<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Tadeusz
Pochodzenie W zimowy wieczór
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1888
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TADEUSZ.
Chwedora, żona parobka Klemensa, zamiotła glinianą podłogę izby, śmiecie zgarnęła do kąta, nie myśląc wcale o wyrzucaniu ich za próg, obierzyny kartofli wsypała do cebrzyka, napełnionego pomyjami, a umieściwszy pod ławą to pożywienie, przeznaczone dla krowy, drewnianą deską zasunęła otwór pieca, w którym dwa spore garnki zawierały zgotowany już obiad dla niej i dla jej rodziny.

W jednym z tych garnków znajdował się barszcz z boćwiny i burakowego kwasu: w drugim — krupnik jęczmienny z kartoflami, czyli, wedle zwyczaju chłopów tych okolic, jedna potrawa kwaśna, druga przaśna. Spożytemi one być miały w godzinie południowej, teraz zaś ranek był jeszcze wczesny.
Ale Chwedora wnet musiała wyjść z chaty, bo najęła się na dzień ten do pełcia dworskich ogrodów warzywnych, a mąż jej Klemens, od godziny już wpobliżu dworu orał ziemię pod zasiew jesienny.
Była to chłopka młoda, wysoka, silna, ze skórą twarzy i rąk grubą i ciemną, lecz w tej porze dnia czystą jeszcze, bo tylko co po wodę poszedłszy, umyła się pod studnią. Przez tę grubą i ciemną skórę jej policzków przebijały się silne rumieńce; z niskiem czołem, małym zadartym nosem i grubemi wargami, jako też z szerokiemi bary i dużemi płaskiemi stopy — nie była wcale piękna, lecz biły z niej zdrowie, siła i hożość. Strój jej składał się z krótkiej i pstrej spódnicy, z szarawej grubej koszuli i pasiastego szerokiego fartucha, przewiązanego kilkakrotnie stan okalającą, w domu z różnobarwnych nici utkaną, sztywną taśmą. U szyi jej błyszczał bronzowy, poświęcony medalik, a głowę okrywała chustka w czerwone kwiaty, tak z tyłu czaszki zawiązana, że nad czołem widać było dwa szerokie pasma włosów gęstych, czarnych, ale zrudziałych i bez połysku.
Gdy na czas nieobecności swej urządziła już swe gospodarstwo, pochyliła się nad stojącemi na ziemi glinianemi naczynami i z jednego z nich nalewając mleko do małego garnka, wołać zaczęła:
— Tadeusz! Tadeusz!
Trudno było zgadnąć, do kogo stosowało się to wołanie, bo napozór nikogo prócz niej w izbie nie było. Ale był to tylko pozór. Po chwili na szerokim tapczanie, służącym tu za łóżka, pod radnem, czyli wielkim kawałem szarego płótna, okrywającym siennik i sianem wypchaną poduszkę, poruszać się zaczęła żywa jakaś istota. Zrazu obecność jej zdradzały tylko szelesty poruszanego siana, oraz wzdymanie się i opadanie grubych zgięć radna.
Potem nad tapczanem i radnem wzbił się czarny rój niezliczonych brzęczących much, a zpod płótna wydobywać się zaczęły dwie małe, ciemne stopki i dwie również małe, okrągłe rączki, aż rąbek radna uchylił się całkiem i w spływającym na tapczan wąskim pasie słonecznego światła, ukazało się dziecko, którego pierwszym giestem było zatopienie obu rąk w rozczochranych włosach, a pierwszym krzykiem, wpół płaczliwym, wpół śmiejącym się:
— Mamo!
Gdyby jej był zaraz przy sobie nie zobaczył, byłby najpewniej wrzasnął płaczem na całą izbę; ponieważ jednak szła właśnie ku niemu z garnuszkiem w ręku, zdecydował się na śmiech głośny i radosny.
— Dajcie, mamo! dajcie! dajcie!
W słonecznem świetle i brzęku much, których mnóstwo na nim i nad nim latało, siedział na poduszce wypchanej sianem, utopiony w grubych zwojach radna. Czuprynka jego jasna jak len i bardzo rozczochrana, jeżyła się w strony wszelkie, oczy świeciły jak turkusy, a pływały jeszcze we mgle rozespania, usta ponsowe wierzchy warg miały czarne, jak u murzyna. Wczoraj, dla rozrywki zapewne, tłustą, lgnącą ziemią umalował sobie na czarno wargi, brodę i koniec nosa. Policzki dziwnym trafem zostały nietkniętemi i zpod ogorzelizny swej, okrągłe i pulchne, tryskały rumieńcem różowym jak zorza.
Urodził się »na Gromniczną« i miał dwa lata i dwadzieścia dwa tygodnie wieku swego. Od roku przeszło nie ssał już piersi matczynej, natomiast codziennie, jak w tej chwili, przypinał się z całej mocy do brzegu garnka, który matka przy ustach mu trzymała i pił mleko powoli, z lubością, z rozstawionemi krótkiemi palcami rąk, z wydobytym zpod radna nagiem kolanem i z głuchem postękiwaniem, objawiającem doskonałe zadowolenie i głęboko uczuwaną błogość.
Był to Tadeusz.
Wypiwszy mleko, miał widoczny zamiar zanurzyć się znowu z głową w grube fale radna, ale Chwedora krzyknęła nań, aby natychmiast wstawał, bo jeżeli nie, to wybije go dziahą.
Wprawdzie, gdy tak surowym głosem krzyczała, w siwych jej oczach migotała pieszczota, a kąty ust drgały uśmiechem; niemniej przecież Tadeusz w mgnieniu oka zsunął się z tapczana i wyskoczył na środek izby, albowiem »dziaha« była jedyną, znaną mu dotąd klęską ziemskiego żywota.
Narzędzie to przedstawiało się przecież w dość wdzięcznej postaci owej różnobarwnej i sztywnej taśmy, która po kilkakroć owijała grubą kibić jego matki; lecz gdy tylko Chwedora rozwiązywać ją i odwijać zaczynała, Tadeusz gotów był wnet uczynić wszystko, czegokolwiekby tylko odeń żądano.
Bosy tedy i w krótkiej koszuli, rozczochrany i z uczernionym końcem brody i nosa, wyskakiwał on teraz po izbie, rozpędzając dokoła siebie roje much i zabiegając wciąż przed matkę, która starannie nakrywała garnki z mlekiem i z dużego bochna krajała małą porcyą chleba. Chowając porcyą tę za koszulę, rzekła:
— Nu! chadziem, synku![1]
— Do taty? — zapytał.
— Do sadu — odpowiedziała.
Brała go z sobą zawsze do żniwa i pełcia. Cóż z nim uczynić miała? W chacie pozostawiać? Musiała przecież izbę zamknąć, a dziecko więzić trudno. Na dziedziniec folwarczny puścić go samego, aby jak piesek bez dozoru czołgał się po pokrzywach, żal jej było.
Więc zabierała go z sobą; ale o robieniu mu jakiejkolwiek toalety przy wyprowadzaniu go w świat szeroki ani pomyślała. Toaleta Tadeusza dokonywała się najregularniej w świecie, raz na tydzień, w poranek niedzielny i wtedy już nadzwyczaj energicznie, starannie, z pomocą balii pełnej wody i ogromnego grzebienia, nie bez obustronnych krzyków syna i matki, a czasem i interwencyi dziahy.
Dziś zaś był piątek, więc czystość tak koszuli jak twarzy i całego ciała Tadeusza, rozpoczynała szósty dzień swego istnienia i naprawdę już wcale nie istniała.
Nic to. Czepiając się spódnicy matczynej, biegł on przez dziedziniec folwarczny, dziwnie drepcząc małemi stopkami, aby dorównać szerokiemu krokowi matki, a wciąż po drodze ciesząc się: to kogutem, który rozgłośnie w ogniste skrzydła uderzając, przeciągle zapiał; to kotem, który na okapie strzechy łamane sztuki pokazywał, to sznurem kaczek, które ku ziemi pochylając szerokie dzioby, zwolna ciągnęły po trawie; to gołąbkiem, który frunął znad strzechy czworaku i latał nad nią w kółko, w kółko; to indyczką, ćwierkającą na indyczęta, aby szły za nią w gęsty klomb z bzu i głogów; to starym Rubinem, kundlem z ogromnym kiciastym ogonem, który przyjaźnie otarłszy się o spódnicę Chwedory, szedł za matką i dzieckiem powoli, z głową schyloną i łagodnie pozwalał dziecinnej rączce głaskać się po wełnistej, mokrej od rosy sierści.
Perlista rosa błyszczała jeszcze na krzewach i trawie folwarcznego dziedzińca, który, pomimo zamieszkujących go ptaków i zwierząt, pogrążonym był w ciszy i wyglądał pusto.
Wszyscy ludzie wyszli już ztamtąd do roboty. Szerokie wrota stodoły, stajen i obór szczelnie były pozamykane, tu i ówdzie zaledwie nad jakim kominem, wzbijał się słupem dym, złoty od słońca, albo jakaś pozostała w domu gospodyni, w progu stanąwszy, na trawę i rosę buchnęła z balii strugę pomyj czy mydlin, lub donośnie zawołała na kury, aby im rzucić wymiecioną gdzieś z kąta garść przeszłorocznego pośladu.
Na obszerne, szczelnie pozamykane budynki, na trawę zroszoną i wzdymającą się szorstkiemi krzakami łopuchu, chrzanu i ostu, na klomby z przekwitłych bzów i kwitnących głogów, na białe ścieżki, w różne kierunki śród zieleni wydeptane i otaczające dziedziniec niskie płotki, spadała olbrzymia, jednolita, złota płachta słonecznego światła, cała drgająca miryadami iskier i w głębokiej ciszy powietrza rozśpiewana głosami niewidzialnie prawie poruszających się liści i niewidzialnych śród liści ptaków i owadów.
Prędko idąc, Chwedora — ozwała się:
— Bóg miłosierny piękną pogodę daje!
Tadeusz nie odpowiedział nic na tę uwagę matki, bo nie myślał wcale o tem, że pogoda była piękną. On tylko czuł ją w sobie. Całe jego dziecinne ciało pojąc rozkoszą, wzbierała w niem ona żądzą życia i ruchu. To też, opuściwszy spodnicę matki, zaczął jak źrebię wierzgać nogami i tarzać się po trawie; gdy oddalała się nieco, zrywał się i dopędzał ją ze swą lnianą grzywą, rozwianą na cztery wiatry, z głośnym krzykiem i śmiechem, z oczyma rozpalonemi od słońca i szczęścia. Za bramą szli przez chwilę drogą wysadzaną topolami, aż stanęli oboje i spoważnieli nagle.
Na twarzy Tadeusza spoważnienie to odmalowało się przez nadzwyczajne wytrzeszczenie oczu i szerokie otworzenie się na czarno umalowanych ust. Ale twarz jego matki wyrażała pokorę i pobożność.
Stali u stóp kapliczki, złożonej z wysokiego podmurowania i wznoszącej się na podmurowaniu drewnianej niszy. U brzegu niszy, wśród bukietów ze sztucznych i świeżych kwiatów, stał posąg Najświętszej Panny, z drzewa niezgrabnie wyrzeźbiony, z jaskrawo pomalowaną twarzą, bardzo stary. Nad głową posągu połyskiwała korona z posrebrzanej blachy, a od szyi aż do stóp, spływał mu płaszcz z czerwonego aksamitu, pozłocistą taśmą dokoła oszyty.
Kapliczka ta była wysoką i w ten sposób zbudowaną, że ku drodze zwracała się profilem a otworem niszy ku dworowi, nad którym z wysokości swej panowała, na każdym niemal punkcie jego widzialną będąc.
Chwedora z pobożnie schyloną głową przeżegnała się trzy razy i coś zcicha poszeptała, potem, schyliwszy się, wzięła Tadeusza na ręce i podniosła go ku niszy.
— Bozia! — trwożnie jakoś wymówiło dziecko.
— Aha! — odpowiedziała matka, — przeżegnaj się synku.
Ale że sam jeszczeby tego uczynić nie potrafił, wzięła rękę jego w swoję i przenosząc ją ze spoconego czoła na odkrytą pierś synka, ze skruchą i prośbą w głosie mówiła:
— W imię Ojca i Syna...
Przez parę minut stali oboje ze wzrokiem utkwionym w posąg. W oczach dziecka malowała się ciekawość, połączona z zadziwieniem; na ogorzałą, ciemną twarz Chwedory, wybił się wyraz pokornej, gorącej prośby, napełnił oczy jej wzniesione w górę i głęboką zmarszczką przerznął niskie czoło.
Podnosiła wciąż dziecko wysoko, najwyżej, jak tylko mogła i nie mówiąc nic, niewyraźną może myślą błagała Najświętszą, aby je miała w swojej opiece.
Jedynem było, po kilku latach małżeństwa przyszło na świat jak anioł pokoju, bo Klemens odkąd miał syna, szanować zaczął jego matkę i nigdy już pomiędzy nimi ani kłótni nie bywało, ani nawet trwogi o przyszłość. Ojciec dla miłości dziecka zaprzysiągł, że wódki ustami nie dotknie i dotrzymał przysięgi.
Chłopi zazwyczaj kochają bardzo swe dzieci, szczególnie zaś i najbardziej synów.
Wtem, gdzieś wpobliżu, rozległ się głos męski.
— Hooo! hooo! nuże! hooo!
Wołanie to płynęło cichem, złotem powietrzem, basową, przeciągłą nutą. Chwedora oderwała wzrok od niszy i spojrzała na pole. W pobliżu płotu, rozdzielającego ogrody warzywne z polem, wysoki, silny chłop, naprzód nieco podany, szedł za pługiem ciągniętym przez parę koni i basowo, przeciągle, trochę ponuro wołał na konie:
— Hooo! hooo! nuże! hooo!
Matka i syn poznali odrazu Klemensa. Tadeusz począł wierzgać, zrywać się i wrzeszczeć.
— Do taty! do taty! do taty!
— Nie można synku! nam trzeba do sadu!
Jeszcze tych słów nie domówiła, gdy twarz dziecka, jak ziemia ulewnym deszczem zalaną została łzami. Tylko co szczęśliwy był i wesoły jak młode źrebię pośród bujnej łąki, teraz płakał ulewą łez, a wrzeszczał tak, że aż wróble na topolach przelękły się i ze strachu rozszczebiotały się przeraźliwie. Okropnie, namiętnie zachciało mu się taty. Jednak Chwedora, dla poskromienia zachcianki syna, nie udała się tym razem do argumentu dziahy. Owszem, szczęśliwy uśmiech rozwarł grube jej wargi i przycisnęła do piersi wrzeszczące i wierzgające dziecko.
Dobre już, dobre! — mówiła, — oj ty durniu maleńki! — Zawołam ja do ciebie taty, poczekaj zawołam! Niechaj do synka przyjdzie!
Stanąwszy przy płocie warzywnego ogrodu, donośnie zawołała:
— Klemens! hej Klemens!
Kilkanaście tylko zagonów dzieliło ją od orzącego chłopa, który podniósł głowę i również donośnie zawołał:
— Chwedora? a czeho choczesz? (czego chcesz).
Chadzi! — wołała, jednem ramieniem przytrzymując u piersi dziecko, a drugiem dając mężowi wzywające znaki, — chadzi tutki, chutko! (prędko) chadzi!
Konie pośród zagona zatrzymał i ciężkim, szerokim krokiem przebywszy małą przestrzeń, stanął z przeciwnej strony płotu.
Czeho? — zapytał.
Lecz Chwedora odpowiedzieć jeszcze nie zdążyła, gdy Tadeusz wyrwawszy się z jej objęcia, nogami o płot zaczepiony, rękami chwytał koszulę ojca. Akrobatyczne to ćwiczenie nie odbyło się bez sprowadzenia znacznych nieporządków w skromnej toalecie malca. Pomiędzy dwojgiem wysokich i silnych ludzi, nagie ciałko dziecinne, przez chwilę świeciło na słońcu jak posążek z pozłacanego bronzu. Klemens zdjął dziecko z płotu, wziął je w żylaste ramiona i z pochyloną nieco głową patrzał mu w twarz. Rozszczebiotany, z uradowanemi giestami, Tadeusz opowiadał ojcu, że krówka Białuśka poszła na paszę, kiedy jeszcze on spał, a kundel Rubin tak szczekał na jakiegoś żebraka, tak szczekał, że aż pan wekomon... pan wekomon... i zupełnie już nie wiedział, coby takiego powiedzieć chciał o panu ekonomie, natomiast pytać zaczął, czy go także dziś na konia posadzi, tak, jak to był uczynił »jutro«, nie! »wczoraj«, nie! ani jutro ani wczoraj, tylko »za dwa tygodnie«...
Patrząc na syna, Klemens zapytał żonę:
Czeho klikała? (czego wołałaś?)
— Ot! czego? napar się do tatka tak, że niech Pan Bóg broni! Ani mnie jego na ręku utrzymać, ani na ziemię puścić, bo sam w pole poleci. To i zawołałam, żebyś ty tu przyszedł. Co mnie z nim robić! Paskudnik taki! szałun swawolnik!
— W szkórę jemu za to, że taki... — zamruczał chłop, ale szczególnem sprzeciwieństwem z temi słowami żylaste ramię mocno cisnęło dziecię do widzialnej zza rozwartej koszuli kosmatej piersi, a wśród twarzy, kosmatej także od szorstkiego, gęstego zarostu, w szerokim, błogim uśmiechu błysnęły dwa rzędy śnieżnych zębów. Z drugiej strony płota takiż uśmiech rozsunął grube, czerwone policzki kobiece.
Mąż i żona mieli piękne, zdrowe, białe zęby. Nad dzieckiem, które pomiędzy nimi szamotało się i szczebiotało, spojrzenia ich spotkały się ze sobą przyjaźnie i wesoło. Jednakże Klemens miewał zwykle powierzchowność trochę ponurą. Zasmucało go to, że własnej ziemi nie miał i po dworach za parobka sługiwać musiał.
Miał też w przeszłośći swej nieszczęścia i grzechy, które, gdy sobie przypominał, wzdychał, albo w złość wpadał. Dużo pieniędzy stracił był na przeklętą wódkę i ze stryjecznym bratem przegrał proces o trzy morgi gruntu. Teraz przecież nikt nie domyśliłby się w nim tych ciężarów i smutków życia. Wyciągnął nad płotem ręce, żonie dziecko oddając i pod gęstym szorstkim wąsem błyskając wciąż w uśmiechu białemi zębami, gniewnie niby mówił:
— Bóg wie, poco tu przyszli oboje i jeszcze człowieka od roboty odwołują! Czy ja tu z wami cały dzień baraszkować będę? Na, masz! zabieraj sobie tego paskudnika i do roboty ruszaj!
Całus tak głośny, jak wystrzał małego pistoletu, rozległ się nad płotem, a na tłustym, ogorzałym karku malca, tuż pod jasnemi jego włosami, od energicznego przyciśnięcia ust ojcowskich powstała czerwona plama. Klemens odwrócił się zwolna i ciężko stąpając, dążył ku opuszczonemu pługowi.
W połowie drogi obejrzał się i dostrzegł jeszcze czerwoną chustkę Chwedory, migocącą w coraz gęstszej zieleni ogrodu. Tadeusza nie zobaczył, bo malec na własnych już nogach przedzierał się u boku matki przez zielska zarastające ogrodową miedzę, ale nad gąszcz zielony wzbił się i do ucha chłopa doleciał głos dziecka, cienki, przenikliwy, prawiący o czemś nieustannie i w tej letniej pogodzie wydający się nieskończoną, przenikliwą pieśnią ptaszęcą.
Rozległy i z urodzajności swej słynny ten ogród warzywny — z dwu stron swych stykał się z polem i tą drogą, przy której wznosiła się święta kapliczka, a dwoma innemi — słał się do stóp odwiecznych rozłożystych lip, które tam stały długiemi rzędami i teraz całe w pachnącym kwiecie, jakby tysiącem przytłumionych harf brzęczały rojami latających nad niemi pszczół.
Tam, gdzie przerzedziły się gałęzie lip, widać było sad owocowy, pocięty w regularne kwadraty, pełne drzew złocących się od dojrzewających owoców, porysowany w długie szeregi krzewów, czerwonych już od jagód.
Z drugiej strony, lipy rozstępowały się szeroko, i jak na dłoni widzialny odkrywał się ogród spacerowy, okryty gładkim trawnikiem i siecią krętych ścieżyn, połyskujących białemi mostkami, łączącemi brzegi wąskich kanałów, których woda tu i owdzie rzucała na trawniki nieregularne tafle kryształu. Tam, w małych, cienistych gajach, mieszały się różne odcienie zieloności różnych gatunków drzew i różne barwy okrytych kwiatami krzewów.
Nad murawą i wodą, powietrze napełniały niezliczone roje białych i blado-żółtych motyli; w głębi zaś tego pięknego miejsca stał dom jednopiętrowy, ale na podmurowaniu swem wysoki, tak biały — że w słońcu aż srebrny, z rzędem dużych pootwieranych naoścież okien i dużym gankiem, ocienionym gęstwiną pnących się i zwikłanych powojów.
Kapliczka z wysoko umieszczoną niszą i ten ganek obszerny i cienisty, znajdowały się wprost naprzeciw siebie i nad rozległą przestrzenią; patrzały na siebie przez szerokie okno, utworzone w rozerwanym szeregu lip.
Do południa brakowało już tylko jednej godziny; na warzywny ogród spadał skwar lipcowy, ciężki i palący. Niemniej kipiało tam gorące i przyśpieszone życie roślinne i ludzkie. Nad zajmującemi obszerną przestrzeń zagonami nisko rosnących warzyw, pochylało się że dwadzieścia kobiet, których głowy w jaskrawych chustkach wyglądały na słońcu jak bajecznej wielkości piwonie. Zpomiędzy rozłożystych buraków, delikatnie wyciętych liści marchwi, czołgających się łodyg ogórków, wyrywały one pokrzywy, lebiody, mokrzyce, marchewnik, psiemięty i pełno tego zielska nabierając w pasiaste fartuchy, zanosiły je w jeden z rogów ogrodu, gdzie go już wzbierała się duża góra. Wyrywanie i odnoszenie zielska odbywało się żwawo i w zupełnem prawie milczeniu, niemniej, w cieniu lip i na małem podniesieniu gruntu umieszczony nadzorca młody i rześki chłopak, noszący tytuł pana namiestnika, poczuwał się do obowiązku gromienia bab i wołania na nie o pośpiech i gorliwość.
Czynił to bez gniewu, bo i nie było zaco się gniewać; ale gdy tylko dostrzegł; że dwie głowy zbliżyły się do siebie w celu poszeptania o czemś, czy dwie ręce opadły na pasiasty fartuch, wyciągał ramię ubrane w szary płócienny rękaw i donośnie wołał:
Dzieuczata! ej! dzieuczata! (dziewczęta) nie próżnujcie! Czas darmo tracicie! Toż heto hrech! (to grzech). — Albo:
— Baby! ej, baby! Nie rozpuszczajcie języków! Czy wam nie wstyd! Pieniądze weźmiecie darmo! toż heto hrech!
Myślałby kto, że mu wiele zależało na zbawieniu dusz tych kobiet, bo wciąż je argumentem jednym do gorliwości napędzał.
Ale na te głowy, wyglądające w słońcu jak bajecznej wielkości piwonie, znać ten argument działał skutecznie, bo twarze chłopek oblewały się potem, bronzowe i do kolan obnażone ich nogi żwawo biegały po miedzach, gąszcze zielone przerzedzały się szybko i coraz więcej ciemnej ziemi ukazywało się na zagonach.
Chwedora pracowała tak jak inne, więcej może od innych, bo była niepospolicie silną i pracowitą. Kilka razy jednak, przerywała na chwilę swą pracę dla dwu przyczyn: najprzód, srebrzący się w słońcu dom, ze swym cienistym gankiem, wydawał się jej pięknością nad pięknościami i nie mogła sobie odmówić przyjemności rzucenia nań od czasu do czasu zachwyconego spojrzenia.
Przed godziną, na cienistym ganku ukazały się trzy kobiece postaci i już tam pozostały. Zoddali nie można było rozróżnić ich rysów i dojrzeć, czem były zajęte, ale w ramach splecionych z gęstwiny powojów i w jasnych swych sukniach, przypominały Chwedorze święte obrazki.
Raz, jedna z nich zbiegła po szerokich wschodach i ścinać zaczęła z wysokich krzewów jaskrawe gieorginie i drzewiaste róże. Suknia jej wydawała się złocistą, a twarz i ręce białemi, jakoby śnieg.
Lecz więcej jeszcze od tego obrazka pracę Chwedory przerywał Tadeusz.
Trzy razy już od przybycia w to miejsce wybuchał on wrzaskliwym płaczem. Chciało mu się do ojca, którego basowe wołania czasem go dolatywały, chciało mu się do matki, która wciąż z miejsca na miejsce przechodziła, wzbraniając mu za sobą włazić na zagony, i Bóg wie czego jeszcze. Było mu zbyt gorąco, czy nudno, czy go w nagie nogi pokrzywy srodze piekły. Trzeci raz już wrzeszczeć zaczynał.
Za pierwszym razem, Chwedora zaniosła mu kawał chleba i po głowie go głaskała.
— Cicho, synku, cicho! Kiedy będziesz grzeczny, tatko dziś na konika posadzi!
Pocieszony, gębę sobie chlebem zapchawszy, umilkł.
Lecz gdy po raz drugi płacz jego rozszedł się po ogrodzie, Chwedora głowę znad zagonu podniosła i krzyknęła:
— Cicho-że! bo jak dam dziahą!
Umilkł znowu.
Za trzecim razem daremnie przez kilka minut krzyczał.
Chwedora odnosiła zielsko na róg ogrodu i znajdowała się daleko, pod lipami, pan namiestnik donośnie wołał:
— Baby! ej baby! a żwawiej! Bóg jest na niebie, a wy czas marnujecie! Wszak heto hrech!
Chwedora, ażeby grzechu nie popełnić, z wysoko podkasaną spódnicą żwawo na zagon wracała, a Tadeusz, bez obietnicy konika i dziahy, tym razem pocieszył się sam. Tak dalece pocieszył się, że aż zaśmiał się na całe swe małe gardło. Rozśmieszyła go tak bardzo sikorka z żółtym brzuszkiem i błękitnemi skrzydłami, która tuż przed nim wyfrunęła z krzaczystej leszczyny i zniknęła w gęstwinie maku.
Chłopca coś za tym ptaszkiem w mak pociągnęło. Wstał z trawy i prędko, prędko pobrnął pomiędzy wysokie łodygi, gęsto rosnące i u góry kwiatami wszelkich odcieni czerwoności przyozdobione. Zaledwie kilka kroków uczynił, sikora znowu zerwała się z ziemi, zafruczała tuż przed nim i zniknęła. Zapewne wyleciała już z maku i ze znalezionym tam robaczkiem wracała do gniazda w krzaczystej leszczynie, ale on o tem nie wiedział. Zachciało mu się ją dogonić, a może tylko zobaczyć. Brnął więc dalej, łamiąc naokoło łodygi maku, ale nikt tego nie widział i nie słyszał. Był on tak małym i szelest sprawiał niewiele większy jak sikorka. Jednak, podróż stawała się coraz więcej utrudnioną.
U spodu gęstwiny, znalazły się zielska, które oplątywały drobne jego stopy.
Upadł, lecz nie krzyknął, tchu głośniejszego z siebie nie wydał, tak mu się chciało wynaleść i znowu spłoszyć sikorkę. Nie mogąc z powodu owego zielska i gęstości iść, zaczął pomiędzy niemi pełzać, a czynił to pocichu, z wytrzeszczonemi oczyma i ruchami głowy, czyniącemi go podobnym do kota, czatującego na mysz lub ptaka. Czasem z wysokich łodyg osypywały się kwiaty maku i chłodnemi, delikatnemi płatkami spadały mu na plecy i głowę. Wtedy zatrzymywał się na klęczkach i rękoma wsparty o ziemię, z otwartemi usty patrzał w górę. Sikorki nie widział, ale zato, mnóstwo czerwonych i różowych punkcików kołysało się nad nim, na tle nieba, takiem błękitnem, jakiemi były patrzące w górę jego źrenice. Nagle, gdy na kolanach i rękach pełznąc, jeszcze trochę przebył swej trudnej drogi, roztworzył się przed nim mur wysokich łodyg a ukazała się obszerna i widna przestrzeń. Zarazem ogarnęły go mocne zapachy kopru, kminu, kolendry, pietruszki i olśniła żółtość mnóstwa kwiatów, z których jedne należały do ogórków, a drugie do nasturcyi. Niewiadomo jakim sposobem, było tam nawet parę wielkich krzaków nagietek. Słowem, żółtość taka, jakiej nigdy jeszcze nie widział. Olśniony, zerwał się na równe nogi i z wyciągniętemi rękoma, biegł wprost ku nagietkom. Jak przed chwilą sikorki, tak teraz zachciało mu się nagietek. Byłby je zapewne rwał pełną garścią, ale o kilka kroków przed krzakiem stanął tak przelękniony, że do wrzaśnięcia zabrakło mu sił i czasu.
Przedmiot, który w nim taką trwogę obudził, był zarazem przedmiotem nadzwyczaj zajmującym. Składał on się z wysokiej tyki, u której wierzchołka czerniało kilka niewyraźnych łachmanów i jak strzępiaste ramiona, kołysały się dwie słomiane wiechy. Był to strach wystawiony na wróble, ale Tadeusz nie znał jeszcze tego wojennego instrumentu ogrodników. Obie piąstki, mocno ze strachu ściśnięte, przyciskając do obu policzków, stał chwilę, na kołyszące się wiechy słomiane patrzał, w widocznej niepewności, czy uciekać mu wypada, albo też szczególnemu zjawisku dłużej przyglądać się można. Zląkł się strachu najpewniej więcej od wróbli, przeciw którym wzniesionym on został i które tak się już z nim oswoiły, że wielką chmurą i z przeraźliwemi krzykami, to wznosiły się nad owijającym mnóstwo tyczek cukrowym grochem, to znowu nań opadały.
Krzyki ich były tak przeraźliwe i było ich tak wiele, że jakkolwiek Tadeusz zupełnie był oznajomionym z tym gatunkiem ptaków i nawet wiedział, że nazywają się one worobije, to jednak, ponieważ nigdy aż tyle razem ich nie widział, odwróciły one mu uwagę od wysokiej tyki ze słomianym strachem.
Caluteńki wskazujący palec jednak z rąk zatopił w otwartych ustach i patrząc na latające, krzyczące, i groch objadające wróble, zdawał się coś głęboko rozważać.
Wyraz zamyślenia okrył mu twarz, która już teraz od łez, zmieszanych z piaskiem nie miała ani jednego miejsca, któreby nie było szarem albo czarnem.
Śród tych gęstych plam i rysunków widać było tylko trochę rumieńców na policzkach, brzegi warg ponsowe i błękitne źrenice, bardzo zamyślone. Długo z ust palca nie wyjmując, dumał. Cóż? Kiedy wróble mogą latać około tego stracha, czemużby on przelecieć nie mógł? Zielone strąki grochu są bardzo smaczne. Wiedział o tem z doświadczenia, bo mu raz ojciec garść z pola przyniósł. Oho! takie rzeczy nie zapominają się nigdy! Pamiętał dobrze, jakito był smaczny ten groch. Tutaj niektóre strąki wisiały wysoko, ale niektóre zupełnie nisko. »Nie, polecę!«
I puścił się rozorami przez kopr, kmin, kolendrę, pietruszkę, ogórki, nasturcyą... Ale za dużo tu było wszystkiego, aby mógł »lecieć«. Zagony byłe pełne, a rozory wąskie i zarosłe zielskiem. Zamiast lecieć, szedł, czasem padał, czasem pełzł. Doszedł jednak i w chwili właśnie, gdy chmura wróbli z krzykiem wzbijała się nad wierzchołki tyczek, on lazł spodem, tu i owdzie zrywając zielone strąki i chciwie potem niosąc je do ust.
Znajdował się już teraz daleko od pielących kobiet. Rozdzielała go z niemi znaczna przestrzeń i ukrywała ściana maku, gęstwina białych kminów i żółtych koprów, nakoniec cały las grochu i fasoli. Albowiem za grochem rosła fasola, także na tyczkach, tylko, że później od grochu rodząca owoce, teraz dopiero kwitła czerwono, różowo i biało. Wróbli tam nie było, bo ziarn nie było i Tadeusz także spostrzegł wkrótce, że już wyszedł z grochowego raju.
Tyle jednak zjadł strąków, że było mu dosyć, a czując jeszcze na podniebieniu słodkawy ich smak, czuł się też bardzo wesołym.
Fasola sadzoną była znacznie rzadziej niż groch, to też z łatwością i nawet podskakując przebył ten miły gaik, aż w skraju jego znalazł przestrzeń, na której już nie było warzywa żadnego. Był to skraj warzywnego ogrodu, łagodnym spadem połączony z ogrodem spacerowym i rzędem lip ocieniony. Warzywa już tu nie było... ale co tak błyszczy tam między trawą?
Błyszczała tam woda, bardzo zresztą niewiele wody. Z owych kanałów, zdobiących spacerowy ogród, przejściem jakiemś, które sama sobie wytworzyła, zbiegała tu ona do jakiejś jamy, może przez nią samę wydrążonej, może kiedyś w jakimś celu tu wykopanej. Słowem, było to nic więcej jak jama napełniona wodą. Ale na gruncie spadzistym i od bliskości kanałów wiecznie mokrym, rosły dwa wielkie krzaki kaliny, zasiał się istny las niezapominajek, skakało w trawie mnóstwo zielonych żab.
Tadeusz obie ręce niosąc do włosów, krzyknął:
— Aj! aj! niezabudki!
Znał on te kwiaty tak dobrze, jak wróble i groch. Pełno ich bowiem było w parowie, nad rzeką, gdzie często prowadziła go Chwedora, gdy szła do swojej ciotki na drugą stronę parowu, albo właziła do rzeczki, aby dokoła wystających z niej kamieni raki łowić.
Niedawno jeszcze, narwał on z pomocą matki dwa pęki niezabudek, z których jeden zanieśli potem wspólnie do kapliczki i złożyli u stóp świętego posągu, a drugi, przez kogoś ze dworu posłali tej panience, która teraz, przed cienistym gankiem, rwała i układała w bukiety róże i gieorginie.
Wiedział więc, że te śliczne kwiatki zrywać trzeba dla Bozi i dla panienki, pamiętał, że gdy ich wtedy zerwał wiele, matka go potem całą drogę do chaty na rękach niosła, co bardzo lubił.
Rzucił się więc do niezabudek i zaczął je z całej siły drobnych swych rąk, rwać, rwać... Jeden kwiatek zrywając, szeptał:
Hetyj dla Bozi! (hetyj — ten).
A drugi:
Hetyj dla panienki...
Czasem wyrwał kwiaty z korzeniami lub z całej siły mocował się z łodygą, tak była do zerwania trudną; wtedy sapał, stękał i gniewnie mruczał:
Kap ciebie licho uziało... (żeby cię licho wzięło...) Kap ciebie paralusz...
A potem znowu:
Hetyj dla panienki... hetyj dla Bozi...
Roztargnienie mu sprawiły żaby i ptaki. Pierwsze co chwilę wyskakiwały zpod czarnych, bo błotem oblepionych jego stóp i plusk w wodę! A malec patrząc na to zanosił się od śmiechu. Ptaki znowu wylatywały z kalinowych krzaków i fruwały mu tuż prawie przy uszach.
Kysz! — wołał, machając więzią niezabudek, — kysz! a kysz!
A potem znowu rwąc niezabudki:
Hetyj dla Bozi...
Wtem, stanął i radośnie krzyknął. Sikorka, znowu sikorka, ta sama pewno co tam w maku była. Och! siadła sobie teraz na kalinowej gałęzi i wraz ze śnieżnym, okrągłym kwiatem kaliny kołysze się, to w górę, to w dół pomalutku... i żółtą główką kręci...
Na ustach malca urwały się wyrazy: — »hetyj dla panienki!..« Jedną ręką trzymając pęk niezapominajek, drugą wyciągnął ku sikorce, krzyknął, pochylił się, poskoczył... Delikatne kwiaty wraz z łodygami i korzeniami swemi rozsypały się nad brzegiem jamy, woda silnie plusnęła, Tadeusz zniknął.
Nic, ani krzyku, ani jęku, ani jednego zawołania na matkę lub ojca. Czasu nie było. Mgnienie oka. Na dnie jamy, pod słupem stojącej, zielonawej wody, synek Chwedory i Klemensa leżał na wznak i nieruchomo, a na umurzaną twarz i zabłocone nogi jego kładły się długie, śliskie trawy koloru pleśni.
Ptak z żółtą główką i błękitnemi skrzydłami kołysał się na kalinowej gałęzi, to w górę, to w dół, pomalutku... zielone żaby skakały po mokrej trawie, lipy pachniały i jak tysiącem przytłumionych harf, dzwoniły brzęczeniem zlatujących na nie pszczół.
Z przeciwnej strony ogrodu, zdala dochodził głos namiestnika.
— Czy wam nie wstyd? Bójcie się Boga! to heto hrech!
Z innej strony, od pola, płynęło czasem basowe, głębokie wołanie idącego za pługiem chłopa:
— Hooo! hooo! nuże hooo!
Nad kipiącem morzem kwitnącego, miłosnego, rozśpiewanego, olśniącego życia, wznosił się z jednej strony cienisty ganek dworski, z drugiej kapliczka ze świętym posągiem.
Patrzały one na siebie przez szerokie okno rozerwanego szeregu lip. Przed gankiem, kobieta rwąca róże i gieorginie zdala świeciła licem i rękami białemi jakoby śnieg. W niszy kapliczki, korona świętego posągu jaśniała i promieniała jak zawieszona w powietrzu gwiazda świetna i nieruchoma.









  1. Chadziem — pójdźmy, w narzeczu białoruskiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.