<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Wyprawa morska d’Anjorrant’a przeszła wszelkie oczekiwania, a była przedewszystkiem rodzajem porwania Sabinek w stylu nowożytnym. Margrabia, w ubiorze kapitana marynarki, ogłosił na pokładzie prawo morskie, mocą którego on, jako odpowiedzialny za życie i zdrowie gości, ośmiela się prosić ich o bezwzględne poddanie się programowi wyprawy i o posłuszeństwo jednodniowej swej władzy.
Zgodziła się pierwsza arcyksiężna Fryderyka, wyrażając to zezwolenie przez długi uśmiech swej długiej twarzy, która nad długą postacią panowała, niby królewska agrafa do wysokiego kapelusza. Dla Jego Królewskiej Wysokości księcia Filipa XIII było obojętnem poddać się jakiejkolwiek obcej władzy, przywykł bowiem do tego, tułając się po obcych krajach, pełniąc u dworu pomniejsze, choć zaszczytne obowiązki. Ze swych prawowitych pretensyi do dworu Venezueli ocalił tylko pierwszorzędne miejsce przy obiadach, kilka wysokich orderów, z których jeden miał nawet prawo rozdawać, a także pewien nimbus w formie korony. Ten nimbus, nie zawsze widzialny i nie dla wszystkich, rozmarzał jednak wielu patryotów wenezuelskich, a tacy znajdowali się we wszystkich krajach. Syn pretendenta, właściwie królewicz, także Filip, nie nosił już w oczach, jak ojciec, tęsknoty za uszczęśliwieniem swego ludu, tylko wybujałą żadzę wyzyskiwania swej pozycyi na polach ogólnie dostępnych: w klubach, w salonach i w alkowach. Z tego powodu nie bardzo się różnił od międzynarodowych pasorzytów; był od nich trochę gorzej wychowany, bo mógł sobie na ten oryginalny wdzięk pozwolić.
Skoro więc wysocy goście, arcyksiężna i pretendent, zgodzili się na posłuszeństwo kapitanowi d’Anjorrant, reszta zaproszonych nie mogła inaczej postąpić. Wiadomem było zresztą, program margrabiego zawierać będzie same wyszukane przyjemności, a rozkazy jego nie będą twarde, ani trudne do spełnienia.
O godzinie piątej, przed zmrokiem, gdy goście już się zgromadzili na pokładzie jachtu, setki ciekawych podziwiały w porcie Villefranche widowisko niezwykłe. Jacht patrzał ku lądowi swym dziobem wyniosłym, na którym widniał herb d’Anjorrantów: dwa anioły klęczące, zwrócone ku sobie. Na pokładzie wznosiła się wielka altana z purpurowym baldachimem i skrzyżowanymi proporcami; cały wierzchni przyrząd statku i lekkie wiązania altany pokryte były, kwiatami. Pośród tych plam nieruchomych, migające barwy sukien damskich, mundurów posługi okrętowej, liberyi lokajów, sprawiały grę przedziwną, bawiąc oczy, a w wyobraźni wskrzeszając obrazy weneckie z owych czasów, gdy doża obchodził na Bucentaurze uroczystość zaślubin z Adryatykiem.
Wystrzał z moździerza dał sygnał odjazdu. Okwiecony, jak pływający ogród, tułów okrętu obrócił się wolno na sobie i zmierzył herbownym dziobem zamierzchającą już przestrzeń morza. W tej chwili mnóstwo świateł elektrycznych zabłysło, obrysowując gwiazdami linie tej czarodziejskiej lodzi, która żegnała przystań coraz słabszym gwarem, coraz dalszymi dźwiękami muzyki i nikła w oczach, tak sunęła szybko, bez wahania, bez trudu, w ciemniejący błękit nocy. Po kilku minutach jacht był już tylko promienną jakąś rybą, wyrzucającą z siebie strzeliste race. Roztopił się wreszcie i zginął w oddaleniu, jak sen co odchodzi.
Ponieważ noc była ciepła, a morze gładkie, jak jezioro, całe towarzystwo pozostało na pokładzie, zapatrzone na uciekające wybrzeże, odrazu upojone niezwykłością widoku i zabawy. Z kwiecistej altany utworzono przez zasunięcie bocznych płócien przewiewną salę, w której służba ustawiała pospiesznie stoły do obiadu. Tu będzie przyjemniej biesiadować, niż w sali jadalnej; sala służyłaby wówczas, gdyby pogoda nie dopisała; tymczasem zaś urządzono w niej stały bufet.
Pod pozorem zwiedzenia statku goście rozsypali się po różnych kątach, krążąc wśród kwiatów i zmiennych świateł iluminacyi. Okazały się różne wytworne pomysły margrabiego ze współudziałem malarzy i kwiaciarki. Kajuty były gotowe do odpoczynku dla dam lub do poprawiania nieładu w strojach: uperfumowane, zaopatrzone we wszystkie przybory gotowalniane, przystrojone zalotnie, przypominały tajemne pokoiki, urządzone przez zakochane ręce. Na całym pomoście statku pełno było parzystych foteli, kanapek, osłonionych zielenią, gniazdek zapraszających do poufnych rozmów. I wszyscy poczuli od razu, że ta noc jest w życiu jedyną do upicia się tryskającą zewsząd rozkoszą.
Bez wina, bez sztucznej podniety, od samego zapachu morza i kwiatów zakołowało w głowach, w oczach zabłysło od pragnień.
Po obiedzie zaś, już gwarnym, ogólne podniecenie wzrosło do stopnia, który możnaby nazwać stanem doskonałej błogości, gdyby mu nie towarzyszył dreszcz niepokoju. Wczoraj i jutro, dwaj wieczni nieprzyjaciele wszelkiej niepodzielnej uciechy, nie drzemali nawet tutaj.
Więc i arcyksiężna Fryderyka, choć zasłuchana w cudnym głosie Ciampi’ego, od czasu do czasu kiwała tęskliwie głową do siedzącej przy niej pani d’Anjorrant.
— Komu on już śpiewał... Komu jeszcze śpiewać będzie...

Margrabina odpowiadała uśmiechem pełnym współczucia, niedobrze zgadując, o co chodzi. Włoch nucił półgłosem aryę z »Dalili«, czasem tylko puszczając z szacownego gardła nutę pełną i wypieszczoną, która rozpływała się w powietrzu, nie mogąc się odbić od wysokiego stropu nieba. Kilka osób słuchało śpiewu, ale inne miały co innego do czynienia.

Pani Oleska usiadła po obiedzie w pełnym świetle i otoczona została przez mężczyzn. D’Anjorrant od chwili jej przybycia na statek zajmował się nią zabiegliwie; posadził ją przy stole po lewej ręce, symetrycznie do arcyksiężny, co nawet nieco ubodło księżnę Teresę Kobryńską. W rozmowie z nią unikał bezpośrednich pochwał, ale traktował ją z szorstkiem jakiemś zaufaniem, niby osobę zupełnie równą sobie w pojęciach o życiu i jego wytwornościach, niby kogoś zupełnie »z naszego kółka«. Było to w jego mniemaniu najwyższem dobrodziejstwem, jakie mógł okazać istocie ludzkiej. Ale po obiedzie nie mógł już przystąpić do »pięknej Polki«, bo miał za dużo do czynienia, jako naczelny wódz wyprawy. Wydelegował więc do pani Oleskiej Mikołaja Wiliaszewa, słynnego z dowcipu sekretarza ambasady rosyjskiej w Paryżu.

— Niech pani rozrusza swego sąsiada. Zabawny jest.
Wiliaszew mówił po francusku lepiej od Francuzów. Przystąpił więc do pani Oleskiej z międzynarodową dworskością. Miał zwyczaj wychwytywać z rozmowy słowa i oświetlać je komicznie, przyczem dwoma złożonymi palcami wykonywał chwytający ruch odpowiedni, a twarz jego przytłusta, cała wygolona, energiczna, przybierała wyraz wesołego zakłopotania. Zdawało się, że chciałby parsknąć śmiechem, gdyby to wolno było dyplomacie. Choć jednak sadził się na dowcip przez kwadrans i zaimprowizował o towarzystwie nicejskiem istny felieton do Gaulois, nie obudził w pani Oleskiej szczerej wesołości, ani rzeczywistego zajęcia. Gdy więc przysiadł się do niej książę Filip młodszy, Wiliaszew zgrabnie czmychnął.
— Tańczyć będziemy. Pani mi podaruje pierwszego walca? — rzekł królewicz, przechylając się zuchwale ku pani Oleskiej i zagryzając smacznie usta, zaledwie ocienione lekkim wąsem.
— Ani myślę. Niech Wasza Wysokość poszuka kogo innego. Ja na pokładzie tańcować nie umiem.
— Przecie statek sunie jak tratwa. Nie wiemy nawet, że płyniemy.
— Dobrze. Ale ja tańcować nie będę.
— Boi się pani morskiej choroby?
— Boję się tancerzy.
— Mnie przecie pani się nie boi? Proszę powiedzieć.
— Specyalnie pana... nie bardzo.
— Ja jestem wobec dam zupełnie... zupełnie prostym śmiertelnikiem... dobrym chłopcem i życzliwym sługą, nic więcej.
— Skoro więc za takiego pozwoli mi Wasza Wysokość się uważać, proszę mnie uwolnić od zaproszenia, gdyż nie lubię tańczyć w podochoconych towarzystwach.
Książę Filip powstał i obdarzył panią Oleską, jednym z tych wymownych królewskich ukłonów, których jeszcze nie zdążył przestudyować. Spotkawszy wkrótce hrabiego de Nielles, zaufanego kompana, rzekł mu cicho, wskazując oczyma opuszczoną damę:
— Nie radzę ci zbliżać się do niej. Drapie. Te kobiety wschodnie są zupełnie pierwotne.
Dawno już różnymi meandrami zmierzał do pani Anny Jerzy Dubieński. Teraz ona sama go zawołała i poprosiła, aby usiadł przy niej. Poczuła się spokojniejszą, mniej obcą w towarzystwie i zaczęła mówić swobodnie po polsku. Po kilku nastręczających się uwagach o uczcie dzisiejszej, Jerzy odezwał się cicho i ciepło:
— Przepraszam... Czy pan Fabiusz pochwalił pani zamiar należenia do dzisiejszej zabawy?
— O, nie pochwalał... owszem, nie radził. Sam zaś od razu nie przyjął zaproszenia.
— Śmiem być jego zdania... chociażby to mnie pozbawiło całej poezyi wyprawy... Śmiem być zdania krewnego pani, który zresztą ma zawsze słuszność.
— Doprawdy?... Wie pan, że ja o tem samem myślałam przed chwilą.
— To naturalne. Dla nas obojga — jestem śmieszny, ale szczery — dla ludzi bardziej skupionych w sobie, myślących o wyratowaniu swej człowieczej godności z tej powodzi szychu i brudu, takie zabawy są zbyt głośne, takie wzruszenia są obrażające.
— Ależ co znowu! Tu przecie nie dzieje się nic strasznego.
— Zapewne... Tylko ci ludzie, gdy się rozgrzeją, zaczynają moralnie cuchnąć.
Pani Anna skrzywiła się i wzdrygnęła.
— Ach! przepraszam. Tracę miarę w wyrażeniach, jak tamci tracą miarę w cynizmie. I sam mieszałem się często do ich towarzystwa, a dzisiaj dopiero widzę, co to warte, widzę, pod wpływem pani.
— Pod moim? Jeżeli nawracam pana, to zupełnie bezwiednie. Nawet tak mało się znamy, że ja nie wiem, co panu grozi i jaki rodzaj wpływu mógłby być dla pana zbawienny.
— O, niech mnie pani nie odsuwa od siebie! Wyobrażam sobie, że łatwiej niż inni mogę zrozumieć panią. Między tymi ludźmi, których poczynam nienawidzieć, jest pani promieniem czystej piękności i dobra... przypomina mi się wszystko, com kiedy kochał w pierwszej, niezamąconej młodości.
Pani Oleska znała rozrzewnienia męskie i przywykła im nie dowierzać. Ale głos Jerzego wydał się jej szczerym. To ją zastanowiło. Nie mogła jednak odpowiadać w tej samej gamie, więc poszukała wykrętu.
— A ja mam teraz wrażenie, że pan tutaj urodził się i wyrósł. Kiedym pana spotykała dawniej w Warszawie, był pan innym człowiekiem, może mniej wyrobionym...
— Byłem inny, i dotąd jest we mnie inny człowiek lepszy, którego pani jedna obudziła, tylko pani, pomiędzy całą galeryą malowanych figur.
Pani Anna spojrzała na Jerzego żartobliwie, a głos jej zagrał śmiechem trzymanym na uwięzi, tą, szeleszczącą podszewką jej słów prostych i niepodejrzanych.
— Czy wszystkie malowane?... I pani de Sertonville?
Jerzemu zadrgały rzęsy. Oboje spojrzeli w stronę, gdzie piękna Fernanda usiadła w towarzystwie paru dam, taka dzisiaj cicha i biała, jakby przemocą tylko wciągnięta do rozhulanego towarzystwa. Darmo książę Filip i Kobryński i inni proponowali jej przechadzkę pod rozmaitymi pozorami.
Statek płynął dalej w noc ciepłą i gwiaździstą. Nikt nie pytał o godzinę ani o kierunek drogi. Mężczyźni odwiedzali często bufet i powracali znowu do altany na pokładzie, gdzie kapela Cyganów rżnęła od ucha coraz bardziej rozpasane melodye. Wszyscy tracili powoli świadomość, gdzie się znajdują, a szukali tylko jakiegoś wyższego jeszcze stopnia upojenia. Kilka zaledwie osób panowało nad pociągającym prądem, a do tych ostatnich należał przedewszystkiem margrabia d’Anjorrant. Gościnnym uśmiechem, słowem uprzejmem i trafnem, zachęcał do zabawy, a zarazem ją miarkował. Obchodząc statek, pomijał bez uwagi dozwolone uciechy, jak naprzykład parę, która od dłuższego czasu zapadła w ocienioną kryjówkę i w cichą rozmowę. Była to księżna Teresa i młody Antoś Granowski.
— Cóż to znowu za kombinacya? pomyślał margrabia, gdy ich spostrzegł po raz pierwszy.
Księżna Kobryńska mówiła widocznie o poezyi nocy, gdyż rysowała ręką i lornetką wzorzyste linie po przestrzeni, naśladując zapewne konstelacye. Uśmiech jej zaś słodszy, wzrok natchniony, kibić falująca kuszącemi przegięciami, zdawały się wyrażać, że księżna coś lubego wróży z gwiazd dla siebie i dla młodego towarzysza. On siedział nieruchomy, zapatrzony pogardliwie w gwiazdy, albo znów przez skrzyżowane ręce kontrolował krój swych spodni i lakierowanych butów. Miał bowiem ambicyę najwyszukańszej elegancyi w ubraniu, a zarazem czuł przesyt życia i zasadniczą pogardę dla kobiet.
D’Anjorrant pominął tę grupę z pobłażliwym uśmiechem, ale gdy znowu, w pół godziny później, zastał ją na tem samem miejscu, stwierdził czarodziejski skutek wymowy Tereni. Antoś Granowski atakował wstępnym bojem przychylność księżny. Ona dotknęła ustami wina, a on, niemal klęcząc, rozpłomieniony, dopraszał się o ten sam kieliszek. Księżna trzymała kieliszek dość wysoko, jednak dostępnie, a główka jej dowcipna odchylała się wdzięcznie od bardzo natarczywej twarzy Granowskiego. Oczy ich trzymały się wzajemnie na odległości skrajnie blizkiej; lada mrugnięcie ze strony księżny mogło wywołać iskrę porozumienia.
Margrabia, nadchodząc, zawadził silnie o linę okrętową, która wydała dźwięk dostatecznie ostrzegający, zwłaszcza, że spotkał księcia Kobryńskiego, który w tę stronę zmierzał. Księżna powstała, a idąc naprzeciw męża i d’Anjorranta, wydała się sama w ręce sprawiedliwości. Kapelusz nieco skrzywiony obwiniał ją tylko pozornie, gdyż wzrok i postawa świadczyły niezaprzeczenie o uratowanej godności damy. Za nią postępował Antoś, pochylony, z zastygającym na twarzy uśmiechem pożądliwym, niezbyt jednak zakłopotany, gdyż wino przyćmiło w nim sąd o grozie sytuacyi.
— Jesteśmy w czarodziejskiej sferze, zaklętej przez pana... szalejemy wszyscy — rzekła księżna do margrabiego.
— Nawet moja żona wygląda jak bachantka odezwał się Kobryński i parsknął śmiechem.
Terenia roztopiła swój nastrój bachiczny w żałosnej skardze do męża:
— Władziu!...
I odeszła z Granowskim, a Kobryński mówił do d’Anjorrant’a:
— Kochany margrabio! Przyznać trzeba, że zakasowałeś wszystkie uczty, jakie widziałem. A widziałem ich nie mało w różnych krajach, naprzykład kiedy lord Dudley przyjechał do Ostendy...
D’Anjorrant przerwał:
— Cieszę się, że zyskałem uznanie księcia. Proszę mi pomódz zabawić papę Filipa, który siedzi w altanie. Słuszka dzisiaj osowiał zupełnie. Gdy się ludzi potrzebuje, są niezdatni.
— Zaraz pójdę. Ja go tam rozruszam. Zatem kiedy lord Dudley dawał ucztę w porcie...
— Kochany książę, lord Dudley nic mnie nie obchodzi.
— Aha... To też niema porównania. Jak tu pan umiał doskonale dobrać towarzystwo, aby wszystkim dogodzić! Powiedz-no pan, czy arcyksiężna zna już dawno tego Ciampi’ego?
D’Anjorrant skrzywił się i odrzekł sucho:
— Nie pozwoliłem sobie nigdy jej o to zapytać.
— No, naturalnie... Ja także pragnę bardzo panu podziękować, że zaprosił tę biedną panią, de Sertonville.
Margrabia zmierzył Kobryńskiego wzrokiem, pod którym książę, już nieco zachwiany przez wino, zachwiał się jeszcze bardziej.
— Chodziło panu o to? Nie wiedziałem. Pani de Sertonville należy do moich znajomych. Gdyby ją potrzeba było wpraszać do mnie, namyślałbym się może.
Książę spostrzegł nareszcie, że zabrnął. Ażeby wycofać się, udał nadmierną, wesołość:
— Prawda!... bredzę jak na mękach. Bo też można stracić głowę w tej Kapui. Pójdę zabawić księcia Filipa ojca.
W tej chwili d’Anjorrant spostrzegł Słuszkę.
— Eustachy! mianowałem cię dzisiaj adjutantem, a włóczysz się po pokładzie i nie wiesz, że Jego Królewska Wysokość, opuszczona przez wszystkich, zapada w melancholię.
Słuszce wino działało na obniżenie humoru. Był zaś także podchmielony. Odpowiedział:
— Mój drogi! Odbywam generalną inspekcyę, wartę nocną. Mam mnóstwo do roboty. Wyobraź sobie, zastałem panią Puckelswart...
Odprowadził d’Anjorranta, opowiadając mu coś na ucho. Kobryński pozostał sam i niezadowolony ze swych powodzeń, tem bardziej, że i Fernandę bolała dziś głowa, a teraz nie było jej nigdzie widać na pokładzie. Znikła i napelniła serce Kobryńskiego niepokojem.
Poszedł do altany, gdzie już siedzieli sami tylko mężczyźni przy winie, a muzyka grała ciągle spazmatyczne węgierskie melodye.
Rzeczywiście książę Filip starszy wyglądał osamotniony, ale nie było w tem winy niczyjej oprócz Jego Królewskiej Wysokości. Od godziny nie mówił z nikim, to jest odpowiadał z roztargnieniem na wszelkie propozycye mężczyzn i kobiet, które miały na celu wyrwać go z letargu. Wiedziano bowiem, że książę podlega napadom dziwnej, choć słodkiej melancholii. Stał pośrodku altany, ręce włożył w kieszenie, a wzrok utkwił w podłogę. Gdyby nie miniatura orderu Złotego Runa przy klapie od fraka, postać pretendenta nie nosiła na sobie żadnego piętna majestatu. Raczej wnosić było można, że wydziedziczony władca marzy o swej niewdzięcznej Venezueli i tłumi w sercu skarby miłości dla swego ludu.
A Cyganie po rozdzierającym wstępie czardasza wpadli w szalone tempo; prowodyr miotał się, przyklejony twarzą do skrzypiec, błyszcząc oczyma i zębami, przytupując, niemal płacząc z pijanego zapału. Zauważono wówczas, że obie złączone pięty Jego Królewskiej Wysokości zaczęły drgać i w takt odrywać się od podłogi. Prowodyr przyskoczył do książęcego ucha i załkał jeszcze rzewniej rozkrzyczanym smyczkiem. Znowu kapela wybuchła szaloną nutą, galopady. Książę Filip uniósł się lekko na palcach i raczył wykonać cały obrót postacią. Odtąd ruchy Jego Królewskiej Wysokości stały się czemś choreograficznie tak wytwornem, że tylko kinematograf zdołałby utrwalić wrażenie tego tańca. Książę, pogwizdując z lekka, z oczyma wciąż tęsknie zapatrzonemi i głową spuszczoną, podrygiwał na miejscu, od czasu do czasu obracając się szybko wokoło siebie, przyczem poły fraka tworzyły poziomy wiatrak, a baranek Złotego Runa przewracał na piersi książęcej wesołe koziołki. Nie był to czardasz, nie było fandango, lecz jakiś taniec wojenny wenezuelski, który widzów przejmował dreszczem.
W tej chwili książę Władysław Kobryński wszedł do altany.
— Cóż to! pomyślał a bośmy to jacy tacy?!...
I stanął do tańca naprzeciwko Jego Królewskiej Wysokości. Ale czy nie dosyć pojął i uszanował charakter tańca, czy zadziwił swą śmiałością i brakiem powołania, czy po prostu nadto się zataczał? — gdyż książę Filip starszy przestał tańczyć.
Kobryńskiego odsunięto.
— Dajże pan spokój! Nie przeszkadzać! Jeszcze, jeszcze, Wasza Królewska Wysokość!
Pędem dążyli do altany ciekawi, czując, że raz tylko w życiu zdarzy im się sposobność widzieć takie solo. Tak niegdyś Izraelici podziwiali widok tańczącego króla Dawida.
Ale książę Filip starszy nie dał się już namówić na nowe popisy. Podrygując, opuścił altanę i poszedł spać do kajuty.
Kajut było dużo mniej, niż gości, a noc późna i nadmiar wrażeń zaczynały namawiać coraz gwałtowniej do odpoczynku. Wiele osób zniknęło już z pokładu.
U drzwi altany, po wyjściu księcia Filipa, stała pani Oleska blada, z szeroko rozwartemi oczyma. Jerzy Dubieński towarzyszył jej znowu.
— Panie! Nie spodziewałam się, że tak będzie... Kiedyż my wrócimy?... Nocować tutaj... to przecie aż wstyd.
— Pozwoliłem sobie obmyślić dla pani bezpieczne miejsce na odpoczynek. Lady Cosway czeka na panią w kajucie Nr 3. To najporządniejsza kobieta z obecnych, upewniam panią. Proszę mi wierzyć.
Pani Anna spojrzała na Jerzego zrazu błędnie, potem ze szczerem wzruszeniem.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję. Tego nie zapomnę, bo to ładnie z pańskiej strony. To mnie bardziej zobowiązuje, niż rozmaite pochlebstwa, które słyszałam... No, dziękuję i dobranoc.
Jerzy stał pokornie, z odkrytą głową, niby niepewny swego pomysłu. Potem odprowadził panią Oleską do schodów wewnątrz statku i pocałował ją w rękę z oznakami nieśmiałego uwielbienia. Sam zaś poszedł do bufetu, skąd już margrabia rozkazał sprzątnąć zastawy i wino.
Słuszka, Schwind, Kobryński i Wiliaszew pili jeszcze kawę i dowodzili coś zapalczywie Rubensonowi, który odpowiadał stale: »To zależy«. Dubieński był zupełnie trzeźwy, więc wolał wyjść na pokład, gdzie mało już kto się znajdował oprócz posługi.
Oparł się o zewnętrzną poręcz jachtu i zapuścił wzrok w ciemność tem czarniejszą, że oczy przywykły uprzednio do jasności. Powoli zaczął coraz dalsze spotrzegać zmarszczki fali, a w oddaleniu linię wybrzeża, oznaczoną latarniami. Świeży powiew orzeźwiał go i rozmarzał. Bezpośrednio pod nim pasy światła równoległe na wodzie biły od statku, jak rząd promiennych wioseł.
— To od kajut. Tam ona zapewne się rozbiera...
Ona?... Która? Cały ten wieczór był pełen pani Anny. Słowa jej srebrzyste, zdawało się, że jeszcze słyszy, ale to tylko fala łaskotała pancerz statku. W nozdrzach zachował wspomnienie jej zapachu — to tylko wietrzyk morski przewiewał przez kwiaty. Wyraźnie widział jednak ostatnie jej spojrzenie strwożone i wdzięczne, przy pożegnaniu. Te oczy majaczyły mu w nocnej fali, patrzały gwiazdami z nieba i napełniały mu serce rozkoszną nadzieją. Zadowolony był z siebie: postąpił znacznie w zaufaniu, w przyjaźni Anny. Zachował się dobrze; odróżnił się wstrzemięźliwością, poważaniem, poezyą od reszty towarzystwa. Jutro już będzie przyjacielem, pojutrze?... Jakie to ładne imię: Anna! A spieszczone: Anusia, Anulka...
Wtem trącił go ktoś i oddał kopertę, zawierającą jakiś twardy przedmiot. Posłaniec mały, zwinny, w nieokreślonnym męskim stroju, z kobiecemi oczyma, zniknął, nie czekając na odpowiedź.
Jerzy rozdarł kopertę, poznał w niej klucz, rozejrzał się wokoło i przy pierwszem spotkanem świetle przeczytał: »Kajuta Nr 8 ma dwa wejścia. Mniejsze od schodów służbowych zamknięte dla wszystkich, oprócz dla mnie i dla posiadacza klucza«.
Dubieńskiemu krew uderzyła do głowy. Nie poznał pisma, umyślnie skrzywionego, i nie zauważył od razu numeru kajuty. W szereg rozmyślań o pani Annie wpadł ten list tajemny, jak olśniewająca szczęściem błyskawica. Ale zaraz ocucił go styl pisma i numer 8-my. Tamta jest przecie z lady Cosway w numerze 3-im...
— Jadnak Fernanda dba o mnie. Szczególnie po wczorajszej rozmowie, w której byłem zimny i szorstki... Nie wiem, co ona warta wogóle, ale że warta nocnej przechadzki, to pewna.
Poczuł ciepły dreszcz i wyobraził sobie od razu złote ciało Fernandy, i cichutkie, ostrożne pieszczoty w rojnych od ludzi głębiach okrętu, i wiele pragnień cudzych, skierowanych do tych drzwi, poza któremi on tylko znaleźć się może.
— Szelma Władzio dalby coś za ten kluczyk. Otóż go nie dostanie.
Myśl odrwienia szwagra, który sądził, że go zwyciężył w sercu Fernandy, rozweseliła Jerzego i zdecydowała.
— A przytem Fernanda taka piękna! tak do niej blizko! Cóż robić? pójdę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.