<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szanchaj |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia P. Mitręgi |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
O tem, co się stało w Szanchaju i co spowodowało wysłanie listu Plena, Sergjusz Wagin szczegółowo nie dowiedział się nigdy. Może — tak właśnie było lepiej, bo nie wszystko wiedzieć należy o bliźnim, związanym z nami więzami przyjaźni lub miłości. Ludzie — to światy! Niech więc mają swe najgłębsze tajemnice, są to wszak wnętrza światów, lecz ukazywać ich nie wolno. Niezrozumiałe są bowiem, obce, a jakżeż często wrogie najbliższemu nawet człowiekowi...
W Szanchaju zaś po odjeździe Wagina z domku Jun-cho-sana przez długie tygodnie niewidzialne i ciche pozornie gromadziły się chmury, aż sczerniały i burzą wybuchnęły.
Miczurin z troską i trwogą przyglądał się Ludmile. Dziewczyna schudła, twarz jej nabrała żółtawych odcieni, w oczach pojawiały się coraz częściej dawne, ponure błyski. Szła chwiejnym, ociężałym krokiem, przygarbiona, z ramionami opuszczonemi niby w rozpaczy. Zwykle powściągliwa w słowach, stała się teraz zupełnie milcząca. Nie słyszała zwróconych do siebie słów, pogrążona we własnych myślach — zapewne — ciężkich i nieradosnych, bo świadczyły o tem cienkie zmarszczki koło ust i drgające powieki. Coraz częściej powracała do domu dopiero późnym wieczorem. Blada i wyczerpana odsuwała przygotowaną przez matkę kolację. W niedzielę wymykała się z domu bardzo wcześnie, a po obiedzie, gdzieś znowu wychodziła, aby powrócić dopiero wieczorem.
O swoim niepokoju o córkę pani Somowa zwierzyła się Miczurinowi. Lejtenant, posłyszawszy to, aż drgnął i zachwiał się na nogach. Przedtem już spostrzegł zachodzące w Ludmile przemiany i spostrzegł jej dziwny teraz tryb życia, myślał jednak, że matka wiedziała, co się z nią dzieje i gdzie bywa. Teraz zajrzała mu w oczy jakaś groźna tajemnica. Leżąc na łóżku, rozważał wszystko — dzień po dniu, zestawiał słowa i wypadki, aż wkońcu przyszedł ponownie do oddawna w nim już dojrzałego wniosku. Ludmiła, którą on kochał miłością męczeńską, sam zapewne nie rozumiejąc jej głębi i siły, pokochała Wagina. Teraz, gdy zniknął jej z oczu, ogarnął ją ponury, milczący szał tęsknoty. Miczurin mógł to pojąć i wyczuć, ileż to bowiem razy nękała i gryzła go taka sama tęsknota, gdy nie widział Ludmiły i nie mógł posłyszeć jej ciepłego, niskiego głosu? Rozumiał nastrój, smutek i ból Ludmiły. W swej treści były one skierowane przeciwko niemu samemu. Rozbijały wszystkie jego nadzieje i burzyły cały gmach, budowany w marzeniach z miłosną bojaźnią i wstydliwym uporem, gdy powściągliwość walczyła z nieustępliwością, skromną, a pełną wewnętrznej mocy. Miczurin jednak nie szalał z zazdrości, nie przeklinał Wagina i w duchu nie robił wyrzutów Ludmile. Nawet nie spostrzegł kiedy i dlaczego opanowało go to zrozumienie cierpienia i rozpaczy ukochanej kobiety. Myślał tylko o niej, z obawą przyglądając się, jak zżerała ją i gnębiła tęsknota, bo już wiedział, że zwalczyć jej nie mogła. Szukając Ludmiły na cmentarzu lub w cerkwi, stawał przed ołtarzem i zatapiał się w nieuświadamianej, z serca tylko płynącej modlitwie. Gdyby mógł rozejrzeć się uważnie w swoich myślach i niemych błaganiach, zdumiałby się zapewne i nie uwierzył sobie samemu, że, wpatrując się w umęczone oblicze Chrystusa, żarliwie prosi Go o rychły powrót Wagina i o to, by rozjaśniły się wreszcie bezmiernie smutne oczy kochanej dziewczyny i uśmiech zagościł na jej stroskanej i jakgdyby skamieniałej twarzy, na której rozpacz — rzeźbiarka nielitościwa — ostrem dłutem żłobiła wciąż boleśniejsze zmarszczki. Gdyby ktoś postronny odkrył mu całą prawdę, ukrytą w jego uczuciu dla Ludmiły, Miczurin nigdyby temu nie uwierzył i zapewne oburzyłby się nawet, jak uczynił by to na jego miejscu każdy mężczyzna — posiadacz z ducha i zdobywca z czynu. Jednak ta właśnie ukształtowała duszę jego miłość potężna a nieszczęśliwa. Było coś mistycznego w tej głębokiej przemianie, odbywającej się w nim. Zdać się mogło, że cios, spadający na niego, przyniósł mu dziwny, niezamącony spokój, nawet więcej — jakgdyby radosną pewność, że już połączył się z kochaną dziewczyną nierozerwalnemi więzami trwalszemi od życia i śmierci, że nabył już sobie prawo być jej opiekunem, doradcą i obrońcą najwierniejszym, nic nie żądając wzamian dla siebie i będąc przygotowanym na niemożliwe nawet ofiary. Odczuwał tęsknotę do bohaterskiego czynu w imię niepojętej miłości, która pochłonęła go bez reszty i stała się najistotniejszą i jedyną treścią życia. Pozostawało wszakże niewyjaśnione pytanie — dokąd Ludmiła wychodzi tak często z domu, gdzie przebywa i co robi?
Narazie wykrył, że Ludmiła modli się i płacze na grobie brata i spędza długie godziny w cerkwi, klęcząc, wpatrzona nieruchomo w obraz Chrystusa ukrzyżowanego. Ale ten okres religijności przeminął po pewnym czasie a idący tropem dziewczyny Miczurin nie mógł jej znaleźć, ani na cmentarzu, ani w Domu Bożym.
Długo się wahał, lecz wreszcie powziął postanowienie. Wydawało mu się ono krzywdzącem Ludmiłę, obraźliwem i wstrętnem, lecz nie widział innego sposobu wyjaśnienia niepokojącej go zagadki. Usprawiedliwiał swój postępek jeszcze tem, że zdecydował się na niego dla dobra Ludmiły i Wagina i dla spokoju pani Somowej. Zaczaił się więc pewnego dnia na rogu ulicy, wpobliżu biura Ludmiły, i, gdy dziewczyna, wyszedłszy na ulicę, skierowała się w stronę Bundu, niespostrzeżenie poszedł za nią. Zdumiał się, ujrzawszy ją wchodzącą do pałacyku prywatnego, stojącego w głębi parku w jednej z wytwornych ulic koncesji angielskiej. Spostrzegł wkrótce, że musiało się tam odbywać jakieś zebranie, gdyż do bramy raz po raz z cichym szelestem opon podjeżdżały samochody, a wychodzący z nich panowie i panie znikały we wnętrzu gmachu. Po pewnym czasie, widząc, że do pałacyku zdąża cały tłum młodych ludzi i panienek, przyłączył się do nich i wkrótce znalazł się w obszernej sali, po brzegi wypełnionej publicznością. Z trudem przecisnąwszy się przez tłum, stanął przy ścianie i począł rozglądać się dookoła. Niebawem spostrzegł Ludmiłę. Siedziała w jednym z ostatnich rzędów. Spuszczone oczy i blada, tęskna twarz jej wyrażały chwilami niecierpliwe oczekiwanie.
Na sali przeważała znana Miczurinowi z widzenia bogata anglo-saska publiczność — ta, rozbijająca się samochodami, przechadzająca się po Bundzie pomiędzy szóstą a siódmą i własnemi motorówkami, jachtami żeglowemi i łodziami podpływająca do białego pawilonu przystani na Whangpu. Miczurin poznawał wszystkie te twarze rozzuchwalonych, znudzonych i bezczelnie brutalnych „dżentelmenów“ i ich żon i córek — głodnych wrażeń i niezwykłych przygód. Jednak stawiła się tu i bardziej szara publiczność — młodsi biuraliści, przepisywaczki (lejtenant dojrzał w ich grupie niezwykle poważnie nastrojoną miss Evelinę Craw z „Szun-Pao“), a nawet sułżba domowa.
Na sali panował ruch (istotnie w pierwszych rzędach) i toczyły się głośne rozmowy. Jedne — bezceremonjalne, prowadzone przez plutokrację i „arystokrację“ szanchajską. Mówiono tam o wszystkiem, tylko nie o tem, dlaczego tu przybyli ci prezesi, dyrektorzy, adwokaci, eksporterzy, wice-konsulowie (konsulowie nie byli obecni, uważając podobne zebrania za niezasługujące na zaszczycenie ich swoją obecnością), starsi urzędnicy placówek dyplomatycznych, redaktorzy pism i agencyj telegraficznych angielskich i amerykańskich. Opowiadano tu sobie o wynikach wczorajszych regat, o ciekawej partji w golfa i o przygotowywanym konkursie na puhar honorowy dla pierwszej rakiety Szanchaju; jakiś młody sekretarz ambasady angielskiej, w przejeździe bawiący w mieście, półgłosem zwierzał się swemu sąsiadowi o mile spędzonej nocy w uroczym pałacyku rosyjskiej miss Very, gdzie pokazano mu niedostępną, a djaboliczną dziewicę (a real virgin, yon know, it‘s thrilling, endeed!), niejaką miss Marth; najwięcej zaś z nabytego od lat nawyku rozprawiano o interesach i wieściach z giełdy. Gdy padało słowo „podwyżka akcji“, ze wszystkich stron wyciągały się chciwe, drapieżne, żylaste szyje, a oczy, niby kły jadowite, szukały ofiary, aby się wpić w nią czemprędzej, uprzedzając inne żmije. Ladies plotkowały o tem i owem, obmawiając nieobecne przyjaciółki i podejrzewając, że przyczyny niestawienia się ich należałoby szukać w kawalerskich apartamentach kochanków. Opowiadano sobie o najnowszych modach i nowej mistrzyni kosmetyki, przybywającej wkrótce z Paryża z całym sztabem lekarek, masażystek, manicurzystek, fryzjerów i malarek do... maquillage‘u. W dalszych rzędach i wśród tłumu, podpierającego ściany sali, przyciszonemi głosami prowadzono inne zupełnie rozmowy. Dzielono się tam sukcesami związków zawodowych, wieściami o strajku służby domowej, kelnerów, windziarzy i szoferów w Stanach Zjednoczonych, o obniżce płac w Szanchaju spowodu niesłychanej konkurencji Chińczyków i Japończyków, o podniesieniu procentów od polis ubezpieczeniowych i dzielono się różnemi troskami zawodowemi i osobistemi. Przy tej sposobności obgadywano swoich pracodawców, wywlekano najintymniejsze szczegóły ich życia, a wtedy rozlegał się suchy, zły śmiech i syczącym głosem rzucane pogardliwe żarty, dowcipne przezwiska i porównania.
— Do kogo należy ten dom? — spytał Miczurin sąsiada swego, szofera, bo zanosiło od niego benzyną i smarem.
— Jesteśmy w pałacu mrs Ellen Bosthaft, głównej akcjonarjuszki General China‘s Electric Mills Factories Limited, — odpowiedział irlandskim akcentem. — Straszna miljonerka, ale i — filantropka!
Lejtenant zamierzał dowiedzieć się innych jeszcze szczegółów, aby zorjentować się wreszcie, poco zgromadziło się tu naraz tylu ludzi, do tak różnych należących kół, lecz w tej samej chwili na niewysoką estradkę z mahoniową katedrą weszła pani domu. Mała, gruba, o zwisających workach pod ciemnemi oczami, spłaszczonym nosie i wydętych wargach, pochodziła niezawodnie z najbardziej południowych stanów republiki amerykańskiej, gdzie do anglosaskich żył dolano sporo iberyjsko-maurytańskiej krwi, niepozbawionej, jak się to często zdarza, domieszki pogardzanej rasy czarnej. Niepokaźna i nieestetyczna sylwetka mrs Bosthaft w czarnej powłóczystej sukni (ktoś może powiedziałby — staromodnej a nawet pretensjonalnej) brzydką plamą odcinała się od seledynowego tła lekkiej, jedwabnej kotary, zasłaniającej drugą połowę sali lub może tylko głęboką alkowę.
Niskim, prawie męskim głosem, nawykłym jednak do publicznych wystąpień (zapewne długoletnia praktyka dorocznych zebrań akcjonarjuszów General China‘s Electric Mills Factories, Ltd!) przemówiła do zebranych:
— Bracia i siostry w Duchu! Oznajmiam wam radosną nowinę. Brat nasz i mistrz, Artur Carling powrócił z Indyj i wystąpi publicznie z nauką pokrzepienia i pocieszenia!
To powiedziawszy, zeszła z estrady, wołając:
— Cisza! Cisza! W skupieniu powitajmy mistrza!
Po chwili kotara zaczęła się powoli rozsuwać, aż ukazała się głęboka nisza — cała w ciężkich draperjach z czarnego aksamitu. W środku stał biały, marmurowy blok z wyrzeźbionemi na nim słowami — „życie — szczęście — śmierć“.
Odczytawszy ten napis, Miczurin mimowoli się wzdrygnął. Stojące obok siebie słowa: „szczęście i śmierć“ — jemu — dążącemu każdą myślą do szczęścia — wydały się czemś potwornem. Spojrzał na Ludmiłę. Siedziała sztywna i wpatrywała się w głębię niszy. Na sali tymczasem umilkły ostatnie pogwary, szmery i szurganie nóg. Po sali przebiegł poszept. Nad blokiem, na tle czarnej tkaniny bielała teraz twarz ludzka i mocno sczepione palcami dwie blade, długie i wąskie dłonie. Nikt nie spostrzegł, jak z fałdów kulis wyślizgnął się człowiek, ledwie znaczący się na czarnym aksamicie. Z trudem dojrzał Miczurin wysoką, wiotką postać niezwykle przystojnego młodzieńca o wielkich, rozmarzonych oczach i świeżych, namiętnych ustach. Miał na sobie czarne ubranie, jakie noszą zwykle duchowni presbiterjańscy, a blade, piękne dłonie przyciskał do piersi. Gdy podniósł oczy i jął się wpatrywać w zebranych na sali, Miczurin przypomniał sobie pociągające jak magnes, jakgdyby nieobecne, a jednocześnie straszne źrenice tygrysa „Radży“, którego niegdyś oglądał w Kalkucie, długo stojąc przed jego klatką w ogrodzie zoologicznym.
Brat Artur powolnym krokiem zbliżył się do katedry i rozpoczął mowę swoją od słów:
— Pokój wam i dokonanie w duchu, bracia moi i siostry moje!
— Amen! — przeniósł się szept po sali i wszystkie głowy pochyliły się kornie.
Młodzieniec melodyjnie brzmiącym, bogatym w całą gamę intonacji i najsubtelniejszych odcieni głosem niezwykle utalentowanego mówcy, mówił płynnie i barwnie, zapalając się coraz bardziej i w pewnych chwilach nadając swemu przemówieniu — działające na słuchaczów, a szczególnie — słuchaczki nuty natchnionej namiętności i wytwornej, pełnej umiaru egzaltacji. Każde jego zdanie, wycyzelowane i starannie dobierane, każdy ruch rąk i ramion, kalejdoskopijnie zmienny wyraz twarzy odpowiadał ściśle znaczeniu i sile słów. Zdawało się, że niewidzialny, a genjalny wirtuoz gra na tym doskonałym instrumencie, mającym ludzki kształt.
Miczurin nie znał tak wykwintnej mowy angielskiej, ale bądź co bądź zrozumiał, do czego zmierzał w swojem kazaniu brat Artur. Dowodził on, że Bóg Ojciec, stworzywszy świat i człowieka, pozostawił ich własnym siłom, a gdy ludzie stanęli na rozdrożu, posłał im Zbawiciela, który natchnął ludzi Duchem i odszedł. Duch więc kierował wszystkiem, — dobrem i złem, więc wszystkie czyny ludzkie należy uważać, jako uświęcone, i tylko ślepi i małowierni rozróżniają dobre od złego, gdy tymczasem są to tylko widzialne formy przejawu Ducha.
— Siedziba jego — serce człowiecze, bracia i siostry! — przekonywał dziwny kaznodzieja. — Serce jest zawsze dobre i dobre tylko daje nam rady, należy przeto bez sprzeciwu iść za jego popędem...
Posłyszawszy to, Miczurin zamyślił się głęboko. Po chwili jego własne serce podniosło bunt przeciwko nauce brata Artura, gdyż poczęło bić mocno i żądać odpowiedzi na pytania:
— Doktór Plen otruł chorą Wierę, bo umiłował tę biedaczkę, a potem tak dręczyło go sumienie, że stary omal na śmierć nie zakurzył się opjum? Więc i to było z Ducha? A ty, ty sam, który rozbijałeś kasy i planowałeś napady, czyż nie męczyłeś się potem, gdy pokochałeś Ludmiłę? Więc znaczy, że powodem twojej męki był Duch? A pamiętasz, jak ledwie się wstrzymałeś od schwycenia za gardło Wagina? I ten popęd do zemsty miał ci również podszepnąć Duch ze swej siedziby w twojem sercu?!
— Łże ten blagier! — zawyrokował Miczurin i już więcej go nie słuchał. Czasem tylko zaciskał zęby i myślał:
— Za długo pieje ten wypieszczony prorok!
Znienawidził brata Artura odrazu i nie mógł tylko wyjść z podziwu, że inni słuchają go z zachwytem i przejęciem. Uświadomił sobie, że na sali znajduje się dwa rodzaje słuchaczów. Jedni o zawiedzionych nadziejach lub nieziszczonych pragnieniach. Tacy zawsze łakną pocieszenia i skłonni są do mistycyzmu. Drudzy — bogacze, przychodzący tu z nudów, ze snobizmu, zupełnie dla tego samego, co pociągało ich do jaomynia w Czapei, gdzie mogli patrzeć na strugę bluzgającej krwi, gdy kat odrąbywał głowę prawdziwemu lub domniemanemu bandycie.
— Niech-no tylko te „worki z dolarami“ wsiądą do swoich limuzyn, wnet szydzić zaczną z tego Artura Carlinga i opasłej mrs Ellen Bosthaft, z serca, w którem usadowił się jakiś mocno ustępliwy duch, z tej niebieskiej kotary, marmurowego ołtarza (poco tam jednak ustawiono ten biały kamień?) i z długiego tużurka elokwentnego blagiera, który, juk widzę, jest cwaniakiem nielada i umie ogłupiać szanowną publiczność. Płaci mu za to hojnie zapewne ta zakazana akcjonarjuszka od młynów, a nie wątpię, że i inni miljonerzy ubiegają się o niego, zapraszając do swoich „cottages“. Spryciarz! Wynalazł sobie dobry „job“! Niema co — ani zakładowego kapitału nie potrzebuje takie „gadane” przedsiębiorstwo, ani wielkiej pracy! Że też ona może spokojnie słuchać takiego wyszczekanego oszusta!
Wypowiedziawszy sobie w duchu tę tyradę, spojrzał na Ludmiłę. Słuchała z opuszczoną głową, nie patrząc na mówcę. Lejtenantowi wydało się nawet, że jest pogrążona we własnych myślach, więc ucieszył się szczerze i nawet uśmiechnął się do sąsiada — szofera.
— Well, co takiego? — spytał go szeptem poczciwy Irlandczyk z wypiekami na policzkach — niezawodną oznaką malarji.
Miczurin pochylił mu się do ucha i odpowiedział:
— Plecie, jak najęty, co mu ślina przyniesie! Naprzykład — wy! Macie gorączkę, więc serce dobrze wam radzi — „łyknij dwa proszki chininy i właź do łóżka, pod pierzynę“. Tymczasem za chwilę powieziecie swego pana na świeży luft — do pagody Lunghwa, albo malowniczą szosą do Kaszingu, gdzie najwięcej moskitów i bakcylów febry! Puste to gadanie, nie dla nas, towarzyszu!
Szofer spojrzał na lejtenanta i uśmiechnął się do niego życzliwie.
— Robicie też przy aucie? — szepnął.
— Nie! — potrząsnął głową Miczurin. — W innym fachu, ale to na jedno wychodzi, bo i dla mnie takie wygłupianie się — to na szmelc!
„Brat Artur“ skończył wreszcie swoją mowę. Zeszedłszy z estrady, chodził wśród publiczności z pierwszych rzędów, witał znajomych, uśmiechał się do nich skromnie i melancholijnie, od czasu do czasu rzucając jakieś zatrważająco przenikliwe spojrzenia. Nagle zbliżyła się do niego Ludmiła i o coś go zapytała. Na przystojnej, wrażliwej twarzy młodzieńca odbiło się głębokie zdumienie. Milczał długo, wpatrując się w ciemne, mądre oczy dziewczyny. Wreszcie ujął ją pod ramię i odprowadził nabok. Coś mówił do niej, gestykulując i patrząc na nią z nieukrytem już przerażeniem. Ludmiła, pożegnawszy wkrótce kaznodzieję, poczęła przeciskać się przez tłum. Miczurin, nie spuszczający z niej oczu, spostrzegł jednak, że do pięknego Artura zbliżyła się wysoka, zgrabna Amerykanka o obłoku złocistych włosów nad głową. Lejtenant znał ją z widzenia, a nawet przypomniał sobie jej imię. Tak! Jej towarzysz — doradca techniczny rady miejskiej — nazywał ją poufale — „Golden Jenny“. Miczurin kilka razy widział ich w Czapei, gdzie przyjeżdżali do herbaciarni „pod wierzbami“, a stamtąd na plac stracenia. „Golden Jenny“ lubiła widok i aromat krwi, maczając w niej koronkową chusteczkę... talizman na szczęście. Raz nawet zwiedzili „Gospodę 4-eh stron świata“ i wtedy to właśnie Miczurin, pełniący wówczas obowiązki cerbera i tłumacza, posłyszał jej imię, bo młody inżynier, pogardliwie i ze wstrętem oglądając brudne legowiska zajazdu, spytał towarzyszki: „Czy mogłabyś wyobrazić sobie, my sweet golden Jenny, nasze miłosne schadzki w tym okropnym barłogu?“ W tej chwili, tu na sali, gdzie błąkało się jeszcze echo „nauki“ o dziwnie ujętym „duchu“ — tak bardzo dogodnym i tolerancyjnym dla ludzi bogatych i nie obawiających się niczego, nawet kodeksu karnego, — złotowłosa Jenny, spoglądając nieco zgóry na „brata“, nieznacznie przyciskała się do jego ramienia dość wybujałą piersią i mówiła coś do niego, ledwie poruszając wargami.
Miczurin bez ceremonji roztrącił łokciami stłoczoną przy wejściu publiczność i zbiegł schodami za Ludmiłą. Coś podszepnęło mu, żeby nie zbliżać się do niej, gdyż szła zamyślona, patrząc w ziemię. Wlókł się więc o kilkanaście kroków za nią, dziwiąc się, że nie wychodzi na Bund, aby skierować się ku Czapei. Nagle Ludmiła stanęła i powolnym ruchem obejrzała się, jakgdyby czekając na kogoś. Lejtenant ledwie zdążył uskoczyć wbok i ukryć się we framudze drzwi sklepiku zegarmistrza chińskiego. Jednak pod naciskiem jego potężnych barów drzwi z brzękiem wysadzonej szyby rozwarły się i Miczurin wpadł do wnętrza sklepu. Powstał krzyk i panika. Uspokoiwszy właściciela i jego pracowników i zapłaciwszy za stłuczoną szybę, lejtenant wytknął głowę i ostrożnie rozejrzał się po ulicy.
Na rogu stała Ludmiła, a przed nią — gestykulujący, zaniepokojony „brat Artur“. Miczurinowi krew odpłynęła od serca. Nie rozumiał w jaki sposób i z jakiego powodu ukochana, „święta“ dziewczyna ma schadzkę z tym „szczekającym psem“, jak pomyślał o nim w tej chwili. Podejść do nich, jednem kopnięciem odrzucić bladolicego „proroka“, a potem ująć Ludmiłę pod ramię i poprowadzić przez miasto, do cichego domku, gdzie umieścił całe swoje szczęście i wszystkie najpromienniejsze nadzieje. Nie śmiał jednak zrobić tego. Stał i patrzał, a nic nie uszło jego uwagi. Ludmiła nie zmieniała poważnego, a nawet surowego wyrazu twarzy, gdy tymczasem Artur Carling zdradzał coraz to silniejsze zdenerwowanie i zakłopotanie. Tajemnicza rozmowa trwała jeszcze kilka minut, aż wreszcie dziewczyna skinęła „mistrzowi“ głową i odeszła. „Brat Artur“ nie ruszał się, patrząc za nią. Wreszcie tupnął nogą i, mruknąwszy coś do siebie, skinął na taksówkę.
Takie były wyniki wywiadu Miczurina. Tryb życia Ludmiły nie zmienił się wcale. Tak, jak dawniej, powracała późno do domu, nic nie jadła i prawie nie rozmawiała, usprawiedliwiając się bólem głowy lub przepracowaniem. Lejtenant, nie śpiąc po nocach, pogrążony w najczarniejszych myślach, pełen wahań i zgryzoty, słyszał, jak pochrapywała pani Somowa, gdy tymczasem Ludmiła modliła się, gorącym szeptem powtarzając: „Ratuj mnie, Boże!“ i głucho uderzając czołem o deski podłogi. Wtedy prawie bezwiednie ześlizgiwał się z łóżka, starając się, aby nie skrzypnęło, klękał i powtarzał za Ludmiłą: „Ratuj ją Boże! Ratuj nas!“ Kto widział lejtenanta w „Gospodzie 4-ch stron świata“, a potem na podwórzu i w składzie „Szu-Pao“, gdzie klął tak, że muły się nawet żachały, i rozdawał potężne szturchańce, niby orkan, rozrzucając bandę nicponiów, kulisów i furmanów, ten nigdyby nie uwierzył, że potężny, groźny olbrzym płakał żałośnie i gorzko, jak małe dziecko. Tak go zmogła miłość jego, co dziwnym i zawiłym poszła szlakiem, coraz bardziej tonąc w mroku, którego nie rozjaśniał najsłabszy choćby promyk nadziei.
Miczurin uświadomił już sobie, że nadziei mieć nie mógł. Nie śmiał jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Chwilami łudził się jeszcze, czekał, a wtedy rozpacz, jak podskórna woda — skałę, żłobiła duszę jego i serce, szarpała nerwy, żądała jakiegoś czynu stanowczego, czy szalonego, lecz w tej samej chwili napływała rzewna, przenikająca całą jego istotę miłość, gasząc przebłysk budzącej się woli.
W najbliższą niedzielę, Miczurin zamieszany w tłumie, zgromadzonym w pałacyku pani Bosthaft, próżno szukał Ludmiły. Nie mógł jej odnaleźć nigdzie, chociaż stał przed bramą i doczekał się chwili, aż wyszły ostatnie grupy słuchaczów, a wkońcu odjechała biała limuzyna, uwożąc brata Artura i złotowłosą Jenny, czule przytuloną do „proroka“.
Powróciwszy do domu, zastał tam już Ludmiłę. Słyszał jej cichy, zmęczony głos przez ścianę. Widocznie posłyszała jego kroki, bo obie panie zaczęły rozmawiać szeptem. Nie chciał im przeszkadzać i zresztą wyczuwał, że obecność jego skrępowałaby je, przerywając jakąś ważną zapewne i poufną naradę. Ubrał się więc i wyszedł na Fu-Tien-Koo. Narazie zamierzał odwiedzić Plena, lecz przeraził się myśli, że doktór o ile będzie przytomny, swoim zwyczajem zacznie zaglądać mu do duszy, domyślając się jego nastrojów lub narzucając mu chęć do wynurzeń. Zawrócił więc w stronę bramy miejskiej. Ledwie jednak doszedł do świątyni, gdy oko w oko spotkał się z „bratem Arturem“. Amerykanin, nastawiwszy kołnierz i opuściwszy rondo kapelusza, szedł odczytując tabliczki z numerami domów.
— Kogo on tu może szukać? — szepnął do siebie zdumiony i nagle zaniepokojony lejtenant. — Czyżby śmiał?...
Odpędził od siebie tę myśl i, zagłuszając wszelkie wyrzuty sumienia, poszedł za Amerykaninem. Stanąwszy przed domem Jun-cho-sana, Artur Carling jakgdyby się zawahał, lecz po chwili stanowczym krokiem wszedł na podwórko. Miczurin przeczekał dobry kwadrans i dopiero wtedy, stąpając cicho po schodkach ganeczka, bez hałasu otworzył drzwi do sieni i wślizgnął się do swego pokoju. Nie zrzucając płaszcza i kapelusza, z ręką na klamce, stał bez ruchu i słuchał.
Przekonał się wkrótce, że pani Somowa wyszła z pokoju. Słyszał jej nerwowe kroki w kuchence i głośne westchnienia.
— Pani pozbawiła mnie równowagi ducha! — dobiegł Miczurina wzburzony głos Amerykanina. — Jasnowidzenie pani wstrząsnęło mną, jak burza... Tak dłużej być nie może!
Ludmiła milczała. Lejtenant usiłował odtworzyć wygląd dziewczyny. Zapewne, swoim zwyczajem siedzi z bezwładnie opuszczonemi ramionami i patrzy na mówiącego głębokiem spojrzeniem wszystko rozumiejących oczu. Na smutnej twarzy jej zamarł wyraz obojętności, bo cóż może ją obchodzić wzburzenie tego śmiesznego proroka, tak długo i kwieciście rozprawiającego o „duchu“, który w zrozumieniu Miczurina wcale nie był duchem, lecz zwykłym popędem do złego lub dobrego, zależnym od okoliczności, nastroju, stanu zdrowia, czy nawet, być może, — pogody. Czem jednak mogła ona tak bardzo wzburzyć tego wygadanego blagiera? W jego głosie brzmiały nuty nieudawanej trwogi... Patrzy teraz na „brata Artura“ i wie, że ten powie jej całą prawdę, wytłumaczy uczciwie, czy też wprost się zdradzi, co go do niej sprowadziło. I Miczurin również wiedział, że zagadka i dla niego też zostanie wyjaśniona, że rozproszą się wszelkie podejrzenia i znikną powody do męczących go domysłów. Artur Carling nie odzywał się jednak, wreszcie zerwał się z krzesła i kilka razy przeszedł się po pokoju. Usiadł gdzieś na uboczu, zapewne — na łóżku, bo skrzypnęły i brzękły sprężyny — kombinował lejtenant.
— Niech pan weźmie krzesło, — rozległ się surowy głos Ludmiły, a nigdy przedtem niesłyszane nuty rozkazu uderzyły Miczurina. — Na tem łóżku umierał mój brat!... Dziękuję... Ale musimy skończyć tę niewyraźną dla mnie rozmowę! Co spowodowało pańską tu wizytę, mr. Carling?
Te słowa — „mr. Carling“ przebrzmiały jak odgłos policzka lub smagnięcie batem. Wyczuł to prorok opasłej pani Bosthaft, bo w jego odpowiedzi było już znacznie więcej pokory a nawet strachu.
— Muszę przecież usprawiedliwić się przed panią...
— Poco? — odparła. — Nie obchodzi mnie pan... Mówiono mi o natchnionym mistrzu, dlatego długo przysłuchiwałam się panu na zebraniu kółka w „Astor“, wreszcie przyszłam na ten wielki publiczny występ. Mam ciężkie... zmartwienie i pragnę wskazówek, które pozwoliłyby mi żyć dalej... Dlatego przyszłam...
Urwała i więcej się nie odzywała. Milczenie trwało tak długo, że Miczurin aż zaniepokoił się i już nacisnął klamkę, by wejść do sieni, gdy w tej samej chwili posłyszał namiętny głos Carlinga:
— Pani przyszła tam poto, by zburzyć cały gmach, który tak uporczywie i pieczołowicie wznoszę cegła po cegle. Życie po wojnie stało się tak bardzo trudne! Największe talenty, najpotężniejsze indywidualności o żelaznej energji wegetują. Tylko ten, kto potrafi znaleźć swoją drogę, wypłynie na szerokie wody. Ja ją znalazłem! Posiadam talent mówcy, pochwytuję z łatwością nastroje mas i — wyznaję to szczerze — umiem zagrać na nich. Zrozumiałem przed trzema laty, że znużona śmiertelnie i żyjąca z dnia na dzień ludzkość potrzebuje mistyki — nie tej jednak — dalekiej, nieuchwytnej, zaświatowej i pokornej Bogu, lecz mistyki, wykrzesanej z nędznej, najpospolitszej istoty ludzkiej, prostej i zuchwałej! Udało mi się to, bo nauczam, że sam człowiek właściwie jest już bóstwem, gdyż kieruje nim w każdej chwili duch... Mam w Stanach Zjednoczonych i w Indjach Brytyjskich 50.000 braci i sióstr mojej sekty, na wiosnę tego roku w Holandji zrobiłem konkurencję samemu Kriszna-Murtiemu i — nagle pani!
Znowu przeszedł się po pokoju i rzucił beznadziejnie rozpaczliwym głosem:
— Przychodzi pani i opowiada mi o takich szczegółach mego życia... To straszne! Straciłem równowagę ducha! Jestem zgubiony! A przecież ja chcę żyć!
Zaskrzypiało krzesełko. Miczurin zrozumiał, że Carling, zdruzgotany zupełnie, usiadł.
— Musiałam to panu powiedzieć i zażądać, aby pan zaniechał tu swoich kazań. Czuję wewnętrzny nakaz pozbawić pana tego prawa! Pan głosi straszną herezję, nie uznaje Boga i Syna Bożego i na ołtarz wprowadza chwiejnego, słabego i nędznego człowieka! Cała nadzieja znękanych ludzi zawarta się teraz, jak nigdy przedtem, jedynie w Bogu! A pan, a pan chce zabić, wypalić ją w duszach i sercach ludzi, podstępnie usprawiedliwiając i uświęcając wszystkie najstraszliwsze zbrodnie, które gnieżdżą się w Wielkiej Babilonji, miastach bestyj i nierządu! Musiałam to uczynić i powtarzam — jeżeli pan ośmieli się raz jeszcze...
— Groźba? — szeptem przerwał jej „brat Artur“.
— Uprzedzenie! — dobiegł stanowczy głos Ludmiły. — Jestem przekonana, że to, co zobaczyłam oczami duszy swojej, nietrudno byłoby sprawdzić, gdyby znalazł się ktoś, kto całą sprawę tę wziąłby do serca. Więc — pan rozumie?
Carling długo nie odpowiadał, aż wreszcie zaśmiał się złośliwie:
— Ktoby tam zwracał uwagę na brednie jakiejś nędzarki — emigrantki?!
Ludmiła milczała.
Miczurin słyszał, jak Amerykanin włożył palto i, otwarłszy drzwi do sieni, syknął:
— Ostatni raz zapytuję, czy pani będzie nadal żądała ode mnie niemożliwego?
Pytanie to zostało bez odpowiedzi. Uduchowiony „prorok“ (Amerykanki twierdziły, że podobny był do Jana Apostoła!) mistrz i sprytny gracz — mr. Artur Carling szybkim krokiem wyszedł na podwórze.
Pierwszym odruchem Miczurina było wypaść za nim i... Powstrzymała go jednak inna myśl, szalona a jednak najistotniejsza i najszczersza, która tylko w głębi wiernego serca począć się może.
Zapukał ostrożnie do pokoiku Somowych.
— To ja — Miczurin... — powiedział cichym głosem. — Czy mogę wejść?
— Proszę... — odpowiedziała Ludmiła.
Lejtenant stanął tuż przy progu, zapominając nawet zdjąć kapelusza. Przycisnąwszy złożone ręce do policzka, wpatrywał się w pytające i nagle zaniepokojone oczy Ludmiły.
Wreszcie z wysiłkiem poruszył ustami i począł szeptać, śpiesząc się i co chwila urywając, bo myśl wyprzedzała słowa:
— Słyszałem rozmowę z tym... Carlingiem... Byłem dwa razy na jego kazaniach... Pierwszy raz, gdy pani z nim rozmawiała, i drugi... ale wtedy już pani nie przyszła... Niech mi pani każe, a ja... ja... przysięgam na Boga... ja... ja...
Uderzył się z rozmachem w piersi i łzy mu wystąpiły na oczy. Gorące łzy, łzy oddania bez granic, krzyczące, zda się: — Weź całe moje życie, bez reszty, bez reszty!
Ludmiła milczała, zlekka marszcząc brwi.
Miczurin mówił dalej, jeszcze szybciej pędząc za mknącym niepowstrzymanie potokiem myśli:
— Niech pani niczego się nie obawia!... Jestem przy pani — wierny jak pies... jak... brat kochający i stroskany!... Jak pani każe, tak będzie... Ja kocham panią, ale tego mową ludzką, nędznemi, bezsilnemi słowami wyrazić nie potrafię... To już nie sama miłość... to jest wszystko, czem żyję...
Nagle zamilkł, bo przed oczami jego mignął biały blok marmurowy z ponurym napisem: „Życie — szczęście — śmierć!“
Z milczenia lejtenanta skorzystała Ludmiła. Niezwykle porywczym ruchem zerwała się i wyciągnęła do niego dłoń. Schwycił ją i przycisnął do ust. Nieznane moce oderwały go od ziemi, od ludzi, od samego siebie. W tej chwili wyznania, co nadeszła tak niespodziewanie, oddawał Ludmile duszę swoją, a czuł z przenikającą go świadomością, że była to dusza ostatecznie oczyszczona i promienna cichą radością i spokojem miłośnie dokonanego dzieła. Całą istotą swoją wyczuwał ją, wyzwolony ze wszystkich swoich nędznych pragnień, drobnych nadziei i egoistycznych marzeń człowieczych. Wreszcie podniósł głowę i zajrzał w oczy Ludmiły w pokorze i milczeniu oddania się i zrozumienia. Patrzyła na niego uczciwie, śmiało i łagodnie. Porozumieli się bez słów, przeniknęli najgłębsze tajniki swoich dusz, a wtedy to, co przed godziną jeszcze Miczurinowi wydawało się strasznem, niemożliwem do przeżycia, teraz zostało przyjęte przez niego z całym spokojem, który nie był ani rezygnacją ani ofiarą, tylko zwolnioną już z pęt egoizmu miłością.
Kiwnął kilka razy głową, potarł sobie czoło i szepnął:
— Tak bardzo kocha pani Sergjusza Wagina?
— Jego pierwszego i ostatniego! — odpowiedziała z rozpaczliwym porywem, a cała twarz jej płonąć poczęła, stając się coraz piękniejszą i bardziej uduchowioną. Ujął ją za ręce i stali tak bardzo długo, wpatrzeni w siebie, pełni zaufania i przyjaźni, jak dwoje kochanków, co oddali już sobie wszystko, co mieli najlepszego i najpiękniejszego.
Dopiero, powróciwszy do siebie, Miczurin usiadł przy stole i nagle, upadłszy głową na stół, począł łkać bezdźwięcznie. Nie uświadomił sobie tego, że opłakuje kogoś przed chwilą zmarłego, bardzo mu bliskiego i zrozumiałego, który nagle stał się dlań strasznie obcym i dalekim. Nowy Miczurin, który, sam tego nie wiedząc, osiągnął szczyt miłości, opłakiwał innego, co umarł, nie zgłębiwszy jej treści i nie przeżywszy najwyższego uniesienia...
Oprzytomniał, posłyszawszy, że zegar za ścianą wydzwonił siedem razy. Obejrzał się i zdumienie odbiło się na jego twarzy. Za oknem mżył deszcz jesienny. Kulawy Chińczyk zamiatał podwórko. Jun-cho-san, drapiąc się w głowę, zdejmował kłódki z drzwi składu. Miczurin zrozumiał, że minęła noc i że trzeba było śpieszyć się do pracy. Szybko się umył i zastukał ostrożnie w ścianę.
— Za chwilę będzie śniadanie! — odezwała się natychmiast Ludmiła.
Z jakimś strachem oczekiwał teraz brzmienia własnego głosu.
— Trochę jesteśmy spóźnieni... Pogoda marna...
Poczuł wielką radość. Głos jego ani razu się nie załamał, tchnął prawdziwym spokojem i męską, szczerą łagodnością. Uśmiechnął się rzewnie i, oparłszy głowę o ścianę, powiedział:
— Panno Ludmiło! Niech pani przyłoży uszko do ściany! Chcę pani coś powiedzieć...
Posłyszawszy szmer tapety, szepnął, starannie rozdzielając słowa:
— Proszę być dobrej nadziei... wszystko skończy się pomyślnie! On panią też kocha... chociaż sam jeszcze tego nie rozumie... ale zrozumie... zrozumie!...
Narazie nic nie odpowiedziała, lecz po chwili Miczurin posłyszał:
— Gdybym nie kochała jego, pokochałabym tylko pana... bo pan jest...
Do pokoju weszła pani Somowa, mówiąc:
— Kawa na stole...
Miczurin, wciąż jeszcze uśmiechnięty, odszedł od ściany i szczotką zaczął sobie otrzepywać ubranie.
Na tem jednak nie zatrzymały się wypadki w małym domku na Fu-Tien-Koo i nie skończyły się troski dawnego cerbera „Gospody 4-ch stron świata“. Bieg ich, sam tego nie podejrzewając, zmienił doktór Plen. Przywlókł się pewnego wieczora do Miczurina i bez przygotowania i oględnego wstępu, jak zawsze, powiedział to, z czem przychodził.
— Wczoraj, — zaczął słabym, leniwym głosem, co chwila przymykając znużone oczy, — nie spałem całą noc... Wypaliłem pięć fajek i — nic! Żadnego wrażenia! Gdy leżałem i, jak puhacz, wpatrywałem się w ciemność, miałem widzenie...
Lejtenant poruszył się niespokojnie i, nie przerywając przyjacielowi, słuchał.
— Tak, najprawdziwsze widzenie! Dziwne, doprawdy, dzieją się dokoła nas rzeczy, ale zrzadka tylko jesteśmy w stanie pochwycić coś — niecoś... Ujrzałem wczoraj Wierę — nie malutką jednak i zapłakaną, lecz taką, jaka była zapewne niegdyś — dziwnie uradowana i wesoła. Uśmiechała się do mnie i oczami dawała mi znaki, żebym szedł za nią... Nie wiem, jak się to stało, ale jestem przekonany, że poszedłem... Było to, bracie, dziwne uczucie... trochę straszne, ale... dziwne!... Wkrótce znalazłem się w jakiejś obszernej sali, czy może świątyni — tego zrozumieć nie mogłem... Widziałem tylko wyraźnie na tle czarnej ściany biały ołtarz...
Miczurin drgnął i pochylił głowę, wsłuchując się w słaby głos Plena.
— Biały ołtarz, a przed nim stała kobieta... Ludmiła Somowa... Mówiła coś, czego nie mogłem słyszeć, bo coś mi przeszkadzało... Potem nastała ciemność... a z niej wynurzyliście się wy — jaśniejący i bardzo piękny... Po chwili znikliście mi z oczu... Nie widziałem was już więcej... Ciemność stawała się czerwoną, aż rozprysła się strugami krwi... Widziałem dużo krwi!
Plen wzdrygnął się i umilkł. Nie odzywał się też Miczurin. Siedział z opuszczoną głową i starał się zgłębić widzenie doktora. Wreszcie westchnął i szepnął:
— Częściowo ma to wszystko związek z memi przeżyciami, częściowo jest niezrozumiałe i, zdaje mi się, niemożliwe...
Doktór nic nie odpowiedział. Zgnębiony i słaby pożegnał niebawem przyjaciela i skierował się ku drzwiom, szurgając nogami. Na progu obejrzał się i powiedział jakgdyby z wyrzutem:
— I pocoście porzucili „Gospodę“?! Co do mnie — to za żadne skarby świata nie chciałbym umrzeć gdzieindziej niż w palarni Czeng-Si! Człowiek najczęściej przypadkowo znajdzie dla siebie prawdziwie bezpieczną przystań...
Drzwi zamknęły się za nim bez hałasu. Z dziedzińca dobiegł zgrzyt żwiru pod pantoflami Plena, skrzypienie zawiasów w furtce, a potem — tylko syczące tykanie zegara za ścianą.
W kilka dni po tej rozmowie, wracając z biura, Miczurin spostrzegł Chińczyka, nalepiającego na murach białe afisze o jakimś zawiłym ornamencie. Zatrzymał się i zaczął czytać. Nieznany mu „Komitet czcicieli Ducha“ i „Towarzystwo Przyjaciół Mistrza Artura“ ogłaszały publiczne zebranie w wielkiej sali rady miejskiej, gdzie miał wystąpić Mistrz. Dochód z tego przedsięwzięcia miał być ofiarowany na założenie w Nowym Yorku „Akademji Ducha“ z filjami w różnych miastach, a między innemi — również i w Szanchaju.
Miczurin, przeczytawszy afisz, poczuł, że serce mu nagle bić zaczęło gwałtownie. Powracał do domu smutny i zamyślony. Dostatecznie poznał Ludmiłę, aby nie wątpiła, że nie zatrzyma się przed wystąpieniem przeciwko „fałszywemu prorokowi“. Gdy przyjrzał się jej uważnie, jeszcze bardziej utwierdził się w tem przekonaniu. Z niepokojem więc oczekiwał dnia wyznaczonego na zebranie.
Nie wiedział o tem, że jacyś ludzie przychodzili do biura Jun-cho-sana, wypytując go o ceny różnych produktów i obiecując mu znaczne zamówienia. Zwiedzając jego składy, zachwycali się małym domkiem i zręcznie wypytywali Chińczyka o jego mieszkańców i tryb ich życia. Ci sami ludzie przyglądali się też powracającym do domu Miczurinowi i Ludmile, a nawet nieznacznie sfotografowali ich.
Wreszcie nastał dzień publicznego wystąpienia „mistrza“. Była to niedziela. Od samego rana Miczurin czuł trwogę, której niczem nie mógł rozproszyć. Wreszcie zapytał Ludmiły, czy wybiera się do rady miejskiej. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, gorąco prosił ją, by zaniechała swego zamiaru.
— Co panią obchodzić może ten amerykański szczekacz i spekulant? — wołał.
Spojrzała na niego poważnie i odpowiedziała z porywem:
— Muszę bronić idei Boga i Świętej Trójcy! — mówiła z siłą. — Jeżeli ludzkość porzuci Jedynego Boga, zginie w strasznej katastrofie, o której mówi w „Objawieniu“ apostoł Boży — Jan: „oto stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce pokazało się czarne, jako wór włosiany, i księżyc wszystek stał się, jako krew. Gwiazdy z nieba upadły na ziemię, niebo odstąpiło, jako księgi zwinione, a wszelka góra i wyspy z swoich miejsc poruszone są...“ Muszę tam iść i utrącić nędznego sługę Antychrysta...
Miczurin nie sprzeciwiał się już więcej. Poszli razem. Zegar na ratuszu wybijał trzy kwadranse na dwunastą, gdy wchodzili do obszernego hallu gmachu. Ledwie zamieszali się w ciżbie, mocno trzymając się siebie, powstał nagły tłok, rozległy się krzyki i tłum, cisnący się na schody, w jednej chwili rozłączył Miczurina i Ludmiłę. Zginęła mu z oczu, uniesiona rwącym potokiem setek ludzi, popychających się, walczących o każdy stopień schodów i usiłujących czemprędzej dostać się na salę. Lejtenant, przeczekawszy, aż odpłynie pierwsza fala, nie bez trudu jednak dotarł do otwartych naoścież ogromnych drzwi. Tylko mocne jego i odporne barki dały mu możność wcisnąć się poza próg. O tem, żeby uczynić choć krok dalej, nie można było nawet marzyć. Tłum zwarł się głowa przy głowie w jeden potworny zwał. „Komitet czcicieli Ducha“ umiejętnie rozreklamował wystąpienie swego mistrza na szerszej arenie. W sali stanowczo brakło powietrza. Ludzie oblewali się potem i oddychali z trudem.
— Otworzyć okna! Okna otwierać! — rozlegały się coraz częściej niespokojne okrzyki.
Tam i sam wynikały kłótnie. Jakaś kobieta, wydawszy głuchy jęk, zemdlała, lecz nie upadła, ze wszystkich stron ściśnięta w tłumie. Długo nie udawało się jej wynieść z sali. Wreszcie ponad głowami publiczności podano nosze i tą samą drogą zwrócono je ze złożoną na nich nieprzytomną „czcicielką Ducha“. Ktoś ryczał z wściekłością, że mu wyciągnięto zegarek z kieszeni. Nastrój z każdą chwilą stawał się coraz bardziej podniecony. Lada powód mógłby spowodować panikę, straszliwą w tym niebywałym tłoku.
— Na co tak długo czekamy w tym djabelskim zaduchu?! — krzyknął jakiś wzburzony głos. — Sala wypchana, jak beczka śledzi. Szpilki nikt tu nie wetknie!
— Jeżeli pan pozwoli, wbiję w pana choćby ze sto sztuk! — odpowiedział na ten protest jakiś dowcipniś spod ściany.
Rozległ się śmiech i żarty. Na estradę wszedł barczysty młodzieniec w sportowym stroju i, usiłując przekrzyczeć panujący zgiełk, wołał:
— Chwilę cierpliwości, ladies, gentlemen, czekamy na przybycie panów generalnych konsulów Wielkiej Brytanji i Stanów Zjednoczonych! Sygnalizowano nam, że już wyjechali.
— Niech się spieszą ci dżentelmeni! — poczęły rwać się okrzyki. — Za chwilę wcale nie będziecie mieć publiczności, tylko jakąś potrawkę z ludzkiego mięsa i flaków!
— Cha-cha-cha!
— Policja! Skradziono mi portfel z 200 dolarami!
— Akurat pomoże ci tu policja, gapo!
— Nie noś ze sobą dolarów, idąc do Ducha, poganinie!
— To właśnie duchy buchnęły mu forsę!
— Cha-cha-cha!
Śmiechy, żarty, dowcipne uwagi i skargi nie ustawały. Wreszcie, gdzieś daleko, koło samej estrady powstał ruch. Kilku panów zajęło honorowe fotele, a w chwilę potem podniosła się kurtyna. Na tle seledynowej kotary widniał biały blok marmurowy.
Miczurin uśmiechnął się pogardliwie. Zrozumiał, że niepokojący go „ołtarz“ i ta „niebiańska“ kotara, stanowiły niezbędne dla „proroka“ akcesorja.
— Fałszywy prorok i fałszywy marmur! — pomyślał.
Na estradę weszła wzruszona tym razem mrs. Ellen Bosthaft i skrzeczącym głosem prosiła o ciszę, „albowiem mistrz już się zbliża“.
— Gdyby ona słyszała psi strach w głosie tego „mistrza“, gdy rozmawiał z Ludmiłą! — szydził w duchu lejtenant.
Publiczność po kilkakrotnych dzwonkach i upomnieniach z estrady zaczęła się uciszać. W pewnej chwili kotara się poruszyła i na estradę powolnym krokiem „wkroczył“ „brat Artur“ w swoim długim, czarnym tużurku, z rękami na piersiach. Był bledszy niż zwykle, a w szeroko otwartych oczach nie miał już drapieżnych błysków, zato Miczurin pochwycił bojaźliwe spojrzenia, któremi Carling ogarniał salę, szukając kogoś w tłumie. Powoli zacichały głosy, kaszel i sapanie stłoczonej publiczności.
— Bracia i siostry w Duchu, pozdrawiam was i przynoszę wam dobrą nowinę! Duch, który jest bo... —
W tej chwili „prorok“ zobaczył coś, co przeraziło go ostatecznie. Z trzeciego rzędu podniosła się ciemno ubrana kobieta i uczyniła znak ręką, jak gdyby prosząc o głos. „Brat Artur“ w chaosie ludzkich oczu i twarzy teraz dopiero poznał Ludmiłę. Urwał raptownie rozpoczęte przemówienie i, przycisnąwszy ręce do serca, jęknął głośno i jak długi runął na deski estrady. Wpółotwartemi oczyma śledził jednak uważnie to, co się dziać poczęło na sali. Mrs. Bosthaft, młodzieniec w sportowem ubraniu i kilka osób z pierwszych rzędów podbiegło ku niemu, tłocząc się i przeszkadzając sobie przy wąskich schodkach. Tłum, niby wielka fala, drgnął, posunął się wprzód i odpłynął spowrotem. Ludzie wspinali się na palce, wskakiwali na krzesła, wykrzykiwali coś strwożonemi głosami i wymachiwali rękami. Wtem rozległ się przeraźliwy krzyk:
— Ratujcie się! Podłoga się zawala!
Wszystko, co żyło, w jednej chwili, tracąc zimną krew i orjentację, rzuciło się do ucieczki. Część widzów usiłowała przebić się przez tłum, aby przez estradę wydostać się na inne schody. Naprzeciw nim sunęło zbite kłębowisko ludzkie, kierując się ku głównemu wejściu. Wynikła walka na pięści i zęby. Czerwone, spocone twarze wykrzywiały się potwornie. Zachrypnięte, ściśnięte strachem gardziele rzęziły i rzygały przekleństwami. W przekrwionych, wybałuszonych oczach miotał się obłęd i nienawiść. Głucho uderzały pięści w piersi i głowy przepychających się ludzi. Jakiś wysoki, chudy człowiek, podskoczywszy, uczepił się ręką ramy obrazu, wiszącego na ścianie. Zapewne miał zamiar wdrapać się na gzyms, ale kilka naraz rąk chwyciło go za poły płaszcza. Runął na głowy tłoczących się ludzi, a zerwany z mosiężnego łańcucha ciężki obraz spadł na tłum. Rozprysła się w kawałki szeroka rama, ze zgrzytem rozdarło się mocno naciągnięte płótno. Z pomiędzy jego skrawków i płacht wynurzyły się krwawiące głowy ludzkie. Niektóre z nich oszołomione uderzeniem znikły gdzieś naraz, a bezładny, oszalały tłum deptał po leżących, łamiąc im ręce i obcasami wybijając zęby i oczy. Jazgotały przeraźliwie zgniecione kobiety. Głosy ich, niby ostre zawodzenie syreny okrętowej, przebijały się przez zgiełk i wichurę wrzasków i ryków nieludzkich. Coraz częściej osuwać się poczynali słabnący i poranieni ludzie. Padali, a setki nóg tratowały ich i gniotły. Przy drzwiach jeszcze raz zawrzała walka na pięści, gdyż utworzył się tu wał z zemdlonych ciał i nikt już nie mógł wydostać się na zewnątrz. Na schodach ludzie, pędzący naoślep, padali, ślizgali się po marmurowych stopniach i staczali się nadół, rozbijając sobie głowy i łamiąc nogi. Panika przechodziła w obłęd i nic już jej powstrzymać nie mogło. Woźnych i policję, usiłujących uspokoić oszalały, ryczący ze strachu potok ludzki, zgnieciono i poturbowano.
Miczurin, wytężając całą swoją niepospolitą siłę, próżno starał się utrzymać przy ścianie w pobliżu wyjścia, aby wyrwać z tłumu unoszoną jego prądem Ludmiłę. Ściśnięty masą ludzką, czując ostry ból w biodrze, został wyparty do holu i wypchnięty na ulicę. Dopiero tu, kulejąc mocno, roztrącił rozpraszające się szybko zbiorowisko przerażonych ludzi i stanął naprzeciwko bramy, aby nie przeoczyć Ludmiły.
Widział wypluskające z drzwi wejściowych tłumy mężczyzn bez kapeluszy, w rozdartych płaszczach, potarganych kołnierzach; gromady pokrwawionych ciosami pięści kobiet o rozwichrzonych fryzurach i poszarpanych na strzępy sukniach. Wszyscy nieprzytomni ze strachu i bólu. wyjąc nieludzkiemi glosami, wypadali na ulicę i długo jeszcze pędzili przed siebie, pokaleczonemi rękami zasłaniając głowy. Ryczały klaksony nadjeżdżających karetek pogotowia ratunkowego i straży ogniowej. Nawoływali przeraźliwie wysłani z rezerwy policjanci, próżno usiłując uspokoić pędzący bez celu, przerażony potok ludzki i przywrócić porządek na ulicy, zatłoczonej przez uciekających.
Wreszcie ostatnie fale wypłynęły z gmachu. Wraz z sanitarjuszami i policją Miczurin, czepiając się poręczy schodów, przywalonych ciałami zgniecionych i pokaleczonych ludzi, — przedzierał się do sali. Stanął w przerażeniu, jak na straszliwem pobojowisku. Wszędzie, wśród szczątków krzeseł, stołów i ław, widniały całe stosy nieprzytomnych, czy, może, nieżyjących już ludzi. Zniekształcone twarze, wyciekające oczy, rozwichrzone i wydarte włosy, rozrzucone szmaty ubrania, pogubione obuwie, kapelusze, laski, rękawiczki, porwana w strzępy seledynowa kotara ze śladami krwi na jedwabnej tkaninie, przewrócony na bok biały „marmurowy“ ołtarz — taki to ponury wygląd przybrała wspaniała sala, gdzie zamierzano założyć podwaliny pierwszej „Akademji Ducha“.
W stosie nieruchomych ciał, zgromadzonych w przejściu bocznem, Miczurin odnalazł Ludmiłę, leżącą pod ścianą, gdzie wyparł ją i zgniótł uciekający tłum. Blady, z zaciśniętemi zębami uniósł ją i ostrożnie złożył na estradzie. Nie oddychała, chociaż miała oczy otwarte i bezmiernie przerażone. Jakiś sanitarjusz, przemocą zatrzymany przez lejtenanta, obejrzał ją.
— Lewe ramię złamane — zamruczał i nagle pochylił się nad leżącą, oglądając coś uważnie.
Syknął cicho i znowu mruknął:
— Dziwne!... Ktoś pchnął ją nożem w bok... Cały płaszcz we krwi!...
Miczurin mocniej zwarł szczęki i nic nie odpowiedział. W jednej chwili zrozumiał wszystko — i porwanie mu Ludmiły przy wejściu i nagłe zemdlenie „brata Artura“, i zapewne sztucznie wywołaną panikę. Przedewszystkiem jednak należało działać niezwłocznie, aby uratować Ludmiłę. Lejtenant uczynił wszystko, co było w jego mocy. Już wpół godziny potem samochód pogotowia odwiózł ją do szpitala angielskiego, gdzie, po złożeniu złamanego ramienia i po opatrzeniu rany, umieszczono ją w osobnym pokoju.
Młody, poważny lekarz, wyszedłszy do oczekującego w korytarzu Miczurina, spytał go:
— Czy to żona pańska, czy krewna?
— Znajoma... — odpowiedział lejtenant, wbijając w niego ponury wzrok.
— Mogę więc powiedzieć szczerze, że stan tej osoby jest ciężki... Kość złamana w trzech miejscach, ale z tem to chyba damy sobie radę. Gorzej jest z raną! Płuco, naruszone poważnie, i wewnętrzny wylew krwi nie dają mi podstaw do nadziei, że uda nam się ją uratować... Niezmiernie ciężki wypadek!
Lekarz natychmiast pożegnał Miczurina i pobiegł na salę opatrunkową, gdzie przywożono coraz to nowe ofiary paniki. Niektóre z nich po chwili już odnoszono do trupiarni.
Lejtenant, nie czując bólu w nadwyrężonem biodrze, prawie automatycznie wyszedł ze szpitala i skinął na taksówkę. Wkrótce był już na Fu-Tien-Koo. Z całą oględnością opowiedział pani Somowej o zajściu na zgromadzeniu w magistracie i o wypadku z Ludmiłą. Wpadłszy po Plena, tą samą taksówką jechali wkrótce we troje do szpitala. Miczurin jakimś dziwnym wzrokiem przyglądał się stroskanej i nagle zgrzybiałej pani Somowej i żółtej, steranej twarzy doktora Plena. Długo potem siedział w poczekalni szpitalnej, wpatrzony w obraz, przedstawiający sanitarjuszów, pod ogniem pękających szrapneli wynoszących rannych z pola bitwy. Wszystkie myśli jego, wola i całe życie zogniskowane było w krótkiem pytaniu:
— Co powie doktór Plen?
Nie wiedział, ile czasu upłynęło od chwili, gdy wszedł do poczekalni, gdzie powietrze przepojone było eterem i kseroformem. Oprzytomniał, ponieważ ktoś otworzył drzwi i przekręcił kontakt elektryczny. Do oświetlonego nagle pokoiku chwiejnym i ciężkim krokiem wszedł Plen i z cichym jękiem upadł na białą, trzcinową kanapkę. Z trudem łapał powietrze zbielałemi ustami i oddychał porywczo, jak ryba, wyciągnięta z wody. Miczurin z przerażeniem wpatrywał się w krwawą plamkę na dłoni doktora. Pochylił się wreszcie nad nim i zajrzał mu w oczy.
Plen przesunął ręką po czole i szepnął:
— Jeżeli nie wda się zakażenie krwi — wyżyje... Lekarze robią wszystko, co można i należy czynić w takim wypadku... Pani Somowa pozostanie przy chorej... Bądźcie... dobrej myśli... a teraz prędzej... prędzej... do domu!.. Umieram z osłabienia... tak długo nie paliłem... Prędzej!...
Lejtenant prawie że zniósł go ze schodów i wraz z nim wsiadł do taksówki. W drodze spokojnym i obojętnym głosem, jakgdyby mówiąc o kimś niezmiernie obcym mu i dalekim, opowiedział Plenowi o „bracie Arturze“, jego kazaniach przed białym, marmurowym ołtarzem, który okazał się zwykłą drewnianą skrzynią, oblepioną warstwą alabastru, o rozmowie pomiędzy „prorokiem“ a Ludmiłą i wreszcie o panice, która wynikła na ostatniem zgromadzeniu „czcicieli Ducha“. Zupełnie osłabiony, jakgdyby zwiędły i nieprzytomny doktór ożywił się nagle i mruknął z oburzeniem:
— Zakrawa to na zamach na życie Ludmiły... Przeholowano jednak... Tyle ofiar!
Miczurin w milczeniu przytaknął głową. Jechali, już nic do siebie nie mówiąc. W palarni lejtenant, czekając aż Plen pokrzepi się swoją porcją trucizny, posłał sługę po papier i kopertę i napisał krótki list do dyrekcji „Szun-Pao“. Doczekawszy się powrotu doktora, Miczurin podszedł do niego i, ściskając mu ręce, powiedział:
— Tymczasem żegnam was i z całego serca proszę o opiekę nad Ludmiłą!... Zapewne dziś jeszcze wpadnę tu do was, ale gdybym nie mógł — będziecie wiedzieli, gdzie mnie szukać...
Plen roziskrzonym wzrokiem patrzał na Miczurina, jakgdyby chcąc przejrzeć go nawylot. Nic jednak nie mówił. Rozumiał, że nie mógłby już odwieść przyjaciela od zamiaru, którego domyślał się od chwili, gdy posłyszał opowieść jego o zebraniach w pałacyku mrs. Ellen Bosthaft.
Gdy za zgnębionym, kulejącym olbrzymem zawarły się drzwi, doktór opuścił powieki i, przycisnąwszy pięści do skroni, począł szeptać rozpaczliwie:
— Szaleńcy, szaleńcy, szukający szczęścia na ziemi, przez którą przechodzą z niewyczuwaną przez siebie, błyskawiczną szybkością, jak nieuchwytne dla oka cienie obłoków ruchomych! Nędzne chwilowe majaki — mgliste, a jakżeż chciwe życia, co jest tylko urojeniem!...
Wyszedłszy z palarni, lejtenant powolnym krokiem skierował się ku domowi. Zajrzał do pokoiku Somowych, gdzie wydało mu się, że widzi oświetloną żółtym płomieniem lampy, pochyloną nad stołem głowę Ludmiły i jej bezwładnie opuszczone ramiona. Ból w nodze zmusił go powrócić do rzeczywistości. Zamknął drzwi starannie i wszedł do swego pokoju. Zrzucił płaszcz i kapelusz i z jękiem położył się na łóżku. Otoczył go szary, mętny zmierzch. Na podwórku zapalono latarnię. Na suficie przeciągnęło się natychmiast jasne, żółte pasemko. Miczurin rozglądał się dokoła. Widział stolik, szafkę, umywalkę i, jak żartobliwie mawiał, swoją „skrzynię wyprawną“ — o wymyślnych kształtach chiński kufer, rzeźbiony w smoki i kwiaty, — pospolity zresztą sprzęt rynkowy. Przyłapał siebie na tem, że w mózgu tkwi i judzi go jedna i ta sama myśl. Długo nie mógł ściśle określić jej treści. Wkońcu jednak zrozumiał, że nie była to myśl, lecz raczej wrażenie, uporczywie powtarzające się i drażniąco nieodstępne.
— Ach! — westchnął z ulgą, znalazłszy wreszcie rozwiązanie. — Mam wyczucie, że wszystko, o czem myślę teraz i na co pada mój wzrok, jest... po raz ostatni... No — tak! No — tak!... Zapewne...
Urwał tok myśli i spojrzał na zegarek. Dobiegała godzina siódma...
— Muszę czekać conajmniej jeszcze trzy godziny — obliczył i, wydawszy głośny jęk, przewrócił się nabok.
Posłyszał już przez sen, że zgrzytliwy zegar za ścianą wybił siedem razy. Znużonego i wyczerpanego człowieka zmożył sen.
Miczurin obudził się raptownie. Poczuł wyraźnie dotyk czyjejś ręki, która lekko potrząsnęła go za ramię. Przetarł oczy i obejrzał się. W pokoju nikogo nie było. W tej samej chwili stary zegar zazgrzytał i zasyczał, a potem, niby nabrawszy rozpędu, jął wydzwaniać.
— Dziesiąta! — mruknął do siebie Miczurin i zwlókł się z łóżka. — Czas na mnie...
Z grymasem bólu schyliwszy się nad „skrzynią wyprawną“, wydobył z niej jakiś przedmiot i schował go do kieszeni marynarki. Maczając ręcznik w dzbanku, odświeżył sobie twarz i szyję.
— Czas na mnie... — powtórzył głośno.
Włożył płaszcz i kapelusz i, zaciskając szczęki, bo go straszliwie bolało biodro, wyszedł na ganek i zamknął drzwi. Oddawszy klucz od domku Jun-cho-sanowi, ruszył w drogę, utykając i sycząc z bólu.
Taksówkę znalazł dopiero za północną bramą, przy ulicy Konsularnej i z trudem wgramolił się do karetki.
— Centrala telefoniczna! — rzucił szoferowi.
Z kabinki, zabezpieczonej od podsłuchu korkową warstwą, zatelefonował do pałacyku pani Ellen Bosthaft, a, gdy odezwał się jej sekretarz, spytał:
— Czy nie mógłbym prosić o ścisły adres pana Artura Carling? Zostałem wydelegowany przez koncern prasowy „Szun-Pao“ dla wywiadu. Zamierzamy umieścić obszerny artykuł o tak wybitnym myślicielu i znakomitym mówcy.
— Za chwilę dam odpowiedź! Muszę zreferować prośbę pana mrs Bosthaft — posłyszał Miczurin głos sekretarza, a z brzmienia jego zrozumiał już, że odpowiedź będzie przychylna. Istotnie sekretarz podał adres „proroka“ i w imieniu protektorki jego wyraził zadowolenie spowodu zainteresowania się prasy tak „świetlaną i niezwykłą postacią“.
Lejtenant wyszedł z kabiny i skierował się do gmachu koncernu. Doręczywszy portjerowi list do dyrekcji, wsiadł do taksówki i wkrótce stanął przed wykwintną willą prywatną, rzęsiście oświetloną. Na tle pomarańczowych firanek przesuwały się sylwetki panów i pań. Drzwi wejściowe otwierały się co chwila, wypuszczając odjeżdżających gości. Do bramy podślizgiwały się natychmiast z cichym szelestem opon samochody, ustawione w długi sznur, niby nagle skamieniałe czarne chrabąszcze.
Miczurin, siedząc na podmurowaniu sztachet przed sąsiednim domem, doczekał się aż odjechała ostatnia limuzyna i w salonie zgaszono lampy. Skądś zdaleka dobiegło go głuche uderzenia zegara. Jedenasta! Wstał i, trzymając się lewą ręką żelaznego ogrodzenia, pokulał ku wejściu do willi. Nacisnął dzwonek i czekał. Otworzył mu drzwi służący w pasiastej biało-czerwonej kamizelce i w pantoflach.
— Muszę widzieć się natychmiast z panem Arturem Carling! Sprawa niecierpiąca zwłoki i niezmiernie dla niego ważna. Ba! Radosna nowina, tak — wyjątkowo radosna nowina!
Spokojny a nawet wesoły głos Miczurina i wsunięty do ręki lokaja banknot pięciodolarowy przekonały go najzupełniej.
— Mr. Carling jest już w swoim pokoju, zaraz na parterze. Czy pan nie raczy zrzucić płaszcza? — pytał sługa.
— Nie! — zaśmiał się gość. — Za chwilę wyjdę. Proszę zaczekać tu na mnie... Jak mam przejść do pana Carling?
— Korytarzem na prawo, drugie drzwi z lewej strony...
— Dziękuję!...
Miczurin przeszedł sień i, znalazłszy się w półciemnym korytarzu, gdzie paliła się niebieska lampka matowa, śmiało zapukał do drzwi.
— Proszę... — dobiegł go barytonowy, chociaż senny już głos.
Lejtenant pchnął drzwi i zamknął je za sobą szczelnie...
— Zapewne bardzo się ucieszył mr. Carling z dobrej nowiny? — z uśmiechem spytał służący, gdy spóźniony gość powrócił do holu, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nieznajomy spojrzał na niego dziwnym wzrokiem i bezdźwięcznie poruszył lekko drżącemi wargami. Po chwili był już na ulicy, zbiegającej wprost ku Bundowi, gdzie znalazł konną dorożkę.
— Zawieziesz mnie do „pałacu siedmiu snów“ na Fu-Tien-Koo — mruknął do Chińczyka, siedzącego na koźle.
— Do czcigodnego Czeng-Si? — zwracając ku pasażerowi bezczelną, dziobatą twarz, spytał woźnica.
Miczurin skinął głową, usiłując znaleźć najdogodniejszą pozycję dla obolałej nogi. Dorożka ruszyła, dzwoniąc i turkocząc na każdej nierówności asfaltowej jezdni. Chińczyk niemiłosiernie siekł biczem małe, opasłe koniki mandżurskie, dogadywał im coś bez przerwy i nie mógł widzieć, że pasażer nieznacznym ruchem wsadził pod poduszkę siedzenia długi klucz niklowy.
— Wiesz, ta-je, co to znaczy — dobra nowina? — spytał nagle woźnicy.
Ten obejrzał się i wyszczerzył żółte zęby. Nie wątpił już, że wiózł pijanego dżentelmena, gdyż trzeźwy nie wdawałby się z nim w rozmowę i nie nazywałby go — „panem“.
— Dobra nowina? — Pff! — parsknął cicho.
— Nie wiesz, a tymczasem — to bardzo proste! — zaśmiał się pasażer. — To — cisza i spokój, dobry człowieku!
Woźnica zaklął na konie, dla porządku walnął je batem i zachichotał zgrzytliwie:
— Niby tak, jak na cmentarzu?
Barczysty dżentelmen podniósł tylko oczy i wzruszył ramionami. Po męczeńskiej jeździe po wyboistej Fu-Tien-Koo, powóz stanął wreszcie przed palarnią.
— Niech słodki dym przyniesie szlachetnemu dżentelmenowi siedem razy po siedem najpiękniejszych snów! — mamrotał dorożkarz, ucieszony z hojnej zapłaty. — Niech siedem duchów szczęścia osiedli się w domu wspaniałomyślnego dżentelmena!...
Sypał życzeniami jak z rękawa, chociaż pasażer dawno już zniknął w ciemnym przedsionku długiej szopy Czeng-Si.
Doktór Plen leżał na swojem zwykłem miejscu na końcu pryczy. W roztargnieniu, bez przejęcia się aktem palenia, ćmił fajkę. Ujrzawszy podchodzącego Miczurina, natychmiast odłożył bambusowy cybuch i usiadł, podwinąwszy pod siebie chude nogi. Patrzyli na siebie długo i szczerze.
— A co dalej będzie? — szepnął Plen, unosząc brwi.
Miczurin zmarszczył czoło i natychmiast odpowiedział:
— Pomyślałem o wszystkiem. Nikomu nie zrobię kłopotu...
Znowu sczepili się źrenicami, niby dwoma ogniwami łańcucha, i przyglądali się sobie długo. Plen zmrużył oczy i mruknął:
— Tylko głupcy lub tchórze, jak ja, ponad wszystko wynoszą życie... Ale... nie mogę odżałować, żeś porzucił wtedy „Gospodę 4-ch stron świata“... i z zamkniętcmi oczami poszedłeś w świat... bracie nierozważny i niesz...
Miczurin nie dał mu skończyć zdania. Ująwszy rękę Plena, ścisnął ją mocno i pokułał ku wyjściu.
Nie czuł już bólu w nodze, nie gryzły go troski, odstąpiły nadzieje i pragnienia. Zato ogarnęła go jedna, jedyna tylko myśl, że zrobił wszystko, co mógł, — uczciwie i sprawiedliwie; że gdzieś, kiedyś spotka Ludmiłę i Wagina i wszyscy, wszyscy pozostaną już nazawsze razem, wiecznie szczęśliwi, związani ze sobą, bardziej niż tu — na ziemi, gdzie staje na drodze splot sprzeczności, przeszkód i powikłań, chociaż... W każdym razie, nawet tu byli ze sobą bardzo związani! Bo jakżeż?! Wagin wyrwał go z ohydy i dał mu wiele jasnych, niezapomnianych dni, opromienionych miłością dla Ludmiły; Sergjusz postąpił szlachetnie i nie stawał mu na drodze, ha — nawet odszedł zupełnie. Czemżeż się on — Miczurin, nędzny robak, odwdzięczył i dlaczegóż jeszcze bardziej połączył się z Ludmiłą i Waginem? Na to miał gotową i szczerą odpowiedź. Ludmile oddał całego siebie do ostatniego tchnienia a wkońcu z takiem podeptaniem własnego serca, że znalazł nawet w sobie siły, by błagać Ukrzyżowanego o połączenie się tych dwojga... w imię jego miłości...
Cały we władzy jasnych myśli szedł przed siebie, bez kierunku i bez drogi. Dawno już minął ostatnią szopę dzielnicy Czapei, brnąc teraz przez suche chwasty i ścierniska, pozostałe na grzędach ogrodów i pólkach podmiejskich, zapadał się w jakieś doły i koleiny, aż wyszedł na szosę, biegnącą ku wielkiej pagodzie. Kulał, idąc środkiem drogi i wyciągając ręce ku świetlnej smudze, co raz po raz pełgała po zboczach szosy, pobielała raptem gałęzie drzew, to znów wsiąkała w kłęby gęstej mgły jesiennej.
— Tam, tam świeci się i woła mnie kraina, gdzie cierpliwie czekać będę na nich!...
Z poza zakrętu szosy, na ostrym wirażu wypadł spóźniony autobus, przepełniony turystami. Ogniste oczy jego oślepiły Miczurina, lecz on, cały w mocy myśli o nowem szczęściu, wydał okrzyk radości, że oto doszedł nagle...
Ryknęła syrena, zazgrzytały i jękły nagle naciśnięte hamulce, ciszę nocną rozdarły przeraźliwe krzyki, rozległ się tupot nóg biegnących ludzi i nawoływania:
— Dawać latarnie! Człowiek pod kołami...
Pasażerowie i szoferzy zawiedli się jednak. Człowieka bowiem już nie znaleźli... Na drodze unosiła się i stapiała z mgłą gorąca para nad porozrzucanemi tam i sam skrwawionemi szmatami i strzępami, co przed chwilą jeszcze stanowiły część istoty ludzkiej...
W tej to właśnie chwili doktór Oskar Plen, leżąc na pryczy, przy niepewnym, migającym płomyku lampki, otoczony słodko-gorzkawym dymem opjum, drżącą ręką pisał zagadkowy list do Wagina. Skończywszy go, wypalił jedną po drugiej trzy fajki. Nie brały go jednak. Wkońcu usiadł na pryczy i wpatrzony w mrok, gdzie spali lub, być może, umierali inni palacze, szeptał:
— Szczęścia mu się zachciało! Efemeryda nędzna, co błędny, oszukańczy cień uważała za życie! Ćma nierozumna, lecąca na odbicie nigdy niedoścignionej gwiazdy w ciemnem zwierciadle stawu... Boże, który wiesz, pocoś takim uczynił człowieka, otwórz przed tym, co odszedł z tej ziemi, wrota krainy jasności, prawdy i wieczności!
Upadłszy na matę, Plen długo i ciężko łkał.
Echo jakgdyby przerażone, trwożnie szemrało po kątach „pałacu siedmiu snów i siedmiu marzeń“, bo zgrozą przejmowały te odgłosy — straszne i beznadziejnie tęskne w ponurem legowisku, gdzie ludzie szukali dla siebie porywających mamideł i rozkoszy nieziemskich, nieznacznie w powolne przechodzących konanie.