III.

Nie chcą się zejść, a schodzą się.

Tydzień minął od bytności Lucyana u pani Warskiéj, a przez ten czas młody doktor codziennie odwiedział swoję pacyentkę, przyjeżdżając najczęściéj konno, na dzielnym i pięknym gniadoszu, i codziennie téż dziedziczka Jodłowéj przez okna swego domu widziała go, jak szybko mijał żelazne otoczenie jéj dziedzińca i ogrodu.
Czy to wypadkiem, czy umyślnie, młody doktor bywał u Dembowskich bardzo rano i odjeżdżał wtedy, gdy odsłaniały się zaledwie rolety w oknach sypialni pani Warskiéj.
Kiedy piérwszy raz Klotylda zobaczyła Lucyana, jadącego po-za jodłami, pochyliła się ku oknu tak, że aż z ręki Marylki wypadł grzebień, którym czesała gęste włosy swéj pani.
— Kto to przejechał konno? — spytała.
— To doktor z N., pan Dolewski — odpowiedziała dziewczyna, spojrzawszy uważnie przez szyby. — On, proszę pani, codzień o téj saméj porze przyjeżdża do pani Dembowskiéj.
Klotylda usiadła znowu przed zwierciadłem i schyliła czoło na dłoń, może dla ukrycia przed Marylką tego, że brwi jéj trochę ściągnęły się niezadowoleniem i lekki rumieniec szybko przebiegł twarz. Ale czegóż nie dostrzeże wprawne i ciekawe oko ulubionéj przez panią garderobiany?
Marylka widziała w zwierciedle pochyloną twarz Klotyldy, dojrzała rumieniec i ściągnięcie brwi.
Przez kilka chwil, milcząc, muskała grzebieniem włosy swéj pani, które ciemnemi smugami opływały całą jéj siedzącą postać; w końcu część ich zręcznemi palcami zaczęła splatać w gruby warkocz i ozwała się od niechcenia:
— Pan Dolewski, proszę pani, musi być bardzo dobry doktor, bo pani Dembowska ma się już znacznie lepiéj.
Klotylda odjęła rękę od oczu i rzekła:
— Zapewne. Splataj prędzéj włosy, Marylko, chcę wyjść do ogrodu.
Garderobiana ujęła drugie pasmo włosów i, splatając je, odezwała się znowu:
— Nie wiem, doprawdy, proszę pani, dlaczego mi tak żal tego pana Dolewskiego. Taki młody, piękny i rozumny, musi mieszkać w tém szkaradném N. Ale to on dla swojéj matki robi, proszę pani.
— Czyś widziała kiedy matkę pana Dolewskiego? — spytała Klotylda niedbale.
— A jakże, pani. Ciotka moja, Owsicka, w wielkiéj przyjaźni żyje z panią Dolewską, a ja, nim dostałam się do pani, mieszkałam u ciotki.
— Czy pan Dolewski był już wtedy w N.?
— Nie, proszę pani; pan Dolewski wrócił z uniwersytetu przed trzema laty, a ja szósty rok jestem u pani. Ale i wtedy, bywało, przyjeżdżał na wakacje, więc często widywałam i jego, i matkę.
— To pani Owsicka jest twoją ciotką, Marylko?
— Tak, proszę pani.
— Czy imię jéj Anna?
— Tak, pani. A zkądże pani wié imię mojéj ciotki?
— Przeszłéj jesieni jechałam z nią do Warszawy w jednym wagonie.
— Doprawdy, a gdzież to ja wtedy byłam?
— Czekałaś na mnie w Warszawie.
— A prawda! Toż dopiéro ciocia musiała być uszczęśliwiona, że panią poznała.
— Nie wiem, czy wiedziała nawet z kim jedzie, bo miałam twarz zasłonioną i nie powiedziałam mego nazwiska.
— To dopiéro! Wyobrażam sobie, jak ciocia musiała być ciekawa z kim jedzie; bo to, proszę pani, straszna ciekawska z téj cioci.
Klotylda nic nie odpowiedziała, a Marylka splatała trzeci warkocz; ale, że koniec czesania był daleki, bo warkoczów z włosów Klotyldy tworzyło się wiele, subretka ozwała się znowu po chwili:
— Nie wiem, co to jest, proszę pani, że pan Dolewski, wracając wczoraj od pani Dembowskiéj, był taki jakiś blady, mizerny, że strach. Wprawdzie on, jak zapamiętam, od dzieciństwa swego, był zawsze blady, ale takim, jak wczoraj, to go nigdy nie widziałam.
— Gdzieżeś wczoraj widziała pana Dolewskiego? — spytała Klotylda obojętnie niby, rozsuwając w palcach koronkę, zdobiącą szeroki jéj rękaw.
— Niosłam haftowany peignoir pani do pralni i przechodziłam koło bramy dziedzińca właśnie wtedy, kiedy pan Lucyan przed gankiem Dembowskich na koń siadał. Na ganku stała panna Magdalena i coś do niego mówiła. Ja patrzę na niego i myślę sobie: pozna mnie, czy nie pozna? a może i ukłonić się nie zechce? Aż poznał i ukłonił się, ale bardzo, proszę pani, był blady. Chory być musi chyba; sądziła-bym, że zmartwiony, ale śmiał się, rozmawiając z panną Magdaleną.
— No, kończ-że już to czesanie, Marylko — z gestem niecierpliwości rzekła Klotylda, i wziąwszy swoje warkocze z rąk układającéj je starannie służącéj, owinęła je niedbale wkoło głowy i przez wschodni gabinet wybiegła do ogrodu.
— Święty Boże! — zawołała po wyjściu jéj zdziwiona subretka — pani poszła do ogrodu bez parasolki i bez rękawiczek! widziane-ż to rzeczy, w takie słońce? I czesać się nie skończyła; siedziała jak na szpilkach! Ej, jakoś mi się zdaje... czy nie będzie to tylko coś nowego... umyślnie mówiłam o nim i widziałam... widziałam... no, ale cóż będzie z tamtym?...
I nad tém pytaniem swojém zadumała się Marylka, stojąc na środku pokoju i kładąc w usta koniec laski od parasolki, którą miała intencyą zanieść pani swéj do ogrodu.
Dumała tak dobrze z pięć minut, potém podniosła ramiona, uśmiechnęła się i odpowiedziała swoim myślom:
— A mnie co do tego? Pani dobra dla mnie i koniec, a zresztą niech sobie robi, co chce. Może i ja, gdybym była na miejscu pani, wolała-bym pana Lucyana, niż tamtego...
Tak rezonując sobie w duchu, subretka wybiegła do ogrodu za swoją panią, z parasolką i rękawiczkami; ale w środku kwiatowego parteru raz jeszcze przystanęła i, jakby sobie coś ważnego przypomniała, podniosła w górę wskazujący palec i rzekła do siebie:
— Tylko... że tamten bogaty, a ten biedny! ot co; ale, żeby nie to, dalibóg, gdybym była na miejscu pani, wolała-bym tego, niż tamtego...
Nazajutrz z rana, Klotylda, jak dnia poprzedniego, siedziała przed lustrem z rozplecionemi włosami, gdy Marylka, rzuciwszy w okno bystre spojrzenie, rzekła:
— Ot, znowu pan Dolewski jedzie.
Pani Warska ani się poruszyła, ale tylko spytała obojętnie:
— Przyjeżdża, czy odjeżdża?
— Odjeżdża, proszę pani — odpowiedziała służąca i badawczo spojrzała na odbitą w lustrze twarz swéj pani; ale nic nie zobaczyła, bo Klotylda szybkim rzutem twarz całą, niby niechcący, zarzuciła włosami.
Tegoż dnia, nad wieczorem, pani Warska długo chodziła samotna między staremi jodłami ogrodu; zamyślona patrzyła na pływające łabędzie i pod gajem brzozowym słuchała śpiewu słowika, aż zwróciła się powoli i poszła ku nieszkaniu państwa Dembowskich.
Żona dzierżawcy miała się już daleko lepiéj; uspokojony o nią, Dembowski, wyjechał do jednego z dalszych folwarków, aby zajrzéć do gospodarstwa. Antosia i Magdzia siedziały przy matce, a Elżunia w bawialnym pokoju bawiła gości, dwóch braci Harasimowiczów, z sąsiedztwa, którzy przyjechali odwiedzić Dembowskiego, a nie zastawszy go w domu, zostali na herbacie.
Młodszy z Harasimowiczów, Onufry, był konkurentem o rękę Elżuni. Dembowski chętnie go przyjmował, bo szlachcic miał spory kawał dobréj ziemi i gospodarował rządnie; ale Elżunia znieść go nie mogła, pomimo, że grał na gitarze i śpiewał przy tym instrumencie mnóztwo przedwiecznych pieśni.
Starszy Harasimowicz, Dyonizy, nie pieścił już matrymonialnych nadziei, bo mu piąty krzyżyk ciężył na łyséj głowie, ale pociechę i zapomnienie wszelkich młodzieńczych marzeń znajdował w płaskiéj flaszeczce, nie opuszczającéj nigdy kieszeni kamizelki jego. O kamizelce owéj dziwne po okolicy krążyły opowiadania, a wszystkie miały za źródło starego żyda Efraima, krawca obojga płci, mieszkającego w N. Raz naprzykład Efraim, zawezwany do sporządzenia kamizelki przez jednego z tamecznych elegantów, zażądał objaśnienia, czy ma zrobić w niéj kieszeń „na szerokość trzech palców, czy trzech rąk?“
— Co ty bredzisz, żydzie? — spytał właściciel mającéj się szyć kamizelki.
— Bo to, proszę jasnego pana — odpowiedział Efraim — pan Harasimowicz Dyonizy każe zawsze robić sobie kieszeń w kamizelce na trzech rąk.
— A to na co?
— Ny, on tam wstawia butelkę z wódką, ja widział — odpowiedział żyd.
Innym razem pytał kogoś, czy kieszeń w kamizelce ma być zrobiona na zegarek, czy na flaszkę? Spytany chwycił żyda za pejsy, myśląc, że ten bierze go za pijaka.
— Ny — krzyczał Efraim — niech jasny pan ma litość! A czego ja winien, że pan Harasimowicz każe mnie zawsze robić kieszeń na flaszkę. On jeździ często do Wilna, a ja myślał, że teraz nastąpiła taka moda.
Flaszeczka, spoczywająca zwykle w owéj anegdotycznéj kamizelce, zapełniona bywała bozkim nektarem kartoflowego wyciągu, którego-by pan Dyonizy za nic w świecie nie dotknął ustami publicznie, i gdy kto przed obiadem lub śniadaniem zapraszał go na kieliszek wódeczki, wymawiał się, upewniając, że mu doktorowie, pod karą śmierci, wzbronili używania jakichbądź trunków. Ale tak protestując, wychylał się milczkiem do innego pokoju i tam z rozkoszą przyciskał do ust szklaną szyję nieodstępnéj towarzyszki swego życia. Ślady gorącéj a tajonéj miłości jego ku niéj krwawym rumieńcem odbijały mu się na nosie i tłustych policzkach, czego sentymentalny pan Onufry okrutnie się wstydził, i za co niemiłosiernie mu dokuczał drwinkami i wymówkami. Pan Dyonizy mścił się, wyśmiewając matrymonialne zapędy brata, których łódź, pełna romansowych pieśni i dźwięków gitary, rozbiła się o twarde, jak skała, serca trzech komisarzówien, czterech asesorówien i pięciu czy sześciu córek dzierżawców i właścicieli z sąsiedztwa. Z tego wszystkiego wynikła między braćmi wzajemna niechęć. To téż i do Jodłowéj nie przyjechali oni razem, ale niespodzianie się tam zjechali, a niezbyt radzi ze spotkania, siedzieli milcząco w bawialnym pokoju Dembowskich.
Zmrok już zapadać zaczął, kiedy Klotylda weszła do tego pokoju. Na stole kipiał samowar, Elżunia zabierała się do nalewania herbaty, a wszyscy siedzieli odwróceni ode drzwi, któremi wchodziła pani Warska, pan Dyonizy z ręką przyciśniętą do oszklonéj flaszką piersi, pan Onufry z gitarą na kolanach.
— Niech-że pan co zaśpiewa — mówiła Elżunia, nie słysząc wejścia Klotyldy, która zatrzymała się nieco u drzwi.
Pan Onufry z gracyą ujął gitarę, brzęknął po strunach i, z przymileniem zwracając się ku pannie Dembowskiéj, zaśpiewał ochrypłym basem:

Niech mnie pani kocha,
Niech mię pani lubi
Przynajmniéj choć trocha,
Bo mię pani zgubi.

— Ach, stare jak świat! — zawołała Elżunia — słyszałam już to tysiąc razy. Proszę o co innego.
Onufry Harasimowicz znowu brzęknął po strunach, ale tą razą sentymentalnie zwiesił głowę na piersi i zawiódł żałośnie:

Pytasz mnie, Klimeno, czego wzdycham?
Bo kocham!
Pytasz mnie, Klimeno, czegom smutny?
Bo kocham!

— Ot, pij pan lepiéj herbatę — przerwała Elżunia — bo widzę, że nic już dzisiaj porządnego nie zaśpiewasz. Panie Dyonizy, może pan herbatę z rumem pić będziesz? — dodała, zwracając się z butelką w ręku do starszego brata.

— Z rączek pani — odparł z elegancyą pan Dyonizy — sama trucizna słodką-by mi była; ale wszelkich trunków doktorowie używać mi zabronili.
To mówiąc, zérknął ku drzwiom, obok których siedział, i wymknął się cichutko, szepcąc:
— Natychmiast będę służył!
— Aha! — mruknął brat młodszy — poszedł na ustronie, dać buzi kochance! — a zwracając się do Elżuni, dodał z uczuciem:
— Jakżem nieszczęśliwy, że śpiewaniem mojém nie mogę dziś ukontentować pani!
— A, bo pan śpiewasz rzeczy stare jak świat. Kiedy byłam w przeszłym roku w Wilnie, u ciotki Kaczyńskiéj, to mówiono mi, że tych wszystkich pana pieśni już od stu lat nikt nie śpiewa.
Harasimowicz młodszy westchnął i opuścił głowę na piersi, ale po krótkiéj chwili podniósł ją z miną tryumfatora i zawołał:
— Pani! umiem jednę nowiuteczką, jak Boga kocham, świeżuteńka, jak z igły zdjęta!
To mówiąc, uderzył po strunach i zaczął:

„Po stracie szczygła nieszczęsna szczyglica...“


Na piérwszym jednak wierszu przerwało mu otworzenie się drzwi do sypialni pani Dembowskiéj i wykrzyk. Magdzia wyszła z pokoju matki i, spostrzegłszy Klotyldę, przypatrującą się ciekawie charakterystycznéj scenie świata, obcego jéj całkiem, podbiegła i, pochwyciwszy obie ręce pani Warskiéj, do ust je przycisnęła. Klotylda delikatną swoją dłonią twarz jéj podniosła i serdecznie pocałowała ją w usta.

I Elżunia poczęła witać panią Warską, tłómacząc się z nieuwagi. Harasimowicz młodszy powstał z gitarą u łona, Harasimowicz starszy stanął we drzwiach, z ręką przyciśniętą do piersi.
— Może pani życzy sobie herbaty? — nieśmiało spytała Elżunia.
— Dziękuję — odpowiedziała pani Warska — przed chwilą jadłam obiad. Przyszłam odwiedzić chorą i zabrać ze sobą Magdzię, na krótką przechadzkę.
To mówiąc, weszła z Magdzią do sypialni Dembowskiéj.
— Czy to pani Warska? — cicho spytał Harasimowicz starszy.
— Tak — odpowiedziała Elżunia.
— Ładna bestyjka! niech ją... — zaszeptał Harasimowicz młodszy, ale nie dokończył swego zdania, przez szacunek dla obecnéj płci pięknéj.
A Klotylda, chwil kilka przesiedziawszy u łóżka choréj, innemi drzwiami wyszła z Magdzią z dziedzińca folwarcznego na dworski, gdzie zaczęły chodzić żwirową drogą pod jodłami.
— Kto są ci panowie, których znalazłam dziś u was? — spytała Klotylda.
— Sąsiedzi w okolicy, nazywają się Harasimowiczowie — odpowiedziała Magdzia, a na ustach jéj zawisł pogardliwy uśmiech.
— Może który z nich jest pretendentem do twojéj ręki, Magdziu? naprzykład ten, który gra na gitarze i śpiewa?
— O, niech Pan Bóg broni, takie straszydła!
— Dlaczego nazywasz ich straszydłami?
Magdzia zamyśliła się.
— Dlaczego?... dlaczego?... — odrzekła po chwili, patrząc w ziemię — alboż ja wiem dlaczego? Wszyscy ci ludzie, którzy bywają u ojca, wydają mi się tacy nieznośni, szpetni! Ja sama nie wiem, czego im braknie, ale przeczuwam, że ludzie insi być powinni.
— I nie myślałaś nigdy nad tém, czemu się oni tak tobie nie podobają?
— Owszem, najdroższa pani, myślałam, ale nic wymyśléć nie mogłam, może dlatego, że nie znam wcale świata i mało innych ludzi widziałam. Ale już to tak u mnie ze wszystkiém i zawsze; jeżeli widzę coś brzydkiego, natychmiast czuję, że to brzydkie, ale nie umiem sobie zdać sprawy, dlaczego ono jest takie i czego braknie brzydkiemu, aby było piękném. Ale za to wszystko, co piękne, kocham nad życie. Latem naprzykład, kiedy w domu niéma pilnéj roboty, całemi wieczorami siaduję sobie na ganku i patrzę na gwiazdy, i kocham je, bo czuję, że one piękne; albo idę do lasu i słucham szumu drzew, i czasem zdaje mi się, że gałęzie rozmawiają ze sobą, a czasem, że to z dalekich, dalekich stron jakieś głosy lecą, może echa wszystkich razem zebranych ludzkich śmiechów i płaczów. Ot, widzi pani, lubię gwiazdy i lubię szum lasu, bo czuję, że jedno i drugie jest piękne; lubię téż kwiaty, szczególniéj białe i ponsowe, i jak będę umierała, poproszę moich sióstr, aby mi na grobie zasadziły białe róże i zasiały ponsowe gwoździki.
— Wszystko, coś mi powiedziała — odrzekła po chwili milczenia Klotylda — dowodzi, że masz wrodzone przeczucie piękna, nie znając jego warunków. Ale zkądże ci, moja Magdziu, przyszła myśl o śmierci i mogile?
— Ja, pani, często o tém myślę.
— Czy być może? — ze zdziwieniem zawołała Klotylda. — Takaś młoda! Miałaż-byś być nieszczęśliwą?
Magdzia, milcząc, przycisnęła do ust rękę Klotyldy, która przy świetle gwiazd dojrzała na świeżéj jéj twarzyczce wyraz łagodnego, ale dojmującego smutku.
— Co tobie jest, Magdziu? — rzekła, obejmując ją i przyciskając do siebie — powiedz mi, co ci jest? czy może już twoje serduszko westchnęło do kogoś?
— Tak, pani — odparło dziewczę cicho i po lekkiém wahaniu się — ale to zupełnie tak, jak gdybym chciała gwiazdę zdjąć z nieba, albo na szumie lasu do raju zaleciéć, albo zamienić się sama w kwiatek biały. Wszak wszystko to jest niemożebne, nieprawdaż, pani najdroższa? Otóż tak samo i to, co czuję, musi zostać nazawsze w mojém sercu, niepowiedziane, nieokazane nikomu, jak gwiazda zostanie na niebie.
— I czemuż-by tak być miało? — spytała wzruszona tém wyznaniem Klotylda.
— Wszak pani sama powiedziała — odrzekła cicho Magdzia — że mam przeczucie piękna. Otóż i w nim jam przeczuła piękność tak wielką, że wobec niéj zgasły przede mną gwiazdy na niebie. Ze wszystkich ludzi, których dotąd widziałam, on jeden wydał mi się zupełnie, doskonale pięknym i dobrym. Wszyscy inni mieli zawsze w sobie coś brzydkiego lub niedobrego, co mię raziło i odtrącało... on jeden nigdy...
— Któż to ten on? — spytała, tuląc ją do siebie, Klotylda.
Magdzia ukryła twarz na jéj piersi i odszepnęła:
— Pani najdroższa! mój aniele złoty! tego nawet tobie nie powiem.
— Nie mów, jeśli ci to ma być przykro; ale dlaczegóż tak wątpisz o sobie? może i on ciebie kocha, albo będzie kochał.
— O nie, nigdy! nigdy! — zawołała Magdzia — ja przeczuwam, że to być nie może...
Klotylda wiedziała, o kim mówiła Magdzia; ręka jéj, obejmująca stan dziewczyny, lekko zadrżała.
— A on nigdy ci nie mówił, że cię kocha? — spytała po chwili.
— Nigdy — odparła Magdzia. — Ach! on taki szlachetny, taki prawy! czyż mógłby kłamać?
— Więc skądże przyszła ci ta miłość?
— Alboż ja wiem, pani? Znam go od bardzo dawna, ale długo nie czułam tego, co teraz czuję. Raz, pamiętam, był u nas i o czémś rozmawiał z ojcem, a ja sama nie wiedziałam, dlaczego oczu od niego oderwać nie mogłam. Patrzyłam na niego i robiło mi się dziwnie jakoś, miałam takie poczucie, jakby mi serce rozszerzało się w piersi i topniało w łzy; a te łzy biegły mi do oczu, do czoła, do twarzy, czémś takiém gorącém, że gdym spojrzała w lustro, przy którém siedziałam, zobaczyłam, że byłam ponsowa jak gwoździk. Odtąd, moja pani droga, niéma takiéj godziny dnia, żebym o nim nie myślała i niéma takiéj nocy, żebym o nim nie śniła; a gdy się zastanowię nad tém wszystkiém, przeczuwam, że ja go kocham!...
— Ale dlaczegóż tak straciłaś nadzieję otrzymania wzajemności?
— O, moja pani droga, bo przeczuwam, jaki on jest i jaką ja jestem. Ode mnie do niego tak daleko, jak od téj trawki do gwiazdy. Ja sobie prosta, nieumiejętna dziewczyna, ani piękna, ani rozumna, a jemu innéj trzeba.
— Ależ tobie to bardzo smutno być musi.
— Tak, moja pani droga. To téż siostry mówią, żem bardzo posmutniała. Czasem płakać mi się chce, czasem do niczego ochota nie bierze, i gdybym miała skrzydła, tobym tak, zdaje się, zaraz poleciała pod niebo, byle daléj od ziemi. A jednak nie pragnę, ażeby inaczéj było... bo wiem, że jemu nie nie było-by ze mną dobrze, bo jemu innéj trzeba... a jabym nieba mu przychyliła, gdybym mogła, całém życiem mojém kupiła-bym dla niego szczęście... Zresztą, dobrze mówi nasz ksiądz Stanisław, że życie człowieka jest króciuchne jak sen; wszystko w niém mija i tylko to zostawia po sobie ślady, co dobrego uczynimy na świecie. A mnie się zdaje, że dobrze jest cierpiéć w milczeniu i pokorze, zapomniéć o sobie saméj i pragnąć szczęścia tylko dla ukochanych naszych...
Klotylda ze wzruszeniem słuchała słów dziewczyny, popatrzyła chwilę na jéj oczy, wzniesione ku górze i zamglone wilgocią, a w końcu rzekła:
— Powiedz mi, dziecko, zkąd ci przyszły te myśli podniosłe i święte? zkąd w tobie uczucie to bohaterskie? Tak, masz słuszność, tyś wiejska dziewczyna, mało uczyłaś się, mniéj jeszcze widziałaś; jakimże więc cudem odgadłaś tajemnice najświętszych uczuć, posiadłaś szerokość najwznioślejszych myśli?...
Magdzi twarz zarumieniła się z razu, a potém powlokła wyrazem zamyślenia. Długo nie odpowiadała; szły obie ręka w rękę pod szumiącemi jodłami.
— Więc mówisz pani — ozwała się wreszcie dziewczyna — że mam jakieś myśli, jakieś uczucia niezwyczajne w położeniu mojém cichém i ciemném? Prawda, siostry moje, dobre i kochane, nie miewają takich myśli i uczuć. Jak się to stało? zaczekaj pani... powiem zaraz.
Znowu milczała przez chwilę, a potém mówiła:
— Najprzód, zdaje mi się, że już sam Bóg rozmaicie różnych ludzi tworzy. Zdarzało mi się widziéć dzieci, chowane razem, a jednak jedno z nich bywało smutne, inne wesołe, jedno dobre, inne złe. Jam z dzieciństwa smutniejsza była od moich sióstr; mało cieszyłam się zabawkami, patrzyłam więcéj na niebo, niż na ziemię. Potém, pani, kiedy obraz jego zaczął ukazywać mi się w każdéj godzinie dnia i w każdym śnie nocy, po-raz piérwszy położyłam rękę na sercu i zdało mi się, iż czułam, jak pod dłonią moją serce to rosło, rozszerzało się, żeby ogarnąć sobą wszystko, co żyje wkoło. Potém, przy każdém widzeniu jego, pilnie słuchałam tego, co mówił, a on tak pięknie mówi! I z jego słów tworzyły się w mojéj głowie obrazy, nad któremi myślałam po odjeździe jego długo, długo!... brzmienie ich zostawało w moich uszach, i mimowoli zaczynałam mówić tak, jak on. Raz byłam u Grodzickiéj w N. I on tam przyszedł i przyniósł z sobą książkę, i zapytał mię, czym jéj nie czytała. Powiedziałam, że nie, bom do owego czasu nigdy nic nie czytywała. Poprosiłam go o tę książkę; dał mi ją i czytałam, i nauczyłam się jéj na pamięć. Były to poezye Mickiewicza. I wszystkie słowa, i wszystkie obrazy tych wierszy osiadły odtąd w mojém sercu, a gdym się nad niemi zastanawiała, myśl mi krążyła po głowie tak szybko, że musiałam co najprędzéj czém inném się zająć, bo czułam, iż długo takiego stanu wytrzymać-bym nie mogła. Tak uczucie do uczucia, myśl do myśli, składały się, jak ziarnko do ziarnka, i dlatego może pani mówi, że dziwnie jakoś myślę i czuję.
Klotylda nic nie odpowiedziała; była wzruszoną naiwną spowiedzią dziewczęcia. Dochodząc do ganku Dembowskich, miały się już pożegnać.
— Czy pan Dolewski będzie jutro u was? — spytała Klotylda.
— Przyjedzie jeszcze jutro, a potém aż za dni kilka.
Mówiąc to, Magdzia patrzyła na Klotyldę i wyraźnie coś powiedziéć chciała; ale wahała się przez nieśmiałość, aż w końcu objęła ją rękoma i, tuląc się do jéj piersi, szepnęła:
— Moja droga pani! mój aniołku śliczny! nie będziesz się gniewała na mnie za to, co powiem?
— Ja miała-bym się na ciebie gniewać za cokolwiek? Mów, mów wszystko, moje miluchne dziecię!
— Pan Lucyan... — szepnęło dziewczę — pan Lucyan... od tego dnia, w którym był u pani... zrobił się jakiś inny...
— Jakiż to?... — spytała z uśmiechem Klotylda.
— Ja nie wiem — odrzekła Magdzia. — Nie jest smutny... nie... ale jakby zamyślony, jakby niespokojny... słowem nie taki jak zawsze. Mnie przykro na niego patrzéć, bo przeczuwam, że on cierpi, i dla tego, pani droga, mówię to tobie, bo nie chcę, żeby on cierpiał...
— A cóż ja na to poradzę, dziecko?
Magdzia wyprostowana stanęła naprzeciw Klotyldy, ujęła jéj rękę w swoje dłonie i rzekła pewniejszym już głosem:
— O pani, takie piękne jak ty anioły, mają skrzydła śnieżne i miękkie, któremi mogą z czoła ludzi chmury smutku spędzać. Takie piękne, jak ty, anioły od gwiazd pożyczyły promieni do oczu swoich, aby rozświecać niemi myśli tych, którzy są niespokojni i smutni. Ty pani jesteś pięknym i dobrym aniołem; powioń skrzydełkiem, spójrz błyszczącemi oczyma, a przestanie cierpiéć ten, który cierpiéć nie powinien.
To mówiąc, wysunęła rękę z dłoni Klotyldy i wbiegła do sieni, a pani Warska powoli zeszła z ganku i, bardzo zamyślona, ze schyloną głową, poszła ku swemu mieszkaniu.
Nazajutrz Marylka zdziwiła się mocno, usłyszawszy dzwonek pani swojéj, wzywający ją do sypialni o parę godzin wcześniéj niż zwykle.
Zaledwie ósma była godzina, gdy Klotylda w białém ranném ubraniu wyszła do ogrodu, minęła klomby kwiatowe, staw i obszerny trawnik i weszła do szerokiéj, ciemnéj alei, któréj jedna strona, otoczona żelazném ogrodzeniem, dotykała pocztowego gościńca. W środku alei téj, była w ogrodzeniu furtka, wychodząca na szeroką drogę, po obu stronach, mającą brzozowe ławeczki.
Klotylda z książką w ręku usiadła na ławeczce obok furtki, gdy zdala dał się słyszéć tentent konia. Podniosła głowę i niedaleko siebie ujrzała jadącego konno Lucyana. I on ją zobaczył, zwolnił bieg konia i przez chwilę zdawał się wahać, czy ma się zbliżyć do dziedziczki Jodłowéj, przez którą przed kilku dniami tak uprzejmie przyjętym został. Nie zbliżył się jednak, tylko ukłonił się z grzecznością i uszanowaniem. Klotylda oddała mu ukłon, ale, gdy odjechał, na twarzy jéj odmalował się wyraz zdziwienia i żalu. Wypuściła z rąk książkę, pochyliła czoło na obie dłonie i długo pod cieniem jodeł siedziała w zamyśleniu.
Gdy w godzinę potém weszła do swojéj sypialni, ubierającéj ją Marylce zdało się, że na jéj oczach widziała ślady łez; nie była jednak pewna tego, tém bardziéj, że, w czasie ubierania się, Klotylda rozmawiała z nią i parę razy głośno się rozśmiała z dowcipnéj gadaniny subretki. Śmiech ten wszakże uderzył garderobianę czémś niezwykłém, drżało w nim coś, z czego nie umiała zdać sobie sprawy, dla tego pewnie, że nigdy jeszcze dźwięku takiego w śmiechu swéj pani nie słyszała.
Kto uważnie słucha wszystkich odgłosów ludzkiego serca, ten w śmiechu nie samę tylko wesołość usłyszéć może; drżą w nim niekiedy tajone i tłumione łzy. Ale żeby ich w śmiechu czyimś dosłyszéć, trzeba wprzód samemu ścisłą z cierpieniem zawrzéć znajomość; trzeba, według słów jednego z pisarzy, posiąść jedyną naukę, mogącą wwieść człowieka w głębiny serc innych ludzi, trzeba się nauczyć „alchemii łez”.
Tego wieczora Magdzia przybiegła do Klotyldy, siedzącéj na ganku od ogrodu.
— No cóż, moja Magdeczko — spytała ją żartobliwie pani Warska, — czy pan Lucyan i dziś był „jakiś inny”?
— Dziś, pani — odrzekło dziewczę, — pan Lucyan był bardzo wesoły; opowiadając o czémś ojcu, śmiał się kilka razy; ale ja w tym śmiechu coś niedobrego przeczułam...
— I cóż ty tam w tym śmiechu przeczułaś, marzycielko?
Magdzia pochyliła się do ucha Klotyldy i szepnęła:
— Ja, pani, w śmiechu jego przeczułam łzy.
Potém Magdzia usiadła przy nogach Klotyldy na nizkim stołeczku i położyła głowę na jéj kolanach. Klotylda muskała jéj jasne włosy i zaczęła w nie wplatać gałązkę zieloną. Dziewczyna patrzyła w milczeniu w głąb’ oświetlonego szafirową lampą gabinetu, potém podniosła głowę i, spoglądając w twarz Klotyldy, rzekła znacząco:
— Jak tu pięknie, jak tu cicho, jak tu wonno! Dom twój, pani śliczna, to istny raj na ziemi, a tyś w nim jasnym aniołem!...
Klotylda uśmiechnęła się smutnie i ustami dotknęła czoła Magdzi, a dziewczyna, razem z pocałunkiem, poczuła spływającą na jéj czoło łzę.
— Czy i w raju nawet łzy płyną? — spytała cicho, patrząc ciągle w twarz Klotyldy.
— Dziecię moje — odrzekła piękna kobieta, — gdzieś daleko po-za światem tym, jest pewnie raj taki, zgotowany wybranym, w którym cichną wszystkie smutki i niepokoje serca ludzkiego; ale w każdym ziemskim raju, na dnie wszystkich rozkoszy i piękności, muszą zawsze znaléźć się łzy...
Gwiazdy pogodnéj nocy wiosennéj długo oświetlały grupę dwóch kobiet, pół ukrytą w cieniu mirtów i pomarańcz.
Kiedy około północy Klotylda została sama, zadzwoniła i wszedł Ignacy.
— Proszę cię, Ignacy — rzekła, — aby jutro o godzinie ósméj rano Pegaz stał osiodłany pod gankiem; chcę pojechać konno.
Nazajutrz Marylka znowu się zdziwiła, gdy dzwonek pani wezwał ją o wcześniejszéj, niż zwykle, godzinie.
Klotylda włożyła amazonkę i kapelusik z czarném piórkiem i stanęła na środku sypialni swojéj zamyślona. Potém szybko postąpiła ku drzwiom i znowu wróciła, przeszła parę razy pokój, patrząc w ziemię, nareszcie przebiegła salony i stanęła na ganku od dziedzińca.
Pegaz siwy w wielkie ciemne jabłka, z małą główką i wygiętym karkiem, stał przed gankiem osiodłany i grzebał nogą w piasku. Cugle wierzchowca trzymał stangret w angielskiéj liberyi.
Klotylda popatrzyła na konia i rzekła do Ignacego:
— Każ Pegaza odprowadzić do stajni — nie pojadę!...
Stangret z koniem zwrócili się ku stajni. W téj chwili, za jodłami i żelazném otoczeniem dziedzińca, dał się słyszéć tentent konia i szybko na tle zieleni przemknęła zgrabna postać jeźdźca.
Jadący z oddali nawet poznał stojącą na ganku panią domu, bo zdjął czapkę z pełnym grzeczności ukłonem.
— Ignacy — zawołała Klotylda — zawołaj na Michała, niech przyprowadzi Pegaza.
Ignacy łagodnie uśmiechnął się pod siwym wąsem z kaprysów swéj ukochanéj pani, a stangret z Pegazem zwrócili się znów ku gankowi.
Po chwili, piękna pani Klotylda wyjeżdżała konno z bramy dworskiego dziedzińca.
Lucyan Dolewski całą godzinę przesiedział przy choréj, poczém oświadczył, że przyjedzie dopiéro za tydzień, bo konwalescentka może się bez niego obejść, a on ma pacyentów, do których na dni kilka pojechać musi.
— A u pani Warskiéj, czy pan nie będzie? — spytała go Magdzia.
— Dziś nie — odrzekł obojętnie; — zawcześnie jeszcze na wizytę — dodał, patrząc na zegarek.
— Widziałam jednak — ozwała się Elżusia — że pani Warska pojechała już konno na spacer.
Na te słowa w oczach Lucyana zamigotało jakieś dziwne światło; znawca fizyognomii ludzkich rzekłby, iż byłto błysk nadziei.
— Jak się ma pani Warska? — spytał, zwracając się ku Magdzi.
— Zawsze śliczna i dobra jak anioł — odparło dziewczę.
Doktor pożegnał wszystkich, siadł na koń i zwolna jechał pocztową drogą.
Pogodnie i cicho było na świecie, znikąd odgłosów żadnych; spokój panował w naturze, a jednak Lucyan, jadąc, oglądał się ciągle wkoło, jakby czegoś szukał oczyma, jakby dosłuchiwał się jakichś odgłosów. Na drzewach, zdobiących drogę, drżały listki pozłacane słońcem, w powietrzu czystém krzyżowały się strugi błękitnych i złotych promieni, Młody człowiek jechał drogą zwolna, zamyślony, niespokojny, a przed nim migotały ciągle ciemne, smutne oczy Klotyldy i ukazywała się na promieniu zawieszona biała, przezroczysta jéj twarz. Jechał powoli i był już na zakręcie drogi pod samą górą, gdy między jodłami, wysoko nad sobą, posłyszał szelest niezwykły i chrzęst łamiących się gałęzi. Spojrzał w górę: śród czarnych i gęstych drzew, wąziuchną dróżką, zwolna i coraz niżéj, na siwym koniu, zstępowała Klotylda. Wybornie ujeżdżony koń z wdziękiem i ostrożnie stąpał po spadzistéj pochyłości, a ona, jedną ręką trzymając cugle Pegaza, drugą uchylała sobie z nad głowy opadające wciąż kolczaste gałęzie. Chwilami znikała całkiem po-za drzew gęstwiną i wychylała się znowu na szerszą przestrzeń, cała opromieniona słońcem i orzucona zielonemi kolcami jodeł.
Gniady koń jeźdźca na pocztowéj drodze, stanął jak wryty, wstrzymany nagle gwałtowną ręką swego pana. Lucyan patrzył na zjawisko, zstępujące ku niemu z góry.
Wązka dróżka, którą jechała Klotylda, rozszerzała się coraz bardziéj, spadzistość coraz mniéj była stromą, amazonka na siwym rumaku coraz prędzéj zbiegała ku drodze, i po chwili była już o kilka tylko kroków od jeźdźca na gniadoszu.
— Dzień dobry pani — zawołał, uchylając czapki Lucyan.
— Dzień dobry panu — odrzekła amazonka.
Pegaz stanął obok gniadosza i zwrócił się w tym samym co tamten kierunku.
Poranny wietrzyk i szybka jazda, lekkim rumieńcem zabarwiła twarz Klotyldy, Lucyan przeciwnie był blady tą bladością wzruszenia, która wszystką krew do serca sprowadza.
— Pani tak wcześnie odbywa konne przejażdżki? — ozwał się po chwili młody człowiek.
— Ranek był piękny, jeździłam na cmentarz. — I ukazała ręką widniejący na górze pomnik.
— To pomnik matki pani?
— Tak panie.
Rozmowa, obojętnym prowadzona tonem, przerwała się. Pegaz zwolna postąpił naprzód, gniadosz szedł za nim.
— Pan jedziesz od choréj? — ozwała się po chwili milczenia, Klotylda.
— Tak pani, a raczéj od konwalescentki.
— Czy długo jeszcze pan będziesz ją codziennie odwiedzał?
— Przeciwnie, przyjadę ledwie za dni kilka.
— A przez ten czas pan ciągle będziesz w N.?
— Mam odwiedziéć pacyentów, o kilka mil ode mnie mieszkających.
Znowu umilkli, jadąc ciągle razem drogą szeroką. Minęli górę, a wkoło nich rozłożyły się barwne kwiatami i ozłocone słońcem łąki. Pod lasem żółciały pasące się stada, z dali do pocztowéj drogi dochodził ryk bydła i smętna jakaś piosenka pasterza. Powietrze majowe drżało całe promieńmi i cichym gwarem owadów.
— Chcesz pan — ozwała się po długiém milczeniu Klotylda — chcesz pan sprobować doskonałości naszych wierzchowców? Kto z nas kogo prześcignie?
I, nie dając Lucyanowi czasu do odpowiedzi, pochwyciła silnie cugle swego konia, zawołała nań pieszczotliwie i popędziła drogą jak strzała.
Gniadosz Lucyana, targnięty ręką pana, zerwał się z miejsca i pogonił za Pegazem.
Biegli tak jedno za drugiém, unoszeni dzielnemi końmi, całą wiorstę; w końcu gniadosz doścignął Pegaza, przepędził go o kilkanaście kroków i stanął, silną ręką wstrzymany.
Klotylda téż stanęła.
— Zwycięztwo przy panu! — zawołała ze śmiechem, podnosząc rękę do kapelusika, niby rycerskim ukłonem.
Twarz jéj pałała żywym rumieńcem zmęczenia, pierś podnosiła się szybkim oddechem, wpół otwarte usta okazywały dwa rzędy białych zębów.
Wyraz twarzy Lucyana był obojętny, bladość tylko jego, zamiast zniknąć przez ruch i zmęczenie, powiększyła się jeszcze. Patrzył na Klotyldę i uśmiechał się zwykłym swoim poważnym uśmiechem.
Pani Warska spojrzała w stronę swego dworu.
— Daleko odjechałam od domu — rzekła — trzeba wracać. Pan mię odwiedzisz w Jodłowéj, nieprawdaż? — dodała, patrząc w twarz doktora i wyciągając ku niemu rękę.
Lucyan wziął drobną rączkę i przez chwilę zatrzymał ją w swéj dłoni.
— W Jodłowéj, pani — odpowiedział — w Jodłowéj... tak, będę... ale nie wiem kiedy.
To mówiąc, schylił się na koniu, pocałował rękę Klotyldy i miał odjechać, gdy ona raz jeszcze zwracając się ku niemu i wstrzymując swego konia, rzekła:
— Przyjedź pan, przyjedź, bo mi na seryo brak towarzystwa pana.
I rozjechali się w przeciwne strony; ale o parę wiorst od Jodłowéj, Lucyan zdjął czapkę z gorejącego czoła i rzekł gwałtownie do siebie:
— Szaleństwo! co się ze mną dzieje? dziwny wpływ wywiera na mnie ta kobieta. Pocóżem ją spotkał? Ha! los... wszakże nie chciałem tego... Głowa mi płonie! szalony jestem! Nie, tak być nie może, ja się od tego obronić muszę!...
A Klotylda, pożegnawszy Lucyana, nie pojechała prosto do domu, ale zwróciła się na prawo, drogą ku lasowi wiodącą. Jechała zwolna, a na twarzy jéj malowały się: niepokój i wzruszenie; wreszcie, gdy już wjechała w głąb’ lasu, poniosła rękę do czoła i rzekła do siebie:
— Pocóż go spotkałam? Dziwne wrażenie wywiera na mnie ten człowiek. Wolała-bym była go nie widziéć, a jednak sama go szukałam. Pocóż ta kobieta zachorowała? poco on tu przyjeżdżał? Ha! bądź co bądź, nie poddam się!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.