Wyznanie (Bernhardt, 1888)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Sarah Bernhardt
Tytuł Wyznanie
Podtytuł Dramat w 1-ym akcie, prozą
Pochodzenie Kurjer Codzienny, 1888, nr 186, 188, 189
Redaktor Józef Wolff
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia i litografja S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gabriela Zapolska
Tytuł orygin. L'Aveu, drame en un acte en prose
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYZNANIE.
Dramat w 1-ym akcie, prozą
przez
Sarę Bernhardt
przekład Gabrjeli Zapolskiej.

OSOBY:

Jenerał hrabia de Roca, 42 lat
Dr Robert, jego siostrzeniec, 27 lat
Hrabina Marta de Roca, 29 lat
Siostra miłosierdzia.
Elżbieta stara sługa.

Rzecz się dzieje w pałacu hrabiego w Paryżu, w naszych, czasach.

(Duży pokój sypialny, bogato umeblowany, pokój kobiety. Szerokie łoże z baldachimem w stylu Henryka II-go, wysoki kominek, na którym płonie ogień. Wielkie fotele nowoczesnej formy kryte pluszem, szerokie okno, całe w drobne szybki, oprawne w ołów. Klęcznik, taburet, na kominku lampa zapalona i przyciemniona wielkim kremowym koronkowym abażurem. Za podniesieniem zasłony, hr. Roca leży wyciągnięty w fotelu i zwrócony ku publiczności śpi. Hrabia jest w galowym mundurze jeneralskim. Drzwi lewe otwierają się. Wchodzi hrabina w białym peniuarze i kieruje się ku głębi, podnosi portjerę i zaczepia ją za szeroki ozdobny hak. Widać w głębi pokój, oświetlony różową lampą, kołyskę dziecka przysłoniętą firankami. Siostra miłosierdzia i bona siedzą po obu stronach kołyski. Obie powstają za zbliżeniem się hrabiny).


SCENA I-sza.
Hrabia (uśpiony), Siostra miłosierdzia, Marta, Elżbieta.

MARTA (cicho do Siostry). I cóż droga siostro?... O! proszę, zostań na swojem krześle, nie wstawaj.
SIOSTRA. Sześć godzin prawdziwego spoczynku.
MARTA. Sześć godzin bez niepokoju? bez gorączki?
SIOSTRA. Dzieciątko było bardzo niespokojne w ciągu nocy, szczególniej koło godziny trzeciej nad ranem. Pan hrabia nie pozwolił budzić pani hrabiny, ale kazał zawezwać doktora Roberta, który natychmiast podał dziecku środek uspakajający. Elżbieta je ukołysała, usnęło niebawem i do tej chwili śpi ciche i nie budzi się wcale.
MARTA (odsłaniając firanki z nad kołyski). Prawda! śpi, śpi ciągle. Któraż to godzina? Dziewiąta? Dziesiąta? Tak, tak! to sześć godzin posilnego snu!... O! moja drobna kruszyno, wszak to od trzech tygodni śpisz tak spokojnie po raz pierwszy dopiero! Ale czyż to polepszenie trwać będzie!
SIOSTRA. Sądzę, że tak, pani hrabino, doktór Robert utrzymywał, że recydywa jest po prostu niepodobieństwem.
MARTA. O! siostro! jakże jestem szczęśliwą.
SIOSTRA. I ja! chciej mi pani wierzyć, i ja jestem szczęśliwą.
MARTA (dając znak Elżbiecie, aby się zbliżyła). Proszę cię, moja Elżbieto — powiedz mi...
ELŻBIETA. Pani hrabino!...
MARTA. Czy mąż mój spał na tym fotelu noc całą? Widzę tu wszystko w porządku.
ELŻBIETA. Pan hrabia położył się na chwilę wczoraj wieczorem po odejściu pani. O trzeciej obudziłyśmy go obie, bo pan Jan, miał bardzo silną gorączkę. Nadszedł pan Robert i czuwali nad dzieckiem wraz z panem jenerałem. O siódmej pan jenerał poszedł się ubrać i kazał nam powiedzieć pani hrabinie, że udał się na plac mustry, gdyby pani hrabina wróciła przed jego przyjazdem.
MARTA. Ah! prawda! wszak to dziś o jedenastej pogrzeb jenerała Moirel.
ELŻBIETA. Pan hrabia powrócił już od godziny. Czy pani hrabina czuje się lepiej?
MARTA. O! jestem już zupełnie zdrową i tak silną, że dzisiejszej nocy, ja czuwać przy moim synu będę.
ELŻBIETA. O nie dzisiaj jeszcze, pani hrabina z osłabienia może zachorować i to bardzo ciężko.
MARTA. Nie, moja dobra Elżbieto, nie obawiaj się nie zachoruję z pewnością. Dziękuję ci, za twoją troskliwość. Idź teraz odpocząć trochę.
ELŻBIETA. Czy pani niczego nie potrzebuje?
MARTA. Powiedz Rozalji, aby czekała na mnie w moim pokoju.

(Elżbieta, zabiera lampę palącą się na kominku i wychodzi na palcach z pokoju. Przez ten czas hrabina rozmawia cicho z Siostrą, poczem podnosi znów portjerę i zapuszcza ją zupełnie. Zbliża się wolno do męża ciągle uśpionego i staje przed nim milcząca z rękoma załamanemi, z twarzą zmienioną od wewnętrznego moralnego cierpienia).
SCENA II-ga.
Hrabia (uśpiony), Marta.

MARTA (cicho). Mój Boże! mój Boże! czyż jest na świecie nieszczęście równe mojemu!... O! mój mężu! mój władco ubóstwiony, gdybyś ty wiedział, jak bardzo cierpię!...
HRABIA (nagle rozbudzony). Ach! przepraszam cię droga Marto! zasnąłem tak mocno... śniłem o tobie... ale sen ten był przykry... zły... śmieszny... brr... br... ...ale ty płaczesz?... Czyżby znów!...
MARTA (wstrzymując go). Janio ma się lepiej, uspokój się!...
HRABIA. Więc dla czego płaczesz? (przyciągając ją do siebie). No! dziecko! miejże trochę odwagi, rzeczywiste niebezpieczeństwo już minęło, a ty płaczesz? Och! próba była ciężka! wiem to sam najlepiej! Stracić to dziecię! tego syna! tak gorąco pożądanego! tak długo oczekiwanego! o! byłaby to chyba kara za ten zbytek szczęścia, który był naszym udziałem. Lecz Bóg karze przewiny jedynie, za szczęście płacić łzą nie każe!... Bóg jest nadto sprawiedliwy, aby sprawiał boleść tak nie zasłużoną!
MARTA (ponuro). Tak... Bóg jest sprawiedliwy!... ja... boję się!...
HRABIA. A ja niemam żadnej, żadnej obawy.
MARTA. Och! Jaś jest jeszcze bardzo chory.
HRABIA. Prawda; ale tej nocy staliśmy obaj z Robertem pochyleni nad kołyską dziecka, którego wątłe ciało wstrząsały konwulsyjne dreszcze. Powoli — dziecię usnęło, Robert wciąż stał nieruchomy, zdziwiony, podniosłem głowę i spojrzałem nań uważnie. Robert patrzył na mego syna z tak dziwnym wyrazem twarzy, tyle w jego wzroku było cierpienia, miłości, współczucia, że rozpacz ta jego zastanowiła mnie trochę. Łzy spływały z jego oczu! Łzy gorące!... Spytałem go więc: „Ty płaczesz mój siostrzeńcze?“ — „Przebacz mój stryju!“ — Odpowiedział z wysiłkiem — „ale ta walka ze śmiercią rozstroiła moje nerwy do tego, stopnia, że dłużej nad sobą panować nie mogę. Śmierć zwyciężona ustąpić musiała, ale ja czuję się złamanym i oto płaczę, płaczę jak kobieta! Była chwila straszna, niebezpieczna, o! teraz ci to powiedzieć mogę... ale teraz kres mej trwogi, nie obawiam się niczego!... słyszysz stryju! niczego!“ — Drogi chłopiec!... złote serce!... ileż poświęcenia! ileż trudu poniósł w przeciągu tych trzech tygodni, które spędził u kołyski naszego aniołka! I pomyśleć, żeś ty sprzeciwiała się powierzeniu kuracji Robertowi... żeś opierała się stanowczo... że ja musiałem użyć gniewu, prawie przemocy... I któż miał słuszność... no... odpowiadaj... ty... zła matko!...
MARTA. Ja!...
HRABIA. A! jesteś niesprawiedliwą i niewdzięczną Marto. To już nie antypatja — to chyba... wstręt.
MARTA (zmieszana). Być może...
HRABIA. Znajduję, iż podobne uczucie jest nie godne ciebie, a powód twego wstrętu do Roberta, ujmę przynosi twej inteligencji.
MARTA (zdziwiona). Powód?...
HRABIA. Twoja matka opowiadała mi częste wasze religijne sprzeczki. Tak... tak... wiem o tem. Robert jest ateuszem, a moja żoneczka... dewotką.
MARTA. A więc, skoro znasz przyczynę, nie dotykaj więcej tego przedmiotu, nie dręcz mnie więcej... proszę cię. Rzeczywiście twój siostrzeniec nie wierzy w nic, nie szanuje nic, słowem — wygłasza tak wstrętne teorje, że słuchając jego słów, burzę się cała. Wcześniej, czy później podobne przekonania doprowadzą tego człowieka do jakiegoś nikczemnego czynu.
HRABIA. Oto logika kobieca! Zaraz przesada! Wnosząc z drobnostek, tworzycie zbrodnie.
MARTA. Ach mój Boże!... a któż... co powstrzymać by mogło od zbrodni takiego człowieka?
HRABIA. Jego sumienie!
MARTA. O! sumienie! to dla niego rzecz nie istniejąca. On wierzy w to, co skalpel rozcina, lub mikroskop odkrywa.
HRABIA. Mój siostrzeniec chował się pod moim okiem, mogę ci więc zaręczyć droga Marto, że zna dobrze obowiązki sumienia i honoru.
MARTA. A ja ci ręczę, że o nich zupełnie zapomniał... widzisz... zmuszasz mnie do mówienia rzeczy, które... błagam cię, nie mówmy o nich więcej.
HRABIA. Dobrze, powrócimy później do tego przedmiotu. Daję ci słowo, że teraz o nim nie wspomnę, a dla rozjaśnienia twego pięknego czoła, powiem coś, co ci wielką radość sprawi.
MARTA. Mów prędko! cóż więc?...
HRABIA. Oto list od twojej matki — zapowiada w nim swe jutrzejsze przybycie. Zapytuje, czy może bezpiecznie Reginkę przywieźć ze sobą.
MARTA (uradowana). Moja matka? moja córka! jutro! Ach! jakaż radość! wszak Reginka może już powrócić do domu bez obawy... zdaje mi się tak przynajmniej... Prawda?... Nie widzisz w tem nie bezpieczeństwa?
HRABIA. Zdaje mi się, że nie... ale muszę poradzić się ateusza i dopiero stosownie do jego rady wysłać telegram do twej matki.
MARTA. Ale dla czego mama nie napisała do mnie, do mnie samej?
HRABIA. Więc nie domyślasz się, dla czego twoja matka i Reginka chcą tu jutro być koniecznie?
MARTA. Nie! nie domyślam się wcale!
HRABIA. Ależ to jutro rocznica twoich urodzin.
MARTA. Prawda!
HRABIA. Choroba naszego pieszczoszka kazała mi zapomnieć o tym wesołym dniu. Przebaczasz mi to zapomnienie? Nieprawdaż?
MARTA (całując go). Nie... Oto kara! Ach! skoro pomyślę, że jutro mieć będę 29 lat!
HRABIA. Proszę! to starość nie lada!
MARTA. Śmiej się! a jednak to już starość — Wierzaj mi. Dwadzieścia dziewięć lat dla kobiety, to pewna granica... Dwadzieścia siedm, ośm, dziewięć i sześćdziesiąt! Tak, jak w partji pikiety!
HRABIA. A więc ja, który mam 45, jestem starym pedogrzystą?
MARTA. Ach! ty, to co innego! jako jenerał jesteś bardzo młody.
HRABIA (śmiejąc się). Ależ ja nie tylko jestem jenerałem.
MARTA. Oh! jako mąż — twój wiek to szczere złoto!
HRABIA. Więc kochasz mnie zawsze Marto?
MARTA. Och! tak! kocham cię całem sercem, całą duszą moją.
HRABIA. Dzięki ci, najdroższa, za całe szczęście, jakie ci winien jestem! Widzisz! Jestem tak szczęśliwym od lat dziesięciu, że gdy śmierć stanęła na tym progu, zdawało mi się, że przychodzi ona odebrać bolesną należność łez i rozpaczy. Szczęście niezmącone, to rzecz tak rzadka! Ah! mało tych wybranych, którzy idą ręka w rękę naprzeciw Nieznanemu i upiększają swoją miłość szacunkiem i zaufaniem. Ale ty znowu płaczesz... Nie! widocznie jestem głupcem i starym marzycielem. Powinnością moją wywołać uśmiech na twej twarzy, a nie łzy i smutek. Droga moja! nie myśl o przeszłości, spójrz w przyszłość, przedstaw sobie naszego syna, biegającego po wielkich alejach naszego zamku Roche-Brune, tam daleko w Bretanji... Patrz, jak on rośnie! jakiż dzielny, wspaniały z niego oficer!
MARTA. O tak! tak! Chciałabym jechać jaknajprędzej. Bo muszę ci się przyznać, zrobiłam ślub, przysięgę, w obec... Boga. Przysięgłam, gdyby mój syn ocalał, ukryć się w Roche-Brune i pozostać tam do śmierci.
HRABIA. Byłaś wtenczas tylko matką, droga Marto — zapomniałaś dnia tego, że jesteś także żoną! zapomniałaś o mnie!
MARTA. Och! przeciwnie! nie zapomniałam ani na chwilę o tobie. Posłuchaj mnie... Mam wielką prośbę do ciebie, spełniając ją, dasz mi tem dowód twojej miłości.
HRABIA. Mów... mów...
MARTA. Przysięgnij, że powiesz... tak!
HRABIA (śmiejąc się) Dzieciństwo!
MARTA. To moje jutrzejsze wiązanie!
HRABIA. A więc, jeśli to rzecz możliwa... tak!
MARTA. Och w takim razie nie jest to żadne zobowiązanie...
HRABIA. Ależ mówże nakoniec!
MARTA. Oto chciałabym, żebyś porzucił służbę.
HRABIA (gwałtownie) Nigdy!
MARTA. (wskazuje pokój dziecka) Ciszej!
HRABIA. Prawda! zapomniałem... daruj moje uniesienie, ale teraz proszę, ty mnie wysłuchaj. Tyś wykonała przysięgę i jakkolwiek przysięga ta jest dla mnie bolesnym ciosem, dotrzymać jej będziesz musiała. Ja przysiągłem służyć mej ojczyźnie do ostatniej chwili mego życia.
MARTA. O! Piotrze! pozwól, niech ci wytłómaczę!
HRABIA. Moje drogie dziecię, nie miejsce i czas po temu, abym cię objaśniał o obowiązkach żołnierza francuskiego i wielkiej odpowiedzialności, jaką przyszłość na jego barki wkłada; wiedz jednak o tem, że do dymisji nie podam się nigdy! To już drugie twoje usiłowanie w tym kierunku; sądziłem początkowo, że to kaprys; ale rozważając następstwa twej przysięgi, rozumiem twoją natarczywość i przewiduję nowe próby. Oszczędź mi ponownej odmowy! Proszę cię droga moja Marto! Znasz mnie dostatecznie i wiesz, że wola moja, bywa niewzruszoną. Ty dotrzymasz twego słowa, ja zaś mego — postaram się jednak, aby nie oddalać się zbytecznie od ciebie. No! idę teraz zobaczyć Roberta, poczem wyślę depeszę do twojej matki. Spojrzyj na mnie... wszak mnie pojęłaś?... Przebaczasz mi?... Kochasz mnie?...
MARTA (namiętnie). Oh! tak... kocham cię!...

(Hrabia całuje Martę, poczem wychodzi)
SCENA III-cia.
Marta (sama).
Stoi przez dług i czas nie po ruszona, patrząc na drzwi, ktoremi mąż jej wyszedł.

MARTA. Tak kocham cię... i pragnę skonać w tej chwili (płacze głośno i pada na krzesło zgnębiona). Boże, miej litość nademną! zeszlij śmierć na mnie! Zabierz mnie do siebie między dusze, które za swe błędy żałują! Nie zostawiaj mnie dłużej w tej otchłani występku, którego straszny ciężar przygniata mnie i odbiera siłę do wyznania mej zbrodni. Ah! jakże podłą i nędzną istotą jestem! Nie umiem nic więcej, jak tylko płakać i kłamać... kłamać bezustannie. Och! to jedno umiem doskonale, uśmiech kryje mą hańbę, a me czoło chętnie poddaje się pocałunkom męża, a moje usta, te usta, skalane... jego pieszczocie... I nic, nic, coby odkryło moją przewrotność. Ale gdzież ja nauczyłam się tych rzeczy? Kto mi wskazał te uśmiechy kłamliwe, te pocałunki, które oszukują? Jakaż to druga zbrodnicza istota rodzi się we mnie?... opanowuje mnie całą, szepcze i wynajduje wymówki?... Każda upływająca godzina czyni mnie podlejszą, bo coraz winniejszą jestem. Jakto? więc serce moje będzie ciągle kryjówką bojaźni i gorzkich wyrzutów sumienia?... Oh! nie! nie! precz odemnie nikczemna trwogo!... precz odemnie! ja mówić chce! powinnam!... muszę!... Chcę, aby czoło moje pochylił wstyd sprowadzony wyznaniem, a nie kłamstwem! Boże! Boże! Ty dodaj mi siły, dodaj mi odwagi do zadania śmiertelnego ciosu uczciwemu człowiekowi, który mnie ubóstwia! Ale wyznanie to zabić go może... a ja go kocham, kocham!...
SIOSTRA (uchylając portiery). Pani hrabino! dziecko zemdlało!
MARTA (zrywając się). Mój syn! mój syn! prędko po lekarza!... Na pomoc!... biegnijcie po jego ojca!... Siostro... biegnij na Boga! (uchyla portjerę i pada na kolana obok kołyski). O! nie umieraj synu mój najdroższy nie umieraj! Janiu! Janiu mój maleńki otwórz twe oczęta; to ja! matka twoja! Boże! jakiż on zimny! Ależ on kona!... ależ Bóg nie jest sprawiedliwy, to kłamstwo przecież... Dlaczego ono cierpi? To ja, ja tak konać powinnam!...

(Pauza).

MARTA. Oh! Boże! Ty wielki! Ty miłosierny! Ty sprawiedliwy, zostaw mi dziecko moje! zostaw mi je!... (hrabia wchodzi i staje osłupiały na progu) Nie zabieraj go!... a ja uniosę tę nieszczęśliwą istotę tak daleko, że tamten zdradzony, tamten oszukany, mieć nas będzie za umarłych i nie znajdzie nigdy... Tak to niewinne dziecię stało się przezemnie zdrajcą, oszustem, złodziejem! Ono kradnie swe miejsce w tym domu, kradnie pocałunki i pieszczoty człowieka, który jest dla mnie mężem, a dlań niczem, obcym zupełnie, teraz widzę to jasno!...

(bijąc się w piersi)

To moja, moja wina! moja bardzo wielka wina!... ależ ja jestem jego matką, ja mam prawo do jego życia.
(Hrabia zamyka na klucz i zbliża się do Marty, ciągle klęczącej przy kołysce. Staje za nią i kładzie jej rękę na ramieniu). Ojciec? (Marta porywa się z krzykiem strasznym i stara się usunąć na bok). Nazwisko tego człowieka?
MARTA (przerażona). Tak... tak... wiem... pytasz się o...
HRABIA (drżąc z gniewu, powstrzymując się) Nazwisko ojca tego dziecka!
MARTA (słabo). Nazwisko?... po co ci nazwisko?...
HRABIA. Muszę je wiedzieć!
MARTA (j. w.). Nie mogę... nie mogę powiedzieć!...
HRABIA (chwyta ją za rękę), O kobieto! kobieto! jakżeś ty odważna, gdy idzie o zbrodnię, bezczelna w kłamstwie, bezczelna w występku, a bojaźliwa, gdy występek ten wyznać potrzeba!... Jego imię?...
MARTA. Zabij mnie raczej, a nie pytaj więcej, bo tego nie powiem ci nigdy!
HRABIA. Nie marnuj słów! odpowiadaj na moje pytania. Nazwisko tego człowieka?
MARTA. Dwie ofiary winny zadowolnić twą zemstę.
HRABIA. Ach!... więc boisz się o... niego!...
MARTA (z boleścią). O! nie o niego! (pukanie do drzwi).
SIOSTRA (za sceną). Otwórzcie — oto doktór!
MARTA (rzucając się ku drzwiom). Ach! nareszcie!
(Hrabia ją zatrzymuje). Ależ moje dziecko umiera, puść mnie pan, trzeba je ratować... Pozwól mi otworzyć te drzwi... Ach! Pan pytasz?... Tak... tak... ja wiem... Ależ puść mnie!... (z rozpaczą) puść że mnie nędzniku.
HRABIA (chłodno, zaciskajcie rękę). Posłuchaj mnie pani; od ciebie zależy uratować to dziecię, które jest twoje! tylko twoje, nie moje!... Przemów! Klnę się na honor, że tak długo nie otworzę tych drzwi, dopóki nie wymienisz pani nazwiska ojca tego dziecięcia!
MARTA. To proste morderstwo!
HRABIA. Tak, gdy dłużej trwać będziesz w swoim uporze, zamordujesz sama swego syna.
MARTA. Ah! jesteś pan podłym!
HRABIA. Wiesz dobrze, że nie; daj mi w ręce ojca, a nie zabiję dziecka.
ROBERT (za drzwiami). Ależ otwórz, mój stryju... za chwilę będzie zapóźno.
HRABIA. Patrz, nieszczęśliwa... twoje dziecię kona!... (wlecze Martę do kołyski).
MARTA. Nie! ono skonać nie może... A więc... otwórz drzwi... jego... ojcu!...
HRABIA. Ah!... (chwyta rewolwer, po chwili kładzie go i biegnie do drzwi, które otwiera). Niech ocali wpierw dziecko... dałem na to słowo!...

SCENA IV-ta.
Robert, Hrabia, Marta, Siostra, Elżbieta.

ROBERT (wbiega szybko, za nim Siostra i Elżbieta. Jest bardzo wzruszony, rzuca się ku kołysce). Ależ, oszaleliście oboje! (pochyla się nad dzieckiem). Wiem, co to jest; przygotujcie mi wody, pozwólcie mi zamknąć te drzwi, potrzeba teraz jak największego spokoju. Zawołam was oboje, skoro będzie lepiej i atak minie... Proszę... nie obawiajcież się niczego, dziecku nie grozi niebezpieczeństwo... Przysięgam wam! (portjera zapada).

SCENA V-ta.
Hrabia, Marta.

HRABIA (zbliża się ku Marcie, która ukrywszy głowę na fotelu, nie dając znaku życia, siada na niskim taburecie, stojącym obok fotelu i podnosi głowę Marty; oboje mówią cicho, zbliżeni jedno do drugiego). Ten człowiek dawno jest twoim kochankiem?
MARTA. Kochankiem moim?... nie!... katem!... tak!... Wszak pan masz to przekonanie, że teraz wyznam ci cala prawdę? (Hrabia daje znak twierdzący).
MARTA. Jest temu dwa lata... a moje dziecko cierpi! umiera może!... Jest temu dwa lata... Wysłano cię do Marocco, gdzie miałam ci towarzyszyć, lecz nagła choroba mojej matki zmusiła mnie pozostać na miejscu. Twój siostrzeniec Robert leczył ją, a z twego rozkazu dnie i noce całe spędzał u jej łoża. Twój odjazd sprawił mi wiele przykrości, byłam smutną i płakałam prawie ciągle: twój siostrzeniec usiłował mnie pocieszyć, przeniknął moje myśli i wkradł się w moje zaufanie. Wielką rolę w mej życzliwości dla niego grała wdzięczność, jaką uczułam za jego poświęcenie dla mej matki i przywiązanie, jakie żywił dla ciebie. Zrozumiałam jednak wkrótce, że pomyliłam się... Moja matka wyzdrowiała, a ja błagałam cię, abyś mnie wziął do siebie. Przypominasz to sobie... wszak prawda?... (zrywa się) Oh! pozwól mi posłuchać... (biegnie ku drzwiom) Nic nie słyszę!! (powraca) Wszak prawda? przypominasz to sobie?
HRABIA. Tak, przypominam sobie. List twój był tak bardzo naglący, że odpowiedziałem ci depeszą, naznaczającą wyjazd na 12-ty września.
MARTA. Tak. Wieczorem tego dnia, w którym otrzymałam telegram, odczytałam go mej matce i oznajmiłam jej postanowienie mego wyjazdu. Twój siostrzeniec był obecny. Podniósł nagle głowę i powiedział dziwnie zmienionym głosem. — „Wyjazd? wyjazd? ależ to niemożliwe!“. Pod wzrokiem badawczym mej matki zmieszał się, zamilkł i wyszedł natychmiast.
SIOSTRA (otwierając drzwi). Jaś ma się lepiej... znacznie lepiej... Miejcie odwagę! Bóg nas wysłuchał!... (zamyka drzwi).
MARTA. Ach! bądź błogosławioną za te słowa!... (podnosząc się cokolwiek, ale zawsze klęczący). O panie miej litość nademną!
HRABIA (łagodnie). Odwagi! Bóg cię wysłuchał!.. (wskazuje pokój dziecinny).
MARTA (na kolanach, odwrócona twarzą do publiczności) ......Udałam się do pokoju, było już bardzo późno: zaczęłam marzyć z oczyma zamkniętemi, lecz nie śpiąc bynajmniej. Myślałam o radości, jakiej doznam, witając się z tobą. Przedstawiałam sobie w tych marzeniach te piękne kraje, które i ja miałam zobaczyć wreszcie... Nagle myśl o twoim siostrzeńcu przebiegła moją duszę i wstrząsnęła mną, jakby zapowiedź nieszczęścia. Dla uniknięcia tej przykrości otworzyłam oczy. Ten człowiek stał przedemną, okropnie blady, ale na wszystko zdecydowany... Wyciągnęłam ramiona, aby odpędzić to widmo; gdy nagle obie moje ręce zostały pochwycone i ściśnięte w żelaznym uścisku, który dał mi poznać bezmiar mego nieszczęścia. Szalejąc z trwogi rzuciłam się do nóg twego siostrzeńca, żebrząc litości i prosząc go o oszczędzenie mi zniewagi. Ten człowiek był prawie nieprzytomny.... namiętność go opanowała.... nie słuchał prośb moich... Przyciskał mnie do swej piersi tak silnie, że krzyk zamierał mi w gardle... och!.. straszna, ohydna to była chwila.... (płacze).
HRABIA. Nie mów mi o niej dalej; chcę tobie oszczędzić wstydu, a sobie... wstrętu i rozpaczy!..
MARTA. Litości! ja cię kocham!
HRABIA. Być może! (do siebie). Jedenastego września. Trzynastego to jest we dwa dni później otrzymałem depeszę twej matki, zawiadamiającą mnie o twej chorobie...
MARTA. Ach! miałam nadzieję, że ta ciężka choroba zakończy się śmiercią... Ale śmierć nie przychodzi wtedy, gdy się jej pragnie. Niestety, ty powróciłeś do Paryża dziewiątego listopada, byłam jeszcze bardzo osłabioną, ale miałam zamiar wyznania ci wszystkiego.
HRABIA. Dla czego tego nie uczyniłaś?
MARTA. Bo jestem tylko kobietą.... bo lękałam się.... o! nie o siebie, ale o naszą miłość, która runęłaby w przepaść na wieki. Widząc cię tak strwożonym o moje zdrowie, tak szczęśliwym, tak stęsknionym i ciągle kochającym: stałam się nikczemną.... Jutro! jutro... wyznam mu wszystko.. Niestety, dzień biegł za dniem, a ja powtarzałam ciągle „jutro! jutro!“ Stałam się wspólniczką tego zbrodniarza jedynie przez miłość dla ciebie! Ze szczęścia twego czyniłam sobie pozór dla zamilczenia występku, uspakajałam tem wyrzuty mego sumienia, znajdując zachętę w zbytku twej miłości. Oh! jestem bardzo nieszczęśliwą... Ulituj się nademną....
HRABIA. Nie mogę mieć litości nad taką, jak ty, kobietą! (podnosząc jej głowę i patrząc prosto w oczy). A więc wtedy, gdym cię tulił w mem objęciu, całował twe oczy... tyś wiedziała, że....
MARTA. O panie! jesteś zbyt okrutnym... A więc tak, wiedziałam o wszystkiem.
HRABIA. I wtedy przyzwałaś na pomoc obłudę i kłamstwo, i nie miałaś ani jednej łzy, ani jednego słowa, któreby mi odkryło prawdę.... Oh! głupcze! głupcze! głupcze!.. (uderzając się z wściekłością). Cieszyłem się, śmiałem, jak szalony, trzymając na ręku to dziecię... a ty patrzyłaś na to w milczeniu... pozwoliłaś mi pieścić tego... syna. O! nikczemna!...
MARTA. Bądź wspaniałomyślny! odbierz mi życie! Zabij mnie!
HRABIA. Mówiłaś to już przed chwilą.
MARTA (płacząc). Boże! Boże!...
HRABIA. Gdybyś płakała tak przez całą wieczność nawet, to jeszcze łzy twe nie zdołają zagoić rany, która mi serce krwawi; płacz i módl się za tego, który umrze za chwilę!
MARTA. Och! chcesz zabić dziecko moje!
HRABIA. Krzyk matki w obronie dziecka przed krzykiem żony... Nie! To ojca zabić pragnę... jeżeli on mnie nie zabije.
MARTA. Ty! ty chcesz bić się z tym człowiekiem! Ależ to niemożliwe, to ohydne... Nie! nie! ja nie chcę, nie chcę... Ukarz mnie, wypędź mnie! ale nie każ mi drżeć o ciebie (czołgając się na kolanach). Ach! jestem przeklętą! łaski! przebaczenia!
HRABIA. A gdybym ci nawet przebaczył, czy sądzisz, że przebaczyć jest to samo, co zapomnieć?... Ale niech i tak będzie... Za kilka chwil nędznik, który jest tam, otworzy te drzwi... Zatrzymam go tu: ty wejdziesz do tego pokoju, zamkniesz się i choćby nie wiem jak straszny hałas dobiegał twoich uszu, choćby dramat najokropniejszy przedstawiał się twojej wyobraźni — nie otworzysz tych drzwi, nie zawołasz o pomoc!
MARTA. Ależ to przerażające... a gdyby siostra miłosierdzia... gdyby Elżbieta...
HRABIA. Znajdź jakikolwiek sposób dla odwrócenia ich podejrzeń... jesteś przecież dość przebiegłą... Posłuchaj mnie jednak i zapamiętaj to dobrze. Być może, że ja zginę za chwilę: odjedziesz wtedy ze swemi dziećmi i matką do Roche-Brune i tam żyć będziesz do śmierci. Ślub twój będzie wypełniony, a tajemnicę tej zbrodni poniesiesz z sobą do grobu.
MARTA. Przysięgam ci zasłużyć na twą litość, choć przez moją odwagę... Nie otworzę tych drzwi... czekać będę... Ach!... (Drżąc cała i łamiąc ręce). Och! jakiem nieszczęśliwa... (Drzwi od pokoju dziecka otwierają się po cichu. Widać Roberta odwróconego plecami do widzów i rozmawiającego z siostrą. Po chwili Robert odwraca się i daje znak Marcie, że może wejść). Jakto?... więc ta straszna chwila już nadeszła?... Skończyło się tam, aby się tu rozpocząć?... Och boję się!...
HRABIA (przyciągając ją łagodnie ku sobie). Idź do twego dziecka.
MARTA (patrząc mu w oczy). Jesteś dobry, kocham cię z całej głębi duszy. (Idzie wolno do pokoju, gdzie jest dziecko, Robert wychodzi z tamtąd blady, wzburzony, rękawy ma po łokcie zawinięte. Upada na fotel i obciera sobie czoło. Marta spogląda chwilę na obydwóch mężczyzn, poczem zamyka cicho drzwi. Hrabia idzie w głąb, zapuszcza portjerę, poczem powraca do Roberta i mówi przyciszonym głosem).

SCENA VI-ta.
Hrabia — Robert.

HRABIA. Ocalony?...
ROBERT. Sił bardzo mało! Zrobiłem, co mogłem... Prawie niepodobieństwo.
HRABIA. Więc nic już nie możesz dla niego uczynić? Twoja wiedza na nic się tu nieprzyda? Ależ odpowiadaj mi na Boga!...
ROBERT. Mogę tylko czekać i mieć nadzieję... (nagle). Tak kochasz to dziecię, jak ojciec!...
(Podnosi nagle głowę i patrzy hrabiemu w oczy. Obaj męzczyzni są twarzą do siebie zwróceni. Hrabia blady z ustami zaciśniętemi z rękoma założonemi patrzy w źrenice Roberta, który cofa się z przerażeniem i wydaje przytłumiony okrzyk).
HRABIA. Milcz nikczemniku! pozwól odpocząć swemu synowi!
ROBERT (po chwili milczenia). Czego żądasz odemnie?
HRABIA. Chcę się zemścić.
ROBERT. Dobrze, zabij mnie!
HRABIA. Nie chcę cię zabić! Jesteś synem mego biednego brata.
ROBERT. A ja bić się z tobą nie chcę.
HRABIA. Ja także.
ROBERT. Czego więc chcesz nareszcie?
HRABIA. Powtarzam, że zemścić się muszę.
ROBERT. Nierozumiem.
HRABIA. Chwilę tylko! Posłuchaj... sądź sam... Oto oficer wezwany regulaminem służbowym musi odjechać do Afryki. Musi odjechać! ale zostawia swą żonę i jej matkę pod opieką swego siostrzeńca, prawie przybranego syna, którego wziął sierotą i wychował z miłością ojcowską. Po powrocie dowiaduje się, że jego żona uległa ohydnej przemocy, a dziecię!... to dziecię, któro on uważał za swoje, niema z nim nic wspólnego. Oszalały z rozpaczy pragnie zemsty — chce zabić tego człowieka, który splamił jego honor, ale gdy się z nim już spotkał, gdy ma go wreszcie w ręku nie jest w stanie się bronić; krew rozsadza mu żyły, serce mało w piersiach nie pęknie! On nie może! on nie powinien sam pomścić swej krzywdy.
ROBERT. Rozumiem cię... nie kończ... Ten drugi, który jest jego synem, który powinien pomścić jego honor — ten musi zabić winowajcę. Niech się tak stanie!... Ale wierzaj mi, mój wuju, on jest więcej pożałowania godnym, niżeli pogardy. Zbliża się do stolika, na którym leży rewolwer i kładzie nań rękę) Ach! mam prawo mówić, bo skonam za chwilę. Tak, cierpiałem wszystkie męczarnie, jakie namiętność zadaje nawiedzonym przez nią istotom. Siedm lat walczyłem przeciw tej miłości, dla której umieram. Siedm lat walki! a mam dopiero lat dwadzieścia ośm! Miłość moja dla ciebie, szacunek, wdzięczność, jaką ci winien jestem, stawiałem jako swoją obronę... napróżno jednak! napróżno! Pomimo twoich próśb! twych rozkazów, opuściłem twój dom — uciekłem. Cztery lata przeżyłem zdała od was wszystkich! Upajałem się nauką, tarzałem się w kale nędznych roskoszy. Nakoniec odniesiono mnie do was na wpół umarłego, z kulą w piersi... Walczyłem za honor nędznicy, która była do niej podobna. Gdy otworzyłem oczy, ona stała przy mnie, ona mnie pielęgnowała... ona znów zagarniała mnie pod swoją władzę i duszę mą brała w posiadanie... Oszalały z trwogi, chciałem znów uciekać, ale rana goiła się powoli, a tyś sam puścić mnie nie chciał... Zostałem, przestałem walczyć z powracającą namiętnością. Cierpiałem piekielne męczarnie zazdrości, patrząc na twoją ku niej miłość. Wiedziałem, że prędzej czy później popełnię zbrodnię... Wreszcie ta chwila nadeszła... Byłem szaleńcem — i nie wyrzucaj sobie nic, mój wuju, kocham ją tak samo, jak przed siedmiu laty... cierpię te same męczarnie. Nie sądź, że szukam wymówki... chcę tylko, abyś mnie żałował... Oto wszystko... Bądź zdrów!... (Bierze rewolwer i rozchyla na piersiach ubranie. W tej chwili słychać straszny krzyk Marty).
MARTA. Skonał! mój syn skonał! Dziecko me nie żyje! (usłyszawszy ten krzyk hrabia idzie do Roberta, chwyta go za rękę, w której Robert trzymał rewolwer. Elżbieta otwiera drzwi i podnosi portjerę — Siostra klęczy w głębi — Marta na kolanach przy kołysce płacze).
HRABIA. Sprawiedliwość ludzka winna ustąpić przed sprawiedliwością Boską!... oto Bóg nas rozsądził.

(Zasłona spada).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sarah Bernhardt i tłumacza: Gabriela Zapolska.