Tragedje Paryża/Tom III/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomocnik sędziego, pan de Faviéres był młodym dwudziestosiedmioletnim mężczyzną, ładnym, eleganckim światowym młodzieńcem, lecz obok tego i bardzo zdolnym, który za pomocą wysokich protekcji otrzymał miejsce w sądzie Paryża, sędzia śledczy przeciwnie, osiwiały w pracy sądowniczej, miał lat około pięćdziesięciu.
Wieloletnie jego doświadczenie trwogą napełniało zbrodniarzów, których najbardziej zawikłane podstępy wykrywał z nieporównaną zręcznością rozwiązując najzawilsze kombinacje.
Obalał odrazu, w jednej chwili, długo i mozolnie przygotowane „alibi,“ niedozwalając pozorom wywieść się w pole. Można mu było zarzucić tylko nieco uporu. Wytworzywszy raz sobie o czem przekonanie, trzymał się go zacięcie, zachwiać się nie dając. Jego powierzchowność pozbawioną była wszelkiej dystynkcji, a ubiór całkiem zaniedbany. Ów sędzia nazywał się Boulleau-Duvernet.
Przybywszy na miejsce tej tajemniczej zbrodni, jakiej sprawcę wykryć potrzeba było, pan de Faviéres był mocno wzruszonym, a to wzruszenie dziwić nas nie będzie, skoro powiemy, że znał osobiście ofiarę. Niejednokrotnie bywał na obiadach u bankiera, a dla pani baronowej zachowywał uwielbienie, pełne poszanowania, dosięgające miłości prawie.
Obecnie na widok leżącego trupa tego człowieka, którego rękę ściskał przed kilkoma dniami, pan de Faviéres zbladł nagle i wyperfumowaną batystową chusteczką otarł krople potu, spływające mu po czole.
— Czy pani baronowa została o tem powiadomioną, pytał komisarza policji?
— Nie wiem, rzekł zagadniony.
Pan de Faviéres powiedział coś cicho sędziemu śledczemu, a ten przy wołać kazał pokojówkę pani Worms.
Po kilku minutach ukazała się panna Hortensja, młoda i ładna subretka. Weszła, drżąc cała. Na widok zakrwawionego trupa, krzyknęła, ukryła twarz w ręku, omal nie zemdlała.
— Uspokój się, moje dziecię, rzekł do niej pomocnik sędziego łagodnie, i powiedz nam, czy pani baronowa została powiadomioną o tym strasznym wypadku.
Dziewczyna uspokoiła się nieco, poznawszy pana de Faviéres, którego widywała w pałacu.
— Jestem pewną, szepnęła, że pani o tem nie wie.
— Zkąd pochodzi ta twoja pewność?
— Nikomu oprócz mnie nie wolno wchodzić do pani z rana, a otrzymałam rozkaz nie budzenia jej nigdy przed dziewiątą godziną.
— Może teraz tam pójdziesz? A nie wspominając zupełnie o spełnieniu tej strasznej zbrodni, dodał pan de Faviéres, powiedz jej, że proszę bym mógł być co najrychlej przez nią przyjętym. Gdyby panią baronową zdziwiło to moje żądanie o tak niewłaściwej godzinie, oświadcz, że nie przybywam jako odwiedzający, lecz jako urzędnik. Wyrazy te, przygotują już niejako panią Worms do strasznej wiadomości, jaką jej przyniosę. Spiesz się i wracaj co rychlej z odpowiedzią.
Hortensja wyszła.
W chwili, gdy drzwi otwierała, nowa osobistość ukazała się w progu, składając niski ukłon obecnym urzędnikom.
Był to młody mężczyzna dwudziestoośmioletni, średniego wzrostu, bardzo szczupły, skromnie ubrany, nie odznaczającej się niczem powierzchowności nawet gminnej nieco. Jego twarz matowo blada, z sinawemi na policzkach konturami, starannie wygolona, nadawała mu pozór prowincjonalnego aktora, przybyłego dla zaciągnięcia się do jakiej trupy w Paryżu. Czarne gęste włosy miał krótko przycięte.
— Jak się masz, Jobin, rzekł mu pan Boulleau-Duvernet, z gestem protekcjonalnej dobrotliwości. Prefektura cię tu przysyła?
— Tak, panie sędzio śledczy, odrzekł przybyły, pan naczelnik policji oddaje mnie pod pańskie rozporządzenie.
— Cieszę się, że wybrał ciebie. Jesteś agentem gorliwym, inteligentnym, sprytnym, byłeś mi w wielu razach nader pożytecznym.
Jobin zarumieniony z ukontentowania na oddawane sobie pochwały, ukłonił się powtórnie i założył na nos binokle o szkłach podwójnych, jakie tłumiły blask jego czarnych oczu, niezwykle ruchliwych.
— Panie sędzio, rzekł komisarz policji, wskazując na Jana Lépaul, oto tutejszy woźny biurowy, który, wszedłszy najpierwszy do tego pokoju, spostrzegł trupa barona i powiadomił mnie o zbrodni.
Na znak sędziego śledczego, pisarz sądowy położył przed sobą arkusz stemplowego papieru i siadł gotów do pisania, lecz zanim pan Boulleau-Duvernet wygłosił pierwsze zapytanie, nieprzewidziany wypadek wywołał ogólne osłupienie.
W chwili, gdy sędzia śledczy chciał przemówić i pisarz umoczył pióro w kałamarzu, ukazała się pokojówka, Hortensja.
Była przerażająco bladą, chwiała się, zaledwie siłą utrzymując aby nie upaść i wszedłszy, wsparła się o ramę drzwi, nie będąc w stanie przemówić.
Obecni spojrzeli na nią ze zdumieniem.
Pan de Favières zadrżał z obawy. Przyszła mu myśl, że dziewczyna przynosi wiadomość o nowem nieszczęściu, nowej zbrodni, że baronowa zarówno jak jej mąż, padła pod ciosami morderców.
— Widziałaś panią, rozmawiałaś z nią? zapytał.
— Chciałam wykonać dane mi polecenie, wyjąknęła pokojówka. Weszłam do pani, szukałam jej, wołałam. Pokój jest pustym, łóżko nietknięte, widocznie pani nie nocowała w pałacu. Mordercy pana barona uprowadzili ją, to pewna!
Wymówiwszy te słowa, dziewczyna łkać zaczęła.
Sędzia śledczy spojrzał na Jobin’a.
Oczy agenta iskrzyły pod szklarni okularów. Jednakie podejrzenie zrodziło się razem w umyśle urzędnika i jego sługi.
— Jakie było pożycie z sobą państwa baronów? zagadnął nagle sędzia pokojówkę.
Gdy Hortensja zawahała się z odpowiedzią, pan de Favières odrzekł: Miałem szczęście znać zbliska panią i pana Worms; często ich widywałem. Baron, jeżeli można wierzyć niektórym złośliwym pogłoskom, pozwalał sobie na pewne małe wykroczenia po za domem, na co jego żona patrzyła z pobłażaniem. Ztąd mam przekonanie, że żyli oba zgodnie. Było to bardzo dobrane małżeństwo.
Hortensja w czasie powyższego opowiadania poruszała głową, gdy skończył pan de Favières.
— Dobrane małżeństwo, zawołała, ach! nie wierz pan temu! Pani baronowa była w rzeczy samej łagodną, najlepszą w świecie istotą. Znosiła wszystko z anielską cierpliwością, nie skarżąc się nigdy, mimo to jednak, cierpiała wiele! Serce jej oniemal nie pękało z żałości. Płakała często, o! bardzo często!
— Tak, wymruknął sędzia śledczy.
Wymienił powtórnie spojrzenie z Jobin’em, poczem, zbliżywszy się do pana de Favières, wziął go pod rękę i poprowadził do okna, szepcząc z cicha:
— A gdybyśmy się też znaleźli w obec zemsty kobiecej? co pan myślisz o tem?
De Favières zadrżał.
— Ach! zawołał żywo, to niepodobna, niepodobna!
— Dla czego?
— Baronowa jest bardzo młodą, wątłą, delikatną. Jest to trzcina, jaką najlżejszy powiew wiatru zgiąć byłby w stanie. Pominąwszy fizyczne niepodobieństwo, jej drobna ręka drżąca niezdołałaby nigdy zadać ciosu podobnego temu, jaki zabił barona.
— Trzeba wziąć pod uwagę to nerwowe podrażnienie, jakie nieraz tworzy cuda, rzekł sędzia, gniew stokroć pomnaża siłę.
— Przypuśćmy. Ależ ta opróżniona kasa? Kobieta znieważona w przystępie bólu i rozpaczy, zabija dajmy na to swojego męża, ale nie kradnie tuż obok jego trupa!
— Kto wie? odparł pan Boulleau-Duvernet, widząc się zgubioną po dopełnionej zbrodni, nie uciekałaby nie zabrawszy z sobą pieniędzy!
De Favières opuścił głowę w milczeniu. Nie czuł się być przekonanym, ale nie znalazł na razie odpowiedzi.
— Jak wytłómaczyć, powiedzieć mi proszę, nieobecność baronowej w pałacu, o czem służba niewiedziała wcale? pytał dalej sędzia.
— Nie wiem, błądzę jak pan, w ciemnościach, pewien, iż wkrótce światło zabłyśnie.
— Ba! liczę na to, wymruknął stary urzędnik; a potem zwróciwszy się do pokojówki:
— Jak się nazywasz? zapytał.
— Hortensja Hardy.
— Ile masz lat?
— Dwadzieścia jeden.
— Od jak dawna pozostajesz w służbie u pani Worms?
— Od dwóch lat. Przyjęłam u pani ten obowiązek zaraz po jej małżeństwie.
—Kochasz swoją panią o ile się zdaje?
— O! tak, tak panie. Kocham ją z całego serca! Jest ona tak dobrą. Wszyscy ją w pałacu kochamy. Wszyscy ją żałujemy. Nie należy oskarżać umarłych, potrzeba jednak wyznać że nieboszczyk pan baron dawał jej cierpieć wiele!
— Znali więc słudzy to złe względem żony postępowanie barona?
— Znali to wszyscy, nie tylko słudzy! Pan baron na wszystko sobie pozwalał, nie kryjąc się z tem wcale. Ileż razy wprowadzał tu damy z pół światka przez tę furtkę ogrodową? Mówiono o tem w kuchni, kredensie, spiżarni, w oficynach. Zapytaj pan kamerdynera, on panu wiele opowie. Ach! działy się tu obrzydłe skandale!
— Jak ci się zdaje? zapytał sędzia śledczy pokojówkę po chwili milczenia, być może, iż pani Worms urażona w swojej kobiecej godności, opuściła pałac, by schronić się do swojej rodziny?
— Nieumiem odpowiedzieć na to zapytanie, odparła dziewczyna. Nie wiem, czy pani miała jakich krewnych, nikt nigdy tu nie przychodził.
— O której godzinie widziałaś swoją panią wczoraj wieczorem poraz ostatni?
— Na kilka minut przed północą.
— Wróciła zkąd zapewne?
— Nie; pani wczoraj wcale niewychodziła. Zadzwoniła na mnie wieczorem, lecz zamiast kazać jak zwykle rozebrać się, powiedziała, że już dnia tego mych usług potrzebować nie będzie i pozwoliła mi udać się na spoczynek, co też bezzwłocznie uczyniłam.
— Jak wyglądała baronowa podczas tego twego krótkiego z nią się widzenia?
— Wydała mi się bardzo wzruszoną i bardzo smutną. Widząc ją bladą, z zaczerwienionemi oczyma, ośmieliłam się zapytać czy nie jest chorą? Odpowiedziała mi że cierpi na silny ból głowy ale że to przeminie.
— Pani Worms dużo gości przyjmowała u siebie? pytał dalej sędzia.
— Tak, panie, przeważnie mężczyzn. Nudziło to i utrudzało panią, ale co było począć? pan baron z całym prawie Paryżem miał znajomości.
— Między tą liczbą odwiedzających było zapewne kilka osób zostających w bardziej zażyłych stosunkach z panem i z panią baronową?
— Tak, dwóch łub trzech, lecz nadewszystko...
— Któż taki?
— Wicehrabia Gilbert de Presles.
— Młody człowiek?
— Tak, młody piękny chłopiec, bardzo elegancki.
— Często tu bywał?
— Prawie codziennie.
— A wczoraj?
— Był pomiędzy trzecią a piątą godziną. Pan baron nadzwyczaj uprzejmie przyjmował wicehrabiego, a skoro wróciwszy z giełdy zastał go w pałacu, zatrzymał go na obiad.
— Wiadomy ci jest adres mieszkania pana de Presles?
Tak panie: mieszka on przy ulicy Neuve de Mathurins pod Nr. 21.
— Czy jego zachowanie się, nie nasuwało powodów do jakich uwag, plotek, komentarzy?
— O! nigdy panie! zawołała z gorącem przekonaniem. Nigdy, nigdy w świecie żadne z nas nie pozwoliłoby sobie powiedzieć coś podobnego! Wiedzieliśmy wszyscy, iż pani baronowa jest cnotliwą kobietą. Ja również jestem uczciwą dziewczyną, gdyby mi więc przyszło poręczyć w tym względzie za panią, nie wahałabym się ani chwili!
Gdy Hortensja kończyła te słowa, zegar marmurowy stojący po nad kominkiem w gabinecie, wydzwonił dziesiątą godzinę.
Agent oznajmił, że kasjer przyszedł i oczekuje w wraz z całym personelem urzędników banku.
Sędzia kazał wyjść pokojówce, a wydał rozkaz wprowadzenia kasjera.
Po chwili ukazał się tenże. Był zmieszanym i mocno wzruszonym. Widok leżącego trupa sprawiał na nim straszne wrażenie. Zbladł, trząsł się cały, usta mu drżały.
— Ach! jęknął głucho, z widocznym w mowie akcentem niemieckim, jest to więc prawdą? Czy podobna uwierzyć? Baron zamordowany! Jakaż zbrodnia, jakie straszne nieszczęście! Wybaczcie memu zmięszaniu, panowie, dodał zwracając się do sędziego i komisarza, ten który tu leży bez życia, był dla mnie tak dobrym! On uczynił mnie tem, czem jestem. Obdarzał mnie pełnem zaufaniem. Wszystko mu zawdzięczam, wszystko mu winienem. Kochałem go, gorąco kochałem!
Wzruszenie uwięziło głos w gardle kasjera, łzy spływały po jego bladych policzkach.
— Uspokój się pan, proszę, rzekł sędzia łagodnie. Nie potrzebujesz nam tłómaczyć, pojmujemy dobrze twą boleść. Zaczekam chwilę, ażeby ci zadać potrzebne zapytania. Oby twe odpowiedzi przyniosły nam światło, jakiego tak potrzebujemy!
— Niestety! wyszepnął kasjer, poruszając głową, nic niewiem, nic absolutnie! Fatalna owa wiadomość uderzyła we mnie przed chwilą niespodziewanie, jak piorun! Pytaj mnie pan panie sędzio. Mimo przytłaczającego mnie smutku, potrafię nad sobą zapanować i znajdę siłę na udzielanie ci odpowiedzi.
— Zaczniemy więc, skoro się pan czujesz nieco uspokojonym, rzekł sędzia, wskazując pisarzowi aby notował. Pańskie nazwisko?
— Fryderyk Müller.
— Wiek?
— Lat czterdzieści cztery.
— Jesteś pan żonatym?
— Nie, panie.
— Pełnisz obowiązki kasjera w biurze bankierskiem pana barona de Worms?
— Tak, panie.
— Od jak dawna?
— Od pięciu lat, lecz na dwa lata przed objęciem posady kasjera, byłem już urzędnikiem w tym domu. Zostałem poleconym baronowi przez jego korespondenta z Berlina. Do owego czasu, przebywałem w Niemczech, rodzinnym mym kraju.
— Jak wysoka pensję pan tu pobierasz?
— Ośmnaście tysięcy franków.
— Kiedy pan widziałeś barona Worms po raz ostatni?
— Wczoraj w południe.
— O której godzinie wyszedłeś pan z biura?
— Jak zwykle, o trzy kwadranse na piątą po południu.
— Jaką sumę pieniędzy w kasie pozostawiłeś?
Fryneryk Müller wyjął z kieszeni mały portfel, cały zapisany cytrami.
— Sześćset dziewięćdziesiąt tysięcy franków, rzekł, spojrzawszy na ostatnią kartę.
— W jakich papierach ta suma, znajdowała się w kasie?
— Czterysta czterdzieści pięć tysięcy franków w biletach bankowych, dwanaście tysięcy w złocie, ośm tysięcy w monecie oo sto sous, a w różnych innych walorach około dwustu dwudziestu pięciu tysięcy franków.
— Zatem banknoty i złoto tworzyły razem według pańskiego opowiadania sumę wynoszącą czterysta pięćdziesiąt franków? Powiedz mi pan, pytał dalej sędzia, czy ta, tak ważna kradzież nie zachwieje kredytu tutejszego bankierskiego domu i nie sprowadzi wypadku zawieszenia wypłat?
— Nigdy! w żadnym razie. Mamy złożone w banku dwa miliony. Wystarczyłby podpis właściciela, aby je ztamtąd odebrać.
— Ile było kluczy do tej kasy?
— Dwa klucze.
— Jeden z nich znajdował się u pana zapewne?
— Tak. Drugi pozostawał w ręku barona.
— Gdzież ten klucz pański?
— Proszę oto jest, zawsze on się przy umie znajduje.
— Zatem klucz drugi, utkwiony w zamku kasy, byłby tym drugim, należącym do barona?
— Tak jest, bezwątpienia.
— Czy baron zawsze nosił ów klucz przy sobie?
— Nie jest mi to wiadomem. Wiem tylko, że Kładł go zwykle w prawą kieszonkę kamizelki.
— Jobin! zawołał sędzia śledczy, zobacz!
Agent, poprawiwszy szybko binokle, ukląkł przy trupie i delikatnie wsunął dwa palce swej ręki w kieszonkę. wskazaną przez Müllera. Wydobył ztamtąd dwadzieścia sztuk złotej monety, czerwony ołówek i mały grzebyczek w słoniową kość oprawny. W drugiej kieszonce znajdował się jedynie bardzo piękny zegarek złoty, repetjer.
— Nie ma żadnego kluczyka, odpowiedział, ale spostrzegam jakiś zgnieciony papier w lewej ręce trupa. Czy mam otworzyć tę rękę i wyjąć z niej papier?
Mimo potężnych wysiłków kasjera w celu zapanowania nad sobą, twarz jego wyrażała przerażenie, zbladł nagle, a potem mocno się zaczerwienił.
— Na wszystko czas przyjdzie, rzekł sędzia. Wkrótce zajmiemy się pomienionym papierem.
Agent powstał.
Pan Boulleau-Duvernet rozmyślał przez parę minut, poczem zaczął dalej badanie prowadzić.
— Sądzę, rzekł wskazując ręką, sądzę, że zamek przy tej kasie żelaznej, posiada jakieś tajemne kombinacje?
— Rzeczywiście, odparł Fryderyk Müller. Cztery gwoździe, wbite około zamku, odpowiadają czterem literom alfabetu. W chwili zamykania kasy tworzymy z tych czterech liter wyraz, który zmieniać można następnie według woli. Ktoby pochwycił klucz, daremnie by zeń pragnął użytkować, nie znając tego wyrazu, i nie nastawiwszy nań odpowiednio mechanizmu. W braku tej przedwstępnej operacji, najbardziej nawet cierpliwy popsułby zamek daremnie i klucz złamał.
— Jak często zmienialiście panowie pomienione litery?
— Mniej więcej co dwa tygodnie.
— A wczoraj, na jaki wyraz kasa została zamkniętą?
— Na nazwę kobieca: „Zina.“
— Czy inne osoby znały, lub mogły znać ów wyraz, wybrany przez pana? badał dalej sędzia.
— Znał go tylko baron Worms, rzekł kasjer. Za każdy raz, zmieniając kombinację zamku, oddawałem mu na kartce papieru wypisany wyraz, by tym sposobem mógł sprawdzać rachunki w mojej nieobecności lub wziąć z kasy pieniądze w razie potrzeby.
— Jak często mu to się zdarzało?
— Trzy razy w ciągu lat pięciu najwyżej, a nigdy dla przeglądania moich rachunków, lecz aby pożyczyć z kasy kilka biletów tysiąc frankowych.
— Nie przypuszczasz pan, ażeby ktoś z obcych osób mógł pochwycić ów „wyraz tajemniczy“ skreślony na kartce papieru i oddany przez pana baronowi?
— To bardzo możebne. Żadnych wszelako przypuszczeń czynić nie chcę. Nic niewiem co mój pryncypał robił z tą kartką po jej odebraniu. Jedynym pewnym, niezaprzeczonym szczegółem jest to, że chcąc ten zamek otworzyć, trzeba było posiadać klucz do niego i znać ów wyraz. Wypada ztąd, że baron zaskoczonym został przez zbrodniarza, w chwili, gdy sam otwierał te kasę.
Gest, potwierdzający sędziego, dowodził że i on podziela to zapatrywanie.
— Prosiłbym pana, mówił pan Boulleau-Duvernet, o udzielenie mi niektórych szczegółów co do wspólnego pożycia barona z jego żoną.
— To zapytanie w kłopot mnie wprawia, odrzekł Fryderyk Müller. Pan Worms zapraszał mnie wprawdzie niejednokrotnie do siebie na obiady i bale. Wtedy to oboje małżonkowie zdawali się pozostawać z sobą w najlepszej harmonii. Czy było tak, skoro znaleźli się sami? Na to nie jestem w stanie panu odpowiedzieć.
— A jednak panu wiadomo zapewne, że baron uchodził za człowieka lekkich obyczajów?
— Wiem, iż go oskarżano że ma kochanki, a przez to unieszczęśliwia swą żonę. Mówiono nawet o jakiejś gorszącej, publicznej scenie, przy której nie byłem obecny. Rzadko jednak głoszono przy mnie o czemś podobnem. Moje przywiązanie do pryncypała dobrze było znanem. Wiedziano, że mnie to boli, gdy znieważano tego, któremu tyle zawdzięczałem. Byłbym zresztą potrafił nakazać milczenie tym złośliwym językom.
— Taka szlachetność uczuć, zaszczyt panu przynosi, rzekł sędzia. Nie pytam wreszcie o barona Worms, lecz co do jego żony.
— Powtarzam, iż bardzo rzadko widywałem panią baronowę, z wyjątkiem przyjęć oficjalnych, zaledwie ją znalem. Zdawała mi się być osobą rozumną, powabną, nieco nerwową być może i egzaltowaną, taką mi się być wydała, nie twierdzę jednak, aby nią była w rzeczy samej.
— Zanim pan wszedłeś tutaj, do tego gabinetu, czy wiedziałeś że pani baronowa opuściła dziś w nocy ten pałac?
Ruchliwa twarz Müllera wyrażała zdumienie i smutek.
— Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem! zawołał, załamując ręce. Ach! nieszczęśliwa!
Wymówiwszy tę parę wyrazów jak gdyby pomimowolnie, przerwał i zakrył twarz rękoma.
— Co pan chciałeś powiedzieć? Dla czego nie kończysz? pytał sędzia.
— Nic panie, nic! szeptał Müller z widocznem zmięszaniem. Myśl jakaś szalona przemknęła mi nagle, ale już zniknęła. Nie chciej pan jej badać. Nie pytaj mnie zaklinam, bo niemógłbym ci dać objaśnienia.
Pan Boulleau-Duvernet nie miał potrzeby zapytywać. Odgadywał straszne oskarżenie, ukryte pod widocznem powstrzymywaniem się kasjera.
Rozpoczął szybko badanie Jana Lèpaul. Były ów żołnierz nie mógł w niczem oświecić sprawiedliwości. Żaden hałas pośród nocy nie przerwał jego snu spokojnego. Znalazł rano wszystko nietkniętem. Zamki nienaruszone, jak je zostawił wieczorem, ztąd twierdził i utrzymywał z głębokiem przekonaniem, że nikt od strony biura nie mógł wejść w nocy do gabinetu kasjera.
Po dokonanem przesłuchaniu, sędzia śledczy rozkazał odejść Lèpaul’owi i Fryderykowi Müller, polecając im zarazem, aby nie wydalali się z pałacu, będąc gotowymi na jego wezwanie i na miejscu popełnionej zbrodni pozostał wraz z swym pomocnikiem de Faviéres, komisarzem policji, agentem i pisarzem.
— Jobin, rzekł zwracając się ku agentowi, mówiłeś o jakiejś kartce papieru, znajdującej się w ręku trupa. Daj nam ten papier.
Agent przyklęknął powtórnie, wydobył z trudnością z zaciśniętych i skostniałych palców zmarłego, kartkę niebieskawego papieru, jak gdyby pomiętą drżącą ręką w przystępie uniesienia gniewu, a rozwinąwszy ją zwolna, położył na kolanach otwartą, gładząc rękawem dla wyrównania zagięć i fałdów.
Przy tej czynności czytał ukradkiem wyrazy, znajdujące się na niej a kreślone wielkiem pismem, na odwrót widocznie, jak gdyby podrabianem. W miarę czytania, czarne źrenice agenta iskrzyły się pod szkłami okularów jak dwa rozżarzone węgle.
— Oto jest, panie sędzio, rzekł agent z poszanowaniem, podając pół arkuszyk niebieskawego papieru, widocznie oddarty z większego arkusza przez jakąś niezręczną, lub bardzo spieszącą się rękę.
— Ha! zawołał sędzia z oddźwiękiem tryumfu po przeczytaniu. Odgadłem od razu! Cóż na to powiesz, panie de Faviéres? dodał, podając mu papier.
Urzędnik wziąwszy ćwiartkę czytał głośno:
„Panie baronie. Jeden z uczciwych ludzi, całem sercem tobie oddany, który jednakże z powodów osobistych pragnie pozostać nieznanym, nie mogąc ścierpieć ażebyś był nadał oszukiwanym przez żonę niewierną i obłudnego przyjaciela, powiadamia cię, że pani baronowa opuści pałac nocy dzisiejszej i uda się do Belgji z wicehrabią de Presles, swoim kochankiem.
Skoro odbierzesz ten list, będzie może czas jeszcze przeszkodzić ich ucieczce. Zanim odjadą, radzę ci sprawdzić jak najprędzej pieniądze, złożone w kasie żelaznej, możesz ją bowiem znaleść opróżnioną“.
— A cóż? pytał sędzia śledczy z uśmiechem zadowolenia, gdy jego pomocnik ukończył czytanie. Co powiesz na to?
— Mówię, że ten list, jako anonim, niczego jeszcze nie dowodzi, odparł de Faviéres.
— W każdej innej okoliczności przyznałbym panu słuszność w tej mierze, zawołał Boulleau-Duvernet, tu jednak autor listu zasługuje na wiarę, ponieważ przestrogę jego stwierdzają dokonane czyny. Sprawiedliwość odtąd nie będzie się błąkała w manowcach, bo winni są jej już znani. Wszak to rzecz jasna, jak słońce, niezaprzeczona jak oczywistość.
— Zatem, według pana, baronowa Worms... zaczął de Faviéres.
— Jest wspólniczką popełnionej zbrodni! przerwał sędzia z głębokiem przekonaniem. Uważaj pan dobrze. Mówię: „wspólniczką” a nie wykonawczynią. Miałeś pan słuszność, twierdząc, że ręka kobiety jest zazbyt słabą na wymierzenie ciosu podobnego rodzaju. Nie baronowa go zabiła, ale wicehrabia Gilbert de Presles na żądanie swojej kochanki!
Pan de Feviéres cofnął się z gestem zaprzeczenia.
— Ależ na Boga! zawołał Boulleau-Duvernet, z mylnego punktu, mój pomocniku, zapatrujesz się na tę sprawę! Błędne co do tego żywisz przekonanie.
— W rzeczy amej pomimo wszystko, przekonać mnie pan nie zdołałeś...
— W jaki więc sposób i czem pana przekonać? Gdyż wreszcie powtarzam, jest to wszystko tak jasne, jak dzień! Mógłbym przedstawić w najdrobniejszych szczegółach tę scenę morderstwa, jaka tu działa się wczoraj. Mógłbym, powtarzam i uczynię to, posłuchaj mnie pan tylko. Baron wczoraj wieczorem wszedł tu, pełen ufności, nie nie podejrzewając. Po otrzymaniu listu bezimiennego, poszedł do żony. Nie znalazłszy jej, pewien, iż uciekła już ze swoim kochankiem, chciał sprawdzić znajdujące się w kasie pieniądze, jak mu to radził uczynić ów tajemniczy korespondent. I właśnie w chwili, gdy otwierał tę kasę, pan de Presles rzucił się na niego i jednym ciosem, ciosem strasznym, zamordował go od razu, Natychmiast po spełnieniu zbrodni ów przestępca stał się złodziejem. Zabrał złoto, banknoty i uciekł ze swoją wspólniczką. Cóż mówisz na to, kochany mój pomocniku? Sądzę, iż moje dowodzenie jest prostem, logicznem?
— Jest ono prawdopodobnem, przyznaję, wyszepnął de Faviéres, a jednak powiadam, że gdybyś pan znał baronowę, zmieniłbyś swe przekonania.
Sędzia uśmiechnął się z pobłażaniem.
— Może to być pociągająca, urocza kobieta, odrzekł, nie przeczę, To jednak niczego nie dowodzi. Jesteś jak widzę bardzo jeszcze młodym, panie de Faviéres. Piękna twarzyczka i wyższy wielkoświatowy sposób zachowania się, bierzesz za przekonywające dowody niewinności. Skoro ci kiedyś jak mnie zbieleją włosy w tem naszem ciężkiem rzemiośle, nie będziesz ufał pięknym kobietom i tkliwemu wyrazowi ich oczu.
Jobin siedział w zamyśleniu.
— Czy pan sędzia raczy mi pozwolić, zapytał, ażebym ściśle zbadał ów list bezimienny?
— Chętnie pozwalam, odrzekł stary urzędnik; podając mu kartkę papieru. Przejrzyj to mój kochany i zakomunikuj nam swoje uwagi.
Jobin zdjął binokle, które widocznie wkładał dla przysłonięcia blasku swych bystrych oczów, a dobywszy z kieszeni szklanną lupę, silnie powiększającą, zaczął przy pomocy tej lupy śledzić z natężoną uwagą szczegóły pisma i zagięcia istniejące na papierze. Po kilku sekundach, drgnął nagłe z gestem zadumania.
— Co się stało? zapytali razem sędzia i pan de Faviéres.
— Rzecz nader ważna, odpowiedział Jobin. W chwili gdy ten list został doręczonym baronowi Worms, atrament na ostatnich linjach jeszcze wyschnąć nie zdołał.
— Co mówisz? zawołał Boulleau-Duvernet, to niepodobna!
— A jednak tak jest, rzekł agent. I to nie zaprzeczenie, czego zaraz dowiodę. Wystarczy spojrzeć przez szkło powiększające na trzy ostatnie linje pisma, by stwierdzić, że litery kreślone w kształcie arabesek, skutkiem świeżego jeszcze płynu, łączą się z sobą na zgięciach papieru, przebijając na najmniejszej szramie. Nikt inny jak baron Worms, nie mógł tak zwinąć i zgnieść tego listu w palcach, w przystępie wściekłości. Wpadł on mu więc przed oczy w chwili, gdy ów autor bezimienny kończył swe dzieło.
— To dziwne, w rzeczy samej, wyszepnął pan de Faviéres, skonstatowawszy że agent nie mylił się w swoich domniemywaniach.
Sędzia śledczy ująwszy lupę i papier, zaczął się przypatrywać tak szczegółowo jak Jobin.
— Prawda! wyrzekł po chwili. Jest w tem coś niezwykłego, tajemniczego, niepojętego; co wywraca od razu wszelkie moje idee. Jak bowiem przypuścić, ażeby osobistość, pisząca tę denuncjację, oddała ją baronowi przed wyschnięciem atramentu? Potrzebaby było pisać to w jego obecności. Ależ w takim razie krócej byłoby powiedzieć?
— Może ów list bezimienny dostał się do rąk pana Worms przed jego przybyciem do pałacu? zauważył de Faviéres.
— Być może, odparł sędzia. Zaraz się o tem dowiemy.
I rozkazał agentowi przywołać kamerdynera.
— Jak się nazywasz? pytał go sędzia.
— August Mavet.
— Pozostawałeś w służbie u barona Worms?
— Tak panie. Od lat czterech pełnię tu obowiązki kamerdynera.
— Oczekiwałeś na swego pana wczoraj wieczorem?
— Jak zwykle.
— O której godzinie powrócił?
— Kilka minut po północy.
— Zauważyłeś że był zamyślony, wzburzony?
— Niech Bóg zachowa! Pan baron wrócił w najlepszym humorze, bardzo wesoły. Nucił sobie arję jaką śpiewała panna Schneider w „Pięknej Helenie.“
— Czy nie trzymał w rkęu jakiego papieru?
— Żadnego. Miał na ręku ściśle opięte paljowe rękawiczki, zdjął je spokojnie i położył na stoliku, gdzie zapewne dotąd jeszcze leżą. Następnie zasiadł przy biurku i napisał list krótki, a oddawszy mi go, kazał przesłać według adresu, rano, przed śniadaniem, co właśnie miałem uczynić, gdym się dowiedział o tym strasznym wypadku.
— Do kogo ów list był adresowanym?
— Do pewnej damy...
— Daj mi go...
— Oto jest.
Sędzia śledczy wziąwszy kopertę, wyczytał te słowa: „Pannie Alinie Pradier. Ulica Frydlancka.“ Cóż to za panna Pradier? zapytał.
— Jest to, panie, wyjąknął kamerdyner z zakłopotaniem, jest to dama, młoda i piękna dama, jaką zna cały Paryż pod innem nazwiskiem. Panowie zapewne o niej słyszeli? dodał, zwracając się do obecnych. Nazywają ją powszechnie „Pomarańczką“, ponieważ kiedyś w młodości sprzedawała podobno ten owoc w Marsylji.
— Zatem pomieniona osoba była jedną z kochanek pana Worms, pytał sędzia.
— Zmuszony jestem przyznać, iż pan baron okazywał jej wiele względów.
— Po oddaniu ci tego listu, co robił twój pan?
— Pytał mnie czy jego przyjaciel, wicehrabia de Presles był tu wieczorem. Odpowiedziałem, że nie był; wtedy kazał mi odejść, oznajmując iż sam się rozbierze.
— Pan de Presles był przyjmowanym przez barona, jako zażyły przyjaciel?
— Tak, panie. Znajdował się tu, jak gdyby we własnym domu. Bywał codziennie.
— Opisz mi go jak wygląda.
— Piękny mężczyzna, kształtny, elegancki, pełen szyku, ma około dwudziestu siedmiu lat. Wysoki, szczupły, szatyn, oczy szare, wąsy blond prawie, bardzo długie, bez faworytów. Maleńka blizna na prawym policzku, świadczy o zadraśnięciu szpadą w pojedynku.
— Możesz odejść, rzekł sędzia do kamerdynera, a podpisawszy protokół, polecił dwom agentom udać się na ulicę Neuve de Mathurins pod Nr. 21 i przyprowadzić wicehrabiego de Presles, jeśli ów elegancki młodzieniec nie opuścił dotąd Paryża.
Podczas wyżprzytoczonego badania ukazał się Jobin powtórnie dziwnie zmieszany. Wyraz jego spojrzenia, głęboka zmarszczka pomiędzy brwiami, świadczyły, iż jego umysł pracował wiele a burza wrzała pod czaszką.
— Jestem na tropie! wyszepnął półgłosem.
— O czem mówisz, coś odkrył? zapytał go sędzia.
— Może nic, a może wiele! rzekł agent. Być może iż się mylę, a kto wie czyli nie trzymam klucza od zagadki.
— Przystępuj do rzeczy bez omówień, zawołał żywo de Faviéres.
— Przyszła mi myśl, mówił dalej Jobin, że ów list bezimienny nie był czem innem, jak zastawionem sidłem na bankiera.
— Sidłem? powtórzyli razem obaj urzędnicy. Zkąd i dlaczego?
— Przypuśćmy, że zbrodniarz, ktokołwiekbądź by nim był, ukrył się w pałacu. Pragnie pochwycić tę znakomitą sumę pieniędzy złożonych w kasie, o których znajdowaniu się tam jest przekonanym, niewzruszony wszelako zamek i tajemnicza jego kombinacja stawiają opór jego chciwości. Szuka sposobu któryby znaglił barona do otwarcia samemu tej kasy i odnajduje go nareszcie. Wie, iż właściciel mieszkania nadejdzie! Oczekuje więc jego przyjścia. Pisze z pośpiechem te kilka wierszy oskarżenia, umieszcza je w miejscu widocznem, tak, aby za wejściem barona wpadły mu przed oczy, a potem, gdy szelest kroków nadchodzącego się zbliża, ukrywa się po za szafę, lub za firankę i czeka. Bankier wchodzi do gabinetu, spostrzega list bezimienny, chwyta go, pożera oczyma, gniecie w drżących rękach i biegnie do kasy, by się przekonać, czy denuncjacja nie skłamała. Jest to chwila rozstrzygająca. Morderca rzuca się z podniesionym nożem. Baron upada jak piorunem rażony przy otwartej kasie. Zabójca kradnie pieniądze i ucieka, zapomniawszy, że zostawił po za sobą w zaciśniętej dłoni zmarłego dowód niezaprzeczony swej zbrodni, dowód przygnębiający, który poprowadzi sprawiedliwość na drogę wykrycia prawdy, a następnie i pochwycenia winnego.
— Nader logiczne twierdzenie! Zręcznie obmyślane, wołał sędzia. Wszystko to jest tak prawdopodobne, że nieomal prawdziwe się zdaje! Dziwiłbym się nawet gdyby powyższe twe przypuszczenia błędnemi okazać się miały! Prowadźmy dalej teraz nasze badania. Trzeba nam zwiedzić przedewszystkiem apartamenta baronowej.
Przywołana Hortensja, pokojówka, służyła urzędnikom za przewodnika.
Sędzia śledczy pan Boulleau-Duvernet był amatorem przedmiotów sztuki i artystycznie wykonanych drobiazgów. W wolnych chwilach zwiedzał sale wyprzedaży.
Gdy przechodząc spostrzegł w apartamencie baronowej arcydzieła z różnych epok, oczy mu się zaiskrzyły, a jego oblicze wyrażało najżywszą radość, z chwilą jednakże przestąpienia progu sypialni, przybrał zwykłą surowość i utkwił wzrok w portrecie naturalnej wielkości, w bardzo bogatych ramach, zawieszonym naprzeciw hebanowego łóżka, wspaniale srebrem i słoniową kością inkrustowanego.
— To baronowa, nieprawdaż? zapytał.
— Tak, odrzekł pan de Faviéres, jakże ją pan znajdujesz?
— Piękna, niestety! zbyt piękna, jaka szkoda! Posiadać tak ujmujące łagodne oblicze, zamieszkiwać w raju i zabić swojego męża, czyli raczej co na jedno wychodzi, kazać go zabić swojemu kochankowi, okraść kasę, uciec do obcego kraju, przygotowawszy sobie tym sposobem okropną przyszłość, bo jeśli nie gilotynę i rusztowanie, to dożywotnie więzienie, nie licząc zgryzot sumienia! A! jak kobiety są szalonemi nieraz! Jestże podobnym ów portret? zapytał po chwili.
— Jak żywy, odparł de Faviéres.
Pędzel jednego z wielkich artystów, odtworzył rzeczywiście z wielkim talentem delikatne rysy twarzy i kształtną postać młodej kobiety.
— Wspaniałe malowidło! wyszepnął sędzia, wpatrując się w ów portret z zachwytem. Rzecz nieporównanie piękna! Słowa te nie zdołały rozproszyć smutku pana de Faviéres. Nie mógł pogodzić się on z myślą ujrzenia na ławie oskarżonych, walczącej przeciw obwinieniu o morderstwo tej czarującej istoty, jaką przed kilkoma dniami uwielbiał ze czcią i poszanowaniem.
Jobin pochłaniał wzrokiem ów portret.
— Kłamliwa piękność! mówił, ktoby pomyślał, że ta twarz, tak łagodna i szczera, ukrywa brudną duszę zbrodniarza, że delikatne te ręce kalają plamy krwi! Patrząc na tę kobietę o wejrzeniu niewinnego dziecka, któżby nie pomyślał: „Jest to anioł.“ Tak, anioł występku niestety, kradzieży i zbrodni!
— Pisz pan, zawołał sędzia śledczy na pisarza i zaczął dyktować rysopis baronowej, zwracając uwagę na szczegóły portretu, kolor oczu i włosów, a nawet na owe maleńkie ciemne znamię, po którem tak łatwo można było poznać tę nieszczęśliwą kobietę. Panno Hortensjo, dodał, zwracając się do pokojówki, sądzę że znasz doskonale garderobę swej pani?
— Tak jest, odpowiedziała.
— Łatwo ci więc będzie, przejrzawszy pozostawione tu ubrania, powiadomić mnie w jakiej sukni pani baronowa wyjechała z pałacu?
— Pójdę do garderoby.
Pokojówka weszła do przyległego pokoju, zastawionego szafami, w których od dołu do góry wisiały różnych barw i kształtów bogate kobiece ubrania.
— Pani baronowa, rzekła Hortensja wróciwszy po kilku minutach, wyjechała w ubiorze, jaki miała wczoraj na sobie, to jest w czarnej jedwabnej sukni. Miała włożyć czarny kastorowy kapelusz, przybrany aksamitem i przyodziać się długim szalem indyjskim.
— Żadnych bagażów z sobą nie zabrała?
— Nic prócz podróżnego skórzanego worka, w jakim zwykle, wyjeżdżając do morskich kąpieli, umieszczała klejnoty, dla wzięcia ich z sobą.
W chwili gdy Hortensja kończyła te słowa, przyspieszone kroki dały się słyszeć w przyległym salonie.
— Wracają agenci, wysłani przez pana na ulicę Neuves de Mathurins, rzekł Jobin.
Dwaj mężczyźni we drzwiach się ukazali. Mieli rozpromienione oblicza.
— I cóż? zapytał pan Boulleau-Duvernet.
— Wicehrabia de Presles jest nieobecnym od wczoraj, rzekł jeden z agentów, wyjechał w podróż i nie wiedzą kiedy powróci.
— Czy macie inne szczegóły?
— Całą ich pakę, panie sędzio. Z razu odźwierny nie chciał wcale z nami rozmawiać, z góry na nas spoglądając. Pokazaliśmy mu nasze karty. Natychmiast zmienił ton mowy i rozwinął przed nami cały szereg następnych opowiadań.
„Wczoraj wieczorem około jedenastej wicehrabia de Presles, który jak się zdaje nie jest bogatym, ponieważ nie trzyma nawet służącego, wszedł do tegoż, portjera, kazał mu znieść ciężką walizę i przywołać fiakra. W pięć minut później jechał pomienionym powozem Nr. 720, postawiwszy na siedzeniu przed sobą walizę. Przed odjazdem, dał luidora odźwiernemu, powiedziawszy, że zapewne nie prędko powróci. Woźnica jego, poczciwy chłopiec wszystko nam opowiedział, poznał on z kim ma do czynienia. Pan de Presles wysiadł w uliczce, przyległej do małej furtki, przebitej w murze. Jest to furtka ogrodowa, w tutejszym pałacu. Fiakr czekał tam przeszło godzinę. Wicehrabia przechadzał się po trotuarze, paląc cygaro. W parę minut po północy dobył klucz z kieszeni, otworzył furtkę i wszedł do ogrodu. W pół godziny później, ukazał się pan de Presles, w towarzystwie jakiejś zakwefionej damy, widocznie zmieszanej i drżącej. Dama wsiadła pierwsza, on później i rozkazał jechać do Hotelu „de Brabant,“ jednego z tych małych pałacyków z umeblowanemi pokojami, położonego w prost stacji północnej drogi żelaznej. Właścicielka hotelu opowiedziała nam, że ów pan z panią przybywszy do niej około godziny pierwszej w nocy, wzięli dwa pokoje i odjechali pierwszym pociągiem, wychodzącym z rana. Nie mogliśmy się nic więcej dowiedzieć. Woźnica fiakra Nr. 720 nazywa się Pidoux, przywiózł nas tu i oczekuje na dole. Zatrzymałem go na wypadek, gdyby pan sędzia chciał otrzymać od niego jakie zeznania.
— Doskonale! rzekł Boulleau-Duvernet zacierając ręce. Pierwszy pociąg, rzekł, wychodzi z Paryża o siódmej minut 50 rano, a przybywszy na granicę o pierwszej minut 40 przejeżdża przez Mons i Blanc-Misseron. Sędzia śledczy spojrzał na zegarek. Wskazywał on kilka minut po jedenastej. Wszystko dobrze idzie, rzekł do komisarza policji, podając mu arkusze, opatrzone swoim podpisem. Wsiądź pan do fiakra, oczekującego na dole, jedz do biura telegrafu. Każ wysłać pomienione depesze do swego kolegi w Blanc Misseron, który natychmiast po dokonanem przyaresztowaniu, niechaj sąd zawiadomi telegramem, jaki mi tu doręczą, ponieważ jeszcze w miejscu pozostanę. Bozkaż pan również powiadomić w Pałacu Sprawiedliwości, aby działano według moich wskazówek.
Komisarz udał się dla spełnienia powierzonej sobie misji, a badanie ciągnęło się dalej, szczegółów jego wszelako przytaczać nie będziemy, ponieważ większa część tychże, nie interesowałaby czytelników.
Cała służba barona została kolejno przesłuchaną; żadne z tych zeznań jednak nie rzuciło nowego światła na sprawę.
Przeszukano ogród. Slady eleganckiego obuwia na wysokich obcasach wicehrabiego de Presles znaleziona odciśnięte na piasku głównej alei. Ślady te prowadziły aż do drzwi pałacowych.
Z zeznań zarządzającego remizą, jasno się okazywało, iż pan de Presles posiadał podwójny klucz od furtki ogrodowej, co przekonywało, iż jego stosunki z baronową od dawna istniały. Ów szczegół w akcie oskarżenia stanowił punkt nader ważny, ponieważ pani Worms w takim razie, będąc sama winną, traciła prawo oskarżania się na niewierność małżeńską, a nadewszystko do ukarania go morderstwem.
Ogólne badanie, poprzedzające zwykle ściślejsze szczegółowe śledztwo, dobiegało do końca, gdy przybył posłaniec z sądu, przynosząc zapieczętowaną kopertę pod adresem pana Boulleau-Duvernet.
Pomieniona koperta zawierała telegram komisarza policji z Blanc-Misseron.
— Mamy ich! zawołał sędzia, rzuciwszy okiem na treść telegramu. Oto co nazwać można energicznie i żywo poprowadzoną sprawą.
I czytał głośno:
„Przyaresztowania dokonano za przybyciem pociągu z Paryża o godzinie pierwszej minut czterdzieści. Wicehrabia de Presles i baronowa Worms rozłączeni i pod dobrą strażą. Tożsamość ich nie ulega zaprzeczeniu. Oczekujemy poleceń sądu paryskiego.
Spojrzawszy na rozkład jazdy dróg żelaznych pan Boulleau-Duvernet skinął na agenta.
— Jobin, rzekł do niego podpisze rozkaz sprowadzenia ich tu. Odjedziesz dziś wieczorem z dwoma agentami, pociągiem wychodzącym o szóstej minut dziesięć. Przywieziesz obwinionych tej nocy i za przybyciem do Paryża osadzisz ich w Conciergerie. Gorąco pragnę przewodniczyć jutrzejszemu badaniu.
— Dobrze, panie sędzio, rzekł agent.
— Pilnuj, ażeby wicehrabia i baronowa jechali w dwóch oddzielnych przedziałach. Tobie oddaję straż nad tą młodą kobietą. Dwaj inni agenci będą czuwali nad panem de Presles. Zachowajcie przynależne względy dla uwięzionych, ale zarazem stosujcie się ściśle do wydanych przeżeranie rozporządzeń.
— Niech pan sędzia całkowicie zaufać mi raczy, zarazem proszę najusilniej, o wydanie rozkazu ażeby nikt przed moim powrotem nie przestąpił pokoju w którym zbrodnia spełnioną została. Postanowiłem odbyć ścisłe przeszukiwania w tym gabinecie, jakie mam nadzieję nie będą bezrozumnemi.
— Przeszukiwania, w jakim celu? pytał sędzia zdumiony. Winni są już w naszem ręku. Przy pierwszem badaniu wszystko wyznają. Czegóż trzeba więcej? Nigdy sprawa bardziej jasną i prostszą nie była.
— Tak, odparł agent. Bezwątpienia, mnóstwo zebranych strasznych dowodów zbrodni obciąża pana de Presles i panią Worms, wszak między tem wszystkiem dostrzegam wiele niedostatecznie wytłumaczonych szczegółów, wiele punktów ciemnych, na jakie pragnąłbym rzucić światło.
— Jakto? miałżebyś jeszcze nie być przekonanym o wspólwinie wicehrabiego i baronowej? zawołał sędzia osłupiały.
— Niczemu nie zaprzeczam. Pan sędzia uważa, że są winnymi, niech i tak będzie, w głębi duszy jednak, inaczej jestem przekonany, ośmielił się wygłosić Jobin, śledząc spojrzeniem fizjognomię pana Boulleau-Duvernet.
— Na czem opierasz to swoje odmienne przekonanie?
— A gdyby mieli wspólnika? Gdyby ktoś trzeci należał do spełnienia tej zbrodni?
— Wspólnika? powtórzył sędzia. Któżby nim był.
— A! to właśnie, co odkryć nam trzeba, a jakkolwiekbądź trudna będzie to sprawa, nie tracę nadziei, iż zdołam ją do skutku doprowadzić, jeżeli pan sędzia przez dni kilka zostawić mi raczy wolne pole działania o co przed chwilą upraszałem.
— Zgoda! rzekł pan Boulleau-Duvernet po chwili rozwagi. Wiesz że pokładam w tobie zaufanie. Po dokonanej sekcji, sam zamknę drzwi gabinetu w którym znajduje się kasa, schowam klucz i nie oddam go, jak tylko tobie.
Jobin zadowolony podziękował sędziemu, a założywszy binokle, zabrał upoważnienie do-przywiezienia obwinionych podpisane przez pana Boulleau-Duvernet, spojrzał raz jeszcze na portret baronowej i wyszedł, zatrzymawszy się na dziedzińcu pośród grupy służących i urzędników, dla usłyszenia co mówią.
W ich całej rozmowie nic nie znalazł dla siebie godnego uwagi, nabył jedynie przekonania, że zmarły baron nie wiele przez służbę był żałowanym, a natomiast ogólne współczucie zwracało się ku pani Worms. Dziwiono się, a nadewszystko smucono jej zniknięciem, a nikt nie przypuszczał ani na chwilę, by miała być pośrednio lub bezpośrednio wspólniczką morderstwa swojego męża.
— „Vox popali vox Dei!“ wymruknął Jobin. Sprawdza się to niekiedy, często nawet, ale nie zawsze. Bądź co bądź, wyjaśnić muszę to wszystko, inaczej nie byłbym chyba Pamhljuszem Jobin’em.
To mówiąc wszedł do pierwszej, jaką napotkał restauracji, zjadł tam obfite śniadanie, wypił butelkę wina a przywoławszy fiakra, kazał się zawieść na ulicę des Orfevres, gdzie na czwartem piętrze zajmował skromne mieszkanie. Wszedłszy do siebie, minął pusty przedpokój i otworzył do sypialni, a raczej obszernej garderoby.
Za pierwszym rzutem oka można byłoby sądzić, iż to jest aktorska gotowalnia. Wzdłuż ściany, na hakach, wisiało mnóstwo kostjumów, począwszy od niebieskiej płóciennej bluzy malarskiego robotnika, wapnem poplamionej i najrozmaitszych uniformów, aż do czarnego fraka, z purpurową wstążeczką przy butonierce. Po nad każdym z owych kostjurnów wisiała peruka, potrzebna do skompletowania przebrania.
Pod jednem z okien pokoju, wychodzącem na ulicę, przez które falą wpływało światło słoneczne, stał wielki stół z ruchomem w pośrodku zwierciadłem.
Najrozmaitsze bielidła w postaci płynu i maści, słoiki z blanszem i różem, farba sinawa, ołówki pastelowe, słowem najrozmaitsze przedmioty, jakich używają aktorzy przed ukazaniem się na scenie, zalegały szeroki stół w malowniczym nieładzie.
Jobin przez parę chwil tylko pozostawał w owym pokoju i nie użył żadnego z wyż wymienionych przedmiotów dla zmienienia swej fizjognomii. Wziął nieco pieniędzy, wsunął w kieszeń mały rewolwer, wdział ciepłe palto w przewidywaniu chłodnej nocy i udał się do prefektury policyjnej, gdzie prosił o wskazanie sobie dwóch towarzyszów podróży.
0 szóstej godzinie znalazł ich na stacji i wsiadł wraz z nimi na pociąg dążący ku granicy. Tam, zasiadłszy wygodnie w rogu kanapy, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Pozornem to jednak było, nie spał on wcale, lecz myślał.
Podczas gdy Jobin jechał w stronę Belgii, sędzia, śledczy kazał przenieść na pierwsze piętro skostniałe ciało bankiera. Położono je w ubraniu na wspaniałem łóżku stojącem w sypialni.
Opieczętowano wszystkie meble. Agenci otrzymali rozkaz wvkonywania ścisłego nadzoru wewnątrz i zewnątrz pałacu: a ponieważ baron za życia należał do sekty izraelitów, zawezwano rabina z najbliższej synagogi by przybył odbyć modlitwy przy zmarłym według żydowskiego rytuału.
Należało unikać najmniejszej zwłoki w wypłatach, któraby mogła zaniepokoić pewną część handlu Paryzkiego. Urzędnicy wezwali w tym celu kasjera, Fryderyka Mŭller i dali mu upoważnienie do pełnienia nadal czynności dotychczasowych w biurze, jako i podnoszenia z Banku pod osobistą odpowiedzialnością sum, potrzebnych na wypłaty, aż do dnia, w którym rozpocznie się likwidacja interesów bankierskiego domu Worms.
Tym sposobem nikt ze znajdujących się w interesach z bankiem zmarłego barona trwożyć się niepotrzebował i unikniono wszelkiej katastrofy.
Fryderyk Mūller żywo oceniał wysoką mądrość w tych rozporządzeniach, lecz skoro posłyszał, że ów pokój w którym stała kasa, a który był dotąd jego gabinetem pracy, został aż do nowych poleceń zamkniętym, zbladł nagle i zadrżał. Przypomniał sobie, iż różne papiery zamknięte w tej kasie byłyby mu koniecznie potrzebnemi do uregulowania pewnych rachunków.
Było to jednak daremne. Sędzia śledczy, jak wiemy, dał zobowiązanie Jobin’owi w tym względzie, od którego nie odstąpił, i kasjer musiał odejść, nie otrzymawszy dla siebie wyjątku.
Na chwilę przed wyjściem z pałacu, pan de Faviéres przypomniał sędziemu, że nieprzeczytał listu, oddanego przez barona kamerdynerowi wczoraj wieczorem, a adresowanego do panny Aliny Pradier.
— Masz słuszność! rzekł pan Boulleau-Duvernet, kto wie, czyli ów list nie zawiera czegoś dla nas ważnego.
Rozłamał pieczątkę i czytał:
„Lilino! Ach! jakże byłaś zachwycającą tego wieczora, istny djabełek, mimo żem ci odmówił drobnostki, udzielenia dziesięciu tysięcy franków, jakich odemnie żądałeś.
Ależ ta odmowa była tylko żartem z mej strony, moja gołąbeczko! Na dowód czego idę natychmiast do kasy, do tej mojej grubej kasy, jak ją nazywasz, mimo że już północ minęła, wezmę z niej piętnaście biletów tysiąc frankowych, najpiękniejszych, najnowszych, jakie odnajdę i przyniosę ci je jutro, o drugiej godzinie, przed pójściem na giełdę.
Ów dodatek pięciu tysięczny będzie nagrodą za żart uczyniony przezemnie. Całuję cię w oba twe śliczne oczęta. Kochający cię na zawsze, twój baron
Takiemi były ostatnie wyrazy, nakreślone przez barona Worms, na pięć minut przed zgonem.