko co mógł, aby powierzchownym wyglądaniem swém nie zrazić i nie zniechęcić ludzi, do których się udawał. Teraz już miał głębokie przeświadczenie, że ubiór jego był doskonale prawidłowym, blizkim nawet wykwintu, a zniżenie się to do wymagań światowych uważał sobie za ważne uczynione ustępstwa i ciężką ofiarę dla idei poniesioną.
Niezmiernie starą a papiérami wypchaną tekę pod ramieniem niosąc, kroczył on ulicami miasta i wchodził w bramy pięknych domów i kamienie, z kapłańską powagą i uroczystym wyrazem twarzy. Pomimo powagi przecież i uroczystości, znać po nim było, że uczuwał niepokój, dosięgający niekiedy stopnia trwogi. Cel, dla którego pielgrzymkę swą przedsięwziął, był mu nad wszelki wyraz drogim; jeżeli go nie dosięgnie, najpiękniéjsze nadzieje jego usuną się znowu w dal niedoścignioną, najważniéjsza część życiowéj pracy jego, przez czas nieokreślony jeszcze, na wieki może, a ku śmiertelnéj szkodzie ludzkości, pozostanie w ukryciu...
Od dnia owego, pośród wyższych warstw towarzyskich, znajdujących się w mieście, toczyć się zaczęły długie i wesołym śmiechem przeplatane rozmowy o zabawném indywiduum jakiémś, chodzącém od domu do domu i każdemu, ktokolwiek go do obecności swéj przypuścił, wpychającém w ręce szpargały jakieś i wypowiadającem, w długich tyradach, niesłychane niedorzeczności. Zgadzano się powszechnie, że był to waryat; zdania dzieliły się tylko co, do niewinności lub szkodliwości jego szaleństwa. Ludzie dobrego humoru i skłonni do lekkiego sądzenia napotykanych zjawisk, utrzymywali, że był to człowiek niezmiernie śmieszny i, co najwyżéj, obudzać mogący litość taką, jaką obudzają zwykle ludzie, dotknięci najstraszniéjszém z kalectw. Inni jednak, którzy baczniéj wsłuchiwali się w jego mowę i uważne spojrzenie rzucali na parę kart, rękopismu, który on, z natarczywością niesłychaną, z błagalnym lub na przemian groźnym wyrazem twarzy, przed nimi rozkładał, wyrażali mniemanie, iż waryaci podobni niebezpiecznymi być mogą dla publicznego spokoju i porządku. Najogólniéj jednak zapatrywano się nań pobłażliwie i wydawano rozkazy służbie, aby, gdy się ukaże, wprowadzała go do jadalni lub bocznych pokojów mieszkań. Litościwe panie domów, patrząc na twarz jego, zdrobniałą i skurczoną od nędzy i trudów, uprzejmie prosiły, aby jak najczęściéj przychodził do nich, dla zjedzenia obiadu lub wypicia herbaty, które w przedpokoju lub garderobie podanemi mu będą. Zdziwienie było wielkie i powszechne, gdy, na zaprosiny te, włóczęga ten, czy ten szaleniec, prostował się, dumnie podnosił głowę i odpowiadał:
— Nigdy nie byłem żądnym nasyceń i uciech cielesnych; nie zjadałem okruch, spadających z czyichkolwiek rąk lub stołów!
Panowie znowu, odsuwając od siebie rękopism, którego sama już olbrzymiość obudzała w nich powątpiewanie i przestrach, wydobywali z kieszeni portmonetki i probowali zakończyć sprawę ofiarowaniem szczególnemu gościowi swemu banknota, większéj lub mniéjszéj wartości. Gość przecież, ze stanowczością, oporu nie cierpiącą, odmawiał przyjmowania darów wszelkich.
— Żebrakiem nie jestem, — mawiał; — owszem, posiadam skarb, o jakim wy, wielcy i możni tego świata, wyobrażenia nie macie. Skarb ten potrzebuje tylko ręki, któraby go, za pośrednictwem nędznego kruszcu, z ukrycia wydobyła i pokazała światu. Marny grosz, który mi dajecie, na nic mi się nie przyda, nie opłaci mi życia całego, spędzonego w niesłychanych trudach i bólach, nie zastąpi rozkoszy, których używają wszyscy na świecie ludzie, a których ja dobrowolnie wyrzekłem się dla idei... zlitujcie się nie nademną, lecz raczéj nad ludzkością, którą zdrój myśli moich, w dziele tém zawartych, zbawić ma, odrodzić, oczyścić i uszczęśliwić... Lecz nie, zlitujcie się i nademną także! wszak tu zawarte są wszystkie ambicye i nadzieje moje, cała ogromna praca stéranego życia mego.
Gdy z głębokim smutkiem na znędzniałéj swéj twarzy, z dziecięcą szczerotą w łzami zaszłych oczach, głosem błagalnym i niemal pokornym przemawiał on w ten sposób, stawał się istotnie i dla najweselszego nawet wzroku wzruszającym. Zdarzało się téż, że, dla przyniesienia mu ulgi przez chwilowe obudzenie nadziei i okazanie mu szacunku niejakiego, kryjąc uśmiech, proszono go o pozostawienie rękopismu na dni kilka, dla przeczytania... przejrzenia... Lecz Kępa, na rozstanie się ze skarbem swoim, za nic zgodzić się nie chciał.
— Któż mi zaręczy, — wołał, — że nie zdradzicie mię, że nie zniszczycie kart tych, krwią i łzami niemi zapisanych, skoro przekonacie się, że nie zawierają one żadnych dla was pochlebstw i obietnic, lecz, przeciwnie, pełne są srogich nauk i gróźb...
Tu wybuchały już dokoła niego, niepodobne do powstrzymania, śmiechy, niektórzy, obraźliwsi lub ostrożniéjsi, a coś niedobrego w wyrazie twarzy jego dostrzegający, rozkazywali mu bez ceremonii, aby szedł za drzwi. Kobiety jednak i dzieci stale i gorąco ujmowały się za nim. Te ostatnie przynosiły mu czasem cukierki, owoce lub inne przysmaki i, wdzięczne za zabawę, którą im sprawiał, pieszczotliwie dotykały rąk jego, odzieży i lnianych, miękkich, siwiejących włosów. Wtedy po twarzy Kępy rozlewała się nieopisana rzewność i czułość, przyjmował ofiarowywane mu dary, a małych ofiarodawców brał w objęcia, ze zmięszaniem tkliwości i namaszczenia całował białe ich czoła, mówiąc przytém:
— Biedne, biedne małe istoty! wyście niewinne jeszcze, nieskalane łzami i potem waszych bliźnich, wasze ofiary i pieszczoty przyjąć mi wolno... lecz, o! cóż się stanie z wami, gdy wybije godzina sprawiedliwości i wielkich katastrof... biedne ofiary losu, który rozkazał wam urodzić się na łonie zbytku, pychy i samolubstwa:
Ofiary nie zdawały się być wcale zasmuconemi, brzmiącą nad ich głowami, groźną przepowiednią; lecz, obecni scenom tym, starsi członkowie rodzin wszelkimi sposoby starali się skrócić szczególną wizytę i jak najmniéj zachęcić odwiedzającego do jéj powtórzenia.
Niezachęcany wracał przecież, błagał znowu, przedstawiał, groził, monologował o równości ludzkiéj, o maluczkich i cierpiących, o potrzebie sprawiedliwości, o przyszłym niezawodnym raju ziemskim, o konieczności rdzennego i jak najrychlejszego odmienienia natury ludzkiéj i wszystkiego w ogóle, co ludzkiém dotąd było; monologował o tém wszystkiém tak długo, że jedni uczuwali się znudzonymi, inni na prawdę przelęknionymi, a wszyscy, z mniéjszą lub większą niecierpliwością, powtarzali mu stanowczo, że dzieła jego wydawać nie myślą i że jeżeli życzy sobie przychodzić do ich domów od czasu do czasu dla otrzymania pożywienia lub wsparcia, to dobrze, a jeśli nie, to każą lokajom drzwi przed nim zamykać, lub nawet w potrzebie ze wschodów go strącać. Gdy odszedł nakoniec, długo jeszcze domowi pomiędzy sobą i z gośćmi toczyli rozmowy, przeplatane śmiechem, których on był przedmiotem.
Nie wesoło jednak, nie wesoło i wcale nie śmiesznie wyglądał Kępa, gdy z wypraw tych, cieniem pomyślności nieuwieńczonych, wracał do swéj sklepionéj, z okratowanéj okienkiem, izdebki. Niekiedy drżał cały jak w febrze, trzęsącemi się rękami zdejmował potwornie długie rękawiczki i odwieczny cylinder, drogocenny nawet rękopism swój bez najmniejszego uszanowania ciskał na skrzynię i, usiadłszy na pieńku lub ziemi, długie godziny przesiadywał nieruchomy, z twarzą w dłoniach, pogrążony w ponuréj i milczącéj jak grób zadumie. Z pod ściany, Sylwek, próżniaczo rozciągnięty na ziemi, rzucał mu czasem krótkie pytania:
— A co? będzie co z tego, czy nie?
Kępa odsłaniał twarz, i osłupiałym wzrokiem patrząc na towarzysza, odpowiadał:
— Nic nie będzie.
Czasem rozmowa dwóch tych ludzi ograniczała się na takich lakonicznych zapytaniach i odpowiedziach. Z natury przecież jeden z nich był gadatliwym i rozjątrzonym, drugi namiętnym i niepowściągliwym; wybuchali więc najczęściéj długiemi żalów swych i gniewów opowiadaniami. Kępa wyrzekał, jak zwykle, na nieugiętą pychę i niezłomne samolubstwo wielkich tego świata; lecz, co było w nim nowém zupełnie, to żal, budzący się za wszystkiemi straconemi dla idei uciechami i dogodnościami życia i głuche, przezwyciężane ze wszystkich sił, lecz coraz mocniéj ogarniające go, zwątpienie; ażali życie to daremnie zmarnowaném nie zostało. Było to może bardzo proste następstwo fizycznego wycieńczenia, połączonego ze straszną boleścią, jaką sprawiał mu widok szpargałów, rozrzuconych na skrzyni, a które chyba... pewnie nawet... w skutek ubóstwa jego a zatwardziałości możnych, dziennego światła ujrzeć nigdy nie miały. Jakkolwiek bądź, zwątpienie to, doświadczone po raz pierwszy w życiu, wprawiało Kępę w stan egzasperacyi, śród którego istotnie wyraz obłąkania zjawiał się mu na twarzy i w bardziéj niż kiedy obrzękłych zaczerwienionych oczach.
— Zdaje mi się, — mówił do Sylwka głosem słabym i skarżącym się, — zdaje mi się, jakbym umiérał... jakoby dusza moja konała we mnie. Czyżbym miał omylić się, własne siły przecenić, marnie przepaść...
Niekiedy monotonnym, sennym głosem snuł żale swe i marzenia.
— Szczęśliwi ci, których wzrok nie ścigał nigdy słońc, zawieszonych wysoko, i których myśl nie kąpała się nigdy w płomieniach wielkich miłości! Szczęśliwi ci, którzy urzeczywistnić mogli sielankę młodych lat swoich, a o zachodzie życia, jako pogodne wieczory, znikają zwolna, przy blasku swoich gwiazd! Szczęśliwi ci, których myśli i żądze, drzémiącą strugą, po gładkich płyną równinach i którzy serc swych nie wydzierają z piersi, aby je rzucać w ofiarne płomię ołtarzy!... Szczęśliwi...
W sposób ten marzyłby i żalił się długo jeszcze, lecz przed nim podnosiła się wysmukła postać młodzieńcza, a rozognione czarne oczy, wpijając się w twarz jego, mowę mu tamowały. Sylwek podnosił się, prostował i może, przez senny głos ten, wypowiadający skargi swe i tęsknoty, natchniony, wołał:
— Nie, nie! nieprawdę mówicie! Ja nie tak myślę! ja nie tego żądam! powiem wam, kto szczęśliwy!...
I zarzucając na głowę oba swe gibkie ramiona, z drgającą twarzą, wzniesioną w górę, mówić zaczynał:
— Szczęśliwy byłby ten, ktoby miał takie szerokie i mocne skrzydła, ażeby na nich do wysokiego słońca zalecieć, w złotą twarz jego spojrzéć i napić się jego promieni! Szczęśliwy byłby ten, ktoby zamienił się w drzewo, na pustém polu stojące, i niczego nie chciał i żadnych żalów nie miał, a tylko słuchał, jak ptaki śpiewają w gałęziach, a wiatry niebieskie szumią i grają w powietrzu! Szczęśliwy byłby ten, ktoby zamienił się w śpiewanie, w muzykę i leciał nad światem, na wietrze, na chmurze, na szerokie pole, pieśni jak paciorki sypał, na wysokich wieżach siadał i tak grał, ażeby ludzie, jak kiedy dzwony kościelne buczą, klękali i modlili się... do niego!... Szczęśliwy byłby ten, ktoby po ogromném morzu płynął, we dnie patrzał w chmury, co na niebie stoją jak malowanie dziwne, a w ciemne noce, z samego dna wody, wołał do siebie te cudne dziewczyny, co tam, białe jak perły, z włosami jak księżyc, z morskiego ziela wianki sobie plotą i słuchają tylko, słuchają: czy ich kto do kochania nie woła!... Szczęśliwy byłby ten, ktoby kochankę sobie z dna morza wywołał i pogrążył się z nią w takiéj puszczy bezludnéj, ażeby nikt, nikt mu nie przeszkadzał kochać ją i całować i śpiewać jéj do snu wszystkie pieśni, które mu drzewa, na złotych strunach słonecznych, wygrają...
Mówił to wszystko coraz śpieszniéj, coraz ogniściéj, a głos jego nabierał coraz bardziéj śpiewanych, rytmicznie kołyszących się, tonów. Było to śpiewanie raczéj, niż mówienie; była to dzika improwizacya, lejąca się z ust jego lawą słów, a z oczu snopami błyskawic.
Milkł potém i, wspierając twarz na dłoni, a zwolna, rytmicznie kołysząc się w strony obie, zapytywał z cicha:
— Czyście słyszeli kiedy, jak kobiéty różne śpiewają do snu dzieciom?
Nie czekając odpowiedzi, mówił daléj:
— Kiedym był mały... tam, niedaleko cmentarza, mieszkała w chacie kowala dziewczyna, z oczami takiemi jak niebo. Lubiła ona bardzo swoich małych braci, a najmniejszego kołysała każdego wieczora i tak śpiewała, jak dzwonek dzwoni... Tam... w szynku, słyszę zawsze, jak Żydowica kołysze dzieciaka i do snu mu śpiewa, a mnie się zdaje, że to złota mucha w brudnéj pajęczynie brzęczy... Dla czego nikt nie kołysał mię nigdy i nigdy mi do spania nie śpiewał?
Mówił teraz znacznie ciszéj jak wprzódy i z nawpół przymkniętą powieką. Pytanie, którém, niby powtarzającą się wciąż zwrotką, kończył każdy z wypowiadanych okresów, wymawiał tonem głębokiego zdziwienia.
Kiedym z Łukaszem po mieście chodził i około katarynki skakał a śpiewał, widziałem, jak chłopcy różne i dziewczynki biegły przez ulice do szkoły, w któréj uczyły się świat ten poznawać i po nim prosto, łatwo sobie chodzić... Dla czego nigdy nikt nie zadbał o to, abym ja świat ten znał i łatwo po nim chodził?
Milczał chwilę, potém znowu:
— Ten ma matkę, a ten ojca, ten ma siostrę, a ten kochankę... Przed tym ot leży rodzicielskie pole, przed tamtym drzwi własnego domu otwarte stoją, a tamten zdaleka choć widzi dorobki i pociechy różne... Dla czego u mnie niéma nikogo? Czemu przedemną niema nic?
Kępa śmiał się cichym, zdławionym chichotem i w rozmarzonego chłopca wlepiając przeszywający wzrok, zapytał:
— Nie wiesz: dla czego? Jeszcze nie wiesz: dla czego?
Sylwek zwracał ku niemu twarz i, ze snu jakby obudzony, odpowiadał:
— Wiem. Wyście mi to powiedzieli tam... kiedy jeszcze mały byłem. Zapamiętałem! o, zapamiętałem! Ale teraz wiem lepiéj jeszcze, bo codzień mowy waszéj słucham... pytam czasem, tak sobie, z żalu! ale... wiem!
Mimowoli jakby, pięści jego ściskały się.
— Słuchajcie, dziadźku, — wołał, — dopóki was tu nie było, smutek i złość zjadały mi często serce, ale... mogłem żyć. Teraz, kiedyście mi oczy na wszystko otworzyli, kiedym zrobił się przy was uczeńszy i rozumniejszy... już nie mogę! Już mi ulica nie towarzyszka, już mi szynk nie wesołość, już mi katarynka moja nie muzyka! Błota mam po uszy, a wieprzem być nie mnie! Nie chcę jedzenia, nie chcę picia, nie chcę tych świń i wilczyc, co niby kobiétami są! Chce mieć takie buty, o jakich rozpowiada bajka, żeby w nich pół świata przeskoczyć od razu, chcę wykąpać się w takich wodach, co człowiekowi odbierają pamiętanie o wszystkiém, co było! Dajcie wy mi buty takie! Zaprowadźcie mię do takiéj wody!
Kępa wstrząsał głową.
— Uspokoj się, — mówił, — cierp, czekaj! Przyjdzie czas...
Sylwek przerywał mu przykrym, urągliwym śmiechem.
— Przyjdzie! — powtarzał; — a kiedyż on przyjdzie? czy wtedy, gdy tym, co cierpią, rosa oczy wyje? czy wtedy, kiedy kości moje spruchnieją w zimnéj mogile? Mówiliście, że czas ten przyjdzie, kiedy te wasze pisanie, możny pan jaki, przed światem ogłosi. Ot nikt nie ogłosi... Drwią sobie z was, te... pijawki, na obiady swoje was zapraszają, a upamiętać się i sprawiedliwość zrobić ani myślą... Kiedyż tedy ten wasz czas przyjdzie? czy to nie macie już żadnych sposobów innych? Kiedy tak, to puśćcie mię od siebie, pójdę w głębokie lasy i powieszę się na suchéj gałęzi, a wtedy to już pewnie kruki czarne i drzewa skrzypiące do snu mi zaśpiewają!
Niekiedy Kępa zbliżał się do towarzysza swego, siadał na ziemi, tu przy nim, i namiętne uniesienia jego uspokajał długiém, cichém szeptaniem. Od czasu do czasu Sylwek odpowiadał mu równie cicho i długo, a dwa te głosy, szemrzące w grubych ciemnościach, które, po zagaśnięciu łojówki, napełniały izdebkę, wydawały się duetem dwu zbuntowanych i tajemniczo spiskujących duchów. Czasem jednak, znękany sam i z rozpaczą czujący, że, na niezłomnéj dotąd wierze swéj i nadziei, upadać zaczyna, Kępa chwytał skrzypce swe i grał. Wybornie i na oślep znał struny te, w które, przez życie całe, zaklinał wszystkie ognie swéj rozszalałéj fantazyi. W grubych ciemnościach wzdychał, śmiał się i szlochał na strunach i wszystkie zwątpienia swe i upokorzenia i resztę, pozostałych w nim jeszcze, nadziei i chwalby dźwiękami ich opowiadał. Kiedy przez okratowane, dwoma szybami z pod ziemi wydobywające się, okienko siny świt zaglądał do izdebki, muzyk leżał u stóp żółtego pieca z rozwartą u piersi odzieżą, z twarzą spłakaną i miotał się w śnie, a tuż przy boku jego, na brudnéj glinianéj podłodze, skrzypce zdawały się jeszcze drgać żółtemi strunami. W kącie zaś izby, pod ścianą szarzejącą trupiemi wizerunkami drzew, świeciły czarne bezsenne oczy, sinemu świtowi zdające się rzucać pytania czy proźby.
Po jednéj z burzliwych i w gorączce spędzanych nocy takich, Sylwek, o zapadającym zmroku, wchodził na obszerny i ozdobny dziedziniec, położony przy szerokiéj, ale z rzadka zabudowanéj, wpółwiejskiéj ulicy. W głębi dziedzińca stał dom jednopiętrowy, lecz któremu wielkie zwierciadlane okna i balkon, na wdzięcznych kolumnach wsparty, nadawały pozór wytworności. Dom ten posiadał sutereny, był jednak dość nizkim, aby przez okna jego, przy sztucznem szczególniéj oświetleniu, można było z wewnątrz dokładnie widzieć jego wnętrze. Sylwek zbliżył się do jednego z okien, na dużym kamieniu, w kształcie niziuchnéj ławki, wyrzeźbionym, postawił swoję katarynkę i zwolna okręcać zaczął korbę. Okręcał korbę tak powoli, że z pozytywki wydobywały się często skrzypiące i zgrzytliwe tony, dla tego, że spojrzenie jego, ze skupioną i chciwą uwagą, zatapiało się w szybę okna i w przedstawiający się za nią obraz. Za oknem była piękna sala jadalna, pośrodku któréj stał okrągły stół, błyszczący od szkieł i srebra, a nad którym zwisała od sufitu na bronzowych łańcuchach wielka, rzęsiste światło rzucająca, lampa. Przy stole siedziało cztery osoby: wysoki, siwiejący mężczyzna, nie pierwszéj młodości, lecz piękna jeszcze, kobiéta; młoda dziewczyna, świeża jak wiosna, i młody człowiek, w którym Sylwek, od piérwszego spojrzenia, poznał Morysia. W jadalni téj, któréj wysokie gzémsy obiegał szlak złoty, a któréj kąt okna przeciwległy błyszczał srebrném naczyniem, rozstawionem na kunsztownie rzeźbionym bufecie, odbywała się wielce prosta i spokojna scena rodzinnego życia. Siedzące przy stole osoby jadły obiad, lecz były tak ożywione i wesołe, że daleko więcéj mówiły i śmiały się, niż jadły. Niemłody mężczyzna szczególniéj uśmiechał się często do pięknéj dziewczyny, ojcowsko głaskał ją po płowych włosach i z uprzedzającym pośpiechem podawał jéj różne, znajdujące się na stole, przedmioty, pragnąc snać spełniać jéj wolę wprzód, nim słowami wyrazić ją mogła. Ona szczebiotała i śmiała się, coś wesołego widocznie opowiadając, a nieco zalotnie zwracając się ku Morysiowi, który wpatrywał się w nią z rozczuleniem, nadającém twarzy jego bardziéj komiczny, niż wzruszający, wyraz. Dokoła stołu czarno ubrani słudzy przesuwali się cicho jak cienie. Nic, żaden powiew mroźnego na dworze wiatru, żaden głos natrętny i obcy, żaden cień, któryby w rzęsistą światłość tę wmięszał się dalekiem choćby przypomnieniem smutku, czy niepokoju, nie mąciły tu ciepła, ciszy i pogody, rozlanych pośród ścian tych i na tych twarzach.
Zmąciły je, rozlegające się tuż za oknem, przez katarynkę wygrywane, trele i zawodzenia uwięzionego trubadura. Obejrzała się na okna piękna panna, spojrzał téż na nie pan domu i rzucił w stronę służby gest taki, jak gdyby odpędzić chciał od siebie i swoich natrętny owad, który nagle nad uchem jego zabrzęczał. Lecz, w téjże chwili, katarynka skrzypieć i zgrzytać przestała, korba jéj, poruszana z szalonym pośpiechem, rzuciła w okno rój zawrotnych, chaotycznych, rozpaczliwych tonów. Sylwek, szeroko rozwartemi oczami wpatrzony wciąż w okno, grał zapamiętale, szalenie, a dwie łzy ciężkie zwolna płynęły mu po ciemnych policzkach. W tém uczuł silne uderzenie w ramię. Przed nim stał człowiek, od stóp do głowy czarno ubrany, z długą brodą i białą serwetą w ręku, a nastrajając, pełną powagi, fizyonomiję swą do wyniosłości i gniewu, rozkazywał mu, aby szedł precz, bo państwo jedzą obiad i skrzypienie jego rozmawiać im przeszkadza. Z oczu katarynkarza posypały się zrazu iskry, a łzy jego oschły od płomienia, którém mu twarz zagorzała. Zdawało się, że chciał stawić opór, że na ustach drgała mu zuchwała odpowiedź, lecz po chwili, krótkiéj jak oka mgnienie, spuścił głowę, ochłódł i przez zaciśnięte zęby odpowiedział:
— Pójdę, pójdę.
Wspaniały sługa odszedł, ale on pozostał, tylko nie grał już, a spojrzenie przesuwał po twarzach osób, przy stole siedzących, po ścianach rzęsiście oświetlonych, po pięknych roślinach, u jednéj ze ścian w gęsty kłąb ustawionych. Najdłużéj jednak patrzał na wyniosłą, choć łagodną, twarz pana domu. Wziął nakoniec na plecy ciężar swój, z trudnością, widoczną odwrócił się od obrazu, posiadającego znać dlań czar niewysłowiony.
Wieczoru tego, wszedłszy do izdebki Kępy, ze spuszczonemi oczami i stłumionym głosem, rzekł:
— Cicho, pięknie, jasno... jakby nie na tym świecie!
— Gdzie? — zapytał Kępa.
Sylwek rzucił ręką w stronę zaułka i, ze spuszczonym wciąż wzrokiem, monotonnie odpowiedział:
— Tam... za tym pustym ogrodem i tą gromadą drzew... na wiejskiéj ulicy, w białym domu...
— A któż tam mieszka?
— Ten... co mi kiedyś, gdym skoczkiem ulicznym był, pięć rubli dał... a kiedym z maskaradą po mieście chodził, powozem jechał i garść dziesiątek rzucił... dobrodziéj! żeby go ziemia pochłonęła!
— A! ten... — przeciągle wymówił Kępa i usta jego skrzywiły się tajemniczym uśmiechem. — Spotykacie się, jak widzę, często, w téj ziemskiéj wędrówce waszéj. Cóż? dał ci co dzisiaj?
— Wysłał lokaja, ażeby mię od okna odpędził.
— Dobrze! wybornie! bravissimo! — zawołał Kępa, i śmiać się zaczął, tak jak nie śmiał się nigdy, zanosił się i kurczył niemal cały ze śmiechu, przerywając go wciąż wykrzykami:
— Wybornie! nie może być lepiéj! Chciałbym, żeby świat na to patrzył, żeby się gwiazdy boże razem zemną śmiały!
Sylwek nie wiele zważał na szczególne miotanie się to i wykrzykiwanie Kępy. Zajęty był cały myślami własnemi. Gdy obaj do snu już się położyli, a Kępa, ustawicznie dręczony bezsennością, przewracał się i stękał na posłaniu swém, z garści słomy złożoném, Sylwek w grubych ciemnościach przemówił:
— A był tam także i ten wasz fircyk, co to go uczniem swoim nazywacie... Siedział przy stole i do pięknéj panny umizgał się...
— Córka jego... piękna? — zapytał w ciemności głos drugi.
— A śliczna... taka pewnie, jak te dziewczyny z morskiego dna! Niech ją... ognisty piorun pocałuje!
— Czy uważałeś... kocha on ją... bardzo?
— Głaszcze ją wciąż po włosach... takich jak księżyc...
— A żona jego? — zapytywał daléj, lecz coraz ciszéj, głos w ciemnościach.
— Gdyby królowa siedzi naprzeciw niego, a patrzy mu w twarz... gdyby w słońce!...
Po chwili milczenia Kępa zaszemrał:
— Szczęśliwi ci, którzy, jako wieczór pogodny, zachodzą zwolna przy blasku swoich gwiazd...
Upłynęła godzina. Nie spali znać obaj, bo Sylwek odezwał się znowu:
— Srebra tam tyle, że wystarczyłoby go na ogłoszenie przed światem dziesięciu pisań takich, jak wasze...
A po chwili znowu:
— Choć śnieg na dworze leży... w nich zielony gaj rośnie, a w gaju stoi kamienna kobiéta... cudna...
Kępa zaszemrał.
— Patrzcie! patrzcie! co z nim, a co... zemną!
Nazajutrz, o zwykłéj porze swéj, Moryś Lirski przyszedł do Kępy i znalazł go stojącego na środku izdebki, w długim, zapiętym po brodę, surducie, z osobliwym cylindrem na głowie i wypchaną teką pod ramieniem. Niezrażony spotykanemi niepowodzeniami, z uporem rozpaczy i pychą człowieka, który nad wszelkie upokorzenia wyższym się czuje i dla tego stawi im żelazne czoło, Kępa odbywał wciąż wędrówki swe po zamożnych domach miasta, i teraz właśnie na jednę z nich się wybierał. Sylwek znajdował się téż w izdebce. Siedział na katarynce swéj i jadł chleb, którego czarne i twarde kęsy kroił sporym składanym nożem. Ujrzawszy go, Moryś nie doświadczył snać żadnéj trwogi, ni przykrości, bo powitał go uprzejmém i wesołém skinieniem głowy. Dzień był biały i, zresztą, rad był może zblizka i długo popatrzeć na młodego katarynkarza, bo od razu zatopił w nim ciekawe i badawcze spojrzenie. Szybko potém i chciwie niemal rozejrzał się dokoła, tak jakby czegoś, lub śladów czegoś po izdebce szukał. Pusto tu było przecież i nago. U stóp piecyka, gliniana podłoga zasłaną była łupinami od kartofli, pośród których stał garnek, z resztą zastygłéj, mętnéj jakiéjś strawy.
Kępa ujrzawszy wchodzącego, zdjął kapelusz, położył tekę na skrzyni i ze szczerą serdecznością wyciągnął ku gościowi obie ręce.
— Gdzie się to pan wybierałeś? — zaczął Moryś. — Przepraszam... nie przeszkadzam... wpadłem na chwilę tylko, ażeby panu dać dowód, jak bardzo pamiętam o panu i jak mi sprawa nasza na sercu leży... Wczoraj mówiłem o pańskiem dziele z wujaszkiem...
Kępa drgnął. Sylwek przestał jeść i rękę, trzymającą nóż, w powietrzu zawiesił.
— Mówiłem o panu i o dziele pańskiem z wujaszkiem. Powiedziałem mu, jak się pan nazywasz i żeście się kiedyś dobrze znali. Przypominał sobie długo, a potém przypomniał i powiedział: „Prawda! prawda! znałem kiedyś jakiegoś Kępę, i zdaje mi się, że był to jeden z tych głupców, którym się zdaje, że świat na to zrobionym został, aby go oni przerabiać mogli...“
Kępa roztworzył szeroko usta, Moryś mówił daléj:
— Chociaż mi bardzo idzie o to, aby wujaszek był łaskaw na mnie, nie mogłem jednak wytrzymać i zrobiłem uwagę, że jednakowoż... istotnie... na świecie jest wiele rzeczy nieprzyjemnych, któreby przerobić należało. Czy wiesz pan, co on mi na to odpowiedział? Odpowiedział mi, że przerabianie świata rozpocząć powinienem od siebie samego. Ale to nic. Nasłuchałem się ja od niego komplementów takich nie mało, to i ten także przełknąłem gdyby ostrygę, a postanowiwszy sobie pracować dla pana i... dla naszéj idei... zacząłem wujowi o dziele pańskiem opowiadać. „A! zawołał, to ty znasz tego waryata, który od miesięcy paru od domu do domu ze swojém dziełem chodzi! Słyszysz Aurelko! ciekawą byłaś zobaczyć to indywiduum! poproś Morysia: niech ci je zaprezentuje...“
Kępa zwarł już usta, lecz, jak ściana, był blady; za plecami zaś Morysia Sylwek machinalnie, lecz tak szybko spuszczać i podnosić zaczął nóż swój, że błyski żelaza rozpalały w powietrzu stalowe elipsy. Moryś nie widział tego, ani spostrzegał wzruszenia Kępy. Z gadatliwością sobie właściwą, a tym razem przez chęć chwalenia się podniecaną, prawił on daléj:
— Z tego wujaszka, to dziwny doprawdy człowiek. Niby rozumny, czyta ciągle i z przyjaciółmi swemi bardzo uczenie rozprawia, a tego, co się pod nosem jego dzieje, ani widzi... Z pana naprzykład wyśmiewa się, a nie wie, że pan też na świecie coś znaczy i tęgiego figla jemu i jego przyjaciołom wyciąć może... dla tego choćby, że znajdują się na świecie tacy, co po stronie pana stoją i pomagać panu gotowi... Ja naprzykład...
Tu obejrzał się i gwałtownie zerwał się z pieńka, na którym siedział, jak na koniu.
— Co pan robisz? — krzyknął.
Zląkł się, migocących za plecami jego, stalowych błysków.
— Jak można tak nieostrożnie bawić się ostrem narzędziem! — dodał lękliwie trochę, lecz bardziéj jeszcze ciekawie na Sylwka patrząc.
Sylwek spokojnie opuścił ręce na kolana i z zamyśleniem rzekł:
— Chciałbym widzieć go zblizka.
— Po co pan nóż ten nosisz przy sobie? — zapytał Moryś.
— Jak to po co? — ze szczerem zdziwieniem odparł Sylwek; — alboż to nam, jak wam, lokaje nakrywają stoły?
Po chwili powtórzył znowu:
— Chciałbym widzieć go zblizka.
— Kogóż to? — zapytał Moryś.
— Wujaszka waszego.
Krótką odpowiedź tę wymówił z uśmiechem, w którym błysnęły białe jego zęby. Kto inny byłby może uśmiechem tym zaniepokojony, ale Moryś, pomimo ciekawości swéj, dalekim był od badania fizyonomij ludzkich.
— Możesz go zobaczyć, dla czego nie? dziś choćby Matka moja nagadała mu o biedzie i nieszczęściach Szarskich; że zaś wuj znał kiedyś Szarskiego i lubił go nawet, postanowił przez delikatność nie posyłać mu jałmużny, ale przywieźć ją osobiście. Aurelka uparła się téż jechać z ojcem na tę szczególną wizytę i pewno pojedzie, bo jak ona czego zachce, to już tak być musi... Za godzinę jaką przyjadą do Szarskich, a pan będzie mógł zaspokoić swoję ciekawość i zblizka na wuja mego popatrzeć. Warto zresztą, warto. Wielki pan, co się zowie, i z urodzenia, i z majątku, i z postawy... a Aurelka! no! ale o niéj nie miéjsce tu mówić. Jakiekolwiek powody mam do użalania się na wuja, a nawet gniewania się na niego, nie mogę przecież nie szczycić się, że jestem jego krewnym, albo nie być mu wdzięcznym za to, że sprowadził na świat taką cudowną istotkę, jak Aurelka...
Mówił w sposób ten długo jeszcze, chwaląc się i uskarżając naprzemian, lecz nikt go nie słuchał. Kępa z łokciami, opartemi na skrzyni, z twarzą w dłoniach, wpadł w kamienną zadumę; Sylwek zaś katarynkę swą wziął na plecy i wyszedł.
W téj saméj prawie chwili, Placyda Lirska, wzruszona i zdyszana, wbiegła do mieszkania Szarskich.
— Heleno! Heleno! — wołała, chwytając za ręce bladą, wątłą i nagłém wejściem jéj chorobliwie wzruszoną kobiétę. — Będziecie mieli gości, przygotuj się, uprzątnij trochę w mieszkaniu... przyszłam cię uprzedzić.
Helena patrzała na nią osłupiałym wzrokiem.
— Gości? — zaczęła; — takeś mię przelękła, moja pani Placydo... któżby to mógł być? Któż sobie o mnie przypomniał? Czy nie krewni moi...
— Nie twoi, ale moi, — Heleno; — Tytus Tarżyc z córką wnet tu przybędą. Dowiedzieli się oni o waszych nieszczęściach i pragną wam przyjść z pomocą, zarazem téż krewny mój życzy sobie odnowić znajomość z mężem twoim...
Helena nie słuchała. Jak któś, na kogo spadło niespodziewane a wielkie szczęście, splotła ona chude swe ręce modlitewnym gestem, a turkusowe oczy wzniosła ku pajęczynom, sufit okrywającym.
— Nakoniec, nakoniec któś z rodzinnego świata mego przypomniał sobie o nieszczęsnéj wygnance? Tak, wiem; to pewno rodzina moja upominać się o mnie zaczyna... Przebaczyła mi już mezalians mój, przysyła po mnie... Nowy dzień świta nad moją głową... O! jakże mi serce bije...
Porwała się z siedzenia i zaczęła gorączkowo krzątać się po mieszkaniu.
— Jakże ja ich przyjmę? — szeptała. — Boże mój, jak ja jestem ubrana! Ani kanapy, ani dywana żadnego, ani służby... O jaki wstyd! wstyd!
Tymczasem brudny szezląg z poduszką, sianem wypchaną, z gorączkowem wysileniem wyciągnęła na środek izby, przystawiła doń stolik poplamiony stearyną, a obejrzawszy się dokoła, ku przyozdobieniu zapewno, rzuciła na stolik ten parę podartych i strasznie starych książczyn z francuzkiemi tytułami. Potém pobiegła ku komodzie i, odsuwając szuflady, a przyglądając się w nadtłuczonem lusterku, przypinała sobie do włosów zmiętą kokardę, a stanik podartéj sukni okrywała różowym łachmankiem.
Lirska patrzała na nią z litością. Po chwili zapytała:
— Gdzie mąż twój, Helenko? dzieci?
— Jestem tu, moje uszanowanie... — wymówił w drzwiach głos stłumiony, do ciężkiego szeptu podobny. Szarski znajdował się wówczas w epoce trzeźwości. Przychodził do domu na obiad, a pod luźnym, poplamionym paltotem swym przynosił mnóstwo różnéj wielkości zawinieńć i pakietów. Oddawszy Lirskiéj cóś na kształt ukłonu, zbliżył się do komody, przy któréj Helena gorączkowo przyozdabiała i uświetniała osobę swoję i zaczął wydobywać z pod paltota przyniesione przedmioty. Przytém, jednostajnym zawsze, ciężkim szeptem mówił:
— Herbata... pamiętaj Helenko, kiedy dzieci przyjdą z podwórza, z mrozu... a tu trochę krup, dla Klarki... świece, cukier, ot! i drobnych trochę. Jeślibym jutro nic nie zarobił...
Helena, z błyszczącemi od gniewu oczami, zwróciła się ku mężowi i, gwałtownym gestem przyniesione przez niego przedmioty z komody na ziemię rzucając, krzyknęła:
— Weź to, weź! sprzątnij! o Boże mój, po co on tu jeszcze przyszedł, w takiéj chwili!
Szarski obojętnie wzruszył ramionami i zapytał:
— Czy zupełnie już zwarjowałaś?
— Żona twoja, kochany panie Szarski, spodziewa się gości, — wytłómaczyła Lirska, — krewny mój...
Nie miała czasu dokończyć, bo drzwi piérwszéj izby roztworzyły się i, córkę prowadząc pod rękę, wszedł Tytus Tarżyc.
Wówczas Helena Szarska z ustami i rękami drżącemi z plamami ceglastych rumieńców na zapadłych policzkach, postąpiła ku wchodzącym, przybierając postawę, ruchy i wyraz twarzy światowéj, swobodnéj i pełnéj wdzięku kobiety. Podnosiła głowę wysoko i usiłowała uśmiechać się. Gdy jednak stanęła już przed gośćmi, którzy zatrzymali się także, znieruchomiała, wyciągnęła, a potém cofnęła rękę, wyszeptała coś niedosłyszalnego, aż wreszcie na twarzy jéj, wstrząsanéj nerwowemi drganiami, i w oczach, które łzami zapływać zaczęły, odmalowała się niewysłowiona męka. Ze swéj strony, Hilary Szarski miał pozór człowieka osłupiałego. Usta jego roztworzyły się nieco ze zdumienia, co rzuciło mu na twarz cały wyraz głupowatości, a tylko spłowiałe, obrzękłe jego oczy patrzyły na przybywających z pod brwi i z takim wyrazem, jak gdyby zapytywały: czego oni chcą odemnie?
Tarżyc, z wprawą i łatwością doskonale światowego człowieka, przedstawił córkę swoję gospodyni domu i, uwalniając ramię jéj, zwrócił się do Szarskiego:
— Nie poznajesz mię, panie Szarski, jesteśmy przecież dawnymi znajomymi. Przybywałem do pana niegdyś za interesami i spotykaliśmy się téż w paru wspólnie znajomych domach. Ale postarzeliśmy obaj...
W sposób ten wesoły i uprzejmy mówił dość długo, przypominaniem dawnych dobrych jego czasów, usiłując ośmielić i zbliżyć ku sobie nędzarza tego, który stał przed nim w ociężałéj i przygarbionéj postawie z głupowato otwartemi usty, a zagasłą źrenicą zdawał się ciągle pytać: czego on chce odemnie?
Był tak beznadziejnym, że nawet te niespodziane odwiedziny człowieka możnego nie sprawiały mu otuchy żadnéj, a tak w samym sobie zawstydzonym, że ani dobroć mu okazywana, ani przypomnienie dostojniejszéj przeszłości, podnieść go w oczach własnych nie mogły. Tarżyc umilkł, bacznie w twarz mu popatrzył i, zmieniając ton mówienia, poważnie wyrzekł:
— Należysz pan, panie Szarski, do kategoryi ludzi, dla których ogół nasz posiada niejakie obowiązki. Odebrano ci możność uczciwego pracowania bez żadnéj z twéj strony winy. Skrzywdzono cię dla solidarności twéj z ogółem. Nie powinieneś dziwić się, ani obrażać, jeżeli ktoś przypomniał sobie obowiązek śpieszenia ci z pociechą i pomocą.
Szarski szybko podniósł powieki, lecz wnet spuścił je znowu i powoli ramionami wzruszając:
— Jaka tu może być pomoc... — szepnął.
— Chciałbym z panem sam na sam i długo pomówić, — rzekł Tarżyc i, poufale ująwszy go pod ramię, poprowadził ku oknu.
Tymczasem Helena Szarska bawiła młodą i piękną dziewczynę, która, pomimo ciemnego i skromnego ubioru swego, w mieszkaniu tém i otoczeniu, wyglądała jak zjawisko z innego świata. Kosztowne futro jéj zdawało się kłócić z brudnym szezlągiem, na którym, pośrodku wielkiéj, nagiéj, zimnéj izby usiadła. Helena, przysunąwszy sobie krzesło ze złamaną poręczą i wypadającą z materaca sierścią, zaczęła od zawiadomienia młodéj panny, że niegdyś znała dobrze strony, w których położonym jest Targów, że w strony te przyjeżdżała z rodzicami swemi, którzy nieopodal dobra swe mieli, że ojciec jéj był w ścisłéj przyjaźni z sąsiadem Targowa, księciem Henrykiem, a ona sama bardzo lubiła w strony te jeździć, w zimie szczególniéj, karetką na saniach... obładowaną strojami, które służyć jéj miały na odbywające się tam zabawy... Zresztą — i latem także doświadczała wielu przyjemności... rodzice jéj mieli także piękne lasy... ona zaś bardzo lubi naturę, choć, z drugiéj strony, nadewszystko przekłada świat i życie światowe... Oddawać wizyty, wyjeżdżać na przejażdżki, wieczory spędzać w teatrach, lub na koncertach, co za przyjemność!
W tym roku bawią się podobno w mieście wybornie... słyszała, że książę Henryk, z rodziną swą, przybył do miasta na zimę. Żyje tak ustronnie, że nawet nie wié na pewno, jakie panują mody; zdaje się jéj jednak, że suknie à panier najwięcéj są noszone, a kolory najmodniéjsze... Mówiła to wszystko śpiesznie bardzo, a tak nieprzerwanie, że ani Aurelia, ani Lirska, która ją, od czasu do czasu, na znak przestrogi, za suknię pociągała, wtrącić nie mogły, ani jednego słowa. Przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, mieszała w mowę swą francuzkie wyrazy, czasem całe okresy, żywcem z książki wyjęte, a nieustannie drżącemi rękami dotykała to włosów swych, to różnych części ubrania. Przytém na policzkach jéj rozszerzały się rumieńce, a zapadłe turkusowe oczy co chwilę zachodziły łzami, które, przygryzając zsiniałą wargę, powstrzymywała. Miała w ogóle pozór istoty choréj i w gorączce bredzącéj. Piękna panna patrzała na nią ze zdumieniem naprzód, potém z niewypowiedzianą litością, nakoniec z głębokiem zmieszaniem, gdy w tém, z koralowych ust jéj, wydobył się wesoły okrzyk, pochyliła się i pieszczotliwie wyciągnęła ramiona ku wbiegającéj do izby Klarce. Dziecko, zarumienione od mrozu, było prześliczném. Drobne nóżki jéj okryte były cienkiem i wytworném, lecz w szmaty już rozpadającem się, obówiem, podarte i brudne hafty jakieś wydobywały się z pod sukienki dziurawéj i oblepionéj błotem, od bladego czoła na nagą szyję spływały potoki złotych kędziorów.
Kiedy Tarżyc, po dość długiéj rozmowie z gospodarzem domu, zwrócił ku izbie twarz, okrytą wyrazem zniechęcenia i smutnego wzruszenia, Klarka siedziała na kolanach jego córki, ciekawie dotykając i oglądając wszystkie szczegóły jéj toalety; Aurelia zaś bawiła się z dzieckiem i wydawała się niem żywo zajętą.
— Ojcze — zawołała, wstając i w ramionach swych podnosząc Klarkę; — czy pamiętasz dziewczynkę tę? Przypomnij sobie, ojcze, gdzieśmy ją widzieli?
Tarżyc przypomniał sobie wybornie, gdzie i jak widział to piękne dziecko. Spójrzeniem przecież ostrzegł córkę, aby o tém nie mówiła, lecz Klarka zaczęła sama szczebiotać o maskaradzie, o tém jak była za małpeczkę przebrana, jak siedziała na ramieniu Sylwka i jak jéj pani (tu wskazała na Aurelię) rzuciła garść cukierków.
— Wszystkich nie zjadłam, — dodała z nadąsaną minką, — Tomek, jak zobaczył, tak powalił mię na ziemię i odebrał... żeby jego licho wzięło!
Teraz, w ciemnych oczach Aurelii, wpatrzonych w dziecko, stanęły łzy. Biedna! biedna mała, szepnęła. Potém, pieszczotliwie skłaniając głowę ku ramieniu ojca, mówiła cóś do niego pocichu i długo, a z prośbą składając ręce, głośniéj dokończyła:
— Mama będzie bardzo, bardzo rada! ona taka dobra i tak lubi dzieci!
Tarżyc zsunął brwi z niezadowoleniem pewném; zdawało się, że namyśla się i waha.
— Mój drogi ojcze! — powtórzyła dziewczyna.
Uśmiechnął się do niéj, jak ojciec do dziecka, kochanego nad życie. Obejrzał się dokoła, wzrokiém szukając Szarskiego.
Szarski pozostał pod oknem, z tym samym wyrazem twarzy i tą samą postawą, z jakiemi przedtem, przez dobry kwadrans, z gościem swym rozmawiał. Była to postawa ociężała i przygarbiona, a wyraz twarzy, pełen kamiennéj dla wszystkiego i wszystkich obojętności, — obojętności, z za któréj przeglądał tylko uśmiech, drwiący jakby z próby téj, dokonywanéj nad poprawieniem jego i losu jego. Możnaby myśléć, że z tajoną niecierpliwością oczekiwał końca uciążliwych dlań odwiedzin, że nie myślał i nie czuł nic, nie spodziewał się i nie pragnął niczego. Jednak obrzękłe powieki jego drgnęły, a głupowate usta zacisnęły się w chwili, gdy Tarżyc, z wymuszoną, więcéj niż szczerą, wesołością oznajmił mu, że córka jego pragnie zabrać ze sobą Klarkę na czas jakiś, a jeśli pokochają się wzajemnie, może i na długo.
— Państwo macie podobno dwoje jeszcze dzieci — dodał; — u nas żadnéj małéj istotki w domu już nie ma... Żona moja i córka niezmiernie lubią dzieci... bawić się będą z Klarką, a może potém i uczyć ją trochę...
Z Szarskim działo się cóś dziwnego. Możnaby powiedzieć, że człowiek, przemieniony w kamień, stawał się znowu człowiekiem; człowiekiem, którego całe ciężkie, zgarbione ciało, pod luźną i poplamioną odzieżą, drżéć zaczynało, którego głupowate usta przybierały wyraz bezdennego żalu, a zgasłe oczy zapalały się blaskiem niewysłowionéj radości.
Szybkim, choć ciężkim, krokiem zbliżył się ku gościowi swemu, chciał coś powiedziéć, nie mógł, ramiona rozpostarł, dokonał niemi kilku gestów i z głuchym jękiem runął na ziemię, obejmując i pocałunkami okrywając kolana Tarżyca. Radość upoiła go, jak upajała wódka. Z ust popłynął znowu potok słów, pośród których wciąż, nieustannie z różnemi nagięciami głosu wymawiany, powtarzał się wyraz: dzieci! Nie obwiniał się i nie usprawiedliwiał, nie przyrzekał nic i nie skarżył się na nic. O dzieciach swych mówił tylko, o ratunek dla nich błagał, na rany Boga ukrzyżowanego zaklinając, rozpowiadając niedolę ich i wszystkie niebezpieczeństwa, które im groziły.
— Dzieci... dzieci... dzieci! — powtarzał. — Ratujcie dzieci!
Kiedy wzruszony, ciche słowa współczucia wymawiając, Tarżyc dźwignął go z ziemi, a do Heleny zwrócił się z prośbą, aby dziecko czémś cieplejszém okryła, bo nie może przecież, tak jak jest, na wiatr i mróz wyjeżdżać, Szarski pobiegł do starego kufra, stojącego w drugiéj izbie, i otworzywszy go, trzęsącemi się rękami grzebać w nim zaczął. Wydobył nakoniec sukienną szmatę jakąś, a owinąwszy w nią Klarkę, podniósł dziecko w ramionach i długo, z szerokim uśmiechem, w którym rozpacz mieszała się z szaloną radością, całował włosy jéj, czoło i usta...
Helena, wspierając się ręką o złamaną poręcz krzesła, stała w postawie, pełnéj zawstydzenia. Widać było, że to, co działo się wkoło niéj, upokarzało ją śmiertelnie. Do krwi już teraz przygryzała sobie wargę i blada była tak, jakby wnet zemdleć miała. Usiłowała jednak ciągle uśmiechać się i do Aurelii, która powtarzała jéj prośbę o pozwolenie zabrania Klarki, przerywanym i ledwie dosłyszalnym głosem, mówiła:
— Boleśnie mi jest bardzo... że z córką moją rozstać się muszę... ale istotnie... znajduję się w położeniu tak dziwném i niespodziewaném... Zresztą, mam nadzieję... że rodzina moja przypomni sobie o mnie i z położenia tego mię wydźwignie... wkrótce będę u państwa, aby im za pamięć ich podziękować... tylko wybaczą państwo, że... toaleta moja...
Nie dokończyła. Twarz jéj wykrzywiła się spazmatycznie, pierś wzdęła się, zachwiały się nogi i w histerycznym ataku, pełnym łkającego śmiechu, na szezląg upadła.
W parę minut potém, przed bramą dziedzińca, Tarżyc i córka jego siadali do sań ozdobnych i zaprzężonych parą pięknych, rwących się do biegu, koni, a Szarski podawał im Klarkę, kawałem sukna okrytą. Aurelia siedziała już na saniach, Tarżyc, z nogą postawioną na stopniu, zatrzymał się nagle. Kiedy wychodził z bramy, mignęła mu przed oczami twarz stojącego przy bramie człowieka. Minął ją zrazu, ale potém obejrzał się i znieruchomiał na chwilę. Przy bramie stał Sylwek z katarynką swą na plecach, wpatrzony w niego, jak w tęczę, znowu twarz w twarz i oko w oko patrzali na siebie przez chwilę. Potem Tarżyc wskoczył do sanek, które pomknęły lotem strzały.
— Czy widziałaś katarynkarza tego, co stał przy bramie? — z zamyśleniem zapytał córki.
— Zdaje mi się, że jest to ten sam chłopak, któregośmy wtedy, przyjeżdżając, tu spotkali... niepodobna nie poznać go! taką ma piękną i szczególną twarz...
— Szczególną! — powtórzył Tarżyc — i zdaje mi się, żem go już kilka razy spotykał i zawsze przypomina on mi kogoś... cóś... lecz kogo i co? nie pamiętam.
— Ale, — dodał po chwili, — czego się on na mnie tak wypatrzył, kiedym do sań siadał? Coś niedobrego było w jego oczach...
Kląrka, która uważnie rozmowy téj słuchała, z wyrazem niezadowolenia, wydęła drobne usta i zawołała:
— Nieprawda! pan kłamie! Sylwek bardzo dobry. Jak papcia upije się i na drabinę lezie, Sylwek papkę z drabiny znosi, albo sprowadza... a kiedy Damek albo Miś głodni, to do niego idą, żeby im jeść dał... Dla mnie czasem pierniki kupuje i nie pozwala Tomkowi szczypać mię i tłuc... a pan Łukasz mówi, że on lepszy dla niego, jak jaki rodzony syn... A jak Sylwek ślicznie gra... Co niedzieli przychodzi do szynku i gra... Chaim mu za to złotówkę daje... w szynku wesoło!... tańczą i tak czasem biją się...
— Wielki Boże! — westchnął Tarżyc, — zdaje się, że to pięcioletnie dziecko mogłoby już pisać tajemnice miasta tego.
Aurelia, całując dziecko, upominała je, aby o drabinie, na którą papcia lezie, o Tomku, Chaimie i szynku nie mówiła nigdy. Klarka zaś ścisnęła drobne pięstki i, uderzając jednę o drugą, krzyczała:
— Będę gadać o papci, o Sylwku i o szynku! będę! Jak Boga kocham, będę!
Od dnia tego Sylwek nie rozmawiał prawie z Kępą. Tarżyc nie omylił się, spostrzegając w oczach jego cóś niedobrego. Teraz, więcéj niż kiedy, wyglądał tak, jak gdyby w źrenicach „siedział mu nieczysty z rozpalonym żużlem w gębie.“
Po kilku dniach dopiéro rozchmurzył się po raz pierwszy, kiedy do sklepionéj izdebki wpadło małe stworzenie, krzyczące, zanoszące się od śmiechu i całe błękitne. Była to Klarka. Miała na sobie błękitny płaszczyk, błękitny kapturek i błękitne nawet buciki. Jednym skokiem znalazła się na kolanach Sylwka i drobnemi ramionami szyję jego objęła. Wtórując jéj śmiechem i ciemną ręką głaszcząc ją po rozrumienionéj twarzy, chłopak wołał:.
— A to ty, mały głuptasku! Zkądżeś się tu wzięła, łotrzyczko jakaś! Myślałem, że już cię nigdy nie zobaczę. Przypomniałaś sobie o swoich starych przyjaciołach, duszyczko ty maleńka. Ale, jakim sposobem dostałaś się tutaj. Czyś na tych ślicznych saniach jak na obłoku zleciała?
— Uciekłam! — krzyknęła dziecko, — jak Boga kocham uciekłam. Niech ich djabli wezmą! Tak mnie tam nudno, tak smutno, że choć powiesić się! Musztrują, przestrzegają: Klarka mów, Klarka nie mów, Klarka siedź prosto, Klarka nie krzycz, a mnie dalibóg i nie chce się gadać, bo o niczém nie pozwalają. O papie gadam... czy o szynku, czy o Tomku... nuż na mnie, jak na jakiego psa! Myślę sobie: ucieknę! Jak na spacer pójdę z tą panną, co mnie pilnuje, jak djabeł złéj duszy, ucieknę. Poszłam i uciekłam. Ona w jednę stronę, a ja w drugą. Myk i schowałam się za ścianę, potém patrzę, a jéj już nie ma...
Mówiąc to wszystko, stroiła nadąsane minki, albo zanosiła się śmiechem.
— A w domu byłaś, ty mała kozo? — zapytał Sylwek.
Klarka wydęła usta i skarżącym się głosem odpowiedziała:
— A jakże, zaszłam. Papcio za te piéniądze, co mu pan dał, już sobie pije w szynku; mama szyje suknię na wizytę do państwa, kroi i szyje, porze i szyje i znów porze i płacze... Miś tak śpi, że dobudzić go się nie można, a Damek z Antką koty karmią w drwalni... Niech ich tam, z takiemi rodzicami i takimi braciami!
— No, to u nas zostać możesz. Zdejmę z ciebie te pańskie ubranie, przebiorę znowu za małpeczkę i będziem bawić się.
Jakże dziwna, miękka czułość napełniała, srogie przed chwilą, oczy dzikiego chłopca tego, gdy rozmawiał z tém dzieckiem!
— Jak raz! — zawołała Klarka, — płaszczyk mój tobie oddam, pewno, taki śliczny! i zostanę się tu, żeby znowu głodem mrzéć i pod rynnami walać się...
Roztworzyła szeroko turkusowe swe oczy i, bawiąc się guzikiem odzieży Sylwka, z powagą opowiadać zaczęła:
— Tam prześlicznie! Takie smaczne rzeczy jedzą, a pokoje wielkie jak świat. Dziś będzie muzyka i dużo, dużo gości. Muzykanty jakieś, het, z końca świata przyjechali, a pan dał im dużo piéniędzy za to, żeby przyszli do niego i przed gośćmi grali. U pani w szufladach świecących kamieni strach jak dużo! panienka ma takie białe paciórki piękne i sukien tyle, co trzasek w drwalni. Oho! nie zostanę się, nie zostanę się tu, za nic. Może mnie co pięknego darują, sukien nasprawiają... pobędę tu troszkę, a potém polecę... trafię, aj aj!
— Będą grali, — w zamyśleniu wymówił Sylwek i zapytał: — a kiedyż?
— Wieczorem, w nocy, czy ja wiem? dość, że będą grali na jakichś takich dziwnych skrzypcach, że nawet pan i pani jeszcze ich nigdy nie widzieli. I panienka będzie śpiewać... ona jak śpiewa, to tak krzyczy, że po całym domu rozlega się... i lody będą. Sylwek, czy ty kiedy jadł lody? Ja jadłam! takie słodkie...
Długo szczebiotała jeszcze, dziwne dziwy opowiadając o domu, w którym przebywała teraz, szczególniéj zaś o wieczorze, który dnia tego odbyć się miał w tym domu.
— Te panowie, co grać będą, noszą złote suknie, — mówiła, a na głowie mają takie zawoje, jak wstążki... Sylwek, przyjdź ty zobaczyć!
Sylwek milczał chwilę, potém, ze szczególném nagięciem głosu, odpowiedział:
— Przyjdę.
W kilka godzin potém, szedł istotnie Wiejską ulicą, w stronę białego domu, stojącego w głębi obszernego i ozdobnego dziedzińca. Dziedziniec, usłany warstwą topniejącego śniegu i otoczony bezlistnemi drzewami, pogrążony był w ciemnościach; wielkie zaś zwierciadlane okna domu płonęły rzęsistém światłem. Wieczór był późny, północy blizki. We wnętrzu domu toczyły się gammy przyciszonego gwaru i od chwili do chwili odzéwało się strojenie czy dorywcze próbowanie muzycznych instrumentów. Sylwek przyśpieszył kroku. Z za drzew bezlistnych i zakrytéj niemi budowy jakiéjś ozwały się poszczekiwania psa; w stronę tę rzucił cóś wydobytego z kieszeni, kęs żywności jakiéjś zapewne. Z pośpiechem gorączkowym przypadł ku ścianie domu, przylgnął do niéj piersią, a w ogromną szybę zatopił chciwy wzrok.
To, co za ogromną szybą zobaczyć miał, w nieznanym mu języku, nosiło nazwę muzykalnego wieczoru. Chwila, w któréj oczy jego, jak dwa czarne płomienie, zaświeciły za cienką oponą szkła, była kulminacyjnym momentem uroczystości téj raczéj, niż zabawy.
W wielkim salonie, o niepokalanie białych ścianach, gorzała setka gazowych płomyków. Część ich tworzyła piramidalny snop, który, spływając od sufita, na niedojrzalnych prawie łańcuchach, zdawał się być zawieszonym w powietrzu. Pośrodku przestrzeni téj, zalanéj światłem, dokoła kolumny, z któréj szczytu opuszczały się szerokie liście zielonéj rośliny, na bezładnie z pozoru ustawionych fotelach i taburetach, siedziało kilkanaście kobiet, których suknie rzucały na błyszczącą posadzkę fale różnobarwnych jedwabiów. Głowy kobiet tych, strojne i ukwiecone, zwracały się w strony różne, stosownie do umieszczenia siedzeń; twarze ich i wpół-odkryte ramiona, pod białém światłem gazu, posiadały przezroczystą białość alabastru. W tym punkcie salonu słychać było cichy szelest poruszanych wachlarzy i gdzie-niegdzie tęczowém światłem iskrzyły się, niby rosa na klombie kwiatowym, drogie kamienie. Dokoła klombu tego, rozsiani po całéj przestrzeni salonu, albo skupieni w małe gromadki, przy stołach, obciążonych księgami o złoconych brzegach, lub fortepianie, z klawiaturą odkrytą i oświetloną kilkuramiennemi świecznikami, stali, przechadzali się i przytłumionym głosem rozmawiali mężczyzni, na monotonném, czarném ubraniu których wykwintnie odbijały białe krawaty i złote łańcuchy. Ciepła, woni, błyszczących spójrzeń, miękkich uśmiechów i czarownych kształtów salon ten był tak pełen, że przedstawiały się one przez zamknięte okna i upadającą falą oblewały, przyciśniętą do szyby, twarz nocnego włóczęgi.
Jednego przecież, byle znającego się nieco na rzeczy, spójrzenia trzeba było, aby poznać, że w salonie tym i wśród towarzystwa tego panowało ciekawe, wytężone oczekiwanie.
Wszystkie, szczególniéj kobiéce, twarze zwracały się ku niewysokiéj estradzie, w stronie salonu przeciwległéj oknom, urządzonéj, na któréj stały trzy poręczowe krzesła, a za którą znajdujące się wysokie zamknięte drzwi wiodły zapewne w głąb mieszkania. Po chwili szmer wzmógł się i zarazem wszyscy, tak siedzący, jak stojący i przechadzający się, znieruchomieli, a oczy w jeden punkt salonu zwrócili.
Drzwi, znajdujące się za estradą, otworzyły się szeroko, a przez nie weszli trzej ludzie, w barwistych malowniczych ubraniach i z małych rozmiarów instrumentami muzycznemi w ramionach. Okryci fałdzistą draperyą aksamitnych swych, złotem połyskujących, dolmanów, z okryciem głów, zakreślającem nad śniademi ich czołami tęczowe smugi, wysmukli, piękni i uśmiechnięci, trzej artyści, z dalekiego południa przybyli, niby bogowie, przynoszący ludziom dar estetycznych rozkoszy, przeszli estradę, usiedli na przygotowanych miéjscach i białe dłonie położyli na strunach mandolin. Wzmożony przed chwilą w salonie szmer ustąpił przed niepokalaną ciszą, w którą po chwili polało się morze lotnych, tęsknych, przeczystych tonów. Były one tak lotne, iż zdawać się mogło, że, zamiast podnosić się od dołu, spadały z góry skrzydlatym rojem, a takie tęskne, że możnaby téż wziąć je za deszcz rzewnych łez, i takie czyste, iż salon zdawał się być przemienionym w świątynię z kryształu, na ściany któréj rytmicznie spadał deszcz srebrnéj rosy. Czarodziéjska muzyka ta, zdająca się być niezgłębioną tonią, odzwierciedlającą wszystkie ognie i uroki południowego nieba, pod którém powstała, przerywana krótkiemi pauzami i pełnemi tłumionego zachwytu szmery, trwała dość długo, potém, żadnemi jakby względy powstrzymać się nie dające oklaski, niby głuchy grzmot, rozpiérały przez chwilę ściany salonu; artyści podnieśli się z siedzeń swych i, tłumnie otoczeni, promieniejący tryumfem, z uprzejmą powagą rozpowiadający obecnym o sposobach zapewne, jakiemi, w kilku strónach, zaklinać umieli nieprzebrane bogactwo dźwięków, zeszli z estrady. Po salonie krążyli przez chwilę, ze srebrnemi tacami w rękach, czarno ubrani słudzy, aż znowu zapanowała głęboka cisza i wszystkie spojrzenia skierowały się w stronę jednę. Gospodarz domu prowadził córkę swą do fortepianu. Zwolna przebywali całą długość salonu: on, z uśmiechem szczęścia na ustach i pełném zachęty spojrzeniem w twarz jéj patrzący, ona, kształtna jak posąg, ręką mistrza wyrzeźbiony, ciągnąca za sobą falę jedwabiu, z w półnagiemi ramiony, przysłoniętemi strugą płowych włosów, z pochyloną nieco głową i spuszczoną powieką. On był dumny ślicznym dzieckiem swém i szczęśliwy, że w pełni wdzięków jego ukazać je może światu; ona była zalękniona nieco i spłoniona, lecz ufnie i z rozkoszą, pośród mnóstwa obcych spojrzeń wspierająca się na opiekuńczém i ukochaném ramieniu. Piękna para ta przesunęła się tuż około okna, za szybą którego, jak dwa czarne płomyki, namiętnym ogniem i palącemi się w nim łzami, gorzało dwoje czarnych oczu ludzkich, a po chwili, w punkcie salonu, którego oczy te dosięgnąć nie mogły, zabrzmiało, męzką ręką, z fortepianu wywołane, huczne preludyum i wzniósł się w powietrzu potężny, a wszystkiemi tajemnicami sztuki doskonale władający, kobiécy śpiew. Zrazu, tłumiony nieco i tamowany falą wewnętrznych drżeń, śpiew ten stał się wkrótce szerokim, śmiałym i rzucił w powietrze ogromną aryą z Roberta. Potężne wołania o litość i łaskę rozległy się po salonie i zdawały się rozpiérać ściany jego bezbrzeżną rozpaczą. W téjże chwili, czarne płomyki, świecące dotąd za szybą jednego z okien, zniknęły, bo stojący tam nocny włóczęga osunął się na klęczki i, rozpalone czoło nurzając w topniejącym śniegu, wybuchnął łkaniem:
— „Łaski! łaski! łaski!...“ rozległy się wewnątrz domu coraz potężniejsze, w niebo zda się bijące lub w powietrzu rozpacznym szałem miotane, wołania. Za ścianą domu nizko, przy błotnistéj ziemi, wtórował im płacz głośny, konwulsyjnemi łkaniami w nocną ciemność buchający, a postać ludzka, czarna, pod spływającym na nią z okna snopem promieni, wiła się w bólu i żalu bez granic.
Potém wytworną ręką gospodarza domu, ze strón fortepianu wywołane, wspólnemi tony śpiewały długo ciche kołysanki i miękkie nokturny. Lecz, ani marzenia, snujące się łagodnie i cicho, ani monotonnie kołyszące się, senną rozkoszą przejęte, pieśni, nie ukołysały dziecka, które tam za oknem, ramionami obejmując kolumnę, podtrzymującą strop balkonu, twarz, mokrą od łez, wychylało pod migotliwe światło, palącéj się nad kolumną, latarni. Wszystko, co zobaczył dziś, i wszystko, co usłyszał, wzięło snać ducha jego na takie tortury, że bezprzytomny, roznamiętniony, rozpiérany ogniem niepojętych żalów i żądz, ze wzdętéj płaczem piersi, drgającemi usty, ciskał on w noc ciemną i w niebo, kilku nikłemi gwiazdami świécące, głośne pytania, jakieś prośby, czy przekleństwa... Podniósł się z klęczek wtedy dopiéro, gdy dziedziniec zahuczał głuchym po śniegu turkotem karet, zatętniał pod kopytami koni i zajaśniał światłem, przebiegających go w różne kierunki, u powozów zapalonych latarni. Podniósł się wtedy i jak cichy, chwiejny cień, przesunąwszy się pod drzewami, zniknął w ciemnościach ulicy...
Nocy téj, jak najczęściéj zresztą bywało, Kępa nie spał. Przewracając się na garści słomy, wzdychając lub półgłosem wypowiadając, przed sobą samym i ciemnościami zalegającemi izdebkę, długie monologi, oczekiwał on powrotu towarzysza swego. Usłyszawszy szmer otwiérających się drzwi, omackiem przypełzł do skrzyni i zapalił stojącą na niéj świeczkę.
— Zapalam świecę, — zaczął półgłosem, — bo chcę, żebyś opowiedział mi, coś widział i słyszał...
Urwał nagle i zawołał:
— Cóż ci to? upiłeś się?
Sylwek zatoczył się od progu aż ku skrzyni i, rękami szukając w powietrzu punktu oparcia, bezwładnie opuścił się na ziemię.
— Upiłem się... — szepnął; — prawdę mówicie! upiłem się! tylko nie wódką, ale czémś takiém... ja nie wiem, jak nazywa się to, czém się ja tam upiłem...
Zakrył twarz rękami i znowu wybuchnął niby płaczem; nie płaczem jednak, bo oczy miał suche, lecz jękami, krzykiem i niezrozumiałém zawodzeniem. Chwilami z piersi jego wychodziły, dziecinne prawie, przewlekłe i rzewne skargi, lecz chwilami wydobywało się z nich jakby ryczenie rozwścieklonego zwierzęcia. Był to straszny wybuch natury pierwotnéj, nieposkromionéj żadną z tych władz wewnętrznych, które wytwarzają się i potężnieją pod wpływem kultury: refleksyą, wstydem lub sumieniem.
Był to wybuch człowieka dzikiego, który we krwi swéj, w każdym atomie istoty swojéj, nosił zarody cywilizacyi i gwałtowne ku niéj popędy, a w którym, nurtujące go od lat wielu, zawiści, gorycze, zażalenia, niezaspokojone żądze i zgwałcone skłonności, dosięgły teraz kulminacyjnego punktu wzrostu swego i w piersi wznieciły mu nieugaszoną niczém pożogę i burzę.
To téż, kiedy umilkł nakoniec i opuścił ręce, twarz jego nie była ani smutną, ani rozżaloną, lecz wprost i tylko wściekłą. Piekły ją ogniste rumieńce i wstrząsały spazmatyczne drgania.
Twarz tę, od któréj buchało gorąco, wysunął z cienia, przysunął ją blizko, blizko ku twarzy Kępy i ciężkim szeptem zapytał:
— A czy... jeżeli nie oddają, nie można wziąć?
Kępa drgnął i pobladł.
— Co... co mówicie? — odszepnął.
Sylwek, pośpiesznie i z namiętną gestykulacyą szeptał:
— Mówię, że buty te, w których pół świata przeskoczyć można, są... tam! I wody te, w których, gdy człowiek zanurzy się, traci pamięć o wszystkiém co było... są tam! I pałace morskie, w których mieszkają dziewczyny białe jak perły, z włosami jak księżyc, są... tam! I skrzydła, na których można do wysokiego słońca lecieć, są... tam. I wszystko jest tam, czego oko i ucho napić się pragną! Pójdę... i wezmę.
Kępa nagle zdmuchnął świecę, w ciemnościach zaszemrał naprzód pełen zgrozy wykrzyk: wielki Boże! a potém słychać było długie, długie szeptanie, pełne rozmyślań z jednéj strony, a uniesień z drugiéj, rozmowę dwu tych chorych rozjątrzonych, zbuntowanych duchów.
Ani Kępa, ani témbardziéj namiętnie wzruszony towarzysz jego, nie spostrzegli, że w chwili, gdy izdebka napełniła się dzikiemi łkaniami i krzykami Sylwka, w kącie izby podniosła się, zbudzona zapewne niemi, postać staréj kobiéty, pochyliła ku dwom, przy skrzyni siedzącym, ludziom głowę, w brudną szmatę owiniętą, i bacznie nasłuchiwać zaczęła. Gdy świeca zgasła, wraz z piérwszym wykrzykiem Kępy, zaszemrało w izdebce coś nakształt pełznącego po ziemi ludzkiego ciała...
Nazajutrz zaś, kiedy o dość późnéj godzinie dnia, po śnie krótkim i niespokojnym, Kępa otwierał oczy, w kącie izby, na garści zmiętéj słomy, stara Kępowa siedziała wyprostowana, uroczysto i zeschłym, zczerniałym palcem swym groziła synowi blizko, bardzo blizko oczu swych, napełnionych łzami.
W kilka godzin potém Wiejską ulicą szedł Moryś Lirski, wesoły, swobodny jak ptak, oczami liczący przelatujące wrony i gwiżdżący przez zęby nieokreśloną jakąś śpiewkę. Wesoły był, bo na wieczorze wczorajszym bawił się wybornie, a rozmarzonym nieco, bo kuzynka Aurelia nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękną jak wczoraj i najmniéj trzy razy przywoływała go do siebie, żądając niby drobnych przysług; Moryś jednak wiedział i najmocniéj był przekonany, że czyniła to z innych wcale pobudek. Niezawodnie była ona nim zajętą, może już nawet rozkochaną, cóż, gdy wuj, wedle wyrażenia jego, nie miał go za bożą podszewkę, a wujenka, to już doprawdy obchodziła się z nim jakby z uczniem jakim, który jeszcze z czwartéj klasy gimnazyalnéj nie wyszedł. O ten samolub! i ta godna jego małżonka! oni się za nic, za nic na uszczęśliwienie jego nie zgodzą, oni muszą koniecznie wynaléźć dla Aurelki Krezusa jakiego, objadacza świata, pijawkę taką, jakiemi są sami...
Tak dumał Moryś. W tém usłyszał tuż za sobą jękliwy i od starości dygocący głos żebraczki, wołający:
— Paniczu, paniczu złoty! — zaczekajcie. — Mam cóś powiedzieć... ważnego, zaczekajcie chwileczkę.
Obejrzał się i zobaczył starą Kępową, która, kijem swym o kamienie stukając, śpiesznie dreptała za nim. Znał ją, i jako matkę człowieka, względem którego uczuwał podziw, zmięszany z instynktową sympatyą, nie mógł dać jéj odprawy takiéj, jakiéjby nie omieszkał udzielić każdéj innéj istocie ludzkiéj jéj stanu i położenia, któraby go, w dzień biały i śród ulicy, zaczepić śmiała. Z niezadowoleniem, połączonem z żartobliwością, zapytał:
— Czego chcecie odemnie? przecież nie o jałmużnę prosić macie u jednego z najlepszych przyjaciół, mogę powiedzieć, ucznia waszego syna?
Stara, obie ręce wspierając na kiju swym, patrzała na niego wzrokiem dziwnym, w którym były i ból i trwoga i tajemniczość, wyzywająca, zda się, pytania.
— Nie jałmużny chcę ja dziś, paniczu złoty, — zaczęła, wstrząsając głową, z któréj na twarz pomarszczoną i zczerniałą spadały z pod brudnéj chusty białe jak mleko włosy. — Nie jałmużny ja dziś chcę, — powtórzyła, — ale mogiły takiéj głębokiéj, żebym z za piasku żółtego nie widziała już świata... Chcę ja, nim stanę przed sądem Bożym, sumienie mieć czyste i nie dopuścić, aby sroga zbrodnia wyszła na świat z wnętrzności moich... Chcę pomówić z tobą, paniczu, tak, żeby nas ptak nawet żaden nie podsłuchał.
Niewiele trzeba było, aby obudzić ciekawość Morysia. Dziwny wyraz, z jakim stara żebraczka w twarz mu patrzała, i tajemniczość ostatnich jéj słów skłoniły go do wysłuchania jéj prośby, co zresztą stanowiło dlań pewną rozrywkę i sposób zabicia czasu, z którym, jak zwykle, nie wiedział co uczynić. Ażeby jednak nie być widzianym w tak kompromitującéj kompanii, rzucił się w boczną, pustą prawie, uliczkę i śpiesznie zapytał:
— I cóż tam takiego? co? mówcie.
Stara jednak przez chwilę mówić nie mogła; głowę spuściła, a żółte pokurczone wargi jéj drżały coraz silniéj. Nakoniec, pogrążona jakby w zamyśleniu, monotonnie i, trzęsąc głową, mówić zaczęła:
— Powiedzcie mi, paniczu złoty.... wyście wysoko urodzeni i z edukacyą pewną, powiedzcież mnie, co to takiego: ludzkość. Do połowy dni moich słowa tego ani słyszały uszy moje, potém zato słuchałam go, o mój Boże, słuchałam tak często, że mi od niego przed czasem włosy posiwiały i zgarbiły się plecy. Oj, kosteczki moje kosteczki! one mi od ludzkości téj bolą. Oj, wątroba moja wątroba! od ludzkości to ona mi spuchła! Powiedzcie mi: czy to jest rzecz jakaś, taka wielka i taka ciężka, że jéj człowiek mizerny w żaden żywy sposób udźwignąć nie może, a jeżeli ot, na grzeszny grzbiecik swój wziąć ją spróbuje, to i w błoto! Jak Boga kocham, prościuteńko, z ciałem i duszą, w błoto!
— Co mi to wy dziś gadacie, matko, — przerwał Moryś, — upiliście się może, czy co?
Wpatrzone wciąż w twarz jego oczy staréj błyszczały bolesną iskrą.
— Oj, kosteczki moje, kosteczki! — zawołała, — piły one przez długie lata srogie bóle i zawody, to i upiły się już tak, że pod ziemię im się chce. Mówię ja jemu by nie raz, nie sto razy, co to ludzkość? pokaż ty mi ją, niech ją oczy moje zobaczą i palce dotkną... po cóż tobie tak od razu skakać het, aż pod niebo wysokie. Przecież wielka bardzo drabina ta, po któréj Aniołowie święci w Jakóbowym śnie wstępowali. A na piérwszym stopniu téj drabiny, toć chyba matka rodzona, co cię w bólach i umartwieniach rodziła i hodowała, znajduje się, a na stopniu drugim znajduje się, czy ja wiem? może ot, te kamienie, po których całe życie chodzisz, może i te ludzie, między którymi wyrosłeś, może... ja nie wiem... nie uczonam, ale że nie ludzkość, to pewno... bo to takie jakieś stworzenie, co gdzieś za morzami i górami mieszka, a w powietrzu pływa, niby mgła, i nie zobaczysz jéj i nie obejmiesz rękami i nie złapiesz... Musisz tylko do niéj skakać; a kto skacze, ten i kark złamać sobie może... Tak ja jemu mówiłam, nie słuchał, nie wierzył, skoczył i przepadł!
Moryś niecierpliwił się już trochę.
— No, matko, dość już tego paplania. Gadasz dziś jak najęta, a jedno nie trzyma się drugiego. Co masz mówić, to mów, a nie, to puszczaj mię ztąd, bo czasu nie mam.
Miał czasu aż nadto i dla tego nie odchodził; żebraczka pochwyciła go za rękaw paltota, przysunęła się ku niemu tak, że czuł niemal oddech jéj na swéj twarzy i spiesznie szepnęła:
— Ratujcie dusze ludzkie od zbrodni... ratujcie niewinnego od krzywdy! Powiedzcie panu temu, co w tym białym domu mieszka, do którego wy chodzicie często, żeby ostróżny był... bardzo ostróżny, bo będzie źle....
Teraz Moryś pochwycił ją za ramię.
— Co? czy to o wuju moim mówisz? Czy to jemu grozi niebezpieczeństwo jakie?
Stara potwierdzająco i w milczeniu wstrząsała głową, a z wyrazu twarzy jéj, tak mało nawet badawczy wzrok, jak Morysia, wyczytać mógł, że ani żartowała, ani kłamała.
To téż, nagląco i niecierpliwie, Moryś zarzucił ją pytaniami: co miało, co mogło zagrażać wujowi jego?
— Gadajcież, — krzyknął prawie i, uparcie, ponuro, milczącą kobiétą silnie wstrząsnął.
— Oj, kosteczki moje kosteczki! — zajęczała, a po chwilowém jeszcze milczącém wahaniu się, parę słów, tak cichych jak tchnienie, Morysiowi do ucha szepnęła.
— A! tak! — zawołał, mimowoli cofając się o kroków parę, lecz, w mgnieniu oka, znowu pochwycił ramię staréj i natarczywie pytać zaczął:
— Zkąd wiesz? kto? kiedy? kto?
Jęknęła głośno i z rąk mu się wyrwała.
— Nie wiem, — żałośnym głosem krzyczéć niemal zaczęła, — nie wiem, ani gdzie, ani kto, ani kiedy! żebyście mię, paniczu, trupem na miejscu położyli, nie powiem... Na rany Chrystusa Pana przysięgam, że nie powiem... Co wam do tego: gdzie, kto i kiedy.
— Jakto, co mnie do tego! — zawołał Moryś, — a to dobre! co mnie do tego! Chciałbym przecież złapać ptaszków i tęgiego zadać im pieprzu.
Stara z powagą wstrząsnęła głową. Coś, jakby szyderstwo, zadrżało pomiędzy zmarszczkami jéj twarzy.
— Nie dla tego wcale powiedziałam wam to, paniczu, oj Bożeż mój, nie dla tego wcale, żebyście ich łapali i gorzkiego pieprzu zadawać im mieli. Powiedziałam wam to, bo żądam z czystém sumieniem przed blizkim sądem bożym stanąć i żądam téż, więcéj może niż zbawienia duszy własnéj, aby jedna dusza ludzka nie miała możności obciążenia się ciężkim grzechem. Młody jesteś, paniczu, i nie wiesz, że można srodze gniewać się a jednakowoż miłować, wyrzekać a żałować, łajać a błogosławić... Ty nie wiesz, paniczu mój, wiele jeszcze rzeczy... ale ja wiem dobrze, że tacy wielmożni, jak ten pan, co wujem twoim podobno jest, mają także sposoby pilnowania domów swoich, aby ludzi pokusa nawet nie brała w szczeliny ich zaglądać. Niechże pilnuje, a ja stare kości moje pod kościół powlekę i na nieszporach prosić Boga, Ojca naszego miłosiernego, żeby mi prędzéj oczy do snu wiekuistego zamknął, a na tamtym choć świecie, z łaski swéj Przenajświętszéj, objawić mi raczył, co to takiego ta ludzkość!
Odwróciła się i, stękając, a kijem swym o kamienie bruku uderzając, powlekła się ku środkowi miasta. Moryś stał długo jak w ziemię wryty, pogrążony cały w czynności, któréj oddawał się niezmiernie rzadko: w myśleniu. Potém podniósł twarz, drgającą całą od uśmiechu, klasnął w palce i zawołał:
— Mam cię ptaszku! mam!
A patrząc w stronę, w któréj zniknęła stara żebraczka, śmiejąc się już głośno prawie, dodał:
— Niby to niepowiedziałaś, wiedźmo kijowska, kto i co, a ja wiem! Ech doprawdy! głowę nie dla proporcyi na karku noszę. Wiem. Nie darmo cygańskie oczy te dwa razy już za oknem wujaszka zobaczyłem. Mam cię ptaszku!
Zamyślił się znowu i z troską, która nagle odmalowała się mu na twarzy, zapytał siebie:
— Ale co teraz robić? jak zrobić? Wiedźma wygadała się... podobno tam i mistrz mój paluszki swoje umoczyć chce, a jeżeli jemu noga pośliźnie się... co będzie z odrodzeniem się świata?... z ideą? Co tu robić? co robić?
Z palcem, w głębokiéj zadumie, do ust przyłożonym, od chwili do chwili muskając rudawy wąsik, albo wznosząc oczy ku wronom przelatującym pod niebem, Moryś przechadzał się długo po najustronniejszéj części miasta. Pragnął snać być samotnym, bo unikał ulic ludnych, a toczył z samym sobą rozmowę, pełną świetnych pomysłów, to znowu smutnych wątpliwości, bo zadumana twarz jego zachmurzała się i rozjaśniała z kolei: wyrażała na przemian tryumf pełen radości, to głęboki na duchu upadek. Wieczór był późny już i ciemny; pora, w któréj zwykle pijał herbatę, przeszła już była dawno, gdy nakoniec wrócił do domu.
W skromnym, lecz wygodnym i czystym, jak kryształ, saloniku, który zarazem był sypialną Morysia, Lirska oczekiwała syna z utęsknieniem i niepokojem. Samowar, wciąż odgrzewany, kipiał i dymił się na stole, łóżko, uściełane zwykle własnemi rękami Lirskiéj, piętrzyło się miękkiemi poduszkami, woniało uperfumowaną bielizną, lśniło jedwabną, w hafty zdobną, kołdrą. Przy samowarze stała przygotowana przekąska i butelka najdoskonalszego Jamajskiego rumu. Jakież jednak zdziwienie i jaka trwoga ogarnęły Lirską, gdy syn jéj, zdjąwszy paltot i kapelusz, na przekąskę przelotnego nawet wejrzenia nie rzucił, zamyślony niezmiernie, muskając zlekka wąsiki i uśmiechając się do siebie, począł wielkimi krokami po saloniku chodzić.
— Morysiu! — zaczęła Lirska, — czy byłeś gdzie na herbacie?
Nie odpowiedział.
— Morysiu, — powtórzyła, — doskonała szynka i rum...
Stanął i gniewnie zawołał:
— Czy mama będzie kiedy cicho, czy nie? o to, doprawdy, męka czysta! tra ta ta! tra ta ta! tra ta ta! nad uchem! pomyśleć nawet spokojnie nie można.
Grobowe milczenie zapanowało w pokoju. Lirska, ze schyloną głową, pogrążyła się w szydełkowéj robocie swéj i tylko, od czasu do czasu, ze zniecierpliwieniem oglądała się na szumiący samowar. Zdawało się, że chciała nań zawołać: cichoże! nie przeszkadzaj mu myśleć!
Nagle, pośrodku pokoju, rozległ się wykrzyk Morysia:
— Zdecydowałem się! jak Boga kocham, niech sobie już będzie co chce. Zdecydowałem się...
Zbliżył się do stołu, porwał przygotowaną dlań szklankę herbaty z rumem, a przełknąwszy od razu połowę prawie zawartości jéj, spotkał się z utkwionym weń, lękliwie pytającym, wzrokiem matki. Parsknął śmiechem.
— Co mama na mnie tak patrzy, jakby mi rogi na głowie wyrosły! — zawołał, a potém puszczając się znowu na przechadzkę swą po pokoju, mówić zaczął:
— Rogi mi na głowie nie wyrosły, ale żem urósł sam, to pewnie. Ho, ho! figura teraz ze mnie... nie mała! Wié mama? losy kilku ludzi w ręku swojém trzymam i stanie się z nimi to, co ja zechcę aby się stało... ale ja już wiem, czego chcę. Zdecydowałem się... Wié mama, że dziwne dziwy dzieją się czasem na tym świecie?
Lirska zcicha odpowiedziała:
— Nic nie wiem, moje dziecko, i nic nie rozumiem, ale boję się, czyś trochę nie chory, bo takie masz rumieńce i błyszczące oczy...
— To ze wzruszenia, — odrzekł Moryś, — chory nie jestem, ani trochę, ale bardzo wzruszony. Jestbo czego! No, jednę rzecz, to już mogę mamie powiedziéć... ale nie poleci mama jutro z językiem nigdzie i nie rozpowie? pewno?
— Mój Morysiu, — zaczęła, — kiedyż to ja gdziekolwiek z językiem...
Nie dokończyła, bo pochylił się ku niéj i tajemniczym szeptem mówić zaczął:
— Położenie jest takie... niech mama tylko dobrze słucha... położenie jest takie, że jeżeli ja, słyszy mama? ja, nie przyjdę mu z pomocą...
Tu głosem, pienie koguta nieco przypominającym, dokończył:
— Wujaszeczek kochany cienko zaśpiewa!
— A niechże Pan Bóg broni! — zawołała Lirska, — dla czego on ma cienko śpiewać!
— Dla czego? dla czego? a dla czego mama nie mądra? ot tak sobie... przez jakieś zrządzenie Boże i koniec! tak samo i to! przeznaczenie snać chciało, abym był takim ubogim rycerzem, jak ten, który uratował królowi życie i któremu za to król córkę swą i połowę królestwa swego oddał.
— Mój Morysiu, tobie się chyba coś stało...
— Stało się! co miało stać się? Stanie się jeszcze coś... to pewno, ale coś takiego, że mama ze zdziwienia chyba, jak żona Lota, w słup soli się zamieni... Przybliża się już, moja mamo, czas wielkich katastrof... ta, o któréj ja wiem, ma być zapewne katastrofą pierwszą, no, ale niech już sobie z innego końca zaczynają... albo to świat bez téj jednéj katastrofy odrodzić się nie może?
Dokończył pić herbatę i z wyrażném zadowoleniem śledził na twarzy matki wrażenia, które na nią słowa jego sprawiały. Rozkoszował się nową mu rolą sfinksa, a język aż palił się mu od wielkiéj chęci wygadania wszystkich nadzwyczajności, któremi był przepełniony.
Skrzyżował ramiona i zapytał:
— Czy mama wie, co to: idea?
— Dla czegożbym wiedziéć nie miała, dziecko moje? idea jest pojęciem o czémś...
— Otóż to; idea jest pojęciem o czémś. Bardzo dobrze mama się wyraziła. Jest to pojęcie o czemś wielkiém, ogromném, nadzwyczajnem, o czémś takiém, co ma odrodzić i uszczęśliwić ludzkość. Czy mama wié, że ja niedawno, ot, w początku jesieni jakoś, poznałem się z jedną taką ideą, bardzo ją pokochałem i chciałem był poświęcić się na jéj usługi. Ale teraz... pomyślałem sobie: albo to mało jest ludzi na tym świecie? Niechaj sobie służą idei, bezemnie obejdzie się ona i postanowiłem służyć samemu sobie...
Zsunął brwi, a pełnym powagi krokiem przechadzając się znowu po pokoju, z oratorskiemi gestami, mówił:
— Bo przekonałem się zresztą i on już także przekonał się, że świat nie na miłości stoi, ale na nienawiści. Nie miłość jest sprężyną, poruszającą ludzkiemi czynami, ale nienawiść. Przekonałem się o tém z doświadczenia. Żebym cygana tego nie nienawidził, możebym i nie zrobił tego, co zrobię, ale ja jego tak nienawidzę. Uf!
Uczynił obu rękami gest taki, jakby komu szyję skręcał i stanął przed matką.
— Czy mama wié, — zaczął uroczystym głosem, — że jest na świecie człowiek jeden, który mi raz wielką, ale to bardzo wielką nieprzyjemność zrobił... Nie cierpię go tak, że kiedy na niego patrzę, wszystkie złości mię biorą i żałuję, że nie jestem pszczołą, aby mu żądło aż w samo serce zapuścić... Otóż teraz będę pszczołą taką... otóż zgniotę! otóż pomszczę się! ha! aż Aniołowie w niebie razem zemną śmiać się będą!
Tymczasem śmiał się już sam, bez anielskiego akompaniamentu. Blade oczy jego błyszczały gorączkowo, zlekka czerwonawa cera zachodziła ciemnym rumieńcem.
Lirska zaczęła już drżeć z niepokoju.
— Mój Morysiu, — zaczęła błagalnie, — możebyś położył się już, uspokoił. Ja nie wiem, co ci jest, ale lękam się...
— Nudna mama jesteś z tém swojém wiecznem: lękam się! ale istotnie, położę się z ochotą. Czuję się zmęczonym trochę... Prawdę to jednak mówią ludzie, że praca umysłowa, to djabelnie męcząca rzecz... Napracowałem się... aż mię głowa zaczęła boleć!
Lirska zakrzątnęła się pośpiesznie; postawiła przy łóżku syna: wodę, sok, trochę konfitur, flakonik z perfumą, a potém, jak małe dziecko, rozebrała go własnemi rękami i gorąco w czoło ucałowała. Moryś, topiąc się w puchach, pocałował téż matkę w obie ręce i, przymilając się do niéj, rzekł:
— Ot, dobra z mamy kobiécina i jeżeli ja mamę, czasem, słowem jakiem obrażę, to przez prędkość tylko... doprawdy! proszę nie gniewać się na mnie i dobrze spać!
A gdy, ze łzami rozczulenia w oczach i radośnym uśmiechem na twarzy, odchodziła, zawołał jeszcze:
— Ja przecież staram się i różne plany obmyślam nietylko dla siebie, ale téż i dla mamy, bo jak mnie będzie dobrze na świecie, to i mama będzie szczęśliwa, prawda? Kiedy zostanę wielkim panem i z Aurelką ożenię się, mama będzie mieszkać sobie przy nas, jak u Pana Boga za piecem, i ptasiego mleka nawet mamie nie zabraknie, jak Boga kocham!
Lirska nie odpowiedziała, bo w ciasnéj szufladce swéj rozbierając się, półgłosem odmawiała pacierze; tylko mruczenie jéj wzdęło się radośnemi jakby i błogosławiącemi westchnieniami.
W godzinę potém, w ciemności napełniającéj mieszkanie, ozwał się jeszcze głos Morysia:
— Czy mama nie śpi?
— Nie śpię, moje dziecko, jestem trochę niespokojną o ciebie i nie spię...
— I ja nie mogę spać! — jęknął Moryś, — rzucam się po łóżku, jak ryba w wodzie, nie mogę...
Tu ziewnął szeroko, ale w przyległéj szufladzie zaszeleściło tak, jakby ktoś zrywał się z łóżka...
— Może ci czego potrzeba? — zapytała Lirska, — herbaty ci może zrobić? a może trochę laurowych kropel dla uspokojenia nerwów?
W odpowiedź, na te pełne troskliwości pytanie, ozwał się w saloniku przyciszony, ale serdeczny śmiech.
— Jak Boga kocham! — zawołał Moryś, — aż mi serce skacze od śmiechu, kiedy sobie pomyślę, jakto wkrótce wujaszeczek cienko zemną zaśpiewa!...