Uwielbienie Krzyża (Calderón)/Dzień Drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Uwielbienie Krzyża
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Strzał za sceną; wchodzą: Rykardo, Czelio i Euzebiusz z arkebuzami).
Rykardo.

Pierś mu przeszył ołów
I wyszedł krwawszy od owych aniołów,
Co plamią kwiaty na dolinie boju.

Euzebiusz.

Krzyż mu postawcie i niech go w pokoju
Chowa Bóg.

Rykardo.

— Patrzcie, a w książkach się czyta,
Że być pobożnym nie umie bandyta!

(Rykardo i Czelio odchodzą.)
Euzebiusz.

Gdy los, z którym daremnie
Walczyłem, herszta zbójców zrobił ze mnie,
Niechże i swoje zbrodnie
Na liczbę swoich boleści rozpłodnię.
Jak gdybym zabił zdradą
Lisarda, gdym mu odpowiedział szpadą,
Mordercę we mnie ściga
Kraj; a że furyj tych pierś ma się wzdryga,
Własnego życia bronię,
Pogrzebłszy tyłu na śmierci wygonie.
Niedość majątku straty,
Wiosek mych konfiskaty,
Zmienili mię w nędzarza,

Myśl jutra mię przeraża.
Więc nie przejdzie podróżny
Tędy, abym mu nie pozostał dłużny
Sakiewki lub żywota.

(Wchodzą Rykardo i zbójcy z Albertem)



SCENA II.
Rykardo.

Gdym poszedł spojrzeć, czy mu krew się miota
Z rany, posłuchaj, wodzu, co ujrzało
Oko me.

Euzebiusz.

— Cóż się stało?

Rykardo.

Oto kula spłaszczona
Ugrzęzła w księdze, co mu strzegła łona.
Jéj winien ocalenie.
Gdy padł, nie śmierć to była, lecz omdlenie.
Stoi tu zdrów i żywy.

Euzebiusz.

Lęk mię ogarnia jakiś na te dziwy.
Ktoś jest dostojny starcze,
Któremu niebo tak staje za tarczę
I dla którego cudami się trudzi?

Albert.

Jestem dziś, wodzu, najszczęśliwszy z ludzi,
Co dotąd żyli; pokorny przed Panem,
Którego zwę się niegodnym kapłanem;
A profesorem byłem teologii
W Bolonii przez lat czterdzieści i cztery.
Ojciec mi święty za ten trud mój szczery
Zdał biskupstwo Trydentu,
Studyów nagrodę; lecz z świata zamętu,
Widząc, że nie przystoi
Być tylu dusz pasterzem,
Kiedy zaledwo strzedz potrafię swojej,
Rzuciłem laury i prawdy żołnierzem
Wszedłem dusznego zdrowia
Szukać między te samotne pustkowia,
Gdzie czystość i powaga
Cnoty i prawda zamieszkuje naga.

Śpieszę do Rzymu, do świątobliwości
Jego, by raczył mi na założenie
Pustelni w górach tych dać pozwolenie.
Wtem twe szaleństwo skrycie
W wątku chce przeciąć losy me i życie.

Euzebiusz.

Co to za książka?

Albert.

— Jest to moja praca,
Któréj zawartość trybutem opłaca
Trud wieloletni.

Euzebiusz.

— Ale treść jéj jaka?

Albert.

O wierzytelnym początku opiewa
Tego boskiego i rajskiego drzewa,
Skąd Chrystus z dłońmi skłótemi i łonem
W śmierci zawładł nad skonem.
Tytułem: Cuda krzyża
Zwie się ta księga.

Euzebiusz.

— Nie dziw, że się zniża
Śmierć przed tak świetném objawieniem boskiem,
A ołów staje się potulnym woskiem.
Bodaj Bóg rąk mię zbawił,
Gdybym jéj białe karty kiedy skrwawił
I na święte wyrazy
Padły złości méj okazy.
Bierz życie i pieniądze,
Sobie jedynie tę księgę przysądzę. —
— Wy towarzyszcie mu, aż się bezpieczny
Znajdzie na drodze.

Albert.

— Niech sprawi Przedwieczny,
Byś przejrzał światło w zbrodniach i grabieży.
Śród których żyjesz.

Euzebiusz.

— Gdy-ć me dobro leży
Na sercu, módl się, niech mi nie dopuści
Mrzeć bez spowiedzi.

Albert.

— Oto ci przyrzekę
Modlić się dla cię o bożą opiekę

I przyrzeczenie-ć daję
(Tak mi gniew na twą litościwość taje), —
Iż każdéj chwili z méj pustelni, gdy mię
Wezwiesz, do cię pośpieszę,
Skruszonego rozgrzeszę; —
Kapłanem jestem, Alberto me imię.

Euzebiusz.

Słowo mi dajesz?

Albert.

— I tu konfirmuję
Dłonią.

Euzebiusz.

— Powtórnie stopy twe całuję.

(Odchodzą: Albert, Rykardo i zbójcy).



SCENA III.
Wchodzi Czylindryna.
Czylindryna.

Za twemi, wodzu, tropy
Po wszystkich górach zamęczyłem stopy.

Euzebiusz.

Cóż, przyjacielu?

Czylindryna.

— Niedobre nowiny.

Euzebiusz.

Mów! — Ostatecznéj lękam się ruiny.
Cóż?

Czylindryna.

— Pierwsze złe opiewa,
Iż dano Kurcyuszowi...

Euzebiusz.

Skończ; ta wiadomość wiele mi stanowi.

Czylindryna.

Wolność schwytania cię zmarłym lub żywym.

Euzebiusz.

Na drugą słuch rozwarłem,
Bo w niepokoju okropnéj rozterce
Mocno mi bije serce
I jestestwa posady
Drżą w przeczuciu zagłady.
Mów, co się stało.

Czylindryna.

— Julia...

Euzebiusz.

— Niedaremnie
Trwoga się miota we mnie,
Kiedy poselstwo od Julii imienia
Zaczynasz. — Julia, mówisz..
Dość dla mojego rzekłeś przerażenia.
Bogdaj ta gwiazda światło wyroniła,
Co mię ku niéj zbliżyła!
Julia, — mów dalej.

Czylindryna.

— W klasztorze zamknięta.

Euzebiusz.

Zanieczulenie rozpacz moje pęta.
Tak w okropnéj zawiści
Zemstą niebo już wieje
Na stracone korzyści,
Na stracone nadzieje.
A gdy mnie się dlań zrzeka
Julia, — na niebo ma zazdrość się wścieka.
Chuci mych rozpętanie,
Kiedy żyję morderstwem,
Gdy się karmię wydzierstwem,
Choć jeszcze zgrzeszę, gorszem się nie stanie.
Niech chęć nie stawa w pędzie,
Gdy już myśl wyszła za skruchy krawędzie,
Czelio, Rykardo... (Kocham nieprzytomnie!)

Czelio.

Idę...

Euzebiusz.

— Powiedz im, niech tu przyjdą do mnie.

(Czylindryna wychodzi).

Przejdę przez murów zakonniczych straże
Ni świętokradztwa klątwy się przerażę,
Bo abym panem stał się jéj urody,
Szał miłosny mię goni
Gwałtem przedrzeć się do niéj,
Złamać klauzur przeszkody
I zbezcześcić świątnicę;
Tego wszystkiego w rozpaczy się chwycę.
Gdyby mię nawet nie żegł
Szał miłosny ku temu,

Uczyniłbym, com przerzekł,
By zbrodnię zbrodni, a złe przydać złemu.




SCENA IV.
(Wchodzą Dżyl i Menga).
Menga.

Spotkamy go tu pewnikiem,
Bo mie rodzi mać w złéj dobie.

Dżyl.

Czy ja, Mengo, nie przy tobie?
Nie trzęś się przed okrutnikiem,
Przed tym hersztem rzezi-miechów;
Nimby cię uszkodził na czem,
Spotkałby się z tym sękaczem.

Menga.

Strach mi, Dżylu, jego grzechów:
Za nami, jak za omastą!
Przypomnij-no Sylwkę ino:
Weszła do lasu dziewczyną
A wyszła z lasu niewiastą.
To ci dziewki nie ozdobi...

Dżyl.

Hej, żal mi biednéj sierotki!
Ze mnie, choć też strzegę cnotki,
Baby ten zbójca nie zrobi.[1]

(Spostrzegają Euzebiusza).
Menga.

Źleście się Jegomość wdali:
Euzebiusz chadza tędy.

Dżyl.

Uchodź Jegomość w te pędy!

Euzebiusz (n. s.).

Widocznie mię nie poznali.

Dżyl.

Chcecie temu stryko-robcy
Wpaść pod rękę?

Euzebiusz.

— Jestem obcy.
Czém nagrodzę, moi mili,
Tę troskę?

Menga.

— Zmykaniem skorem,
Przed tym zbójcą; ta maszkara,
Chociaż mało się tam para
Waszym dworem i honorem,
Złapawszy, — zetnie na trzaski.
A gdy się wami pokrwawi,
Krzyżyk na grobie postawi
I to ma za zbytek łaski.




SCENA V.
(Wchodzą Rykardo i Czelio).
Rykardo.

Tu został?

Czelio.

— Tu.

Dżyl.

— Niech odpuści
Sam Bóg Waćpanu; to zbóje!...

Rykardo.

Euzebio, co cię wstrzymuje
Tu?

Dżyl.

— Euzebio zwą go?...

Menga.

— Juści.

Euzebiusz.

Euzebiusz jestem. Co chcecie?
Czemu każdy na mnie kracze?

Menga.

Dżyl, gdzie masz teraz sękacze?

Dżyl.

Djabła mam, i niech cię zgniecie!

Czelio.

Z tych tam skalistych okopów
Pod górą któréj bark morze
Broni, w potoczystym zworze

Widziałem gromadę chłopów
Idących na ciebie zbrojnie,
I myślę, że już jest blizka.
Tak groźnie się Kurcyusz ciska
Na ciebie w pomściwéj wojnie.
Myśl, co uczynić masz zgoła.
Zbierz ludzi i śpieszmy daléj.

Euzebiusz.

Chcę, byście ze mną zostali,
Ta noc gdzieindziéj mię woła.
Zabieram z sobą więc obu
I ufam, że w ręce prawe
Zdaję me dobro i sławę.

Rykardo.

Nie zawiedziesz się do grobu,
Już byt nasz z twoim jest zrosły.

Euzebiusz.

Wieśniacy, daję wam życie
Na to, że mi posłużycie
Do mego wroga na posły.
Kurcyuszowi opowiécie,
Że ja przy dzielnéj drużynie
Życia mu wzbraniam jedynie,
Nie czyham na jego życie.
Źle, że z tak liczną gromadą
Narusza mię w mym pokoju,
Bom Lisarda w równym boju
Wyzwany zabił, — nie zdradą.
Walczyliśmy ciało z ciałem;
Mógł mi w piersi szpadę wbić.
A nim jeszcze przestał żyć,
W mych ramionach go dźwigałem,
By przed księdzem odbył spowiedź.
Za co mi się cześć należy;
A gdy na mnie mieczem mierzy,
Ja mu mieczem dam odpowiedź.

(Do zbójców).

A ci, aby nie zdradzili,
Gdzie idziemy, najroztropniéj
Przywiązać oboje do pili.
Tak się trop za nami zmyli
Przed wojskiem.

Rykardo (do Czelia).

— Powiąż szlachciankę!

Dżyl.

Zrobili ze mnie kapcana
Świętego Sebastyana.

Menga.

A ze mnie Sebastyankę.
Wiąż panie, ani nie beknę,
Lecz oszczędź tego nędzarza!

Dżyl.

Panie, niech ze mnie k... rza
Zrobią, jeżeli ucieknę.
I jéj także daruj życie;
Przysięgnij tak samo, Mengo!

Czelio.

Już są związani i tęgo.

Euzebiusz.

Wszystko idzie wyśmienicie,
Noc czarna nam się zwiastuje,
Ciemności niebo obiegły.
Dziś, choćby cię nieba strzegły,
Julio, — twych wdzięków skosztuję.

(Odchodzą zbójcy, zostawiając Dżyla i Mengę).
Dżyl.

Niechże, Mengo, padnę trupem,
Jeśli widząc, jak niepieknie
Tu stoim, każdy nie rzeknie:
Stoją pod katowskim słupem.

Menga.

Ratuj mię, Dżylu, niebogę,
Odwiąż, bo już żal mi trzewi.

Dżyl.

Ty mię, Mengo, odwiąż drzewiéj,
A potem ja ci pomogę.

Menga.

Chodź ty pierwszy, bez baj-bajek;
Jesteś gaduła i nudziarz.

Dżyl.

Nie przejdzież tu jaki dudziarz,
Jaki wędrujący grajek,
Ktoś, co się zerwał ze stryczka,
Albo, co ich nigdy nie brak,
Od klasztoru jałmużniczka,

Albo z próżnemi dwojaki
Jakiś studencina głodny?...
Nie przyjdą, boja dziś szkodny!...

(Głos za sceną).

Słyszę jakiś głos; w te krzaki
Pójdźcie i obaczcie prędko!

Dżyl.

Ktoś jest, człecze? Miejże tkliwość,
I rozwiąż mi tu wątpliwość,
W któréj pocę się na miętko.

Menga.

Jeżeli szukacie, panie,
Powroza w téj leśnéj dziurze,
To tu wam powrózkiem służę.

Dżyl.

Mój twardszy, na dłużéj stanie.

Menga.

Już przeto, żem jest niewiasta,
Należy mi się pierwszeństwo.

Dżyl.

Nie zważaj-ta, gdzie starszeństwo,
Rozwiążcie mię wprzód i basta!

(Wchodzą: Tyrso, Bras, Kurcyusz, Oktawiusz).



SCENA VI.
Tyrso.

Z tamtéj strony głosy słyszę.

Dżyl.

Bodajś zgorzał!

Tyrso.

— Dżylu, to ty?

Dżyl.

Czart się zagził! O mój złoty
Tyrso, odwiąż, ledwo dyszę.
Gadki potem.

Kurcyusz.

— Cóż to?

Menga.

— Panie,

W dobrą przyszliście godzinę,
Żeby skarać tę gadzinę.

Kurcyusz.

Któż to odszedł was w tym stanie?

Dżyl.

Kto? Euzebio; i powiedziéć
Kazał, — nie wiem co; i w parze
Związał tak, żeśmy w tym jarze
Do dnia sądu mogli siedzieć.

Tyrso.

Nie becz-że teraz, ciemięgo.
Mógł się obejść mniéj wspaniale;
Złego nie wyrządził wcale,
Kiedy zostawił cię z Mengą.

Dżyl.

Nie tego ja się rozbabrał,
Tyrso, iże mi nic złego
Nie zrobił.

Tyrso.

— Więc czego?

Dżyl.

— Czego?
Tego, że Mengi nie zabrał.
Antkowi zabrał i blizko
Pół roku czynił niewieście
Gwałt, a gdy wróciła wreszcie,
Sprawiliśmy weselisko.
Antek wytrząsł sto reałów.
A Bartolo: pomnij ino,
Ożenił się z Katarzyną:
Nie czekając dwu kwartałów
Zległa; więc w wielkiem nadęciu
Mówił: Kto ci zrobi więcéj?
Coś ty kuł dziewięć miesięcy,
Z tém ja się załatwił w pięciu.

Tyrso.

Żaden gwałt mu nie zaduży.

Kurcyusz.

Ten człek środkiem niesłychanym
Stał się już tych stron tyranem.
Taka czelność w końcu znuży.

Menga.

Myślcie, panie, jak go złapać.

I kobietom już obrzydły
Te sprosności; wziąwszy widły
Pójdziem oczy mu wydrapać.

Dżyl.

Pewna, że się tu gdzieś wwiercił,
Wszystkie te, panie, krzyżyki,
Których tu widzicie szyki,
Stawia tym, których uśmiercił.

Oktawiusz.

To najgłębiéj utajony
Kąt lasu.

Kurcyusz.

— Nieba! Poznałem
Miejsce to: tutaj ujrzałem
Ów dowód nadprzyrodzony
Nieskalaności bez zmazy
I niewinności bez cienia,
Na których blask podejrzenia
Śmiałem rzucać tyle razy,
Tak widocznie bezpodstawne.

Oktawiusz.

Jakie pasye, panie, draźnią
Twą wzburzoną wyobraźnią?

Kurcyusz.

Wspomnienie to bólu dawne,
Oktawio, co duszę mroczy,
A wstyd, którego przed nikim
Nie wygłosiłem językiem,
Teraz mi tryska przez oczy,
Każ, Oktawio, niech żołnierze
Poczekają w głębi jaru,
A ja z méj troski ciężaru
Jeszcze raz niebu się zwierzę.

Oktawiusz.

Ziskać się, a baczyć na wsze
Strony.

Bras.

— Jako?...

Dżyl.

— Darmo z pyska-ć

Wyszło pytanie: wyiskać
Każe się i baczyć na wsze[2].

(Wychodzą).
Kurcyusz (sam.)

Kto z doświadczeń własnych nie wie,
Że lepiéj w żalu i gniewie
Czuć piekło bólu i sromu,
Niżeli wyznać je komu?
Tak ja z duszą własną sprzeczny.
Kołatam rozpaczą, zaczem
Już westchnieniami i płaczem
Dościgam morza i wiatru
I sam sobie dostateczny
Towarzysz śród drzew i krzaków,
Oddaniem całego mienia
Gotów okupić cierpienia,
Nawet już źródeł i ptaków
Za świadki ich mieć się boję;
Bo nakoniec szepcą zdroje,
A ptak w piosence wyśpiewa;
Nie pragnę innéj kompanii
Nad te niechowane drzewa;
One jedne mię nie znają:
Tajemnicę mą zatają.
Zaszło więc na gór tych scenie
Najcudowniejsze zdarzenie,
Jakie od starożytności
Gwałtowi ślepéj zazdrości
Przeciwstawiła niewinność.
Ale jakże nie przełamie
Zaufania podejrzenie
Temu, komu prawda kłamie?...
Zazdrość jest miłości skonem,
Nielitośną na nic zmorą;
Nie zmiękczysz chłopską pokorą,
Ani odstraszysz jéj tronem.
Ot — w tem samem miejscu właśnie
Na Rozmirę — gdy myśl wspomni,
Zda się w gardle głos mi zgaśnie

I duch się ubezprzytomni;
Tu mię liść szelestem trwoży,
Każdy kwiat się na mnie sroży,
Kamień oczy we mnie wdraża,
Każdy pień mi włosy zdębia,
Każda skała mię przygnębia,
Każda góra mię przeraża...
Wszystkie one są świadkami
Mojéj okropnéj infamii, —
Podniosłem szpadę: a ona
Spokojna, nieprzelękniona,
Bo dzielność nosi w orężu
Zawsze i honor i cnota,
Rzekła: Zatrzymaj się, mężu;
Bo gdy ci przyszła ochota
Zabić mię, bezbronna stoję,
Gdyż bronić gdzież mam przyczynę,
Życia, co wiecznie jest twoje?
Niech tyle tylko uzyskam,
Że mi oznajmisz mą winę,
Pozwolisz, że cię uściskam.
Ja rzekłem: W wnętrznościach własnych
Oddawna nosisz tę żmiję,
Która cię dzisiaj zabije.
W nich dostateczny się mieści
Dowód twej — niecna! — bezcześci,
Lecz go nie wydasz przed światem,
Bo wprzód niewinnéj dzieciny
I twoim stanę się katem.
— Kiedy już — na to odparła —
Twe dochodzenia cię wiodły
Ku wierze w czyn taki podły,
Słuszna jest, abym umarła.
Ale te Chrystusa rany
— Stał tu, jak dziś krzyż drewniany
— Mówiła — na świadki biorę,
Iż nie wiem, bym w jaką porę
Skrzywdziła cię; ufam żywię,
Że się im usprawiedliwię.
Wtedy ja w żalu i skrusze
Uczułem, że już się muszę
Rzucić jéj do nóg, gdyż biła
Niewinność z jéj czystéj twarzy.

Lecz kto się chwyta potwarzy,
Niechaj baczy, co poczyna.
Bo gdy raz na nią się waży,
Choć potem uciszyć chce się,
Twierdząc, że była przyczyna,
Wątpienie spokój uniesie.
Nie przeto-ż, iż nie wątpiłem,
Że dostateczna jéj wina,
Lecz, że w ten sposób méj zbrodni,
Ogłuszając się, broniłem,
Podniosłem ramię wzburzony
I szpadą na różne strony
Ciąłem; — ostrze zdala od niéj
Krajało jeno powietrze.
Ciało jéj od chusty bledsze
Legło pod krzyżem; ja-m uciekł,
Lecz kiedym wrócił do domu,
Stanąłem, jak rażon od gromu,
Znalazłszy piękną jak zorza,
Gdy niesie słońce na ręku,
Rozmirę; dziecina hoża
Obraz piękności i wdzięku
(Uciecha nieogarniona!)
Leżała u matki łona.
Porodziła dziecię w boru
Tego samego wieczoru
W tém miejscu u krzyża stóp.
A dla jéj zaszczytu, lub
By swojego majestatu
Znamię Bóg pokazał światu,
Nowonarodzone dziecię
Nosiło na piersi krzyż
Krwią i ogniem malowany.
Tłumiła tę rozkosz przecie
Ta okropna pewność, iż
Tam w górach druga istota
Została, bo położnica
Czuła śród bólów żywota,
Iż rodzi dwoje. Ja wtedy...

(Wchodzi Oktawiusz).



SCENA VII.
Oktawiusz.

Z doliny zbrojne czeredy
Zbójców widne; trzeba zatem,
Nim się zwali noc nad światem
I potyczkę udaremni,
Iść ku nim; bo gdy się ściemni,
Oni góry znając lepiéj
Uszkodzą nas.

Kurcyusz.

— Niech się skrzepi
Wojsko i naprzód posuwa.
Wszelką mi chwalę zatruwa
Myśl, żem się nie pomścił jeszcze.

(Wychodzą).



SCENA VIII.
Noc. Klasztor. Euzebiusz, Rykardo, Czelio z drabiną.
Rykardo.

Chodź cicho i pod tym kątem
Przystaw drabkę.

Euzebiusz.

— Jestem gotów
Ikarem zostać bez lotów
I bez ognia Faetontem.
Wspiąć się dziś myślę na słońce
I jeśli mię wesprze światło,
Rozbujawszy się aż na tło
Nieba, firmament roztrącę.
Miłość uczy być tyranem,
Gdy wejdę, drabkę odstawcie,
Tu na dole się zabawcie,
A przyjdźcie znowu za danym
Znakiem. W górę huraganem,
Kto się pnie, czy jutro spadnie,
Czy mu prochy wiatr rozkradnie,
Już owa upadku męka
Sławy jego nie ponęka:
W bólu rozkosz będzie na dnie.

(Zatrzymuje się.)
Rykardo.

Czemu czekasz?

Czelio.

— I wahanie
Czemu twe dumne porywy
Hamuje?

Euzebiusz.

— Nie widzisz?...
Ogień mi odgraża.

Rykardo.

— Panie!
Fantazyi cię rozigranie
Straszy.

Euzebiusz.

— Straszy?...

Czelio.

— Wejdź!

Euzebiusz.

— Już wchodzę.
Oślepły w blasków pożodze
Wkoło siebie ognie czuję.
Lecz nic mię nie zahamuje,
Piekielne żary przebrodzę.

(Wchodzi po drabinie).
Czelio.

Już w górze.

Rykardo.

— Jakaś go trwoży
Śród strachu upolowana
Złudzeniem ugruntowana
Mara z fantazyj bezdroży.

Czelio.

Weź drabinę.

Rykardo.

— Aż do zorzy
Czekać nam tu pewno każe.

Czelio.

Było to ogromnie wraże!...
Choć ja, zamiast gonić mary,
Wolałbym spać przy méj staréj.
Lecz — znajdziem się jeszcze w parze.

(Oddalają się).



SCENA IX.
(Korytarz klasztorny).
Euzebiusz.

Po gmachu snuję się całym
Zatopionym w czarnéj ciszy.
Wszyscy śpią, nikt mię nie słyszy.
Upornym wiedziony szałem
Do każdéj celi zajrzałem
Przez drzwi zaledwo przymknięte:
Wszędzie śpią mniszeczki święte.
Nie wiem, gdzie Julii ukrycie.
Gdzież bez celu mię gonicie
Wy, nadzieje nieujęte?...
Jaki strach, ciszy powaga.
Ciemność roztoczyła sieci. —
Co to?... W téj celi się świeci?

(Podnosi się zasłona, w głębi Julia śpiąca).

To Julia!... Czemu się wzdraga
Stopa? Tak-że mię odwaga
Wspiera, że zbliżyć się boję?
Czemu-ż w ziemię wrosły stoję?
Ha! w takim myśli nieładzie
Śmiałość zbroję na mnie kładzie,
Śmiałość ściąga ze mnie zbroję.
Ktoby powiedział, że doda
Jéj wdzięku ta suknia zgrzebna?
Tak; szat krasa niepotrzebna,
Kiedy jest czysta i młoda.
Jéj niezwyczajna uroda,
Przekleństwo mego kochania
Powstrzymuje mię i skłania,
Bom już nie zaznać nie zdolny
Dla piękna chuci swawolnej,
Dla cnoty poszanowania. —
Julio, Julio!

Julia.

— Kto powtarza
Me imię?... O rany Chrysta!
Czy to moja myśl nieczysta,
Czy tęskność tę marę stwarza?...

Euzebiusz.

Tak cię mój widok przeraża?

Julia.

Któżby twego się widoku
Nie lękał?

Euzebiusz.

— Straszny wyroku!

Julia.

Czego chcesz, formo bez ciała,
Na mą duszę naleciała,
Nie widna, jeno dla wzroku?
Czy ty jesteś moją karą,
Czy wyobraźni wyrazem,
Czy złudzenia obrazem,
Albo pokusy maszkarą,
Albo chłodnéj nocy marą?...

Euzebiusz.

Jam Euzebiusz w własnem ciele
Co do nóg się twoich ściele.
Wszak gdybym był myślą tylko,
Stałbym z tobą każdą chwilką.

Julia.

Ha! teraz widzę cię w dziele
Godnym ciebie i porywa
Takie mię drżenie rankoru,
Że milszy byłby upioru
Widok, niż postać prawdziwa,
Tu, gdzie płacząc konam żywa,
Gdzie żyjąc cierpię męczarnie.
Czego chcesz? Lęk się na mnie garnie.
Czego szukasz? Słucham konając.
Czego żądasz? Blednę, czekając.
Co zamierzasz i bezkarnie
Jakeś tu się wejść odważył?

Euzebiusz.

Miłość się nie lęka kar.
Twa uporność a mój żar,
Dziś wahanie me przeważył.
Dotąd jam cierpiał, bom marzył,
Iż dobiję się twéj ręki;
Ale widząc twoje wdzięki.
Dla mnie stracone, jam w złości
Nie uszanował świętości,

Bezpiecznych z prawa poręki.
Czyli słusznie, czyli bez prawa
Winę ponosim oboje.
Ja — mam sprzymierzeńców dwoje:
Chuć i gwałt siłę mi dawa.
Samo niebo mi przyznawa
— Tuszę — zabiegów nagrodę:
Nim odjęto ci swobodę
Byłem tobie poślubiony,
A małżeństwo i zakony
Wszak nie wchodzą z sobą w zgodę.

Julia.

Tak: byłam z tobą związana
W padołach waszego świata
Tym węzłem, co słodko splata
Dwie wole; wzajem kochana
Nawet mężowskiego miana
Nie wzdragałam się; bezsprzecznie
Twoją byłam dawniej, lecz nie
Dzisiaj, gdy — patrz — muszę czysta
Być oblubienicą Chrysta,
Bo zaprzysięgła mu wiecznie.
Jego jestem, przecz mię kusisz?
Wyjdź; świata się katem stajesz,
Gdy niewiastom gwałt zadajesz,
Mężczyzn zarzynasz i dusisz.
Euzebio, przytłumić musisz
To serca oszołomienie.
Niech cię chwyci przerażenie,
Żeś zgwałcił mury klasztoru! —

Euzebiusz.

Wpływem twojego oporu
Podrasta moje zachcenie.
Więc przemogłem nocą czarne
Ścian tych straże i daremnie?
— To nie miłość żyje we mnie,
To zmysłów chęci niekarne.
Chodź, i niechaj cię przygarnę,
Lub powiem, że mię w zamknięciu
Dla swych chuci od dni pięciu
Utrzymujesz w własnéj celi,
I tak mię rozpacz ośmieli

W mojém gwałtownem zacięciu,
Że zawołam i powtórzę...

Julia.

Euzebio, czekaj!... (O Panie!)
Zda mi się, słyszę stąpanie,
Stąpanie ludzi na chórze.
Nieba! Strachem myśli mrużę.
Skryć go w celi jedna droga.
Tak uczynię; jedna trwoga
Drugą z duszy méj wygania.

Euzebiusz.

Jaka miłość mnie pochłania!

Julia.

Jaka dola moja sroga!

(Wychodzą).



SCENA X.
(Rykardo i Czelio pod murem).
Rykardo.

Już trzecia. Wczesna godzina!

Czelio.

Komu się uciechy darzą,
Rykardo, pod nocy strażą,
Słońcu się nie przypomina.
Szyję dam, że mu się zdaje,
Iż się nigdy nie kwapiło
Tak bardzo i przyśpieszyło
Dziś wschód.

Rykardo.

— Zawsze ono wstaje
Późno temu, co pożąda,
Wcześnie temu, co używa.

Czelio.

Ręczę ci, że się nie gniewa,
Ani na wschód nie pogląda.

Rykardo.

Dwie godziny już!

Czelio.

— Nie sądzę,
Aby je poczuł Euzebio,

Bo go w rozkoszy kolebią
Niepomne na zegar żądze.

Rykardo.

Wiesz, że mi się podejrzaną
Zdaje sprawa owa cała.
Julia wezwać go musiała:
Gdyby go nie przywołano,
Kto ma dość odważną minę,
By sie przez klasztorne mury
Darł?

Czelio.

— Rykardo, słychać z góry
Jakiś szmer.

Rykardo.

— Przystaw drabinę.




SCENA XI.
(Ukazują się w oknie Euzebiusz i Julia).
Euzebiusz.

Puść mię, kobieto!...

Julia.

— Więc kiedy
Twemi żary spłomieniona,
Na gorące prośby zmiękła
I westchnieniami zalękła,
I łzami rozpancerzona,
Dwa razy obrażam Boga,
Bo Boga i Oblubieńca,
— Rzucasz mię i nie posiadszy
Żart czynisz z mego poddania
I hańbę z mego rumieńca?
Dokąd chcesz ujść?...

Euzebiusz.

— Puść, niech skryję
Twarz; z twych ramion na mnie patrzy
Bóstwo i przystępu wzbrania.
Z twoich oczu płomień bije,
Twój oddach — fala ogniowa.
Wulkanu snop — twoja mowa,
Każdy warkocz — żmija złota;
Każdy wyraz śmiercią wionie,

Piekłem twa każda pieszczota;
Takich nabawia mię dreszczy
Znak dojrzany na twem łonie.
Stygmat to dla mnie złowieszczy;
A niech niebo nie dozwoli,
Abym zbezcześciwszy ciebie,
Cześć pogwałcił razem krzyża;
Bo gdybym go na swawoli
Mojéj zawezwał świadectwo,
Zniósłby-ż podłe me jestestwo,
Gdy się k’niemu z hołdem zbliża?...
— Wróć, przeznaczeń nie odwlekaj:
Serce me tobą nie gardzi;
Idę — bo dziś wielbię bardziéj. —

Julia.

Wstrzymaj się, Euzebio! Czekaj!...

Euzebiusz.

Tu drabina...

Julia.

— Błagam, zostań,
Albo weź mię stąd!...

Euzebiusz.

— Nie mogę.
Więc tak z tryumfu pobladłem
Na rozpacz licem — odchodzę.

(Schodzi po drabinie).

Ratuj mię, niebo! upadłem.

Rykardo.

Co się stało?...

Euzebiusz.

— Nie widzicie
Wichru rozognionych chłostań?
Nie widzicie, jak niebo w pożodze
Zarzuciwszy krwawe płaszcze,
Chyli się na mnie... przygniecie!
Ha! gdzie skryję się, jak spłaszczę?.
Krzyżowe drzewo, przysięgam
I tu najsroższemi sprzęgam
Klątwami wzniesione ręce,
Że gdziekolwiek znak twój ujrzę,
Ukorzony bożéj męce
Odmówię Zdrowaś Maryja.

(Podnosi się, odchodzą wszyscy trzéj, pozostawiają drabinę).
Julia (sama).

Dusza mrze, mózg mi się zwija.
Więc taka była, niewdzięczny,
Twoich przysiąg nieugiętość,
Taka twéj miłości świętość
I taka jest świętość mojej?
Pókiś mię na twéj rozpusty
Wstyd nie skłonił groźbą, łzami,
Pragnąłeś; lecz nad złamanem
Sercem ledwo swéj zawlekłeś
Rządy woli i mym panem
Nazwać się mogłeś — uciekłeś!
Nad cię kto uciekł w zwycięstwie?
Konam, litościwe nieba!...
Na co są jady w przekleństwie
Natury, gdy nie potrzeba,
By zabić, — nic, jeno wzgardy.
I nowe stąd dla mnie smutki,
I nowy wstyd się wydziela,
Bo pożądam — wzgardziciela.
Kto widział miłości skutki
Tak dziwne? Gdy na rozkosze
Łzami Euzebiusz mię kusił,
Nie chciałam; — dziś on mię zmusił
Płakać: — on wzgardził, ja proszę.
Bo taka sprzeczność się mieści
Chęci w naturze niewieściej,
Że bronim się im w téj saméj
Minucie, gdy pożądamy.
Kto chce rzucić nam przynętę,
Niechaj ma serce zamknione:
Bowiem gardzimy wielbione,
A kochamy odepchnięte. —
I nie to jest mi sromotą
Że nie kochał, lecz, że rzucił. —
— Tu upadł. Skoczę i zginę
Lub go dopędzę!... Lecz co to
Widzę u muru? Drabinę?...
— Jakież w myśl mi błyskawice
Biją! Zblednij, wyobraźni,
Roznamiętnieniem nie drażnij,
Bo gdy cię na chęć pochwycę,
Tuż zbrodnia spełni się za nią.

A Euzebiusz?... Czy nie dla mnie
Na klasztorne darł się ściany?
I gdy niezahamowany
Zawisł nad klątwy otchłanią,
Czy nie schlebiał mi? Więc czemu
Waham się, lękam i cierpię?
Zstępując, odpłacę jemu
Odwagę hazardem własnym
I w jego uśmiechu jasnym
Słodkiéj nagrody zaczerpnę.
Już za grzechu przyzwolenie
Jak za grzech kary się głoszą,
Więc gdy pewne me zhańbienie,
Niechaj mu ulżę rozkoszą.
Tak; chcę; — już Bóg odjął ze mnie
Swe dłonie, zepchnął mię w ciemnie.
Lecz spełnionego w rozpaczy
Występku czy nie przebaczy?
On litośny... Na cóż czekam?

(Schodzi na dół).

Przed światem, honorem, Bogiem,
Zbyłam szacunku i cnoty,
Kiedy tak oczy oblekam
Okropnéj bielmem ślepoty.
Demonem jestem, co strącony
Za niebios runął opony,
Gdy utraciwszy nadzieję
Odkupienia, nie szaleję.
Za święte wyszłam warownie,
A noc w ciemności i ciszy
Jakimś strachem ku mnie dyszy,
Jakąś grozą ku mnie wieje.
Stąpam w okropnym bez-echu,
Gubię się w czeluściach grzechu
I potykam w nim ponownie.
Co czynię, co chcę, gdzie dążę?
W takiem osłupieniu krążę,
W takiéj okropności trupiej,
Że mi krew pod sercem krzepnie
I włos na głowie się słupi.
Wyobraźnia, nim oślepnie,
W próżni kształty jakieś tworzy
I szept ponury mię trwoży

Głoszonego na mnie sądu.
Występek dumnie wezbrany,
Co w śmiałość we mnie się spiętrzył,
Teraz się w bojaźń rozjętrzył.
I ledwo śmiem dźwignąć nogi,
Bo téj saméj olbrzym trwogi
Do nóg mych przypiął kajdany.
Czuję, — ciśnie mi ramiona
Jakieś przekamienne brzemię
I gnę się i wrastam w ziemię
Jak posąg zlodowacona.
Nie; — naprzód krokiem nie ruszę;
Wrócę napowrót do celi
I modlitwą się pokuszę
O przebaczenie; a tuszę,
Że mi go jeszcze udzieli
Dobrotliwość bożéj łaski,
Bo nie tak na niebie słońca
Liczne, a nad morzem piaski,
A ciał atomy na wietrze,
Jako liczne te przewiny,
Które litośnéj godziny
Bóg mój zapomnieniem zetrze.
Lecz co to?... Stąpania słyszę...
Tutaj cofnę się w tę niszę
Aż przejdą, potem niezwłocznie
Wrócę do celi.




SCENA XII.
(Wchodzą Rykardo i Czelio).
Rykardo.

— Widocznie
W przestrachu zapomniał o niéj
Euzebio i wziąć nie kazał.
Mógłby ktoś, gdy się odsłoni
Dzień, ujrzeć ją...

(Wziąwszy drabinę odchodzą).
Julia.

— Już ich niéma.
Więc teraz wrócę bezpiecznie

Skąd wyszłam, poszlaki zgonię,
Co to?... Własnemi-ż oczyma
Patrzę? Nie po tej-że stronie
Stała u muru drabina?...
Może po téj drugiéj?... Lecz nie!
Więc tu mi zostać potrzeba;
Więc tu się grób mój poczyna.
Tak mi zagrodzono drogę
Do żalu; bo gdy mą butę
Pragnę przemodlić, pokutę
Czyniąc, wstrzymana — nie mogę.
Więc gdy mi Bóstwo nie raczy
Udzielić łaski, obaczy,
Co jest kobieta w rozpaczy.
Czyny me niebo zachmurzą,
Zbrodnie moje świat odurzą,
Podziwieniem będą wiekom,
Grzechu twarz w bladość obleką
I przerażą samo piekło!









  1. W oryg. gra słów: doncella i dueńa, dziewka i niewiasta; oraz doncel i dueńo chłopiec i pan. Dla Dżyla zmiana taka byłaby — mówi — pożądana.
  2. W oryg. gra słów: despejad i despiojad = odejdźcie, co Dżyl zamienia na: iskajcie się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.