Uwielbienie Krzyża (Calderón)/Dzień Pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Uwielbienie Krzyża
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
Menga i Dżyl (za sceną).
Menga.

Patrz-że, gdzie ci osioł lezie?

Dżyl.

Ha, łotrze, duszo bydlęca!

Menga.

Rozmruż-że ślepie, gdzie skręca!

Dżyl.

Prr! A niech cię wilk powiezie,
A niech cię czarci przyprzęgą
Do wózka na tysiąc mil!

Menga.

Dobrze-żeś się spisał, Dżyl!...

Dżyl.

Dobrześ się spisała, Mengo!
Skądże ja? To twoja wina.
Umyślnieś na grzbiet mu siadła,
A potem w uszy nakładła,
Żeby mię zwabił oślina
Do błota — ot, by rozjuszyć.

Menga.

To tyś chciał, żeby mię zmoczył,
Tyś w dół naumyślnie zboczył.

Dżyl.

Jakże go teraz wyruszyć?

Menga.

Toć nie dasz, by go ropuchy
Zżarły?...

Dżyl.

— Cóż, sam nie poradzę.

Menga.

Ja się do zadu przysądzę,
A ty pociągnij za słuchy.

Dżyl.

Byłoby może najsprawniéj
Uczynić, co z ową bryczką,
Co to wjechawszy uliczką
Ugrzęzła w niéj ot, niedawniéj
Jak wczora. Owa w ohydną
Parę kobył — odpuść Boże! —
Bryka w swéj podartéj korze
Miała minę bardzo wstydną.
A z przekleństwa chyba saméj
Prababki (nieszczęsna bryka)
Zataczała się z chodnika
Na chodnik, z bramy do bramy
Przyparta kołem w rynsztoku.
Szlachciura prośbami zatem
I grzecznie, woźnica batem,
Zwolna, znagła, z tyłu, z boku,
Już pochlebstwem, groźbą już
Starali ją wydostać:
Łatwo było szkapy chłostać,
Moja bryka ani rusz.
Widząc, że niezawahana
Żadną klątwą ni przezwiskiem,

Przywiązali jéj przed pyskiem
Kobylim dwie wiązki siana.
Szkapy węsząc siana smak
Tak się gwałtownie naparły,
Że ją z rynsztoku wydarły;
I my możem zrobić tak. —

Menga.

Żeby choć dwa marawedy
Warte były twe gawędy.

Dżyl.

Mengo, gdy jeść trzeba wszędy,
I kobylej żal mi biedy.

Menga.

Pójdę obaczyć, czy drogą
Nie idzie ode wsi który
Z sąsiadów; zawołam z góry,
Niech przyjdą, niech ei pomogą,
Kiedyś sam tak do niczego.

Dżyl.

Czy ci się język nie zruszy?

Menga.

O oślico mojej duszy! (odchodzi).

Dżyl.

O oślico serca mego!
Byłaś we wsi najstaranniéj
Edukowaną oślicą;
Nigdy ciebie nie pochwycą
Ludzie w niezacnej kompanii.
I nie byłaś powsinogą;
Najprzyjemniej było tobie
Stać cichuteńko przy żłobie;
Gdyś szła, to najprostszą drogą;
A na twój żywot przykładny
Najzłośliwsi nie zakraczą:
Nigdy u okna próżniaczo
Nie widział cię osioł żadny
Skądże ci tak smutna kréska
Przyszła na koniec — niewinnéj?...
Nigdy mówiąc źle o innéj
Nie rzekłaś: To z mego pyska.
I nie skąpiłaś majątku:
Kiedyś nie dojadła sieczki

Dawałaś zaraz bez sprzeczki
Lichszemu od się oślątku.

(Słychać głosy za sceną).

Co to? Zda mi się, hałasu
Dosłyszałem...; dwaj ludzie zsiedli
Z koni, w trawę je odwiedli
I zmierzają wprost do lasu.
Tak biedzi i o téj porze
Już w polu? Przysięgnę w oczy,
Że żrą glinę, lub ich tłoczy
Obstrukcya. Kto ich zna? Może
Zbójcy?... Ha, co mi tam szkodzą!
Lecz by nie zadzierać z biedą,
Tu się schowam. Och, już idą;
Śpieszą się, skręcają, wchodzą.

(Kryje się).



SCENA II.
(Wchodzą) Lisardo i Euzebiusz.
Lisardo.

Zatrzymajmy tutaj kroki:
To ustronie w drzew zacieniu
Przed traktem skryte w głęboki
Bór wraz sprzyja mym zamysłom.
Euzebiuszu, dobądź szpady;
Na takie, jak twoja zdrady,
Na takich ludzi ja środków
Używam takich.

Euzebiusz.

— Powodów
Aż nadto dla tych zachodów
Wyprowadzenia mię w pole,
Lecz — istotne poznać wolę.
Jakież na mnie wnosisz skargi,
Lisardo?

Lisardo.

— Takie ogromne,
Że w słów tłumie milkną wargi.
Rozumowi racyj braknie,
Cierpliwość śród krzywd ustaje.

Proś raczej, niech je zataję,
Proś raczej, niechaj zapomnę,
Bowiem staną się raz drugi
Obrazą, gdy powtórzone.
Znasz te listy?

Euzebiusz.

— Rzuć pod nogi,
Podniosę z ziemi.

Lisardo.

— Masz, chciałeś.
Wahasz się? ha! czy nie z trwogi?

Euzebiusz.

Źle czyni człowiek, przez dzięki
Źle czyni, kiedy powierza
Tajemnicę papierowi.
Jest to, jak rzucony kamień:
Wie się, z czyjéj pada ręki,
Nie przeczuje, dokąd zmierza.

Lisardo.

Przyjrzałeś się im dokładnie?

Euzebiusz.

Niezawodnie — listy moje;
By przeczyć — tutaj nie stoję. —

Lisardo.

Zowie się Lisardo z Seny.
A synem jestem Kurcyusza.
Uniewinniony dziś snadnie
Mego ojca gust pańskości
Pożarł w krótkim czasie włości
Stanowiące dziadów schedę.
Nie wiedzą, jak bardzo błądzą,
Co porwani uciech żądzą
Zostawiają dzieciom biedę.
Lecz jeśli ta ostateczność
Na szlachcica rzuca plamę,
Nie uwalnia z obowiązków,
Jakie się mu z rodu sądzą;
Julia więc — (Niebiosa same
Wiedzą, jak wyznać mię boli) —
Lub ich nie poznała jeszcze,
Lub cenić nie miała woli.
Lecz Julia jest moja siostra;
— (Bogdaj nigdy nią nie była!) —

A wiedz, że kobiet jéj stanu
Nie wabi się miłosnemi
Listami, ni pochlebnemi
Dowcipy im się nie wdzięczy,
Ni przez faktory nie stręczy,
To jeszcze niecham Waćpanu;
Użyłbym może téj saméj
Broni, u wybranéj damy
By zdobyć usług przyjęcie.
Gniewu mego w tem przyczyna,
Żeś korzystał z méj przyjaźni;
I tak większéj warta kaźni
Z jéj przewiny twoja wina,
Gdy zachciałeś mieć za żonę
Mą siostrę, co jest szalone
Zachcenie — (ani zaś marzę,
Abyś śmiał w innym zamiarze
Mizdrzyć się) — bo Bogiem żywym!
Raczej, niźli z nią szczęśliwym
Ciebie, jąbym widzieć wolał
Martwą; — gdyś jednak zamarzył
Miéć z niéj żonę, rzecz godziwa,
Abyś był ojcu przedstawił
Rychlej, niż jéj swe zapały.
Ojciec mój byłby rozważył,
Czyli ją dać ci wypada,
A sądzę, żeby jéj nie dał.
Bo dziś szlachcic zubożały,
Gdy w takich razach nie może
Dorównać wianem godności,
By rodu nie odźwierciedlić
Hańbą wiecznéj panieńskości,
Osadza córki w klasztorze.
Owoż Julią, siostrę moje
Czeka to tak niezawodnie,
Że jutrzejszy ujrzy ranek
Mniszką z musu czy po woli.
A że skromność nie pozwoli,
By chowała zakonnica
Zakłady płochéj miłości
I nieopatrznych zachcianek,
Składam je w ręce waszmości.
Żem zaś sobie przyobiecał,

Iż nie owa miłość jeno,
Lecz sam przedmiot zginie dla niéj,
Dobądź szpady i niech stratą
Życia jeden z nas przypłaci:
Ty, byś się o nią nie kusił,
Ja, abym nie patrzał na to.

Euzebiusz.

Powstrzymaj szpadę, Lisardo,
I gdym ja słuchał bez wstrętu
Obelg miotanych tak hardo,
Słuszna mię słuchać wzajemnie,
A choć długo kreślić moje
Przygody i choć rzecz pewna,
Że gdy jest nas tylko dwoje,
Szkoda czas tracić daremnie,
Bo obu konieczna bić się,
Jednemu umrzeć konieczna; —
Jednak, gdy każe przedwieczna
Moc, że moja śmierć już blizko,
Uważ, cudowne zdarzenie
I niezwyczajne zjawisko,
Nie godzi się, by z mym skonem
Zapadło w wieczne milczenie.
Ojca mego jako żywo
Nie znałem; wiem to, że wrzosy
Pod krzyżem moją kołyską,
Kamień był matczynem łonem,
Dziwne były urodziny
Moje; wiem to z ust pasterza,
Żem był znalezion w tym stanie
Pod górą, w głębi kotliny.
Trzy dni słyszeli me łkanie,
Ale przystąpić nie śmieli
Do téj skalistéj kościeli
Z obawy dzikiego zwierza.
Żaden nawet mię nie drasnął.
Miały zwierzęta — rzecz pewna —
Cześć dla krzyżowego drewna,
W któregom obronie zasnął,
Podniósł mię z tych bezmanowcy
Pasterz, szukający owcy
Zapadłéj w skalną szczelinę
I do Euzebiusza chaty,

Który się w niéj owéj daty
Chował, zaniósłszy dziecinę,
Opisał niepospolitość
Mych urodzin, a Bóg litość
Z jego połączył litością;
Bo wskazał, że mię do domu
Swego przyjął i jak syna
Własnego — uczył pacierza.
Zowę się Euzebiusz z Krzyża,
Jego imieniem i owem,
Które me dzieje zaczyna
I był mi pierwszym piastunem.
Skory do rycerskiéj sztuki
I chciwy byłem nauki.
Rozdzielił mię z opiekunem
Smutny skon; jego majątku
Pozostałem spadkobiercą;
A jeśli życia początku
Strzegł mi cud, gwiazdę dziś czuję
Nad sobą, eo prześladuje
Raz, a drugi raz mię broni.
Już u mamki niemowlęciem
Łona gwałtowną naturę
Objawiłem i okrutnym
Czynem zaświadczyłem o niej.
Bo samych dziąseł ściśnięciem
I jakimś szatańskim środkiem
Rozraniłem pierś, co słodkim
Pokarmem schlebiała wargom.
A ona mściwa w boleści
I oślepła prawie z szalu
Rzuciła mię do kanału
Wodnego, gdziem leżał długo,
Odzywając się nie skargą
Dziecka, które z bólu kwili,
Lecz śmiechem; ludzie mówili,
Żem płynął, zniesiony strugą
I że małemi rączęty
Trzymałem krzyżyk podjęty
I położony na ustach.
Dnia pewnego, gdy się palił
Dom, a płomień rozszalały
Ratunek życiu zawalił

I zawalił przejściu bramy,
Ja w tych ogniowych upustach
Pozostałem sam i cały.
A gdym dziwił się, skąd przecie
Nieba taki cud zesłały,
Spostrzegłem, że był dzień Krzyża.
Lustrum mi liczono trzecie,
Gdym podróżował do Rzymu.
Okręt mój w owéj podróży,
Śród bardzo gwałtownéj burzy
Stłukł się o podwodne skały
I roztrzaskany na szczęty
Zapadł u brzegu w odmęty.
Ja uchwyciwszy się deski
Dobiłem z woli niebieskiej
Lądu; deska była zbita
W kształt krzyża. Szedłem raz z drugim
Przez ten kraj dzikiego zwierza
I bandytów; na rozstajnéj
Drodze wznosił się zwyczajny
Drewniany krzyż. Gdym tam chwilę
Wstrzymał się zmówić pacierza,
Mój towarzysz naprzód śpieszył;
A kiedy widząc się w tyle,
Ruszyłem za nim, ujrzałem
Ległego zabitem ciałem;
Nóż zbójecki pierś mu przeszył.
Raz w pojedynku dla zwady
Jakiejś upadłem od ciosu
Przeciwnika i na ziemi
Leżałem bez tchu i głosu;
A gdy między stojącemi
Wkoło wszyscy rozpaczali,
Że niema już dla mnie rady,
Ujrzano ślad dumnéj stali
Na krzyżyku, co u mojéj
Zwieszon szyi, miasto zbroi
Posłużył. Raz gdy na łowy
Wyszedłem w te tu parowy,
Niebo czarną brzydkie chmurą
Zapowiedziało ponuro
Grzmotem padołom zniszczenie;
Z strug deszczu zrobiło włócznie,

Z gradu bojowe kamienie.
Wszyscy przed złością ulewy
Pod rozłożystemi drzewy
I zaplecionemi krzewy
Stanęli, jak pod namiotem.
A wtem płomień, co był złotym
Kometą niesionym na wietrze,
W dwu ugodził, i starł w proch,
Którzy stali mnie najbliżej.
Olśniony, zgłuchły, bezmowny
Czekałem, że i mnie zetrze,
I ujrzałem obok krzyż,
Który — wierzyć mi potrzeba —
Jest ten sam, co mi cudowny
Dał początek; jego piętno
Noszę na piersi, bo Nieba
Dbałość swą nieobojętną
Tym znakiem na mnie wycisły
Na jakieś tajne zamysły.
A chociaż nie wiem, kto jestem:
Takim mię ochrzciła chrzestem
Duma, taką siłą zmysły,
Takiem serce pożądaniem,
Że szlachectwa mego tajnia
Mówi mi, iż Julii godna,
Bo szlacheckość udostajnia
Nie mniéj zdobyta, jak rodna.
Tu stoję i choć rozumiem
Twe zarzuty, i choć snadnie
Rzec dla usprawiedliwienia
Mógłbym coś, takie mną władnie
Oburzenie, tak nie umiem
Ścierpieć twéj chełpliwéj mowy,
Że nie proszę przebaczenia,
Ani nawet skarg dopuszczę;
A jeśliś bronić gotowy,
By nie była moją żoną,
Wiedz, że czy w domu zamieniona,
Czy skrytą w klasztornéj celi,
Wszędzie moja chuć dostrzeli;
A ta, co była zbyt godna
Na żonę, będzie wygodna
Na kochankę; — tak mi chciwość

Mojéj zrozpaczonéj chęci
I podrażniona cierpliwość
Rankor na twą dumę nęci,
Roznamiętniona obrazą.

Lisardo.

Euzebiuszu, gdzie żelazo
Ma głos, niech język nie gada.

(Dobywają broni i walczą, — Lisardo pada, a próbując powstać, pada na nowo).

Ranny jestem!...

Euzebiusz.

— Ha! śmiertelnie?...

Lisardo.

Nie; ramiona mi się slonią,
Ale mam dość sił... Ach, biada!...
Braknie mi... ziemi... pod dłonią.

Euzebiusz.

Niech ci w gardle głosu braknie!

Lisardo.

Nie daj umrzeć... dusza łaknie
Spowiedzi.

Euzebiusz.

— Ha! mrzyj, bezczelny!

Lisardo.

Klnę cię na ten nieśmiertelny
Krzyż, na symbol śmierci Chrysta!

Euzebiusz.

To imię dziś cię wydziera
Grobowi; podnieś się z ziemi,
Bo kiedy Chrystusowemi
Klniesz mię znaki, złość zamiera
W mym gniewie, w dłoni mrze siła.
Podnieś się z ziemi!

Lisardo.

— Nie mogę.
Czuję, że mi pogardziła
Dusza w ciekącéj krwi bytem
I gotuje się iść w drogę
Śród ran tylu zawahana,
Która dla niéj drzwiami rana.

Euzebiusz.

Oprzyj mi się na ramieniu
I odetchnij; gdzieś tu w cieniu

Drzew stoją — (pomnę, przed laty
Stały) — pustelnicze chaty:
Tam możesz przyjąć sakrament,
Jeżeli zdołasz dojść żywo...

Lisardo.

Za tę łaskę dobrotliwą
Przysięgam ci na firmament
Nieba, — na które jeżeli
Wstąpić i swoje oblicze
Ujrzéć Stwórca mię ośmieli,
Że się prośbami przyliczę,
Byś nie umarł bez spowiedzi.

(Euzebiusz podnosi go w ramionach).



SCENA III.
(Wychodzi Dżyl z ukrycia, z drugiéj strony Bras, Tyrso, Menga, Torybio).
Dżyl.

Niesłychane rzeczy w świecie!
Litości ja nie przyganiam,
Lecz za taką pięknie kłaniam.
Zabić i ponieść na grzbiecie!...

Torybio.

Tuś go — mówisz — zostawiła?

Menga.

A tuć został on i bydlę.

Torso.

Masz go: jak na malowidle.

Menga.

Dżyl, coś to widział?

Dżyl.

— Aj, Mengo!

Torso.

Dżyl, co sie stało?

Dżyl.

— Aj, Tyrso.

Torybio.

Cóż to było? Gadaj, nuże!

Dżyl.

Aj, Torybio!

Bras.

— Dżyl, mów przecie,
Czego krzyczysz, co cię boli?

Dżyl.

Aj Bras, aj, aj, przyjaciele,
Jakże ja wam to powtórzę?
Zabił go, poniósł jak cielę
Na grzbiecie; — pewno zasoli...

Menga.

Kto go zabił?

Dżyl.

— A czy ja wiem?

Tyrso.

Kto zabił?

Dżyl.

— A czym się pytał?

Torybio.

Kogo niósł?

Dżyl.

— Z czoła-m nie czytał.

Bras.

I kto niósł?

Dżyl.

— Toć ten, co zabił;
Opowiem wam, gdy nie wiecie.
Chodźcie!

Tyrso.

— Gdzież cię czarci wleką?

Dżyl.

Nie wiem jeszcze; chodźcie przecie,
Bo ci dwaj tu niedaleko.

(Wychodzą wszyscy).



SCENA IV.
(Julia i Arminda).
Julia.

Dozwól mi, Armindo, łez
Nad wolnością utraconą,
Bo gdzie kres życia, tam pono

Najpewniejszy bólu kres.
Widziałaś strumyk, jak płynie
Z gór, jak szczebiotliwie pluska,
Jak łagodnie brzegi muska.
Przewijając się w dolinie?
Aż gdy go opadłym sądzą
Z energii nadbrzeżne kwiaty,
Rzuca się na ich bławaty
Zniszczenia porwany żądzą.
Tak mnie runęły na zmysły
Cierpienia i żalu tonie;
Bo zatrzymały się w łonie,
A przez powieki wytrysły.
Dozwól, niech na ojca srogość
Się użalę.

Arminda.

— Pani, racz...

Julia.

Co zostaje mi nad płacz,
Nad rozpacz i śmierci błogość?
Życie, gdy się ból w nie sączy,
Cierpiąc, — przydawa mu chwały;
A potem, ból to jest mały,
Jeśli się przed śmiercią kończy.

Arminda.

Jakiż nowy cię spotyka
Cios i do płaczu porusza?

Julia.

Wszystkie listy Euzebiusza
Lisardo z mego stolika
Zabrał.

Arminda.

— Ach, jakże na Boga
Wiedział, iżeś tam je kryła?...

Julia.

Tak już dla mnie wypatrzyła
Nieszczęście przeznaczeń sroga
Gwiazda. Spostrzegłam ja wczora,
Że chodził zły, chmurny taki;
Myślałam, że ma poszlaki,
Nie, — że już skryć się nie pora.
Wtem przystąpił do mnie blady,
Mówił coś, że grał i stracił.

I że długu nie zapłacił
I tu przyszedł szukać rady.
Prosił mię o jeden złoty
Pierścień, chcąc wyjść z téj potrzeby,
A gdym klucz dobyła, żeby
Otworzyć w biurku klejnoty,
Nie czekał, lecz wyrwał z ręki,
Otworzył gniewnie i z skrytki
Pierwszéj wyrwał owe zwitki,
Zmierzył mię i ścisnął szczęki;
Potem nic nie mówiąc, — Boże! —
Zaniósł je ojcu i obu
— Nie wątpię — o mego grobu
Ostateczności w klasztorze
Słyszałam rozhowor długi.
Wyszli i podobno z dworu
Skręcili wprost do klasztoru,
Jak powiedziały mi sługi.
A jeśli, co téj godziny
Uradzili i co w planie
Ma ojciec, chcą w wykonanie
Wprawić, to nie bez przyczyny
Lękam się; bo jeśli każe
Od Euzebiusza daleko
Odejść, to nim mię obleką
W habit, — śmiercią ich przerażę.




SCENA V.
(wchodzi Euzebiusz).
Euzebiusz. (n. s.)

Nikt uciekający kary
Tak rozpacznie, tak szalenie
Nie śmiał wybrać za schronienie
Mieszkania swojéj ofiary.
Zanim wieść o śmierci brata
Rozgoryczy ku mnie duszę
Julii, pomówić z nią muszę.
Przez głowę myśl mi przelata
Ratunku w przeklętém dziele:

Wyłudzę przysięgę od niéj
I nie wiedzącą o zbrodni
Uciekać z sobą ośmielę.
Rażona wieści téj ciosem
W ekstazach miłosnéj nocy,
Widząc się w mojéj przemocy
Musi pogodzić się z losem.

(głośno).

Piękna Julio!

Julia.

— Co to znaczy?
Ty w tym domu?...

Euzebiusz.

— Tak jest; siła
Na ten hazard mię skłoniła
Méj miłości i rozpaczy.

Julia.

Lecz jakim wejść mogłeś czarem?
Szaleństwo jest w tym hazardzie!

Euzebiusz.

Wszedłem tem, że mam we wzgardzie
Śmierć.

Julia.

— Przebóg! z jakim zamiarem?

Euzebiusz.

Natchnęły mię me zapały,
Bym dodał z twych łask zaszczytu
Miłości nowego bytu,
Pożądaniom nowéj chwały.
Wiedziałem, że źle pogląda
Twój ojciec na me zaloty
I że zna moje roboty
Tajemne i że zażąda
Jutro, abyś ty oblekła
Welon, który ci przeznaczył,
A ja o szczęściu zrozpaczył
W łzach beznadziejnego piekła.
Jeśli to miłość niekłamnie
Ta miłość, co z ócz ci wiała,
Gdy prawda, żeś mię kochała,
Gdy prawda, żeś tchnęła dla mnie,
Uchodźmy!... Wszak czujesz jasno
Swą dolę; znasz w ojca duchu

Dumę, co żąda posłuchu.
Gdy za nami się zatrzasną
Drzwi domu, znajdziemy radę.
Ujrzawszy nasze stateczność,
Z gniewem swoim tę konieczność
Pogodzi, przebaczy zdradę.
Mam włości, by cię w nich chować,
Mam ludzi, aby cię bronić,
Złoto, by dla ciebie trwonić,
Duszę, by cię w niéj piastować.
Jeśli szczery był nasz ślub,
Jeśli miłość twa nie myli,
Ośmiel się, albo w téj chwili
Ujrzysz moje śmierć i grób!...

Julia.

Słuchaj, Euzebiuszu!...

Arminda (wbiegając).

— Pani,
Pan idzie!

Julia.

— Ja nieszczęśliwa!

Euzebiusz.

Wszystko chyba zło się zrywa
Na mnie z piekielnéj otchłani.

Julia.

Może wyjść?

Arminda.

— Niepodobieństwo;
Pan już tu... wszedł w korytarze...
Puka w drzwi... otworzyć każe!

Julia.

Jaka trwoga!...

Euzebiusz.

— Ha, przekleństwo!
Którędy ujść?

Julia.

— Skryć się musisz.

Euzebiusz.

Skryć się, — gdzie?

Julia.

— Tu w téj alkowie.

Arminda.

Prędko; pan nic się nie dowie.




SCENA VI.
(Wchodzi Kurcyusz).
Kurcyusz.

Córko, skoro już się kusisz
O stan dostojny i skoro
Niedługo nim cię zaszczycę,
Miałbym cię za niewdzięcznicę,
Gdybyś stanęła zaporą,
Gdybyś nie zdała się ciałem
I duszą ojcowskiéj woli.
Do téj świetnéj dla cię roli
Tak wszystko przygotowałem,
Że masz się tylko przystroić,
Aby wejść piękna i czysta
W liczbę oblubienic Chrysta.
Nie każdéj o takim roić
Dano świetnym losie młodéj
Dziewczynie; wzbudzisz zazdrości,
Gdy cię ujrzą w téj wyższości
Chętną na niebieskie gody.
Cóż powiesz?

Julia (n. s.)

— Ha! słów mi brak.

Euzebiusz (n. s.)

Zechce — to sobą nie władnę,
Tu na miejscu trupem padnę.

Julia (n. s.)

Nie wiem, odpowiedzieć jak.

(głośno).

Panie, pieczołowitości
Ojca i jego powadze
Zdane me życie; lecz władzę
Niech wstrzyma wobec wolności,
Nie była-ż — niech się użalę —
Słuszna, przede mną zachody
Twoje objawić i zgody
Méj wpierw zażądać?...

Kurcyusz.

— Nie, wcale,
Bo moja jedynie wola

W tem, co prawe, co nieprawe
Winna służyć za podstawę
Twym chęciom.

Julia.

— Biedna-ż ma dola!
Więc z tak brutalnego rządu
Synowi wolno jedynie,
Chłopcu, a nigdy dziewczynie
Mieć prawo wolnego sądu?
Zostaw mi czas na objęcie,
Rozebranie tego planu,
Bowiem wieczystego stanu
Nie obiera się w momencie.

Kurcyusz.

Dosyć tu mego wyboru,
A ja stan ci już wybrałem.

Julia.

Gdy ma istność twym udziałem,
Wstąpże za mnie do klasztoru.

Kurcyusz.

Zmilcz, szalona bezwstydnico,
Lub ci jak stryczkiem warkocze
Około szyi otoczę,
Lub ci te palce wychwycą
Język z niekarnéj gardzieli,
Aż mię obrażać przestanie!...

Julia.

Wolności ci wzbraniam, panie,
Nie życia; niech się spopieli,
Bieg skończywszy, pełen męki
I z trosk uwolni ci skronie;
Bowiem ci życia nie bronię,
Które mi wyszło z twéj ręki;
Wolę mam z niebios przekazu,
I przeto woli ci wzbraniam.

Kurcyusz.

Ha, teraz wierzyć się skłaniam,
Com podejrzewał odrazu:
Że honor mój ktoś pokalał
I matka twa była niecna,
Kiedy twoja złość obecna
I upór tak się rozszalał,
Iż obraził w twarz rodzica,

Co w rodzie swym więcéj części,
Szlachectwa i blasku mieści
Niż słońce.

Julia.

— Co mię zaszczyca
Z twéj strony, z jéj strony kala,
Ja nie wiem.

Kurcyusz.

— Zostaw nas dwoje.

(Daje znak Armindzie, która wychodzi).

Teraz, gdy me niepokoje,
Którem dotąd trzymał zdala
Ciebie, strzegąc tajemnicę
Wzmogłaś do występku skora,
Ustami powiedzieć pora,
Co już rzekły me źrenice.
Wiedz, że Seniorya państwa
Seny dla tarczy uczczenia
Naszéj z swojego ramienia
Wysłała mię do papieża
Urbana z hołdem poddaństwa.
Twoja świętobliwa matka,
Któréj szlachetność i rzadka
Cnota czyniły z niéj w Senie
Rzymianek upodobnienie
I prawdziwy wzór kobiety,
(Nie pojmuję, jak me wargi
Śmią ją krzywdzić w czci... niestety
Czuję ulgę, gdy ołowiem
Ciążące wynurzam skargi), —
Została w Senie; mnie w Rzymie
Zatrzymano z ambasadą
Ośm miesięcy; w chwili bowiem
Owéj rokowano z Radą
O odstąpienie Senioryi
Papieżowi; — niech Bóg w swojéj
Łasce da im, co przystoi
Ich dobru; nas to nie tyczy.
Wróciwszy do Seny — (tu mi
Oddech śród piersi się tłumi
I język lodowacieje
I duch w przygnębieniu mdleje) —

Zastałem — (wyznać mi smutnie!) —
Zastałem twą matkę w stanie
Tak doszłym, że rozwiązanie
Miało nastąpić niebawem.
Już ona kłamiąc wierutnie
Chciała stan ten dowieść prawym
Twierdząc fałszywemi listy,
Że już, gdym wyjeżdżał z domu,
Czuła się matką, a sromu
Mego był tak oczywisty
Dowód, że przez jego same
Myśl na czole czułem plamę. —
Nie rzekę, by prawdą było:
Lecz kto strzeże swojéj tarczy,
Temu nie potrzeba wierzyć,
Temu pomyśleć wystarczy.
Przecie, — co zacnemu znaczy
Być skrzywdzonym, — (o tyrania
Praw okrutnych! o honoru
Frymarka!) — gdy od rozpaczy
Nieświadomość go obrania?
Niecne prawo. Tajemnica
Nie przejdzie w pewność u tego,
Co jéj wątku znać nie zdolny.
Jakie prawo niewinnego
Karci? Czyim sługą wolny?
Niecne prawo. Jest różnica:
Nieszczęściem to jest, — nie plamą.
A jednak... prawo to samo
Dyshonor zarówno kładnie
Na Merkurego, co kradnie,
Jak na Argusa, co strzeże.
Ha! jeżeli świat tak bije
Na niewinnego swéj hańby,
W jakiej-że pokara mierze
Tego, co ją zna i kryje? —
— W takich więc myśli mozole,
Na takich wątpień bezdrożu
Ani dosytu przy stole,
Ani snu zaznałem w łożu,
Tak bardzo sobą niewładny,
Że mię serce z ustawnego
Lęku brało za obcego,

Dusza brała za tyrana.
Mówiłem sobie sto razy,
Że domysł mój bezzasadny,
Ona nieposzlakowana.
Tak w myśl podrażnioną wbiłem
To przypuszczenie obrazy,
Że mścić się postanowiłem,
Jeśli nie nad nią niewinną,
To nad własnéj marą głowy.
By zemstę w tajemniczości
Spełnić, urządziłem łowy,
Pozorem: — człowiek w zazdrości
Nawykł iść drogą nie inną
Jeno udaną; — tu w boru,
Gdy śród gończego ferworu
Rozbiegli się towarzysze,
Ja miłosnemi namowy
— (Jak zna ich użyć, kto kłamie,
Jak sam w nie wierzy, kto kocha!)
Wprowadziłem ramię w ramię
Matkę twą w leśne zacisze,
I powiodłem ją zdradziecko
Pośród skał ukrytą stecką
Między pniów upadłych tramy,
Kędy słońce nie zna bramy,
Bowiem przed niemi mur rośnie
Pozaplatanych swawolnie
— Że już nie powiem miłośnie —
Drzew, krzaków, gałęzi, liści,
I tam gdzie niewyciśnięty
Był zdawna ślad ludzkiéj pięty
We dwoje...




SCENA VII.
(Wbiega Arminda),
Arminda.

— Jeśli ci, panie,
Téj, co pierś twą opierścienia
Odwagi i doświadczenia,

Co udostojniło włos
Na wielkie nieszczęście stanie
I niespodziewany cios,
Niech cię dziś hart ten ustrzeże
Od rozpaczy.

Kurcyusz.

— Skąd się bierze
Ta śmiałość, że bez rozkazu
Wszedłszy, przerywasz mi?

Arminda.

— Panie!...

Kurcyusz.

Skończ, bo to samo wahanie
Obraża mię.

Julia.

— Milczysz, czego?

Arminda.

Nie mogę znaleść wyrazu
Na mój strach, nieszczęście wasze.

Kurcyusz.

Gdy ja się słuchać nie straszę,
Ty nie bój się najgorszego
Wymówić.

Arminda.

— Lisardo, panie...

Kurcyusz.

Tego jeszcze mi nie stało!

Arminda.

Syna twego, panie, ciało
Na zakrwawionym tapczanie
I niesione przez pasterzy
Ranami straszne — tam leży.
Oto orszak już nadchodzi;
Nie patrz!...

Kurcyusz.

— W jakiejże powodzi,
Nieba! szczęście me topicie.
Biada!




SCENA VIII.
(Wchodzą wieśniacy z Lisardem na noszach i z zakrwawioną twarzą).
Julia.

— Jakaż nieczłowiecza
Moc wykrwawiła to życie
Z piersi i jakaż zdziczała
Dłoń w krwi naszéj wykąpała
Na niewinność wściekły miecz?
Boże!

Arminda.

— Zważ, pani!

Bras.

— Na krwawy
Nie patrz widok.

Kurcyusz.

— Idźcie precz!

Tyrso.

Uspokój się...

Kurcyusz.

— Ha! z cielesnéj
Dusza chce mi wyjść oprawy.

Pozwólcie patrzeć mi na trup ten siny
Zlodowaciałą nieszczęścia spuściznę,
Dzieło przekleństwa, młodości ruiny,
Na tę krew, serca mojego truciznę;
Jakaż moc z ciebie zrobiła, jedyny
Synu mój, posąg grozy i siwiznę
Ojca zmieniła w białe prześcieradło,
By się całunem na twe ciało kładło?

Mówcie-że, mówcie mi, kto śmiał tak skrycie
Zabrać go, lubą pociechę méj głowie?

Menga.

Dżyl widział zwadę obu i zabicie,
Bo stał ukryty za drzewem; — niech powie.

Kurcyusz.

Mów, przyjacielu, kto mu wydarł życie?

Dżyl.

Wiem tyle, że się Euzebiusz zowie:
Tak go panicz zwał...

Kurcyusz.

— Jeszcze ta gadzina!
Dziś mię pozbawia honoru i syna.

(do Julii).

Masz, broń-że teraz ślepo i uparcie
Rozzuchwalonéj żądzy, którą dysze;
I w czystą miłość wierz, gdy miast na karcie
Piórem, krwią twoją chęć lubieżną pisze.

Julia.

Ojcze!...

Kurcyusz.

— Nie mów mi nic, dziecko bękarcie,
I zbierz się jeszcze dziś, bo kiedy w niszę
Grobową ciało syna mego złożę,
Urodę po nim pogrzebiesz w klasztorze.

Niechże się pogrzeb dziś podwójny święci,
Bo dwie istoty dzisiaj śmierć mi skradła:
On — zmarły światu, żywy méj pamięci,
Ty — światu żywa, méj pamięci zbladła.
Tu zostań! abyś ujść nie miała chęci,
Drzwi zamknę; — tutaj nad trupem przysiadła
Ucz się twem nędznem jestestwem poterać
I jego śmiercią za życia — umierać.

(Wychodzą wszyscy, pozostaje Julia i Euzebiusz, który wszedł drugiemi drzwiami).
Julia.

Usta pragnę tysiąc razy
Otworzyć, krwawy człowiecze,
I mało mi nie uciecze
Dusza i milkną wyrazy.
Zakamieniałem z cierpienia,
Po sercu gadem się wlecze
Litość pełna oburzenia
A oburzenie — litości.
Chciałabym skryć me spojrzenia
Przed krwią niewinnie wylaną,
Bo trup zemsty każdą raną
Woła na mnie; to znów czuję,
Że żale moje przebaczą
Tym męskim oczom, co płaczą,
Albowiem rany i oczy,
To usta nigdy niekłamne.

Więc miłość po jednéj stronie,
Po drugiéj te smutne mary
To pragną w twojéj obronie
Stanąć, to żądają kary.
Tak przez uczucie dwubramne
W głowie méj myśl się wypręża,
Bo litość bój ze mną toczy,
A straszna boleść — zwycięża.
Tak że zniewolić mię pragniesz?
Sądzisz, że miłość mą nagniesz
Kiedy czynisz miast pieszczoty
Okrucieństwem twe zaloty.
Kiedy ciebie przyjacielem
Chciałam mieć, a ślub nasz niebem,
Tyr dzisiaj zamiast weselem
Smutnym mię darzysz pogrzebem?
Gdy dla ciebie, samolubny,
Nie uczciłam ojca głowy,
Dzisiaj zamiast sukni ślubnéj
Kładziesz na mnie strój kirowy?
Gdy pod grozą życia straty
Schadzki ułatwiałam tobie,
Zamiast małżeńskiéj komnaty
Posłanie ścielesz mi w grobie?
Gdy dłoń moje nieprzytomnie
Gardząc niebezpieczeństwami
Oddaję-ć, ty sięgasz po mnie
Twą własną, gdy krew ją plami?
Jakiéj mam doznać rozkoszy,
Gdy mię w miłosnéj tęsknicy
Wstępującą do łożnicy
Krwawy trupa widok płoszy?
Jak się świat wzgardy powstrzyma
Ujrzawszy, że ciągle stoi,
Gdy nie krzywda w myśli mojej,
To krzywdziciel przed oczyma?
A gdy zechcę w zapomnienie
Wtrącić ją, wszak samo chcenie,
Gdy się ujrzę w twym uścisku,
Krew mi zjawi w myśli błysku.
Więc, choć jeczcze kochać będę,
W sercu mem miłość rozprzędę
I w gniew zmienię, co zawoła

Zemsty: bo jakże chcesz zgoła,
By pod tak dwoistym wpływem
Żyła dusza w ciele żywem,
By żądając na cię kary
Razem chciała ją odwrócić?..,
Do téj podźwignę ofiary
Miłość mą, że ci przebaczy,
Byłeś nigdy nie chciał kłócić
Twym widokiem méj rozpaczy.
To okno, które wychodzi
W ogród, wyjście ci otworzy,
Niebezpieczeństwa odgrodzi.
Odejdź i uchodź co skorzéj;...
Gdyby cię znalazł mój ociec,
Krew-by musiała znów pociec. —
Idź, Euzebiuszu, i pragnij
Zapomnieć o mnie; zważ na to,
Żeś pracował nad mą stratą
Ty sam. Idź i szczęście nagnij
Ku sobie; niech ci da tyle,
By się twoje błogie chwile
Nie opłacały niedolą.
Ja życie krótką niewolą
Zamknę do śmierci w klasztorze,
Lub zaraz w grób się ułożę,
Bo gniew ojca śmierć mi znaczy,
Tam zleję łzami rozpaczy
Los mój taki nielitośny
I byt mój taki nieznośny,
Namiętność tak nieowładną
I gwiazdę szczęścia tak zdradną
Planetę tak na mnie mściwą
I miłość tak nieszczęśliwą
I w tak okrutnym kochanku,
Że mi odebrały życie
A nie zadały mi śmierci,
Bo przez to uczuć rozbicie
Żywa — konam bez ustanku. —

Euzebiusz.

Jeśli surowszą być może
Nad twe wyrazy twa ręka,
Tu u stóp twych głowę złożę,
Niech mię twa zemsta ponęka.

Miłość twoja jest łańcuchem,
Wzdrygam się przed niemi duchem.
Myśl własna jest moim katem,
A oczy twe majestatem
Sądu i poglądam z drżeniem
Jak mi głoszą wyrok skonu.
Lecz niech mi ze swego tronu
Sława głosi: Ten umiera,
Bo kochał; — gdyż jedna szczera
Zbrodnia, — moja miłość była. —
Uniewinniać się nie kuszę.
Niech nie wyda się, że duszę
Zbawić pragnę; chcę jedynie,
Byś na mnie pomściła mordu.
Masz, i ostrzem tego kordu
Przebij pierś, co tak się podli:
Duszę, co się tobie modli
Wydrzyj, patrz, jak życie spłynie;
A jeśli twa dłoń się wzdraga,
Zawołam, że tu się kryję:
Niech wpadnie, niech mię zabije
Twój ojciec...

Julia.

— Stój, stój, na Boga! —
A że nam dwoista droga
Kreśli się, obcemi twarze
Mają być, uczyń, co każę.

Euzebiusz.

Przyrzekam...

Julia.

— Masz wyjść stąd skrycie
I ratować swoje życie.
Masz przyjaciół i masz mienie
Na obronę.

Euzebiusz.

— Czyż ja cenię
Bez ciebie złoto i ludzi?
Póki krew się nie ostudzi
W tych żyłach, wielbić cię będę.
Niczém méj żądzy nie wstrzymam.
Nie podoła cię obronić
Klasztor; i tam cię dobędę.

Julia.

Strzeż się, potrafię się bronić.

Euzebiusz.

Nigdy więc ujrzeć cię nie mam?

Julia.

Nie.

Euzebiusz.

— I nie ma już sposobu...

Julia.

Nie marz o nim.

Euzebiusz.

— Więc koniecznie
Już pogardzić chcesz mną wiecznie?

Julia.

Gardzić tobą się przymuszę.

Euzebiusz.

I zapomnisz o mnie?

Julia.

— Nie wiem.

Euzebiusz.

Nie ujrzę-ć nigdy!...

Julia.

— Do grobu.

Euzebiusz.

Więc ta nasza miłość przeszła?...

Julia.

Więc te obecne katusze?...
Otwierają, wyjdź, Euzebio!

Euzebiusz.

Idę i słucham rozkazu.
Ale nie ujrzeć ni razu!...

Julia.

Tak! nigdy mię ujrzeć nie masz.

(Hałas za sceną; oboje rozchodzą się; wchodzi służba i wynosi ciało).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.