Tartak słoneczny/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Tartak słoneczny | |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
TARTAK
SŁONECZNY
WARSZAWA - 1928
TARTAK SŁONECZNY
Zatrzymali się na horyzoncie
Olbrzymi — nieruchomi, niemi,
w miłościwem ramion rozpostarciu,
jak hufiec na obronę ziemi.
I mówią potężnym gestem,
zarysowanym w błękicie
i drobnych liści szelestem
i chrztem słonecznych plam
— hasło
zapomnianą, odwieczną, wspólną tajemnicę.
Czy ją uchwycę?
Chyba mi być wiewiórką,
rudym błyskiem
w zieleni,
nagłym wytryskiem
promieni,
skokiem
wesela...
Albo zieloną jaszczurką,
prującą się wśród ziela,
ślepkiem zielonookiem...
Albo radosnym kosem,
co gwiżdże czystym głosem
ton wykrojony, wracający w śpiewie,
jak wykrój liścia na drzewie.
Albo zasumowanym borsukiem
w najgłębszem zmroczu kniej...
Lub tęgoskrzydłym żukiem,
który rozbija po leśnej polanie
swój organowy lot...
Wtedy może byłabym w niej —
Wtedy byłabym nią — tajemnicą...
A otom — człowiek.
Idę pod świerków gotycką iglicą,
pod dębem, jak pod mieczem Michała Anioła,
i tylko — pytam.
I — mijam, mijam, mijam tajemnicę,
a wtedy jeno chwytam,
gdy — zabijam.
Huczy tartak, motor drga, świszczą gatry...
Suną potężne pnie,
piła je świszcząc rżnie...
Czy słyszysz, pustko ma?
Nito szerokie wiatry
z pól,
nito poświsty kul
i charkot dział.
Pni zwały, czy stosy ciał?
Lecą opiłki z drzew
suchym, próżnym strumieniem,
a może krew,
może krew z serc płynąca,
a może piasek w klepsydrze
— jednako mierzące czas...
W śmierci oto przejrzałam twoją tajemnicę.[1]
ale mi nic jej nie wydrze,
jest bowiem społem w nas
— lesie!
Czarny bór;
wytrysk kwitnących sił,
ptasie kapele,
szumów chór —
śpiewanie, śpiewanie, śpiewanie...
Kopalniaki, deski, bele...
W zgrzycie świszczących pił
przewartościowanie?
zgłębianie?
Rozpatrzmy rzecz po ludzku, poprostu,
jak zadanie matematyczne:
Mamy oto dwie linje wytyczne:
Pierwsza — tęsknota wzrostu,
roślinnych łodyg pieśń, sokami życia gwarna,
zielona, żywa, wzlatująca
od centru rodzącego ziarna
do centru rodzącego słońca.
O cicha walko podniebna i podziemna,
męko tajemna
odchyleń stokrotnych!
Tajnico wszystkich siewów, zwiędnień i rozkwitów,
błogosławieństwo szczytów
prostych i samotnych.
Pierwsza linja — to stugłosy, śpiewający, roztęskniony boru wzlot.
Druga linja — to śmiertelny grot
ciosu, złomu; linja poziomu,
którą wykreśla zgon.
Obręcz czerwona,
znacząca skazane pnie,
piła ostrzona,
topór, co tnie.
O rozpostarte miłościwie ramiona,
o wichry, o kołysania, o śpiewy!...
O starodrzewy...
Głową skrzydlatą o ziem... o ziem... o ziem!...
Czemżeście były?... snem?!
Druga linja — to poziom; widnokrężnem ostrzem
przecinająca pion
przecięciem jak najprostszem.
O tajemnico dokonań odwiecznych,
pieczęci złoto,
w obiegu życia i śmierci wykreśleń koniecznych
Ty nieodmiennie tryskasz snopem zórz słonecznych,
Światłem żywota!
Droga się rozwiązuje z wymiarów w bezmiary:
pion strzelający wzwyż
i poziom rozpostarty nad światem —
kreślą swym nieodmiennym, koniecznym stygmatem
symbol ofiary
— Krzyż!
A tu już brak
i miar i słów...
Zrób krzyża znak
i pacierz zmów.
Las w śniegu.
Białe anioły drzew błogosławią,
Skrzydlate krzewy klęczą.
Cisza bez dna.
Okiść opada w słońcu
Z drzew.
Śmiertelne tętno lasu drga od gorączki motorów,
tartak wre.
Dygocą zębate gatry,
rzną,
piła się wrzyna w miąższ,
kraje miękko hieroglify słojów pnia.
Sunie wciąż, wciąż
morę desek długich, wąskich, niezliczonych,
jak wieka trumien — na hurt...
Jak wieka trumien dla wszystkiego,
dla wszystkiego cokolwiekbądź żyje na świecie.
Robotnik ostrzy piły...
— Skrry — skrry —
Raz wraz stępionym zębem stali dojeżdża zgrzytliwie do dna
ostrzącego zazębienie toczydła.
Raz wraz iskry tryskają jak elektryczne świeczki na choince
z pod jego zmarzniętych rąk.
— Skrry — Skrry —
Podnosi kołnierz bluzy,
patrzy przez okno na biały, daleki las
i kaszle.
Słuchając zgrzytu pił,
krzesząc błękitne iskry tarciem opornych metali,
patrząc w rozdarcia harmonijnych słojów pnia,
człowiek
nie męczy się, nie zrywa, nie rozpacza
— tylko tęskni.
Tęskni gorzko, boleśnie, nieodparcie
jedną jedyną tęsknotą —
uśmiechu?
Płynie harmonja marzeń między jednym a drugim zgrzytem zębatych pił,
między jedną a drugą gwiazdą zaiskrzonego buntu,
i wiąże je w arkady każdym wzlotem i opadem serca
w świętą budowę muzyczną.
Wznosi się i opada jak oddech wielkich wód,
jak pełzający wąż, jak napinany łuk...
— Skrry — skrry —...
— — — — — — — — — — —
— skrry — skrry —...
Pójdę do miasta i zobaczę znowu czerwony krzyk nieskończonych kominów fabrycznych
i kolejkę bezrobotnych, tępo wpatrzonych w tępy szary bruk,
i posłańców w czerwonych frakach, niosących kinematograficzne plakaty:
dziś — Chrystus, jutro — benefis czterech djabłów...
...I szaleństwo ulicznego zbytku, ocierające się twardo o ludzki głód,
jak ostrzona piła o pilnik opornego metalu.
Trzaby iść długo w tłumie i szukać dziecinnego uśmiechu
i mówić... — Co...?
— Skrry — Skrry —...
Chyba zielony szum lasu zmienić w słowo
i białość śniegu zamienić w słowo i słońce w słowo.
Chyba barwę przetopić na dźwięk,
dźwięk na linję, linję na myśl
i zaznaczyć im strzałką drogę, co wiedzie w uśmiech...
...Stąd?!
Trzeba podarować protezę kulawemu chłopczykowi z lasu,
co mieszka w smutnej chałupce i pasie białą kozę na długim sznurku.
Koza ciągnie za sznur, a chłopczyk skacze boleśnie
jak uwiązany na nitce beznogi polny świerszcz...
Może leśna chałupka uśmiechnie mi się szybką w zachodzie
kiedy ją będę mijał.
— Skrry — skrry —...
I trzeba kupić ciepłą chustkę małej staruszce zbierającej chróst
suchemi liljowemi rękami,
co są trzęsące się i wątłe i stężałe od mrozu,
jak wyschnięte zimowe gałązki...
Może podniesie te ręce w radości,
stuknie w zgrabiałe palce,
uśmiechnie się trzęsącemi wargami...
— Skrry — Skrry —
A niezapomnieć ochłapa dla parszywego psa,
co mi się będzie łasił i podniesie obwisłe wargi
żałosnym psim uśmiechem...
— Skrry — skrry —
Naprzód znaleść użytek tej zbędnej jałowości trocin pod nogą,
opiłków, co się sypią z krajanych miąższów pni.
To, co do ofiary dorosło i daje ciało ostrzu zębatych pił,
niechaj źdźbła jednego nie traci na miałki proch codzienności,
w której grzęźnie krok, w której grzęźnie głos,
jak w watowanej celi szaleńca...
— Skrry — Skrry — skrry...
Chryste! —
— — — — — — — — — — —
Szerokie wiatry
zmiatają puszysty śnieg
z wierzchołków rozkołysanych jodeł.
Potężny szum nieskończonej słodyczy płynie przez wielki las
i nad drgającą gorączką tartaku,
nad każdą gwiazdą ziskrzonego buntu metali, nad każdym wzlotem i opadem człowieczego serca
wiąże tajemnie świętą budowę muzyczną w słońcu. —
KOŁO
KREDY ŚWIĘCONEJ
Więc spotykamy się wszyscy
W kole święconej kredy,
Wy, obcy mi, a niekiedy
Bliscy.
Wszystkich nas więzi wkrąg
Ślepy horyzont ekranu.
Ach te ucałowania rąk!
„Dobry wieczór, dobry wieczór Panu.
Dziękuję, tak, bardzo dobrze się bawię.
Dziękuję, doskonale się czuję.
Czy drukuję? nie, nie drukuję,
ale czytam wszystkie nowości.“
...Czy oni wiedzą, Boże, czy oni wiedzą,
że niema rzeczywistości?!..
Było coś, było z nami,
Pamiętam, widzę prawie,
Coś przeciekło między palcami
strumyczkiem źródlanej wody...
„Prawda, prawda, panie Jarosławie,
Na życie niema zgody?
„Prawda, prawda, panie Tuwimie,
Umknąćby pod podłogę jak mysz,
Wykaraskać się w siarkowym dymie...
...Kamieniem? krzyż?“
„Nie pomoże godzina poezji,
Panie Antoni,
Blady wianuszek wykrętnych herezji
Nie przesłoni
brzeczących[2] much niesmaku w lepkiej pustce...
...Na Weroniki zakrwawionej chustce,
na którą nie spłynęła łaska tajemnicza
Miłosiernego oblicza...
W nas samych tylko, w nas samych na dnie
Może zbudzić się iskra, co wszechświat ozłoci
Wojną dobroci...
...Pan wie...
A może Pan i nie wie, bo któż to wie te rzeczy!?“
Kto wie — ten swoje dzisiaj czuje jak ciężki głaz,
Sięgający od podłóg do pował,
I jak chorobę je leczy,
Bo myśli, że zwarjował...
A to tylko — dzisiejszy dzień każdego z nas.
Dlaczego — dlaczego — dlaczego?!
Minęło...
Życie przerosło — uśmiechnęło się i poszło w dal
Poza nas i nas, nasze dzieło,
poza nasz żal.
...A dni — jak konie białe — biegą — biegą, biegą...
Ani, ach, nam dogonić, ani się dać stratować
Lotnemi kopytami,
Ani, och, śladów w prochu gorączką ust całować,
Ni za lecącem życiem zapóźno błagać: prowadź,
Ulituj się nad nami!
„I Pan, panie Kaziu, i Pan!
A bazie? rajery? sasanki?
Wiosenne wino, Tanew i San?
Wypite szklanki?...
I Pan w zaklętem kole — i Pan tu razem z nami
W ślepym kręgu ekranu z ciężkim na sercu głazem!“
O weźmy w ręce ten głaz, ten głaz, co nam piersi uciska,
W obie ręce mocno, z całych sił
I rzućmy w kłamną dal, co czyha zewsząd bliska,
Ażeby majak pierzchł, aby się rozpadł w pył!
Jak pijany Moskal przed lustra płaszczyzną,
Tak stoję w kręgu złud, co nam w więzienie skrzepł...
O rzućmy głaz, aż kłamstwa jak krople się rozbryzną,
Aż nam popatrzy w oczy śmierci szary ślep,
Popatrzy na nas pustka, a my popatrzym w siebie,
Bo niema dla nas nic prócz nas na ziemi, ani w niebie,
Bo oto śnim zaklęci w kole kredy święconej.
W kole martwej pamięci,
W kole złudy straconej.
O rzućmy z piersi głaz, mocno, sprawnie jak dysk!
Niech pustki czarna dziura
Spojrzy nam oko w oko,
Może w pustce jest czarno — może w mroku jest błysk...
Hurra!
Wysoko!.....
Idą; idą szeregiem,
krokiem, biegiem,
wkrąg, wkrąg,
niby za śmigą śmiga
ludzie plakaty.
W niezmiennym skurczu rąk
każdy swe hasło dźwiga,
swą cyfrę, słowo, znak —
— nie tak — a tak.
— — — — — — —
Zakrywają pierś swą człowieczą
wielkiemi barwnemi kwadraty
i wprzód i wspak,
w kolisty szlak,
pod tarcz niezłomnych pieczą.
A obok nich — urocze! urocze! urocze!
...brylanty, rajery, warkocze...
Ta — tragiczna, w czarno białe pasy,
Ta — królewska, w perliste atłasy,
Ta — płomienna, w frygijskiej czapce na głowie,
a na każdej kartka etykiety:
Żmigryderowie,
Doucety,
cena — szeregi zer,
świergot i szmer.
Barwne plamki dobroczynnych kwiatów
z swych woniejących rąk
przypinają na piersiach plakatów
i biegną wkrąg
coraz słodsze, coraz lżejsze,
przez coraz kwietniejsze szlaki,
roztańczone, niby gejsze
za parawanami z laki.
Z rajskich krzewów owoc rwą:
banany, gruszki,
pomarańcze,
wszystko tak puste, jak wydmuszki
pod powłoką barwy pstrą...
Kształty próżne, jak sny obłąkańcze.
Dzielą pustkę z niezmiennym uśmiechem lic,
powtarzają cyfrę, słowo, znak
naprzód i wspak,
tak i nie tak
...etykiety, plakaty — nic... nic... nic...
— — — — — — —
Rośnie wkoło nich biała dal
bromosrebrzysta głąb...
Buchnęły grzmoty trąb,
zaniósł się skrzypiec żal,
trwożne klawisze drżą w rozterce —...
”O zstąp, o zstąp, o zstąp
— po drganiu naszych fal...“
Terkoce aparatu serce
modli się szkło i stal.
Stu jupiterów słońce skrzy
od słońca żywego prawdziwsze,
płyną, płyną po szminkach łzy
od łez prawdziwych tkliwsze.
Padł rozmachanej pięści cios
i ugięła się skała,
śmiech roześmiał się w głos,
błoń się odśmiała.
Idą żeńcy, by żąć puszcze o świcie
w codziennym trudzie...
Piersi rozsadza serca bicie...
Życie?...
Ludzie?...
Drga wstążka marzeń, szarfa wrażeń,
tętnią miraże wszelkich zdarzeń,
modli się stal i szkło.
Kłamana prawda, kłam prawdziwy,
jak fal spienionych giętkie grzywy
o srebrne biją dno.
Ludzie — plakaty, etykiety
i żywa bromosrebrna głąb...
Dygoce aparatu serce,
trwożne klawisze drżą w rozterce
łka skrzypiec żal, wre burza trąb:
„O gdzie ty... gdzie ty... gdzie ty?!“
W fal mechanicznych modle żywej
martwego życia złudy dwie
krzyżują się na srebrnem dnie,
odbite w mym upiornym śnie
jak w lustra tafli krzywej.
WARJANT I
Opisano wkoło mnie koło kredą święconą
Na przeszłość zapomnianą, na przyszłość zatraconą,
By mię objęło kręgiem, jak szklany nurka dzwon,
Koło nieprzekraczalne, koło nieodwołalne
Jak zgon.
Jestem teraz jak nurek w oceanowej głębi,
Kędy się niema walka potwornych potęg kłębi:
Święconej kredy koło sklepiło ślepy krąg,
Co się namiotem dzwonu w kolisty ekran sprzągł.
A za nim widzę mętnie, jak wielkie chińskie cienie,
Człowiecze żywe życie — i walkę — i cierpienie.
Jestem w zaklętem kole Świętego Świętych
Na krześle giętem
Przy kaloryferze,
W giętych krzeseł szpalerze,
Pod elektrycznemi świecami.
Przedemną ołtarz, gdzie patrzę zkolei
Na fabryczny krucyfiks, na sztuczny cyklamen,
Na tablice z przykazaniami
Niezłomne:
„Nie pluć“. „Nie żebrać“ i „Strzec się złodziei“.
...Strzec się złodziei...
Amen. Amen. Amen.
Dosyć! Widzę! Wiem już. Nie zapomnę.
Umówmy się, że tak jest. Umówmy się, że tak jest.
Wszystko można zastąpić na świecie.
Chodzi tylko o formę. Chodzi tylko o gest.
Wy nikomu nigdy nie powiecie,
Nie powiecie nikomu ani wy, ani ja,
Że nas pustka dławi za gardło,
Że z koła świętej kredy, jak z pod klosza ze szkła,
Wytłoczono powietrze do dna, do dna, do dna —
I rzeczywistość — umarła.
Niema rzeczywistości. Niema prawdy i treści.
Są tylko puste kształty, w których się nic nie mieści.
Jak dziecinne wydmuszki, jak ślimacze skorupy,
Puste chodzące trumny, puste chodzące trupy.
I jako muszle w górach, świadczące wielkie słowa,
Że i tu niegdyś grzmiała fala oceanowa.
Ale odeszła precz z rykiem zwycięskich surm
Gdzieś poza nami zdala,
Z pobojowisk i turm wychynięta na szturm,
Plująca i żebrząca i kradnąca fala.
I tylko koło kredy ugina się i drży,
Jak szyby miejskich piętr,
Kiedy wóz motorowy przejeżdża ulice.
Czekam, jak spadły nurek w śmiertelnej rozterce,
Aż krąg wód, niezbłagany i mocny, jak śmierć,
Zmiażdży kłamane sny,
Kaloryfer, krzesełka i święte tablice,
I oprze fale życia o swój własny centr,
Punkt, skrę rzeczywistości, co mi pali pierś: —
Moje serce.
WARJANT II
Opisałam wkrąg siebie koło święconą kredą,
kredą z pod klosza serwantki babcinej,
nieprzekraczalne, nieodwołalne, niezawodne, jak śmierć.
Jestem jak nurek na dnie otchłani oceanu
kłębiącej się od mroźnych, olbrzymich, niemych sił,
oddzielonych li nikłą, niewidzialną ścianką,
kołem święconej kredy — dzwonem nurka.
Jestem w zaklętem kole z elektrycznemi świecami,
z fabryczną Męką Pańską nad kaloryferem,
siedzę na wyplatanem krzesełku, pod ścianą zdobną w przykazania:
Nie pluć. Nie żebrać. I strzec się złodziei.
Strzec się złodziei ...
Amen. Amen. Amen.
Umówmy się, że tak jest! Umówmy się, że tak jest!
Wszystko przecie można zastąpić, na wszystko się znajdzie namiastka.
i tylko nie powiedzmy nigdy nikomu — pamiętajcie — nigdy,
że — niema rzeczywistości.
Cicho... Więc cóż?
Z koła święconej kredy, jak z pod klosza wypompowano powietrze prawdy
i rzeczywistość — umarła.
Więc cóż?!
Wy nikomu nigdy nie powiecie,
nie powiecie nikomu ani wy, ani ja,
że nas pustka dusi za gardła,
że z koła świętej kredy, jak z pod klosza ze szkła
wytłoczono powietrze do dna, do dna, do dna —
i rzeczywistość umarła...
Czemu jedno wspomnienie jak nóż tę pustkę przewierca,
jak ciśnięty nóż bez litości...
Przed szybą sklepu z tandetą kościelną,
przed szeregiem brzydkich Chrystusów o malowanych na czerwono sercach
stara chłopka uklękła na błocie ulicy
i uderza się w piersi z prawdą nieśmiertelną:
„O — Boże, bądź miłościw! Boże, bądź miłościw
mnie — grzesznicy!“
Cień olbrzymiej pokory na koło kredy pada
i wstrząsa niem, jak młot uderzający w stal,
jakaś potężna prawda w ciemności się spowiada,
wchłonięta przez potężną, nieznaną, żywą dal.
U jakiejś prawdy przedwiecznego progu
— wtłoczone w ziemię kolana,
bary, jak Krzysztofowe, zdolne podźwignąć Boga,
wstrząsaną szlochem pierś bije pięść spracowana.
Czemu stoi mi w oczach przed szybą sklepu z tandetą kościelną,
przed szeregiem brzydkich Chrystusów o malowanych na czerwono sercach,
stara chłopka, klęcząca na błocie ulicznem
i bijąca się w piersi ruchem nieodpartej prawdy:
„Boże, bądź miłościw... Boże, bądź miłościw!“
Pod czarną hostją latarni ulicznej we mgle
krążą dziewczęta o jaskrawo umalowanych twarzach,
śmieją się, kaszlą i zaczepiają pijanego przechodnia,
zachwalając mu towar miłości, nagą, skłamaną prawdę.
Na szarym chodniku ich cienie
olbrzymie, wydłużone, połamane światłem latarni,
tworzą posępne larwy groźnego misterjum,
potężną Pietę mroków.
Pijak rzucił laską w latarnię — posypało się szkło —...
Cienie wsiąknęły w mrok — ktoś splunął i zaklął.
A pod nogami zgrzyt — zgrzyt szkła o kredę święconą,
chrzęstliwy, niezapomniany.
To było już... Podwórzec niezliczonych baniek z przepalonego szkła,
tęczujących jak bańki mydlane,
Ogród szklany w kwadracie czerwonych fabrycznych ścian,
a pod krokami chrzęst, a pod krokami zgrzyt,
a w górze błękit i słońce.
Zwiedzałam hutę szklaną z panem dyrektorem:
nagie torsy na czerwonem palenisku rozżartych pieców
i w łunach — dzieci. Pamiętam na ich oczach to samo szkliwo blasku,
co na kruchych bańkach przepalonego szkła.
„Nic nie zastąpi w szklarstwie pracy dzieci.“
Stąpaliśmy po drobnych, skaczących, rozedrganych cieniach,
które nam się płaszczyły u nóg.
Dostałam szklaną laskę i gałkę przycisku,
co leży w kole kredy na książce do nabożeństwa...
...Zgrzytliwe szkiełka pamięci...
Na książce do nabożeństwa, którą trzymałam w ręku
kiedy dzwonek kościelny zanosił się jak koklusz
i szeplenił i drwił...
Na asfalcie chodnika siedzi rakowaty ślepiec
i dzwoni małym dzwonkiem na litość przechodniów.
Natrętny, nieustępliwy brzęk metalowego serduszka
w łoskocie kół, świście syren i gwarze ulicznym
zanosi się jak koklusz dziecinny i szepleni jak niemowa i drwi.
A poprzez wielkie sale, przez widne korytarze
szedł siwy kapłan w komży, z krzyżem w ręku
święcić olbrzymią fabrykę gazów trujących...
Szedł i błogosławił ludzi schylonych w zbożnym trudzie nad śmiercią brata:
„W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego. Amen.“
W skupionem świetle sunął przed nim ogromny jego cień
olbrzymiejący coraz mroczniej i groźniej
na cały gmach, na cały tłum, na cały świat pobojowisk,
cień straszliwy, podobny idącej mogile.
WIERSZE RÓŻNE
Kiedy błyśnie pierwsze słońce marcowe,
Wtedy mówi: — „Już nie będzie śniegu!“
Podnosi radośnie głowę
I ma ochotę do biegu.
Chce biec, chce fruwać na wzór polnego świerszcza,
Odbijając się leciutko od ziemi,
W roju dziewcząt, nad łąkami mokremi,
I koniecznie, koniecznie być pierwsza.
Być tak pierwsza, jak pierwsze słońce wiosenne,
Jak na wierzbach pierwsze srebrzyste kotki.
Mijać niebo w roztopach bezdenne...
Ach! musi zdjąć już raz te ciężkie, zimowe botki!
Rozdamy dzieciom ciastka, wróblom okruszyny,
Emerytom gazety, a żebrakom grosze.
Miastu damy kwiaciarek bzem kapiące kosze
I zrobimy wszystkim imieniny.
Dostaną on nas uśmiech wszyscy — chcą czy nie chcą!
Sprzedawane szczenięta wrócimy do matek,
Wszystkie kosy od szewców wypuścimy z klatek.
Tylko — Boże kochany — co my damy szewcom?
Na podwórku dla dzieci ze szkółki
Wypuścimy pęk balonów — niech leci...
O, patrzcie, dzieci:
Błękit głęboki, białe obłoki,
Jaskółki — jaskółki — jaskółki!
Nie pracuję, o Panie, a przeciem strudzona!
Nie dźwigam snopa kłosów, ani wody dzbanka;
Anim ja Ruth kłosiarka, ni Samarytanka,
Jakoż Ty ku mnie, Panie, wyciągniesz ramiona?
I jakoż — gdy Cię zwróci skruszona mogiła,
Kiedy już Ciebie spotkam, Świętego Przechodnia,
Jak odpuścisz mi winy, które spełniam co dnia,
Gdy nie mam winowajców, bym im odpuściła?
Oto w mego żywota wszelakiej pokusie
Człowiekiem tylko jestem, człowiekiem i błotem,
Lecz Ty, Ty jeden dobry, Ty jeden wiesz o tem...
Usłysz! Odpuść! Wyratuj! Jezusie — Chrystusie —
Już mi Was wszystkich dość! Chcę sobie jechać samopas,
Widzieć, jak kwitną sady, słyszeć, jak brzęczą pszczoły,
Zobaczyć błękit wiosenny i lot obłoków wesoły,
W przydrożnej karczmie za wsią zatrzymać się na popas.
Chcę dmący ciepły wiatr poczuć nad zagonami,
Usłyszeć, jak konie parskają, jak ptaki zrywają się z krzykiem,
Zjechać nad rzeki błysk, którą czerń promu plami,
I sunąć z promem het, rozmawiać z przewoźnikiem.
O rzecznem ptactwie mówić, o trzcinie i o łozie,
O tęgiej zimie łońskiej i o tem, jak w niedzielę
Woziło się tu promem i chrzciny i wesele,
A wczoraj pogrzeb z trumną na drabiniastym wozie.
O jakże mi już trzeba popatrzeć w śmierć i w życie
Przez prosty uśmiech ludzki, przez słońce i przez wodę,
Przypomnieć sobie wszystko, co jest wieczyście młode,
Zdaleka od Was wszystkich, którzy mię tak nudzicie!
Zsunięte z palców pierścienie,
Owal mglistego zwierciadła,
Świec trzepoczące płomienie,
Długie rozchwiane cienie,
Głąb nieodgadła.
Z szuflad zwisają kaskady
Wstąg martwych i zwiędłych piór.
W mgle tiulów wije się blady
Spłakanych pereł sznur.
Tęcze się łamią w flakonach,
W pierścieniach czają się skry.
Połysk na nagich ramionach
Jak pocałunek drży.
Żar włosów głowę przegina,
Tęsknią ramiona i wargi...
Obietnic niemych godzina
W drgającą głąb zaklina
Płomienne skargi.
W świec serca nagie złote
Oślepła uderza ćma.
Lustro odbija tęsknotę
Jak spływająca łza.
Wilgotna woń rezedy
Daleko gdzieś na dnie...
O kiedy?... Kiedy?... Kiedy?...
Gdzie?...
|
Czemu ty się śmiejesz, niebo, niebo
Lazurową pogodą radosne?
Wszyscy moi pod skrwawioną glebą,
Z której kwiaty wywołasz na wiosnę,
A ty do mnie uśmiechasz się, niebo?
Co ty do mnie szeptasz, rzeko, rzeko,
Co pluskotasz wesoło mej łodzi?
Moje szczęście uciekło daleko
Jak twa fala, co w morze uchodzi,
I nie wróci tu już nigdy, rzeko!
Co ty szumisz do mnie, lesie, lesie,
Co powiadasz mej wielkiej tęsknocie?
Moje złudy chłodny wicher niesie
Jak twe liście w konającem złocie,
Ale one nie odkwitną, lesie.
Cóż ty mi się kłonisz, pole, pole,
Cóż się chylisz witalnemi kłosy?
Pożegnałeś idącą mą dolę
Z wyżartemi oczyma od rosy,
A mnie witasz — a mnie witasz, pole!
O wy — pole, rzeko, lesie, niebo,
Ja nie wrócę w sny wasze kochane,
Aż się sama stanę dżdżem i glebą,
Aż się sama już na wieki stanę
Wami, pole, rzeko, lesie, niebo...
Różowe malwy, różowe zorze
I zboże — pożęte, bogate zboże.
Łagodne grody świętej pogody,
Sterty płowe, bursztynowe, miodowe.
Zabłysła pierwsza gwiazda w różowem niebie,
Granie świerszczy malw zadumą kolebie.
Gną się wiotkie kolumny różowego uśmiechu
W skwarnej ziemi wieczornym oddechu.
Nad zasłuchanym łanem wstaje pełnia księżyca,
Idzie w malwach cisza przodownica.
— W bladej słomy kopice, w grody świętej pogody,
W serc różowe ogrody — w zorze, zboże i miody.
I
Zszarzały klombów płomienne rabaty,
Zgasł żar nasturcji i szkarletów krew
I nagle widać tylko białe kwiaty
Pod ścianą mrocznych drzew.
Gwiazdy zabłysły w gałęziach topoli.
W białych tytoniach krążą szare ćmy,
Pamięć nie boli i życie nie boli...
Srebrne są kwiaty i gwiazdy i łzy.
Zapaliły się okna we dworze,
W białym dworze, w ganku z winogradem,
Świerszcze strzygą tak mocno — mój Boże —
Gwiazdy świecą w niebie takiem bladem.
Płynie woda, płynie srebrna woda
Pod księżycem zdaleka — zdaleka...
Czego szkoda ci? czego ci szkoda?
Że ta rzeka — ucieka?
Padają nasze słowa, jak dojrzałe owoce.
Serce się już nie szamoce i serca ci nie druzgoce.
Odleciały. Czy nie wiesz kiedy odleciały ptaki przelotne?
Tak ciche jest dzisiaj południe słoneczną jesienią wilgotne.
Ślizga się uśmiech sadu po zamyślonem czole...
Tyle ci pragnęłam powiedzieć, a teraz milczeć wolę.
Wolę śledzić w milczeniu tę nić babiego lata,
Co z moich rąk zaplecionych wraz z twojem spojrzeniem ulata.
Taka sama pogoda jesienna,
Choć od tamtej przeszło całe życie.
Taka sama głębia bezdenna
W jasnym błękicie.
Takie same serca skrwawione
Drżą bez wiatru na osiczynie,
I przędziwo, ciszą niesione,
Pod słońce płynie.
Tylko głębsze rąk załamanie!
Tylko cięższe głowy schylenie,
Tylko szczersze — Odpuść nam Panie —
I — Wieczne Odpocznienie —.
A jeżeli ja ciebie, jedyny,
Pokocham, pokocham na nowo,
U nóg się twoich położę
Tą jesienią gobelinową.
Roześmieję się w orzechach łuskanych,
Zacałuję w miodowych plastrach.
Zapłaczę w jaśminowych perłach
I w białych astrach.
I rozważę w ciężkich słonecznikach
I zakrwawię w jarzębinach na strzesze
I ziarnem z cienistych śpichlerzy
Odchodzącego — rozgrzeszę?
Po moście złotego kurzu
Anioły zstępują do śpichrza.
Szpara od blasku się zmruża
Kurz się leciutko zwichrza.
(Gorące złote nimby
I lekkie bose stopy...
Żywiczne, prześwietlone sęki.
Pachnące zbożne tchy).
Idą po złotej belce
I mrużąc oczy w cieniu
Schylają się w milczeniu
By w ziarnie grążyć ręce.
(Nagie, sypkie bursztyny,
Aniołów wiotkie palce...
Szemrzące cicho ziarno
I rozdzwoniony świerszcz).
Obu dłońmi ważą ciężkie garście,
Zaczerpnięte z mrocznego sklepiska
I w blask wznoszą, w słoneczne przepaście,
Sącząc w mrok niby złote źródliska.
(Cyt! Cyt! sypkiego ziarna...
Cyt! Cyt! dzwonnego świerszcza...
Promienna szpara blasku
I wirujący kurz).
Czasem, kiedy obwożę tramwajem
Moją pustkę powszedniego dnia,
Zobaczę nagle oczy, ludzkie oczy
Smutne i mądre — bez dna.
Zobaczę nagle ust zagięcie bolesne,
Załamanie spracowanych rąk,
Bezwład ciężki, jak szaruga jesienna,
Uśmiech dobry, jak wiosenny pąk.
I coś nagle się zrodzi, coś błyśnie,
Coś zapiekłą pustkę użyźni, —
I głaz martwy z piersi się stoczy
W żywem westchnieniu —
mój Boże, bliźni!