Sylwek Cmentarnik/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwek Cmentarnik |
Wydawca | Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dom, w którym mieszkali Szarscy, był budową drewnianą, dwupiętrową i w kilka facyatek u góry zaopatrzoną. Niegdyś mogły się tam znajdować wcale porządne nawet mieszkania; teraz jednak nietynkowane ściany spoglądały na świat pozbawionemi szyb otworami, a u szczytu, pośród zczerniałych i kruszących się kominów, stérczały tu i owdzie, ogołocone z dachówek, krokwie. Spiczaste daszki facyatek, kształtem swym przypominające domki z kart, przez dzieci budowane, a także wysokie rusztowanie ciesielskie, do ścian przystawione, nadawały domowi temu, o zmroku szczególniéj, pozór czegoś fantastycznie połamanego. Właściciel całéj téj posiadłości miejskiéj, przez niedbalstwo lub uboczne jakieś cele, część tę własności swéj w stanie rudery pozostawiający, zamierzał snać kiedyś odnawiać ją i do porządku przyprowadzać. Zamiar ów zaniechanym został, lecz rusztowanie pozostało i wraz z przystawioną doń wysoką, kominów aż sięgającą, drabiną gniło sobie zwolna na słotach i śniegach, na podobieństwo olbrzymiego skieletu, stróżując nad dziedzińcem błotnistym, zaśmieconym, a pomiędzy budową, mieszczącą w sobie handel Chaima, i staremi budowlami, zaciskającym się w wazką, ku zaułkowi wyciągniętą, szyję.
Rusztowanie owo i owa drabina przedstawiały, od czasu do czasu, napowietrzną scenę, pośród któréj odegrywało się widowisko, dla mieszkańców zapadłego kąta tego, niezmiernie ucieszne. Hilary Szarski, z odkrytą głową i w luźnym, poplamionym paltocie, który, od lat już paru, stanowił jedyne jego ubranie, wypadał z bocznych, na dziedziniec otwierających się, drzwi szynku i, wymachując ramionami, zataczającym się, lecz o ile stan jego na to pozwalał, spiesznym krokiem, dążył ku rusztowaniu. Przez całą drogę, która, jakkolwiek krótką była, dość długo zazwyczaj trwała, nieustannie, ani na sekundę jedne nie milknąc, mówił, a raczéj bełkotał:
— Pójdę... pójdę... ot już idę! Teraz już dojdę... żeby tam nie wiem co, dojdę i proźbę moję podam! Co to! Pana Boga w niebie nie ma, czy co, żeby takie krzywdy dziać się mogły na świecie. Apeluję do najwyższéj instancyi... Poczekajcie, będzie wam dobrze, jak Pan Bóg Wszechmocny sprawę pomiędzy nami roztrzygnie... Idę... idę...
Szedł, a dosięgłszy celu swój wędrówki, rozpoczynał, niezmiernie mozolne, wdrapywanie się na drabinę. Wtedy, wszystko cokolwiek żyło lub przypadkowo znajdowało się w sąsiednich domostwach, wylegało na dziedziniec. Liczni zawsze goście Chaima, wysoka i blada praczka, w dużéj chustce na głowie, mąż jéj, stróż nocny, z wielką fajką przy ustach, zaułkowi przechodnie, którzy zasłyszeli na dziedzieńcu niezwykły gwar i ruch, wszystko to skupiało się u stóp rusztowania, podnosiło głowy, wybuchało śmiechem, rzucało ku oszalałemu człowiekowi drażniące i egzasperujące go zaczepki i żarty. Jeżeli dzieci Szarskiego znajdowały się w domu, co jednak zdarzało się nieczęsto, wybiegały one także z przepaścistéj sieni domu, krzycząc, rzucały się ku drabinie i, ręce ku ojcu wyciągając, płaczliwie a wrzaskliwie prosiły go i zaklinały, ażeby wrócił na ziemię, szedł do domu, bo spadnie, stłucze się, albo nawet i zabije... Damek krzyczał najgłośniéj, a niekiedy łajał nawet ojca, nazywając go pijakiem i waryatem; Miś i Klarka zalewali się rzewnemi łzami. Oprócz tych wszystkich osób, na dole stojących, przedstawienie, odegrywające się pośród suchych ramion rusztowania, posiadało zazwyczaj dwie jeszcze spektatorki, które spoglądały nań z góry. W jedném z okien górnego piętra ukazywała się ładna jeszcze, choć zwiędła i blada, twarz Heleny Szarskiéj, która podnosiła do oczu chustkę, znikała, aby znowu ukazać się i, z krwawym rumieńcem na czole i policzkach, przerażone spojrzenie rzucić przez szyby; na spadzistym zaś, ukośnym dachu staréj drwalni siedziała trzynastoletnia Antka, w koszuli i krótkiéj spódnicy, z rozpuszczonemi włosami, a z wysokości téj, na widowisko spoglądając, śmiała się tak zapalczywie, że aż długie nagie jéj nogi dziwne takty wybijały po zgniłych gontach dachu.
Ze szmatą papiéru, podjętą ze śmietnika, a z kieszeni paltota wystającą, obu rękami czepiając się drabiny, Szaraki wdrapywał się ze szczebla na szczebel powoli i z niesłychanym mozołem. Chwiał się i drabina uginała się pod silnie zbudowanym a ociężałém jego ciałem. Mówić przecież, a raczéj bełkotać nie przestawał, ani na chwilę. Zatrzymywał się czasem na jednym ze szczebli i, z trudnością usiłując wznieść w górę rękę z wyjętą z kieszeni szmatą papiéru, wołać zaczynał:
— Królu całego świata... Sędzio sprawiedliwy... przychodzę ze skargą... pozywam o otrucie duszy mojéj... o niedolę moich dzieci... o wstyd, o hańbę, zgubienie... pozywam...
Nagle, ni ztąd, ni zowąd, uderzał się z całéj siły pięścią w piersi i, rzewnie płacząc, jęczał:
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu...
I znowu wędrował w górę.
— Daleko, — mówił, kręcąc głową i głupowato uśmiechając się, — daleko!... wysoko!... ale to nic! nic! dojdę! ot, niedługo... jutro, pojutrze... pewnie dojdę...
Bójne krople potu występowały mu na żółte czoło, dyszéć zaczynał głośno i ciężko, od czasu do czasu boleśnie stękał, każdemu zaś stęknięciu, każdemu pijanemu wykrzykowi szaleńca tego, odpowiadał wielki chór żartów i śmiechów ludzi stojących na dole i najgłośniéjszy ze wszystkich, przenikliwy, nieskończone chromatyczne gamy w powietrze rzucający, śmiech, siedzącéj na dachu, wpółnagiéj dziewczyny.
Niekiedy Szarski spadał z drabiny, tłukł się strasznie o bruk dziedzińca i długo potém chorował, najczęściéj jednak rozeznawał, w tłumie wrzeszczących dokoła głosów, głosy i płacze dzieci swoich, a wtedy zatrzymywał się w pochodzie swym i z idyotycznym uśmiechem zaczynał w dół spoglądać.
— Aha! — mówił, — wołacie mię... wróble wy małe... ojciec wam potrzebny? co? biedne wy sieroty bez ojca, ni matki... No, Miś, cicho już bądź! Klarka! przestać mi zaraz płakać, a ty Damek, jak będziesz tak wrzeszczał, to ot zlazę zaraz i rózgą wyćwiczę...
Damek zaczynał wrzeszczéć głośniéj jeszcze.
— Niech już ojciec wyćwiczy mnie, ale niech zlezie na ziemię, bo mi wstyd ludziom w oczy patrzeć.. I tak już chłopcy u ślusarza wypiekają mi oczy, żem syn pijaka...
Miś z piąstkami, przyciśniętemi do oczów, w niebogłosy lamentował.
— Za co my takie nieszczęśliwe... nie dość, że ojciec pijanica, jeszcze spadnie i zabije się, a my... już chyba z głodu poumieramy... czy co?
Klarka nie myślała o wstydzie, ani o głodzie, lecz załzawione swe turkusowe oczy wznosząc ku ojcu, chlipała od płaczu, drobne ręce w górę wyciągała, wołając:
— Papciu! papciu! papciu!
Potém ogarniała ją złość. Zaczynała tupać małemi nogami, wydymała usta i z cicha wyrzekała:
— To tak zawsze! upije się i potém gryzie mnie tylko! jak zabije się, to umrze... jak Tadzio...
I uczepiwszy się drabiny, właziła za ojcem na parę najniższych szczebli.
— Papciu! — wołała, — proszę mi rączkę podać... ja papciowi pomogę zléźć...
Wtedy Szarski zwolna zaczynał zstępować w dół. Znalazł się zawsze w tłumie ktoś litościwy, kto mu w téj powrotnéj, niebezpieczniéjszéj jeszcze, niż poprzedzająca, wędrówce dopomógł, a po chwili widziowie rozchodzili się, wiedząc, że nic już więcéj ciekawego nie zobaczą i ze świeżo odegrywanego widowiska czyniąc wniosek, że Szarski pewnie już przez tygodni kilka upijać się nie będzie.
Istotnie, sceny owe włażenia na drabinę w celu zaniesienia Bogu skargi na doznaną krzywdę, od lat już dziesięciu, bywały w życiu Szarskiego zakończeniem okresów pijaństwa, po których następowały dłuższe lub krótsze okresy trzeźwości. Tak jak pewne rodzaje umysłowego obłąkania, nałóg jego miał tę właściwość, że z kolei ogarniał go i odstępował. Był to szał raczéj, niż nałóg, — szał, który, niby palący huragan, przelatywał po tém steraném życiu, a potém milkł i ustępował miéjsca grobowéj ciszy. O ile, pijanym będąc, Szarski gadatliwym był, tak gadatliwym, że mowa jego wydawała się nieustannie a monotonnie ciekącym strumieniem, o tyle, gdy się wytrzeźwił, milczącym stawał się i zamkniętym w sobie. Na twarz jego zoraną i zżółkłą spadała wtedy nieruchomość kamienna, a spuszczone zwykle powieki podnosiły się z ciężkością i ukazywały się spojrzenia mętne, a nieprzezwyciężenie, chylące się ku ziemi. Przedstawiał on wtedy sobą obraz, milczącéj jak grób, rozpaczy i wstydu, który, żadném już udawaniem, godności człowieczéj osłaniać się nie chciał. Kiedy dawni przyjaciele i koledzy jego, wypadkiem napotkawszy go, przypominając mu dawne jego czasy, do upamiętania i poprawy zachęcać go usiłowali, słuchał wszystkiego, co mówiono mu, cierpliwie, aż do końca, a potém, wzruszając ramionami, odpowiadał krótko i sucho:
— Cóż robić? stało się!
Uparte milczenie to i krótkie te odpowiedzi ludzie poczytywali za cynizm i czelność. W istocie była to tylko: beznadziejność. Nie przyrzekał nic i nie usprawiedliwiał się nigdy. Czasem tylko, gdy zapytaniami i napomnieniami przyciśnięto go do muru, w kształcie objaśnienia, mówił:
— Miałem zawsze słaby charakter... Lepiéj byłoby pewnie, żebym był innym, ale cóż robić? stało się!
O krzywdzie doznanéj, o stosunkach rodzinnych, na które, pijanym będąc, wciąż wyrzekał, nikt zeń, gdy był trzeźwym, słowa jednego wydobyć nie mógł. Nie chciał mówić nic i, zresztą, niewiele miał do mówienia czasu. Stawał się wtedy zaciekle pracowitym. Szedł do urzędników i adwokatów miejskich z proźbą o zajęcie; że zaś pisał poprawnie;i prędko, a przytém wiele jeszcze zapamiętał z posiadanych dawniéj wiadomości, — dawano mu chętnie robotę, z tym przecież warunkiem, aby spełniał ją na miejscu, do domu nie zanosząc. Najmniéj nawet ważnego dokumentu, żadnéj godziny czasu dla spełnienia pracy potrzebnéj, nikt mu już powierzyć nie chciał; nikt bowiem, ani on sam, zapewne przewidzieć nie mógł: kiedy grobową ciszę jego, gorliwą, umiejętną pracowitość przerwie i pochłonie gadatliwy i nieprzytomny szał. Pracował więc za domem. Od rana do zmroku siadywał, w gabinetach urzędników i adwokatów, schylony nad robotą swą, kamiennie obojętny na wszystko, co było i działo się wkoło niego, pochłonięty całkiem jedyną żądzą zdobycia jaknajwiększego możliwie zarobku. Zdawać się mogło, że pragnął i usiłował zarobić tyle, ażeby wystarczyć to mogło nietylko na teraz, ale i na dalszy, bezzarobkowy a przewidywany, czas. Wracał do domu w późne wieczory, obładowany sprawunkami przeróżnemi, zapasami żywności, opału lub odzieży. Bez względu na terminy, opłacał wtedy komorne, uiszczał się z długu ślusarzowi, u którego terminował Damek, nakoniec, przez ostróżność niby i niedowierzanie sobie, wszystkie piéniądze, jakie mu pozostawały jeszcze, oddawał żonie. To ostatnie czynił zawsze z widoczną niechęcią, z wahaniem się i tylko z ciężkiego musu. Gdy patrzał na żonę, gdy zmuszonym był przemówić do niéj, kamiennie nieruchoma w porach tych, twarz jego nerwowo drgać zaczynała, a grobowa cisza, zamykająca mu usta, ustępowała przed tłumioném, lecz wciąż wybuchającém, rozjątrzeniem. Na stolik, umieszczony przy brudnym jéj szezlągu, rzucając garść monety, lub parę asygnat, ustami wykrzywionemi, mówił:
— Zmiłuj się, Heleno, nie zmarnuj tylko tego na fatałaszki i romansowe książki. Bądź, choć raz, dobrą matką i rozsądną kobiétą. Schowaj ten grosz na chléb i obuwie dla dzieci.... Teraz już wszystko im kupiłem, ale żeby późniéj było... Nie mogę trzymać przy sobie pieniędzy... kuszą. Muszę powierzać je tobie, choć.... Bogiem a prawdą.... wszystko to jedno!...
Czynił ręką gest najwyższego zniechęcenia i znowu zapadał w milczenie, którego żona nie przerywała mu nigdy. Oddawna już Helena nie przemawiała do męża, ani jednego słowa. Czasem zdawało się, że chciała się do tego przymusić; spoglądała na niego, otwiérała usta i odwracała się wnet z wyrazem nieprzezwyciężonego wstrętu na twarzy, z poruszeniem wzgardy niewysłowionéj. Wtedy on, patrząc na nią zdaleka, bez uniesienia, ale szydzącym i pogardliwym tonem mówił:
— Nie masz, czego odwracać się tak odemnie... ty, hrabianko na Wątorach, ani mi wzgardliwe miny swe pokazywać... Niech ci się nie zdaje, żebyś była lepszą odemnie. Jam pijak i ty pijaczka.... tylko, że ja upijam się wódką, a ty drukowanemi romansami. Ja w wódce szukam zapomnienia, a ty w książkach... wyimaginowanéj rozpusty. Dobraliśmy się. Powinniśmy od rana do wieczora sobie buzi dawać. Dla czego zaś ty mnie znielubiła i ja cię nie cierpię... albo ja wiem? Może dla tego, że gdybyś ty była inną, jabym się był nie rozpił, a gdybym ja był inny... no, gdybym, naturalnie, eleganckim był i bogatym, tybyś kochała mnie, choćbym tysiąc razy był gorszy, niż jestem... Znam cię! Dla najgorszego złoczyńcy byłabyś dobrą, gdyby on tylko wyglądał jak romansowy bohater, a ciebie wielką panią zrobił.... I dzieci swoje kochałabyś także, gdyby to byli panicze i panienki... znam cię, ty, co myślisz, żeś z książęcego tronu zstąpiła, choć was pięcioro dzieci na kiepskiéj folwarczynie ojcowskiéj siedziało... ty, co myślisz, że uczciwą kobiétą jesteś, choć nic więcéj nie robisz, tylko romansujesz... przez imaginacyą... Znam cię!
Znał ją istotnie. Mogłaby była szaleć za najnikczemniejszym złoczyńcą, gdyby posiadał on wytworną powierzchowność i świetne położenie w świecie jednego z tych wicehrabiów lub margrabiów, o których czytywała w romansach i w których kochała się nieustannie, aż do śmiertelnéj tęsknoty i spazmatycznego płaczu. Mogłaby była nawet szaleć za zbójcą, któryby się pojawił przed nią w stroju malowniczym, z gorejącemi dziko oczami, a upadłszy przed nią na klęczki, opowiedział jéj szereg tragicznych, przebytych przez się, przygód. Kochałaby też niezawodnie dzieci swe, gdyby podobnemi one były do margrabiąt i książątek. Nędzę nawet przeniosłaby odważnie i chętnie, gdyby przyczyną jéj była jakaś dziwna awantura, a okrasą jaskrawa poezya; gdyby posiadała ona w sobie coś, coby rozogniać mogło jéj wyobraźnią i zaspakajać zmysły.
Wyobraźnia i zmysły, chorobliwym rozrostem swym, zagłuszały w niéj wszystkie inne składowe części ludzkiéj jéj istoty. Stopniowo zapewne stawała się, lecz teraz już w zupełności była istotą, złożoną z rozdrażnionych nerwów i upojonego mózgu, wiecznie trawioną przez gorączkę nieprawdopodobnych rojeń i niespełnionych żądz, istotnie, szczerze i strasznie cierpiącą.
Od czasu do czasu i ona także miewała epoki wytrzeźwienia i gorączkowego zrywania się do praktycznych domowych czynności. Bywało to zwykle w porach, w których nie miała, za co nabyć lub wypożyczyć nowéj książki, a te, które posiadała, po wielokrotném ich przeczytaniu, przestały wywierać na nią upajające i roznamiętniające wrażenia. Wtedy zdawała się ona wracać do życia rzeczywistego i jasno spostrzegać to, co się wkoło niéj działo. Zaczynała téż pracować po swojemu. Po całych dniach, z zapalczywością niesłychaną, białemi rękami przezroczystemi misternie haftowała kołnierze dla synów swych, których surduciki i spencerki dziurami świeciły na łokciach i plecach; dla Klarki kupowała wytworne cienkie obuwie, które dziecko, wiecznie zbijające bruki dziedzińca i zaułka, niszczyło w dni parę; przy ogniu, dla rozpalenia którego wzywała praczkę, mieszkającą na dole, własnoręcznie gotowała czarną kawę, a pijąc ją sama z rozkoszą, pieszczotliwie do picia jéj namawiała dzieci, które się nią brzydziły, a praczkę Ambrożową błagała, aby poszła, lub Tomka posłała, do garkuchni po obiad. Zdarzało się, że w epokach tych trzeźwości i działalności, Helena Szarska, wziąwszy na kolana swe Klarkę, a synów ku sobie przyciągnąwszy, całowała dzieci w czoła i policzki, uśmiechała się do nich czule i smutnie, wyzywała ich do rozmów i opowiadań. Chłopcy jednak, zarówno jak dziewczynka, niechętnie, co najmniéj obojętnie, znajdowali się względem matki, a gdy się czasem rozgadali, używali nieprzystojnych wyrazów, grubych zaklęć i przekleństw. Dziwne w istocie wrażenie sprawiać musiało, gdy pięcioletnia dziewczynka, składając śliczne swe, drobne usta w nadąsaną minkę, mówiła: niech jego licho porwie, Tomka tego! Tak mi wczoraj w kark dał, że aż upadłam! Jak tylko zobaczę Sylwka, powiem mu, żeby go za to wyłupił...
Helena spuszczała z kolan najmłodsze swe dziecię, starsze ogarniała spojrzeniem powłóczystém, pełnem melancholii, zmięszanéj z gniewem, i odchodziła ku szezlągowi swemu, na którym, ułożywszy się w pozie znękanéj, załamywała dłonie z rozpacznym szeptem:
— Nie; nigdzie i w niczém nie ma dla mnie pociechy!...
Damek zato, Miś i Klarka znajdowali, w niezbyt wesołéj doli swéj, liczne pociechy. Damek uważał się wprawdzie za najnieszczęśliwszego z pomiędzy wszystkich, sprzyjaźnionych z nim, rówieśników; dni powszednie bowiem zmuszonym był spędzać u ślusarza, w którego pracowni, napełnionéj zgrzytaniem żelaza i donośnym głosem majstra, nie musiało mu być jak w raju. Ile razy ktokolwiek, uderzony niezwykłą długością uszu jego, zapytywał go żartobliwie o jéj przyczynę, Damek, nie spuszczając oczu, owszem niespokojnym wzrokiem swym, czelnie w twarz pytającego patrząc, odpowiadał:
— Majster powyciągał!
— Jakto! majster ci w ten sposób uszy powyciągał? Dla czegóż jest on dla ciebie tak niedobrym?
— Dla tego, — z jednaką wciąż śmiałością odpowiadał chłopiec, — że ojciec nieregularnie mu za naukę moję płaci... Tych, co regularnie płacą, za uszy nie targa...
Potem, spuszczając oczy i ponuro w ziemię patrząc, dodawał:
— Dzieckiem pijaka wszyscy poniewierać mogą.... wiadomo!
Niezawsze jednak Damek bywał w tak złym humorze. W dniach świątecznych i wieczornych godzinach, które na wyłączną własność swą posiadał, jedną z największych uciech jego była przyjaźń z Antką, z ową trzynastoletnią, długo-nogą dziewczyną, która, ze szczytu śpiczastego dachu drwalni, bywała zwykle rozweseloną, aż do spazmów, spektatorką widowiska, odgrywającego się, od czasu do czasu, pośród szkieletowych ramion rusztowania. Kim była Antka? kto byli jéj rodzice? gdzie urodziła się i przepędziła pierwsze lata swego dzieciństwa? Nikt ją o to nie zapytywał nigdy i ona sama, bynajmniéj, nie łamała sobie głowy nad zagadnieniami temi. Jak kropla deszczu z chmurnego nieba, lub odbryzg błota, wyskakujący z pod kół ulicą pędzących, spadła dnia pewnego na dziedziniec, na którym mieszkali Szarscy i tam już pozostała. Wydalała się z dziedzińca tego tylko dla wyżebrania na mieście kilku groszy, za które kupowała sobie w szynkach i sklepikach kęs chleba, bułkę, kawałek twardego séra, czasem okrawkę słoniny lub wędzonego mięsa. Ze zdobyczą tą, ukrytą za koszulą, zręczna jak małpka, czepiając się gałęzi drzewa, wystających belek ścian lub słupów ogrodzenia, wdrapywała się na którykolwiek z otaczających dziedziniec dachów i tam, rozsiadłszy się pomiędzy dachówkami, wsparta niekiedy plecami o zczerniały komin, gryzła żywność swą z widoczném poczuciem bezpieczeństwa i zadowolenia zupełnego. Zwyczaj takiego jadania na dachach wyrobił się snać w niéj, przez liczne doświadczenia, śród których żywność, ciężko zdobywaną, wydzierać jéj musieli silniejsi od niéj towarzysze, kto wie? psy może? Stopniowo jednak nabyła ona w akrobatycznych ćwiczeniach tych niezmiernéj wprawy a wielkiego, w swych górnych siedliskach, zamiłowania. Większa część życia jéj upływała na dachach, możnaby nawet powiedziéć, że tam było jéj stałe mieszkanie. W bardzo tylko mroźne, dżdżyste lub śnieżne, dni i noce chowała się do otwartéj, zawsze do pustéj prawie, drwalni, śpiąc tam na pościelisku gnijących trzasek i wiórów. Jedyną na ziemi istotą ludzką, która, oprócz towarzyszy zabaw i swawoli, zdawała się zajmować Antkę i posiadać z nią dawne stosunki, była kobiéta, nie stara jeszcze, lecz z brzydkim trądem na twarzy, w bardzo ubogiém, nie żebraczem jednak, odzieniu. Od czasu do czasu przychodziła ona na dziedziniec, przez Antkę zamieszkiwany, przywoływała ją z dachu, lub wynajdywała w czarnych głębiach drwalni, dawała jéj starą odzież jaką, niekiedy kawał chléba, albo miedziany pieniądz i odchodziła, ani słowa najczęściéj nie przemówiwszy. Czasem wprawdzie mówiła ona coś do dziewczyny, ale było to ciche i monotonne mruczenie, którego nikt nie rozumiał, a co prawda, i nie podsłuchiwał, którego nie rozumiała może i nie słuchała sama Antka. Kim była kobieta ta, przychodząca niekiedy w odwiedziny do dziecka, które nikogo więcéj na całym świecie nie zdawało się obchodzić? Jakim był stan jéj? Jakiéj natury stosunki wiązały ją z Antką? Nikt ani myślał dowiadywać się o tém. Z pozoru wyglądała ona na bardzo ubogą i stéraną służącą. Była może pijaczką, złodziejką, czy kobiétą zgubioną? nie wiadomo, Antka nie miała do niéj przywiązania najlżejszego. Jedynym przedmiotem jéj miłości zdawały się być koty, przemieszkujące na strychach i przechadzające się po dachach budynków. Nietylko przepadała sama za niemi, ale potrafiła ich oswoić z sobą i do siebie przyzwyczaić. Szczególny to był widok dziewczyny téj, gdy z długiemi nogami swemi, pozłoconemi przez zachodzące słońce, z ciemnemi bujnemi włosy, rozpuszczonemi do koła okrągłéj twarzy, siadywała ona u śpiczastego szczytu staréj drwalni, plecami wsparta o komin i większą część przyniesionéj tu żywności rozdzielająca pomiędzy usta własne, a kilka, ocierających się o jéj ramiona i zcicha miauczących, pyszczków kocich. Dzieliła się z niémi obiadem swym, a ze skoków ich i pieszczot śmiała się na całe gardło. Miała wtedy pozór istoty doskonale szczęśliwéj. Jednego szczególnie żółtego kotka zabrała sobie na wyłączną własność. Gdy był małym, nosiła go przy piersi za koszulą, albo wpółukrytego włosami swemi na ramieniu; kiedy wyrósł, przyuczyła go chodzić za sobą wszędzie, kędy się tylko obróciła, a bądź na dachu, bądź w głębi drwalni na trzaskach, usypiała zawsze, trzymając go w objęciu, z ustami, sennym pocałunkiem przyklejonemi do żółtéj jego sierści. W ten sposób żyjąc, wyrosła na dziewczynę dużą a niekształtną, bo nogi jéj były zbyt długie w stosunku do tułowiu, a wydłużała je jeszcze krótkość odzieży. Włosy za to miała prześliczne do połowy ją okrywające, a często, przez wiatr lub gwałtowne jéj ruchy, tak na twarz opadłe, iż z za nich przeglądały tylko dwie ciemne źrenice, posiadające blask i wyraz oczu zmyślnego zwierzęcia. Dykcyonarz słów, któremi się posługiwała Antka, był niezmiernie szczupłym. Najprostszéj mowy dojrzałego choćby prostaka nie rozumiałaby pewnie; w zamian, wybornie i z wprawą wielką, umiała liczyć pieniądze, a miasto całe znała aż do najciaśniejszych jego zakątków, przejść i zakrętów. Umiała zjawiać się pośród ulic i placów głównych i znikać z nich tak szybko, w sposób tak nieledwie widmowy, że najdoświadczeńszy agent policyi długoby musiał łamać sobie głowę nad tém, zkąd wychodziła i gdzie przepadała.
W parę tygodni, po ulicznéj maskaradzie owéj, wspólnemi siłami małéj gromadki obmyślanéj, a pod wodzą Sylwka uskutecznionéj, o zapadającym zmroku, Damek, z szybkością huragana, wpadł na dziedziniec i, krążąc dokoła drwalni, we wnętrze i na dach jéj zaglądając, przyciszonym głosem wołał:
— Antka! Antka! Antka!
— Ha? — ozwał się, z czarnéj głębi budowy, pytający zaspany głos.
— Chodźno! chodźno tu prędzej!
Wysmukły cień zarysował się w drzwiach drwalni i wnet przybrał postawę siedzącą.
— Takem się dziś zlatała po mieście... że mało mi nogi nie poodpadają! — żałośliwie jęknęła Antka. Ziewnęła potém głośno, a odwracając się ku wnętrzu budowy, zawołała: kici! kici! kici!
— Nie bój się! nie poodpadają! — sarknął Damek; — kiedy zlatałaś się, to i jeszcze trochę polatać możesz... Mam ci coś powiedzieć! Nastaw ucho!
— Nie pójdę już nigdzie! nie chcę! idź precz! — zaczęła dziewczyna i nagle krzyknęła: — Aj, aj! co to?
Nad uchem jéj Damek przeraźliwie zadzwonił pękiem żelaztwa.
— Nie wiesz: co to? głupia... toż to my o tém tyle razy z sobą gadali! Dokuczałaś mi wciąż: dostań! dostań! weź u majstra! no i dostałem, wziąłem! zgubi głowę, szukając, a nie domyśli się, kto mu to zabrał... z pod nosa! jak Boga kocham, z pod nosa mu wziąłem. Siedział i baraniemi swemi oczami na mnie patrzał, a ja tymczasem myk! i wytrychy pod stołek... Wychodząc, nachyliłem się tylko, cichutko do czapki wrzuciłem i dobranoc, panie majstrze!
Antka aż zalegała się od śmiechu, skoro ta wesołość była u niéj rzeczą zwyczajną.
— No! — zawołała, zrywając się na nogi, — lećmy!
— Aha, widzisz! a mówiłaś, że już nigdzie nie pójdziesz! Jednakowoż poczekaj troszkę! Wcześnie jeszcze. Niech ludzie spać pokładną się. A gdzie polecim?
— Ehe! już ja wiem, nie bój się! Zaprowadzę! Tam na Mokréj ulicy... w jednym sklepie co jabłek! strach! i ptaki pozabijane i séry takie wielkie...
Damek językiem o podniebienie uderzył, jak smakosz, spostrzegający w oddali wyborne przysmaki.
— Wiesz Antka! — rzekł, — takaś mądra dziewczyna, że zjadłbym cię... ot oczyska! co wszystko na całym świecie widzą! Jak wyrosnę, to ożenię się z tobą... będzie z nas para...
Tymczasem uszczypnął ją w ramię tak, że aż krzyknęła i, w zamian, z całéj siły uderzyła go w plecy. Nie pogniewali się jednak z sobą. Były to owszem przyjemne igraszki i wymówne dowody przyjaźni. Przysunęli się bliżéj ku sobie i zaczęli rozmawiać bardzo cichym szeptem. Od czasu do czasu, słychać było tylko wyraz jakiś, głośniéj wymawiany:
— Het! w dziedzińcu... daleko... za stajnią... — rzucając ręką w mroczną przestrzeń, mówiła Antka.
— Którędyż?
— Nie bój się! nie twoja głowa... już ja wiem...
— Nie udźwigniem...
— A nie udźwigniem...
— Tomka by wziąć i Misia... pomogą... — zamyślili się i milczeli. Potém Damek zaszeptał coś znowu do ucha dziewczynie.
— Wielka sztuka! — fuknęła Antka. — Na dach zaniosę i w gonty powpycham! Takie zgniłe, że palcem pchnąć, to i dziura zrobi się.
— Hi! głupia! narobisz to tyle dziur, wiele tam jabłek i sérów! a jak deszcz spadnie...
— Aha! — tonem refleksyi wyrzekła Antka.
— No to i gdzież? gdzież? — z niecierpliwością dopominał się o odpowiedź Damek.
— Ot tam!
Rzuciła ręką we wnętrze drwalni, w progu któréj siedzieli oboje.
— Jak raz! Ambrożowa przyjdzie po trzaski i znajdzie i jeszczeby tam koty twoje nam szkody narobiły!
— Niech robią! niech robią! — z wielkiego zapału aż krzyknęła Antka, — ja sama im dam...
I odwróciwszy się, zawołała:
— Kici! kici! kici!
Damek szturchnął ją pięścią w bok.
— Będziesz ty mnie tu teraz ze swemi kotami bawić się, kiedy na mojéj głowie interes taki... gadajże gdzie, słyszysz?
Dziewczyna ręką brodę podparła. Dumali oboje długo.
— Wiesz? — ozwał się Damek, — możeby...
Resztę dopowiedział szeptem.
Dziewczyna z radości zabębniła nogami o próg drwalni.
— Aha! aha! aha! — wolała.
Damek dłonią, przycisnął jéj usta.
— Cicho bądź! jeszcze kto posłyszy!
Upadła na wznak i śmiała się jak waryatka.
— Jak wyśmiejesz się, — rzekł Damek, — to pójdziesz po Tomka, a ja Misia rozbudzę, bo smarkacz już tam gdzieś śpi, aż chrapie... Dobrze im! o niczem sobie nie myślą i gotowe im do rąk przyjdzie. Ja zaś wszystko obmyśleć i przygotować muszę...
— A ja, — upomniała się Antka... — żebym cię nie namawiała, tobyś sam nie domyślił się... ha?
— To prawda! mnie tylko dziw, zkąd ty taka mądra wzięła się...
— Ot! albo to człowiek i uszu nie ma... — odparła z powagą.
W parę godzin, po téj rozmowie, cztéry małe cienie, w znacznéj jeden od drugiego odległości, posuwały się szybko pod płotami i ścianami, wązkich bocznych, ulic miasta. Ten, który postępował przodem, znikał czasem tak nagle, jakby zapadał w ziemię, lecz za nim, w témże samém miéjscu, znikały i inne, aby po chwili wyłonić się znowu, niby z ziemi, na głębokiemi cieniami okrytą przestrzeń warzywnego ogrodu jakiegoś, z którego otwór w płocie, ledwie dostrzegalny, albo wąziuchne za budynkami przejście, wiodły ku innéj znowu ulicy, czasem w kącie podwórka, w którego nielicznych oknach żadne już nie paliło się światło, cienie te zbiegały się ku sobie na cichą i bardzo krótka naradę, czasem téż jeden z nich brzęknął w biegu pękiem nieuważnie poruszonego żelaztwa, a wtedy wszystkie zatrzymywały się nagle, stały w nadsłuchujących postawach i, na najdalszy choćby odgłos kroków ludzkich, znikały kędyś jak widma, możnaby mniemać, że wsuwały się w ściany domóstw lub szczeliny ogrodzeń. Małe były, ciche, lekkie, a zostające pod przywództwem tego z pomiędzy nich, który znał, policzył i wybornie pamiętał wszystkie bramy i podwórza, dziury i podłamy płotów, załomy murów, gzemsy nizko spuszczających się dachów, ławki, na których siadywali drzemiąc stróże domów, i niedostrzegalne prawie szczeliny, przez które, prześlizgując się lub pełznąc, okrążać je było można.
W godzinę potém drzwi izdebki Kępy otworzyły się nieco i wsunęła się przez nie głowa Damka, bez czapki, z rozczochranemi włosy i ogniście zarumienioną twarzą.
— Sylwek! Sylwek! — zawołał.
W izdebce, oprócz Kępy, Sylwka, Łukasza i staréj Kępowéj, która zdawała się już spać na swym barłogu, nikogo więcéj wieczora tego nie było.
Sylwek wstał z ziemi i wyszedł. Po chwili ukazał się znowu we drzwiach. Śmiał się.
— Dziadźku Łukaszu, — zawołał, — ani spodziewacie się, jaka was radość spotka... Chodźcie szczury! nie lękajcie się! nikt tu was za czupryny nie weźmie!
Wtedy stał się w izdebce ruch, zamęt i gwar taki, że zrazu trudno byłoby rozróżnić tam przedmioty i głosy. Antka upadła pośrodku izdebki jak długa i, na wznak leżąc, a nogami o podłogę bębniąc, zdawała się ze śmiechu dostawać spazmów. Damek, bosy, z dwóch butów, na plecach przyniesionych, sypnął po izdebce gradem ślicznych, rumianych jabłek; Tomek, idyotycznie śmiejąc się, rzucił Łukaszowi pod nogi ogromnego zabitego indora i kilka kółek wędzonych kiełbas; Miś przykucnął przy progu i z pośpiechem, świadczącym o apetycie, wyrosłym do stopnia głodu, zapuścił zęby w trzymany obu rękami wielki biały sér.
Od wieczora owego, a raczéj od nocy owéj, w podziemiu, z małem okratowanem okienkiem, dziać się poczęły rzeczy, dotąd tam niewidziane. W długie jesienne wieczory palił się w żółtym piecyku suty ogień, a siwobrody żebrak, z obliczem, któremu zorane czoło i łysa czaszka nadawały wyraz szczególnéj powagi i szanowności, nieustannie gotował tam coś piekł lub smażył. Czynił on to wszystko z ruchami i mimiką kuchmistrza z profesyi i zamiłowania, a otaczali go mali, lecz gorliwi i weseli pomocnicy, z których jedni, z zajęciem i zadowoleniem niezmierném, pomogali mu w przyrządzaniu materyałów kuchennych, inni wymykali się niekiedy z izdebki i, po chwili wracając, przynosili coraz nowe zasoby. Kędyś, w obszernéj téj a opuszczonéj budowie, zwinne i skrętne szczury te posiadać musiały swoję śpiżarnię. Znajdowała się ona może nad samą izdebką Kępy, bo ilekroć którekolwiek z małych przyjaciół, z głuchą latarenką w ręku, opuszczało izdebkę, nad sklepionym sufitem jéj dawały się słyszeć stąpania i stuki poruszanych przedmiotów, wzmagane i powtarzane przez głuche, przeciągłe echa. Zresztą, chodząc, gospodarując, zwijając się, kosztując przyrządzanych jadeł, gryząc jabłka, séry lub bułki, szczury te bawiły się wybornie. Radość i rozweselenie tryskały z twarzy ich, objawiających téż niekiedy ten rodzaj skupionéj powagi, z którą małe dziewczynki ubiérają lub do snu kołyszą lalki, a mali chłopcy, udając dorosłych, dosiadają drewnianych koni. Możnaby mniemać, że wszystkie czynności swe, tak zadomowe, jak gospodarskie, spełniały one nietyle jeszcze dla nasycenia głodu lub łakomstwa, jak dla rozrywki i zabawy. Z pomiędzy wszystkich, Antka była w porze owéj najszczęśliwszą. Przyprowadzała bowiem z sobą żółtego kota swego i opychała go żywnością, więcéj zajmując się karmieniem jego, niż siebie saméj; we dnie zaś, siedząc na dachu drwalni, wyprawiała całéj gromadzie ulubieńców swych istne uczty, rozdzielając pomiędzy nich przysmaki, za koszulą i w fartuchu przyniesione. Nigdy téż koty nie objawiały względem niéj tak żywéj czułości i nigdy tak szalonych harców w koło niéj nie dokonywały; z czego była ona tak uszczęśliwioną, że, gdyby nie nadzwyczajna akrobatyczna zręczność, którą we wszystkich członkach swych posiadała, byłaby nieraz, w przystępach szalonego śmiechu, z dachu na bruk dziedzińca upadła.
Zkąd przecież wzięły się w podziemnéj izdebce, potrzebne dla sporządzania obfitéj żywności, naczynia i narzędzia? Zkąd wziął się tam niewielki samowarek, imbrykiem ukoronowany, a przed ogniem często kipiący i szumiący? Jakim sposobem dostarczano tam sobie dzbanów, napełnionych piwem, których, zwinne i wesołe szczury z nocnych wycieczek swych, nie przynosiły? Były to już owoce pracy i przemysłu siwobrodego żebraka, który, od czasu do czasu, śród najuboższych rynków miasta, albo w domach średniéj zamożności, gdzie oddawna znano go i lubiono, z pod sukiennego swego, połatanego płaszcza wydobywał różne przedmioty żywności, zabite indory lub zające, garnki masłem napełnione i t. d., żałośliwym głosem błagając, aby je za byle co, za groszynę jaką, kupiono. Kupowano téż, najprzód dla tego, że sprzedawał za bezcen, następnie, aby uczynić przysługę biédakowi, którego obdarzył ktoś przedmiotem, tak dla niego niestosownym i nieużytecznym. Naturalnie, były to wszystko dary, przez niezręcznych dobroczyńców jakichś ofiarowane starcowi, wyglądającemu tak szanownie, że powierzchownością swą przypominał on ludziom patryarchę Noego, a umiejącemu, za oddaną mu przysługę, dziękować tak żarliwemi modlitwy i wymownemi słowy.
— Abyś ich na prawicy swojéj, w towarzystwie wybranych Twoich, postanowić raczył, Ciebie prosimy... — cienkim swym, starym, chrypiącym głosem zawodził Łukasz, oddalając się zwolna do tych, którzy go ze srogiego wydźwignęli kłopotu, — a długa srebrna broda jego trzęsła się od wewnętrznego śmiechu.
Nie od razu jednak, ex-stróż cmentarny zgodził się na przyjmowanie udziału w ucztach, przez małe szczury, w podziemnéj izdebce, wyprawianych. Z razu doświadczał on pewnych skrupułów, wyrażanych pełném powątpiewania wstrząsaniem głowy i półgłosem wymawianemi słowami.
— Oj biéda! co ja tu pocznę! umierając mówiła do mnie: daj obietnicę!... biedna moja Nastaśka!... kobiecina moja, z którą żywot ten mój doczesny spędziłem... mówiła: daj obietnicę!... Dałem, jak nie dotrzymam, duszyczka jéj zmartwi się i nawiedzić mię jeszcze gotowa... Uf!
Wstrząsał się. Widać było, że duszyczek, nawiedzających ludzi żywych, bał się okrutnie i że wspomnienie o zmarłéj żonie roztkliwiało go i zasmucało. Wstrząsał się ze strachu i wzdychał z żałości, a oczy mu aż paliły się i ręce drżały do przedmiotów, które dzieci, ze śmiechem i swawolą, pchały mu w ręce, rzucały pod nogi i na kolana, wołając: macie! macie! jedzcie, zgotujcie! usmażcie!
A zajadały same, aż im szczęki latały i policzki wydymały się do potwornych rozmiarów. Łukasz, powtarzał półgłosem:
— W téj ostatniéj godzinie mojéj... powiedziała... daj mi obietnicę, że cudzego nie poruszysz... Rzekłem jéj: tak mi Panie Boże dopomóż, w ostatniéj godzinie mojéj...
Lękliwe spojrzenia rzucał dokoła i szeptał:
— Kiedy Chrystus Pan pokaże się na obłokach i podzieli ludzi na kozły i barany...
Siwe brwi jego zsuwały się i jeżyła się nad łysą czaszką szczypta białych włosów. Brał czoło w dłonie i lamentować zaczynał:
— Oj Nastasiu! Nastasiu! czemuś ty mię odumarła i biédnego sierotę na świecie tym zostawiła... Ani mi teraz u kogo poradzić się, ani przy kim serca strwożonego uspokoić... Wieczne odpoczywanie racz jéj dać, Panie, a światłość wiekuista...
Piérwszy wieczór zszedł cały na wahaniach się tych, trwogach i lamentach. Wpływ Anastazyi, która, za życia, łajaniem i kułakami, może téż wierném przywiązaniem swém, utrzymywała męża w granicach trzeźwości i uczciwości, i teraz jeszcze w zupełności nie zniknął. Słabą jest przecież moc umarłych nad żywymi; słabą i łatwo poddającą się pokusom bywa natura ludzka.
— Do królestwa niebieskiego droga daleka i przez czyściec wiodąca!... — zawołał nazajutrz Łukasz i z rozpaczliwą decyzyą zabrał się do używania darów bożych, tak obficie dokoła niego zgromadzonych, że aż ręce mu się trzęsły, a wargi, w rozkosznym uśmiechu, otwarte drżały, gdy czynił pomiędzy niemi wybór i, ku wspólnemu z otaczającymi ich używaniu, przyrządzać je zaczynał.
— Sylwek! jedz! — wołały uprzejme, bo nad wyraz rozweselone, szczury do młodego chłopca, który, na katarynce swéj siedząc, skrzypce Kępy w ramionach trzymał i usiłował wybrząkać na nich piosnkę jakąś, którą niedawno gdzieś zasłyszał, a od dwóch dni nieustannie półgłosem nucił.
Nie wzdragał się bynajmniéj. Gdy był głodnym, gryzł białemi zębami bułki, séry i suche mięsiwa, a wciąż przygrywał na skrzypcach, lub, przerywając jedzenie, pamięci swéj dopomagał nuceniem. Nie wybredzał jednak i nie przebierał; chwytał pierwszą lepszą żywność, zjadał ją prędko i łakomie, czasem nawet wcale jeść nie chciał.
— Nie głodnym, — mówił; — na mieście podjadłem, a co mi z tego opychania się przybędzie?
— Sylwek! chodź ty jutro z nami... — wspinając się na palce, szeptał mu do ucha Damek; — tam... w jedném miéjscu, tak wiele, tak wiele wszystkiego... że nie udźwigniem... pomożesz!
I chichocąc zcicha, pokazywał mu, starannie za surdutem ukryty, pęk wytrychów. Sylwek obojętnie wzruszał ramionami.
— A mnie to po co? — odpowiadał. — Wam... co innego... byle nazreć się i przytém... swawola! Mnie rąk w tém maczać nie warto... ja nie tego żądam!
— Dziadźku Szymonie, — zwracał się ku gospodarzowi izdebki, — coście tak zmarkotnieli i siedzicie jak mruk, gęby nie otwierając... ja tylko uszy nastawiam i czekam, kiedy gadać zaczniecie!
Kępa zmarkotniał istotnie. Siadywał wieczorami na staréj skrzyni, tak zapalczywie łatając stare obuwie, które mu do odnawiania dawali różni uliczni i szynkowni przyjaciele jego, że możnaby myśleć, iż pragnął ślepym być i głuchym na wszystko, co go otaczało. Milczał téż. Tak wymowne i gadatliwe zwykle usta jego zamykać zdawał się uśmiech przykry i krzywy, pełen smutku i niesmaku, podnosił czasem twarz, spoglądał przez chwilę na gromadkę, wirującą w ciasnéj izdebce na kształt pszczół w ulu i, boleśnie wstrząsając głową, półgłosem mówił do siebie:
— Jakże silném jest ciało człowieka, a duch jego słabym! O, zepsuta, aż do dna, naturo ludzka! jakże ci trudno przekroczyć stopnie nizkich pożądliwości cielesnych, a wznieść się ku szczytom, kędy panuje duch... miłość... idea!
Czasem, z przymusem widocznym i smutkiem głębokim, mówić zaczynał:
— Pełném jest serce moje pobłażliwości dla maluczkich i cierpiących; nie mogę jednak zataić przed wami, drodzy moi, że to, co czynią biedne te ofiary niesprawiedliwości i samolubstwa ludzkiego, bynajmniéj użyteczném nie jest dla dzieła, którego wszyscy tu robotnikami jesteśmy, albo być chcemy... Nie takiemi, nie takiemi drobnemi środkami walczyć nam trzeba. Nie tajemnych i drobnych zdobyczy potrzeba nam, bracia moi, lecz olbrzymich pomysłów, któreby, jak nowe słońca, zajaśniały nad ziemią, i wielkich katastrof, któreby aż do dna wstrząsnęły sumieniem ludzkości...
Do owych, jak się wyrażał, drobnych środków służenia idei jego, któremi posługiwały się małe szczury, oprócz uznania ich bezpożyteczności, uczuwał wstręt głęboki, choć milczącéj pobłażliwości pełen. Nigdy téż żadne prośby i namowy nie zdołały skłonić go do przyjęcia najlżejszego udziału w odbywających się dokoła niego ucztach. Niekiedy widoczném stawało się, że pożądliwości ciała odzéwały się i w nim także z mocą wielką. Mimowoli i nieprzezwyciężenie wzrok jego odrywał się od grubéj spełnianéj roboty, a ukośnemi spojrzeniami biegł ku smażącym się mięsiwom, lub rozsypanym na podłodze rumianym jabłkom, a z za stérczących końców czerwonawéj chustki widać było, jak kościste gardło jego pracowało w ciągłém przełykaniu śliny. Wyszukiwał wtedy pomiędzy papiérami i szewckiemi narzędziami kawałek zeschłego czarnego chleba, który zanurzał w garnku z wodą i, jedząc zwolna, łagodził sobie tantalowe męczarnie spoglądania na żywność, któréj tknąć nie chciał.
— Czyniłem tak od najwcześniéjszéj młodości mojéj, — mówił, — odmawiałem sobie wszystkiego, umartwiałem się, zwyciężałem ciało moje... I dla tego to! wierzcie mi, duch mój wzrósł i spotężniał, dla tego stałem się takim... jakim jestem!
Podnosił głowę i długą swą bladą rękę przyciskał do piersi z takim na twarzy wyrazem, że widać było, iż radosne poczucie wielkości własnéj dopomagało mu niezmiernie do przenoszenia bólu, kurczących się z głodu, wnętrzności.
Nikt mu sprzeciwiać się, ani zaprzeczać, nie myślał; owszem, patrzące nań i słuchające go istoty ludzkie miały go téż za wielkość niedościgłą i niezupełnie im zrozumiałą, wywierającą przecież na nie wpływ pociągu, potężny przez zaspakajanie tysiąca ich ciekawości, przez drażnienie tysiąca pragnień ich i żalów. W całém otoczeniu człowieka tego, zwiększającém się niekiedy ludźmi, którzy przybywali tu z ulicy, siadali w kątach izby, palili fajki, słuchali go i podziwiali; jedna tylko zgrzybiała żebraczka, ze zczerniałą skórą na twarzy i rękach, zdawała się przedstawiać duch sprzeciwieństwa i objawiać powagę względem tego, który dla wszystkich innych sam był uszanowanie budzącą powagą. Od pierwszego zaraz wieczora, w którym małe szczury ściągać zaczęły do izdebki obfite spiżarniane zapasy, stara Kępowa przestała gdérać i wyrzekać i jednym tylko, ale często powtarzającym się, gestem rozmawiała z synem. Z rana, zbudziwszy się i usiadłszy na swym barłogu, patrzała na niego dopóty, dopóki nie zwrócił ku niéj spojrzenia. Wtedy, milcząc, podnosiła wyschły swój, czarny palec i trzęsła nim w powietrzu zawzięcie a długo. Z gestem tym wchodziła zawsze z ulicy do izdebki; wieczorami zaś, wychylając się z kąta swego, wlepiała w syna mgliste, spłowiałe źrenice swe i pochwytywała każdą sposobność, aby wznieść znowu palec i trząść nim dopóty, aż spuścił lub odwrócił oczy. W milczącym geście tym skieletowatéj jéj ręki i w uroczystym, wyrazie okrywającym wtedy skurczoną, bezzębną jéj twarz, wyczytać można było rozpaczliwe upominanie i ponurą groźbę.
Nie każdego jednak wieczora ucztowano i bawiono się w sklepionéj izdebce. Owszem, zdarzały się często i takie, w których dzieci przychodziły blade, zziębłe, z pustemi rękami. Wtedy Antka nawet nie śmiała się już i nie przyprowadzała z sobą swego kota. Smutne i znudzone, siadały najbliżéj pieca i w milczeniu zdawały się oczekiwać na coś, na sen może, który jednak nie chciał sklejać powiek cierpiących i zdenerwowanych tych istot. Dla Kępy przecież wieczory takie były istnemi festynami. Opuszczał on wtedy szewcką swą robotę, a swobodny od wstrętów i umartwień, uczuwanych w wesołéj dla innych porze uczt, przysuwał jedyny stołek swój do pieca, w którym żarzyły się węgle i oddawał się cały rozkoszy karmienia głodnych i nauczania nieumiejętnych. Piekł kartofle i rozdawał je dzieciom, które skupiały się u kolan jego i tak łakomie wyciągały po nie ręce, że rzadko bardzo mógł donieść do ust własnych część skromnego pożywienia tego. Tym razem także doświadczał uczucia, które, tak jak w chwilach innych uznania wielkości własnéj, łagodziło mu głód i pozwalało przenosić go z łatwością. Było to uczucie nieskończonéj litości nad małemi istotami temi, a może téż i ten rodzaj uszczęśliwienia, z jakiém aktorowie wyobrażają siebie samych w ulubionych pozach swych i rolach. Wygrzebując z popiołu kartofle, zamyślał się chwilami i, w jeden punkt wpatrzony, uśmiechał się błogo. W wyobraźni swéj widział wtedy siebie samego, karmiącego własnemi rękami gromadkę maluczkich i cierpiących, do kolan jego przytuloną i obraz ten znajdował czarująco pięknym i wzniosłym.
— O! — wołał w uniesieniu, — przyjdzie czas, w którym rozstąpią się i rozszerzą ściany wszystkich ciasnych i ubogich mieszkań, a napełnią je twarze wesołe, nasycone, pogodne jak dzień wiosenny i serca niewinne, kochające się, wolne od zgryzot, zawiści i smutków wszelakich.
— Za pozwoleniem, — przerwał gruby głos, wychodzący z ciemnego kąta tego, z którego téż wysuwały się brudne kłęby dymu palonéj fajki; — za pozwoleniem, żeby wszystkie izby poprzemieniały się w pałace i nikt już żadnego smutku, ani żadnéj zgryzoty, nie miał, to trzeba chyba, żeby wszyscy ludzie na świecie zrobili się bogatymi...
— Naturalnie, — odparł Kępa: — wszyscy téż opływać będą we wszystko. Kiedy nastąpi równy podział bogactw pomiędzy równymi sobie ludźmi, znikną zbytki, ale też znikną nędza i ubóstwa; nie będzie pokus, które psują jednych, ani cierpień, które przegryzają wnętrzności innych... Duch człowieczy, uwolniony od trosk i więzów ziemskich, wzniesie się...
— Aha! — zawołał, w kącie innym, piskliwy głos niewieści, — gdyby to wszystkie dusze wznieść się chciały do Boga najwyższego i naśladować życie Pana naszego Jezusa Chrystusa i Matki Jego Maryi Panny. Ale, czy to grzech zniknie kiedy z tego świata! a z przeproszeniem pańskiem, dopóki będzie na świecie grzech, dopóty będzie i bieda... Ot na ten przykład: mój nie statkuje, łajdaczy... żeby tam jemu największe bogactwo dać, nie ustatkuje się... taka jest natura jego...
— Natura ludzka, dobra kobiéto, zmieni się, — zagrzmiał Kępa, — ja wam mówię, że zmieni się... Człowiek nie do grzechu stworzony, ale do cnoty, nie do nienawiści, ale do miłości. Wiem to z doświadczenia własnego. Miłości pełen byłem, a nienawiści nie było we mnie, ani kropli. Dziś nienawidzę ludzi niektórych... dla czego? Bo jad ten grzechami swemi w serce moje wleli. Gdyby nie zło, od nich doświadczone, czysty byłbym jak kryształ, a niewinny jak tylko co urodzone dziecię. Widzisz więc, dobra kobiéto, że złego nie ma na świecie. Zło jest wytworem ludzkim, a co ludzie zrobili, to i odrobić mogą. Wszak zegarmistrz, który do zrobionego przez się zegara wstawił sprężynę złą, może wyjąć ją i zastąpić dobrą? prawda? Tak samo i człowiek. Włożył on w siebie grzech, może go z siebie wyjąć... nic nawet łatwiéjszego, trzeba tylko, żeby go kto nauczył, jak ma to uczynić...
W cieniu zaszemrało parę głębokich westchnień.
— Otóż to, — z wahaniem w głosie wymówił człowiek jakiś, którego młoda, lecz wyniszczona i na chudéj długiej szyi osadzona, twarz wysuwała się z ciemności, pod światło łojówki. — Otóż to... niby to prawda, co pan mówi. A jakże! kto zrobił, odrobić może... ale jakim sposobem to zrobić... ot?
— Sposób na to jest tylko jeden i bardzo łatwy, bracie mój, — nauczał Kępa; — trzeba, żeby wszyscy ludzie byli zadowolonymi, zadowolonymi doskonale we wszystkich potrzebach swych, żądaniach, skłonnościach i namiętnościach... Żądania, skłonności i namiętności ludzkie nie są nigdy złemi, bo tworzy je doskonała i nieomylna natura. Stają się one złemi wtedy tylko, gdy zadowolenia nie znajdują, czyli: gdy podlegają uciskowi i niesprawiedliwości. W czasach przyszłych, w czasach, które przybliżyć przez całe życie me usiłuję, człowiek każdy mieć będzie wszystko, co lubi, co mu się podoba, czego natura jego potrzebuje, używać mu będzie wolno, wedle własnego wyboru, uciech ciała czy ducha, serca czy wyobraźni... Stoły, obficie zastawione pokarmami i napojami, oczekiwać będą tych, którzy, grubsze posiadając organizmy, oddawać się zechcą uciechom jedzenia i picia. Wzniośli i poetyczni zaspokoją pragnienia swe płynącemi wszędy potokami muzyki i poezyi; czułych i pożądających rozkoszy miłosnych otoczą roje dziewic i niewiast cudnych, a swobodnych téż jak motyle i żadną niewolą nieskrępowanych. I tak daléj, i tak następnie, i tak bez końca. A gdy wszyscy w ten sposób zadowolonymi się uczują, gdy skłonnościom ich, pożądaniom i namiętnościom, sztuczne ustawy i obrzydłe niesprawiedliwości, przeszkody stawić przestaną, zkądże wtedy powstanie grzech? Powiedzcież mi, bracia moi, kędy będzie mogło ukrywać się wtedy źródło grzechu? jakim sposobem, zkąd, dla czego miałby istnieć wtedy grzech?
Roztworzył ręce, jak człowiek ze zdumieniem najwyższém o coś zapytujący, i toczył dokoła wzrokiem, pełnym doskonałéj, dziecięcéj, cieniem wątpliwości niemąconéj, wiary.
— Tak to tak; ślicznie pan mówi i przepowiada; — ozwał się znowu głos, od czasu do czasu ssaniem fajki przerywany; — ale na ten przykład: kobiéta moja ot! piękna jak lanszaft i, nie ma co powiedzieć, gospodyni dobra... tylko że strasznie lubi szczerzyć zęby do kawalerów i śmieszki różne a szeptania z nimi prowadzić... Tłukę téż za to i ją i kawalerów, co się zmieści... Jeżeli i w tym tam czasie, o którym pan mówisz, tak samo postępować sobie będzie, jak Boga kocham, tłuc będę... i ot będzie zgryzota i grzech... choć może i nie grzech, bom przecie żonkę dla siebie, nie dla kogo, brał... ale zgryzota pewnie...
— Albo mój! albo mój! — zakrzyczał, w kącie innym, piskliwy głos niewieści; — im więcéj jeszcze wódki staw, tém więcéj będzie jéj żłopał... i kiedy te tam stoły z jedzeniem i napojami staną już na tym świecie, tak mi Panie Boże dopomóż, że ani na minutę trzeźwym nie będzie...
Kępa spochmurniał i po chwili przemówił:
— Nie zrozumieliście myśli mojéj, w całéj rozciągłości jéj i głębokości. Mówiłem przecież, że natura ludzka zmieni się do dna, stanie się z nią, jako z szatą, którąby ktoś nosił podszewką na wierzch... W godzinie odrodzenia ludzkość ujrzy, że podszewka ta brudna i poplamiona, odrzuci więc ją ze wstrętem, a przyodzieje się w purpurę i złotogłowie. Bo i któż, drodzy moi! mogąc nosić purpurę i złotogłowie, zechce przyodziewać się brudnym i poplamionym łachmanem? prawda? A gdy odmieni się na téj ziemi wszystko a wszystko, i człowiek téż odmienić się musi? prawda? W tém rzecz, ażeby się wszystko odmieniło... o naturę ludzką bądźmy spokojni; zmieni się ona w oka mgnieniu i na całéj kuli ziemskiéj nie pozostanie, ani jedna niewiasta, skłonna do niewierności, i ani jedno oko, któreby na nią spoglądało pożądliwie, wtedy, gdy przez innego ukochaną już ona została; nie pozostanie téż ani jeden duch tak nizki, aby oddawał się pijaństwu i tym podobnym źwierzęcym uciechom, i ani jeden umysł tak słaby i ciasny, aby nie zrozumiał dobroczynności cnoty i nie poprzestał na tych rozkoszach, które tryskają z prawdy, dobra i piękna...
Tym razem słuchacze jednogłośnie prawie westchnęli. O, jakże różnym troskom ich i dolegliwościom schlebiała nadzieja, że wkrótce nie będzie już na ziemi, ani żon niewiernych, ni mężów pijaków, ani grzechu żadnego, który zawsze jednak niepokoi nieco człowieka, i na tym świecie do turmy, a na tamtym do piekła zawieść go może! Ktoś przecież przedstawił mistrzowi jednę jeszcze wątpliwość:
— A jak wszystko odmieni się i wszyscy zrobią się bogaci, kto wtedy będzie pracował? Bogaty nie pójdzie ziemi orać, ani drzewa rąbać, ani butów szyć... za nic nie pójdzie! pocóżby jemu?
Kępa odpowiedział:
— Praca rąk zniknie z tego świata, jak wszystko co ciężkie, przykre i bolesne... Spełniać ją będą maszyny... Człowiek pracować będzie tylko myślą i sercem!
— Oj, oj, oj! — zawołała z kąta kobiéta, mężem pijakiem stroskana; — już niech co chce będzie, taki my nieszczęśliwe kobiéty dzieci hodować i z niemi srogą pracę a utrapienia mieć będziem...
Tu Kępowa, z nad barłogu wychylając głowę i trzęsącym się palcem na syna wskazując, krzyknęła:
— I takich durniów, jak ty, w srogich boleściach rodzić będziem...
Kępa pochylił nizko głowę i zamyślonym głosem mówić zaczął:
— Niemowlęta, których pielęgnowanie oblewa potem czoła matek i z oczu ich łzy wyciska, przyjmie na potężne ramiona swe społeczeństwo; zgrzybiałych starców, którzy obciążają kroki i trują dni dojrzałych mężów, szerokiém swém skrzydłem, okryje społeczeństwo. Z ramion i nóg człowieka spadną wszystkie ciężary i wszystkie więzy; ojcem i matką, bratem i siostrą, dziecięciem i przyjacielem, będzie mu ludzkość.
W ten sposób, z kartoflem upieczonym w jednéj ręce, ze szczyptą soli w drugiéj, nauczał i z wiernymi swymi rozprawiał Kępa. Wychudłą dłonią swą gładził on przytém, od chwili do chwili, rozrumienioną, pod ciepłem żaru a pożądliwie na kartofel patrzącą, twarz Antki, albo wkładał pożywienie w nadąsane i po ptaszęcemu otwierające się usta Misia.
Jeden z uczniów jego nie bywał przecież obecnym wieczornym tym scenom.
Maurycy Lirski, nie mogąc pogodzić się z towarzystwem, które wieczorem znalazł był raz w sklepionéj izdebce, odwiedzał nowo poznanego mistrza w południowych godzinach. Rozmawiali z sobą codzień prawie i długo, ale sam na sam.