<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Zakopane Skarby
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Siciński.

Na dworze szalała burza tak okropna, że przy wieczerzy świece gasły na stole, a psy i koty pozłaziły się do izby i tuliły się do nóg naszych. Mówiono o różnych rzeczach i kilkakrotnie próbowano weselszej konwersacyi, ale że to człowiek zawsze z naturą sympatyzuje, toż trudno było opowiadać krotochwile, gdy ręka Wszechmocnego jakoby w gniewie rzucała ogień na ziemię. Nawet pan Sylwan, który, mówiąc nawiasem, podczas wieczerzy siedział przy mojej żonie, przestał jej mówić do ucha i oboje wyglądali jakoś tak zamyśleni, jakby im kto podał jaką szaradę do rozwiązania.
Pan Jędrzej w końcu zupełnie umilkł i na twarzy znacznie przybladł. Widać było, że go coś mocno niepokoiło, za każdem uderzeniem okiennicy obracał się do okna, jakby się czegoś obawiał. A gdy służba półmiski ze stołu zbierać zaczęła, obrócił się pan Jędrzej do żony i dosyć głośno zawołał:
— Jutro świętego Floryana.
— A tak, czwartego maja — odpowiedziała pani Jędrzejowa i z jakąś obawą spojrzała na męża.
Wydało mi się, że św. Floryan coś niedobrego miał tej rodzinie zwiastować, bo wszyscy zwrócili oczy na pana Jędrzeja, a potem po sobie spojrzeli i widocznie posmutnieli. Poczem ozwał się znów do żony pan Jędrzej:
— Każ, moje serce, zanieść wieczerzę do szarej izby i kilka świec przygotować. Pawełek niech ogień roznieci na kominku i przygotuje suchych drew. Zresztą zrób tak samo, jak tamtego roku.
Zrazu myślałem, że te przygotowania dzieją się dla nas, bo wiedziałem, że cała rodzina przepędza zawsze wieczorek w tej samej izbie przy kominku. Był to już u nas taki zwyczaj z dawien dawna, i jak tylko na dworze trochę pochłodniało, choćby i wśród lata, zaraz rozniecano ogień na kominku. To też gdyśmy wstali od stołu, zaraz zwróciłem się do owej szarej komnaty, aby napowrót zająć dawne miejsce i jeszcze raz popatrzeć się na ów konterfekt zagadkowy, ale. pan Jędrzej ułapił mnie za połę i rzekł smutnym głosem:
— Nie tam, panie Michale, proszę na prawo. Jest to jedyny dzień w roku, w którym nie mogę z moją rodziną przepędzić wieczora u domowego ogniska. Wejdźmy do sali makatowej.
Jakoś chłodno zrobiło mi się, gdyśmy weszli do sali. Moja żona zarumieniła się wprawdzie i zrzuciła rańtuch, jakby jej tu goręcej było, a zbliżywszy się do mnie, szepnęła mi do ucha:
— Przecież Boleszczyccy przyszli po rozum do głowy, gdzie kogo przyjąć należy.
Nic na to nie odpowiedziałem, bo mi wśród tych błyskotek i fraszek modnych jakoś tęskno było za tym kominkiem pradziadowskim, za temi szaremi ścianami i za tem ciepłem „kółka rodzinnego,“ które tam się skupiało, a tu w pysznym salonie, gdzieś daleko od siebie się rozbiegło. Nawet pan Sylwan oddalił się od mojej żony i stanął w dużem oknie, przypatrując się burzy i błyskawicom.
To też i sercom nie stało tu ciepła i język jakoś stwardniał, że nie można było kilku słów skleić do kupy. Napróżno próbowała panna Pulcherya rozweselić nas jakąś wesołą melodyą, którą zaczęła grać na klawikordzie, napróżno pan Sylwan przy wtórze klawikordu chciał jakąś ułańską piosneczkę do czarnych oczek zaśpiewać; prócz mojej żony, która przypadkiem takie same czarne oczy miała, nikt jakoś nie słuchał miłosnych treli pana Sylwana.
Widząc wreszcie, żeśmy nie bardzo na rękę gospodarzowi, odprowadziłem żonę moją od klawikordu i szepnąłem jej do ucha, że czas, abyśmy udali się na spoczynek. Moja żona nie była jednak tego zdania i kto wie, jak długo byłaby słuchała śpiewek ułańskich, gdyby gospodarz nie był mnie wziął za słowo, mówiąc, że już do spoczynku wszystko dla nas przygotowane. A że moja żona w takim razie fraucymeru potrzebowała, oddałem więc ją opiece pana Boga i pani Jędrzejowej, a sam, pożegnawszy się ze wszystkimi, udałem się do izdebki, którą dla mnie pan Jędrzej przeznaczył.
Jest to już w naturze człowieka, że nadzwyczajne zjawiska nieba i ziemi sprowadzają go na jakieś dziwne, niezwykłe myśli. W on czas radzi wierzymy w siły nadprzyrodzone, a każdy ciemny kącik napełniamy żyjącemi istotami. To też kiedy po niebie krzyżowały się pioruny, kiedy wicher tłukł okiennice, o mur i żałośnie wył w konarach starych lip, przyszedł mi znów na myśl ów konterfekt W czarnych ramach i ta szara komnata, w której dzisiaj nie mogło się zebrać kółko rodzinne. I wziął mnie strach jakiś, jakiego dotąd nie zaznałem, i zacząłem się po mojej izdebce rozglądać.
Izdebka była mała, jak cela klasztorna. Zdawało mi się, że niegdyś służyła ona za przedsionek do kuchni, z którego podawano potrawa do izby jadalnej. Nawet w jednej ścianie była zasuwka, którą Zasłaniano małe okienko. Wprawdzie zalepiono to wszystko wapnem przy bieleniu i widać było, że tej komunikacyi nikt dzisiaj nie używał, zaledwo jednak rękę do tej zasuwki przyłożyłem, odsunęła się tak gładko, jakby dopiero przed chwila, był kto ją zasunął. I okazało się, że to okienko wychodziło do owej szarej komnaty, a nawet można było przez nie patrzeć Wprost na ów konterfekt w czarnych łamach.
Strach mnie zdjął jeszcze większy, gdym to odkrycie zrobił, że sąsiaduję z szarą komnatą, w której przed chwilą tak dobrze mi było, a w której teraz przygotowywało się coś niedobrego.
Ogień jasny płonął na kominku, ale jakoś nie ciepłym wydawał mi się jego płomień. I nie dziw, bo wtedy siedziałem w kole rodzinnem, a teraz patrzyłem zdala, jak jaki obcy... Na stole stało kilka półmisków z przekąską, a nawet i butelka czerniła się za niemi. Ale w komnacie nie było nikogo, tylko jakiś wiatr niedobry ciągnął od kominka i dmuchał na świecę, która stała tuż pod konterfektem. Zielona szydercza twarz konterfektu uśmiechała się złośliwie, patrząc na zastawione półmiski i czekając gościa, dla którego to wszystko było przeznaczone.
Aby dziwnemi domysłami imaginacyi nie rozpalać i snu sobie nie popsuć, zasunąłem okienko, a odmówiwszy „Pod Twoją obronę“, zacząłem się już rozbierać, gdy się zwolna drzwi mojej izdebki otworzyły, a z nocną lampką w ręku wszedł do mnie pan Jędrzej.
Duch we mnie wstąpił, gdym go zobaczył, bo mówiąc prawdę, coś strasznie począł szwankować mój animusz. Nie posiadam ja bowiem owej modnej nauki, która powiada, że niczego niema się lękać na świecie i że to, co się dzieje, można wszystko cyframi obliczyć i przepowiedzieć. Mnie wychowano w dawnej naszej wierze, że wszystko dzieje się z woli Wszechmocnego, któremu służą niebo i ziemia. A że to człowiek nigdy nie jest bez grzechu, toż zawsze czuje bojaźń, gdy wśród nocy na ognistym niebie odsłoni się ręka karzącego Sędziego. Dlatego rad byłem panu Jędrzejowi i serdecznie za rękę go ścisnąłem.
Pan Jędrzej miał zimną rękę, a na twarzy wyglądał tak blady i jakoś zmartwiony, że zaraz na wstępie rzekłem do niego:
— JMPanie Jędrzeju! Rodzic mój opowiadał mi wiele dobrego o waszej prawości, a chociaż za młody jestem i jeszcze w tych stronach nowicyuszem, to przecież nie weźmiecie mi za złe, jeśli waszmości o coś zapytam. Wszak między sąsiadami powinna być ta sama miłość, co i w kole rodzinnem.
Surowa twarz pana Jędrzeja rozjaśniła się, a nie dawszy mi dokończyć, zawołał:
— Dotknąłeś najboleśniejszej strony mego serca, panie Michale, ale zaraz cieszę się z tego, że poznaję w tobie człowieka, który wie, czego nam dzisiaj przedewszystkiem potrzeba. Oto miłości i zgody rodzinnej. Dopóty wiodło nam się dobrze, dopóki szliśmy drogą miłości i zgody, a gdy nas zaczęto dzielić na chorągwie i obozy, straciliśmy kredyt u całego świata, a dom nasz runął nad nami.
Pan Jędrzej przestał na chwilę, a przetarłszy oczy, mówił dalej:
— Nie może się dobrze dziać w narodzie, jeśli w rodzinnem kółku nie masz zgody i jedności. A czemże u nas rodzina dzisiaj? Pożal się Boże! Dzieci oddajemy obcym piastunkom i zamykamy s!ę przed niemi, aby się naszym żywotem nie gorszyły! Któż im da przykład cnót i ofiar?
Uczułem prawdę tych słów, które pan Jędrzej z wielką wymówił boleścią, a chociaż w późniejszem życiu nie udało mi się tej prawdy do mojej rodziny zastosować, w samotnych jednak godzinach marzyłem zawsze o tem naszem staropolskiem „kółku rodzinnem”, z którego tyle naszych wielkich mężów wyszło. Otóż wziąwszy pana Jędrzeja za rękę, rzekłem:
— Między pszenicą i chwast się pleni, a choć tu i owdzie niema dzisiaj rodzin przykładnych, toż przecie wiedzą wszyscy sąsiedzi, że u waszmości kwitnie w rodzinie daw ny rygor i posłuszeństwo.
— Dobrzeć wasze powiedział — podjął szybko pan Jędrzej — tylko rygor i posłuszeństwo, a nic więcej.
— Jakto, a miłości i zgody niema? — zapytałem zdziwiony.
Pan Jędrzej machnął ręką i rzekł po chwili:
— Jestem już mocno stary. Mnie dziś, jutro, a przecież chciałbym spokojnie położyć się w grobie. Ze wszystkich moich sąsiadów upodobałem sobie waszmości najlepiej, bo widzę, że daw ny, poczciwy duch ożywia cię. Chciałbym dlatego połączyć waszmości bliżej z moją rodziną, abyś był jej radą i pomocą, gdy mnie nie stanie.
Podziękowałem staruszkowi za takie zaufanie, a on mówił dalej:
— Widziałeś całą moją rodzinę przy ognisku domowem i zdawało ci się, że w niej panuje zgoda i jedność. Gdzietam! Wprawdzie na pozór wszyscy są dla siebie wylani, ale oko ojca zagląda w przyszłość! Panie Michale, to kółko rodzinne rozpryśnie się na tyle kawałków, ile głów dzisiaj liczy!
Przypomniałem sobie moje spostrzeżenia w szarej komnacie i chciałem właśnie mówić coś o synach pana Jędrzeja, gdy tenże przerwał, mówiąc:
— Nie myśl, żeby wychowanie lub charakter którego z dzieci moich były powodem mojej obawy. Jest to już w rodzie naszym, że Boleszczyccy w ciągłej są niezgodzie i tylko mnożą akta sądowe. Dlatego to trzymam całą moją rodzinę w kupie przy ognisku domowem, w nadziei, że tym sposobem zniknie z pomiędzy nich duch rodu, duch niezgody.
— Duch rodu? — powtórzyłem z ciekawością.
— Tak jest, zły duch rodu — mówił dalej pan Jędrzej — który błąka się po komnatach rodziny Bołeszczyckich i ro zryw a koło rodzinne!
Pan Jędrzej spoczął tutaj, bo jakoś bolesnem mu było wspomnienie tego złego ducha. Po chwili mówił znów:
— Widziałeś zapewne w szarej komnacie konterfekt w czarnych ramach.
Odsłoniłem ucho, bo mnie straszna wzięła ciekawość, i mimowolnie spojrzałem na okienko do szarej komnaty.
— Jest to konterfekt jednego z przodków moich po kądzieli — mówił zwolna pan Jędrzej.
— Ten szlachcic w żółtym kontuszu...
— Jest Siciński.
— Jakto, ten poseł upitski? — krzyknąłem i porwałem się na nogi.
— Ten sam — odparł smutno pan Jędrzej — moja babka była z domu Sicińska.
Zamknąłem oczy, bo nagle przedemną stanął ów nieszczęsny konterfekt, wyobrażający człowieka, który tyle nieszczęść na nas sprowadził, a którego słusznie po dziś dzień zowią ojcem niezgody.
— I dlaczego on tam wisi przy ognisku domowem? — zapytałem.
— Trudna rada — odparł pan Jędrzej — są rzeczy, których nie dociec naszym rozumem. Mój dziad przez niezgody domowe stracił był Boleszczyce. Ojciec mój wrócił znów do nich, wykupiwszy je od krewnych babki mojej. Wtedy to kazał ten konterfekt wyrzucić z szarej komnaty. Ale zaraz umarł mój najstarszy brat, potem umarł drugi i trzeci. Ojciec używał różnych sposobów, radził się doktorów i znachorów. Aż razu jednego przyśnił mu się Siciński, wyrzucał mu, że tak źle z nim sic obszedł i zagroził, że cala rodzina do szczętu wymrze, jeśli mu odmówią dawnego miejsca w kółku rodzinnem. Wtedy to kazał go ojciec oprawić w grube, dębowe ramy, które w mur wpuszczono i czterema gwoździami, które aż na drugą stronę ściany sięgały, przymocowano. Odtąd nie umiera nikt w naszej rodzinie, ale zły duch rodu patrzy na nią, gdy się zbiera u domowego ogniska, i zażega w niej przyszłą niezgodę.
Widząc pan Jędrzej, że na te słowa jego mocno posmutniałem, wziął mnie za rękę, uścisnął i mówił dalej:
— Tak jest, duch Sicińskiego błąka się w rodzinie Boleszczyckich, błąka się po dworach i podsyca nasze niecne namiętności. Już dzisiaj nie mamy nawet wyobrażenia, co to jest dobro powszechne, bo każdy tylko o sobie myśli, coby zjadł i wypił i jakby to nad innych mógł się wywyższyć.
Tutaj drzwi zaskrzypiały. Pan Jędrzej słuchał czas niejaki, a westchnąwszy głęboko, wziął lampkę, powiedział mi dobranoc i nie dokończywszy rozmowy, odszedł odemnie.
W dziwne usposobienie wprawiła mnie ta nocna wizyta pana Jędrzeja i jeszcze dobrze tego wszystkiego, co mi mówił, w głowie nie uporządkowałem, gdy w szarej komnacie usłyszałem jakieś kroki i suwanie krzeseł. Zrazu myślałem, że to pan Jędrzej poszedł tam zajrzeć, a gdy sobie przypomniałem, o czem przy wieczerzy mówiono, wielka zebrała mnie ciekawość zobaczyć, co się to dzieje w szarej komnacie.
Przystąpiłem ostrożnie do owej zasuwki, przyłożyłem ucho — było cicho, jak w grobie. I pewny, że tam nikogo niema, odsłoniłem okienko. Ale któż opisze, moje zadziwienie, gdy w dużem krześle przy kominku zobaczyłem — Sicińskiego! Siedział rozebrany i grzał się przy ogniu. Na drugiem krześle leżała przemokła odzież jego. Wyglądał znużony, jakby z dalekiej przyjechał drogi. W komnacie nie było więcej nikogo.
Zrazu myślałem, że poseł upitski w samej rzeczy wydobył się z czarnych ram konterfektu, aby choć raz w rok ogrzać się przy ognisku domowem i spróbować tego ciepła, które łączy kółko rodzinne w zgodzie i wzajemnej miłości. A może była w tem ręka sprawiedliwego Boga, który złych ludzi karze czasem, uczuciem szlachetnem. Niema bowiem nic boleśniejszego dla duszy zepsutej, jak wspomnienie kilku chwil, w których doznała czystego wzruszenia. Bo też dziwnem wydało mi się, dlaczego ś. p. poseł upitski tak natarczywie pragnął od Boleszczyckiego kącika przy tem ognisku domowem, do którego rzucił zarzewie tylu kłótni i niezgód? Mnie się zdaje, że pokutujący duch Sicińskiego za karę wymówił sobie to miejsce w kółku rodzinnem, aby, patrzeć na zgodę i miłość rodzin naszych.
Tak sobie w pierwszym moim przestrachu myślałem. Wierzę bowiem, że jest nad nami ręka sprawiedliwego Sędziego, którego wyroki niezbadane są dla nas.
Spojrzałem jeszcze raz na siedzącego przy kominku Sicińskiego. Był on jak dwie krople wody podobny do konterfektu ś. p. posła upitskiego, który dziwnym sposobem został w czarnych swoich ramach. Wydał mi się jednak nieco bledszym i więcej ponurym. Zrazu nawet tak mi wyglądał, jakby był tylko cieniem siedzącego na krześle.
Odmówiłem w duchu „Pod Twoją Obronę“ i ślubowałem sobie postawić figurę na granicy gruntów Boleszczyckich, aby wierni za duszę nieboszczyka mogli westchnąć do Boga. I właśnie jeszcze to i owo po głowie mi chodziło, gdy Siciński w stał z krzesła, a chodząc po komnacie, tak głośno stukał po podłodze, jak każdy inny śmiertelny, który na wiosenne nasze błota zaopatrzył się w grube buty.
Już mnie to trochę zbiło z konceptu, bo trudnoż wierzyć, aby nieboszczyk tak był przezorny i wybierając się z tamtego świata, wziął z sobą odpowiednią garderobę. Zresztą każdy duch ma być tylko cieniem zmarłego. Moja nieboszczka babka, Rokicka z domu, przeszła w dzień Zaduszny przez cały legion nieboszczyków, żadnego nie doznawszy oporu. Czuła tylko, że lekki wietrzyk szeleścił jej szatą. Otóż zacząłem bliżej przypatrywać się mniemanemu Sicińskiemu. I w samej rzeczy coraz bardziej zacząłem powątpiewać o istotnem zjawieniu się ś. p. posła upitskiego.
Nadzwyczajne jednak podobieństwo było między konterfektem a owym zagadkowym człowiekiem. Ta sama twarz, napojona żółcią i wykrzywiona uśmiechem szyderskim. Te same błędne, niestale oczy, które wiecznie czegoś szukały. Czoło zachmurzone i brwi ściągnięte okazywały, że tam wewnątrz mieszka ból i zgryzota, które wykrzywiają usta do szatańskiego uśmiechu. Ubiorem tylko różnili się od siebie. Na konterfekcie był żółty kontusz i biały żupan, a ów gość zagadkowy miał na sobie jakąś szarą kurtę i buty wyżej kolan. Na krześle leżał ciemny płaszcz, z którego strumieniem sączyła się woda.
Widząc to wszystko, przyszedłem do tego przekonania, że Siciński w czarnych ramach, a gość chodzący po komnacie mogą być dwa różne indywidua, a może nawet obaj nic o sobie nie wiedzą. Zagadką jednak dla mnie było, zkąd to uderzające podobieństwo na ich twarzach i dlaczego pan Jędrzej tak dziwnie i z taką bojaźnią podejmował swego gościa. Miałaż to być jakaś tajemnica domowa? A może było to znanem w całej okolicy, tylko ja, nowicyusz w tych stronach, o tem nic nie wiedziałem. Wprawdzie od śmierci mego ojca, a było to już wtedy lat piętnaście, nie byłem w moim majątku, bo człowiek po szerokim świecie gonił za jakąś lepszą nadzieją, ale przecież ten i ów byłby mi coś o tym zaklętym duchu powiedział, gdyby w samej rzeczy miał w Boleszczycach rezydować.
Tak myśląc sobie, zasunąłem okienko i całą tę sprawę ze ś. p. posłem upitskim, czy raczej z udatną jego kopią, odłożyłem do jutra. I już myślałem o wygodnej pierzynce, gdy nagle drzwi do szarej komnaty zaskrzypiały i wyraźnie zasłyszałem głos pana Jędrzeja.
Jakkolwiek teraz wielka zbierała mnie ciekawość okienko odsunąć i do szarej Komnaty popatrzyć, uważając jednak podobne wściubianie nosa w cudze sprawy za niegodne człowieka poczciwego, wziąłem Złoty Ołtarzyk, który zawsze mam w kieszeni, i zacząłem szukać w rubryceli św. Patronki mojej żony, aby w tym dniu uczynić jej jaką niespodziankę. I chociaż cały zajęty byłem czytaniem imion świętych, mimo mej woli musiałem jednak słuchać rozmowy, którą pan Jędrzej ze swoim gościem prowadził.
Ledwo pan Jędrzej drzwi za sobą był zamknął, zawołał nieznajomy szorstkim głosem:
— Kto i czego?
— Jestem tu gospodarzem — zaczął pan Jędrzej.
— Wszak wiesz, że ja ciebie tu nie uznaję — przerwał mu szybko nieznajomy.
— Czas-by już był, panie Krzysztofie — mówił dalej pan Jędrzej — abyś we mnie uznał gospodarza i życzliwego ci brata.
— Brata? — krzyknął z szyderskim śmiechem nieznajomy — mówisz brata?... ha, ha, ha! Ja brata?... Człowieku — rzekł po chwili i słychać było, że kilka kroków naprzód postąpił — słuchaj, człowieku! Na całym świecie, na ziemi i na morzu, na żadnej z tych miliona gwiazd, które tam świecą, nie ma istoty, któraby mi bratem była! ha, ha, ha! Wszak ja sam jeden aa świecie, jak palec, tylko w tym dniu...
— Już dosyć tego, Krzysztofie — przerwał pan Jędrzej błagającym głosem.
Snać niemiło uderzył o serce nieznajomego ten głos poczciwego staruszka, bo jakoś opryskliwie w tył odskoczył i zawołał:
— Idź precz!
— Tyś przeklął moją rodzinę! — mówił dalej z boleścią pan Jędrzej.
— A tyś mi przysiągł, że w tym dniu raz do roku pozwolisz mi samemu przepędzić noc przy tym kominku, przy którym siedział nieboszczyk mój ojciec. Zejdź mi z oczu!
— Krzysztofie! — zawołał pan Jędrzej z wielkiem wzruszeniem. — Tyś w szale namiętności wyrzekł przekleństwo, a ono cięży na mojej rodzinie. W spokojne kółko rodzinne rzuciłeś jad niezgody i przychodzisz co roku, aby z szyderstwem na ustach usiąść na chwilę przy tem samem ognisku domowem, koło którego zbiera się moja rodzina. Krzysztofie, uznaj, żeś źle uczynił, a rodzina moja przyjmie cię jak brata. I będziesz razem z nią siedział przy tym samym kominku, do którego przecież choć raz do roku wzdychasz.
Okropny, przerażający śmiech rozległ się po ścianach komnaty. Mówią, że ze śmiechu można poznać duszę człowieka. Zaiste, brzydka musiała być dusza tego szczególnego człowieka, bo też śmiech jego rozdzierał serce.
— I ty prawisz mi dzisiaj sentymenta — zawołał, śmiejąc się ciągle — dzisiaj mówisz do mnie jak baranek, a przecież twój ojciec wydarł nam nasze gniazdo rodzinne, a moja rodzina rozeszła się w świat, jak rój bez matki!... Proszę cię, odejdź i zostaw mnie sam ego. Wszak taki był układ między nami!
— I dotrzymałem go dotąd.
— Dlaczegóż dzisiaj łamiesz nasz układ?
— Bo czuję się starym, mocno starym. Schodząc do grobu, chciałbym pokój i zgodę nad sobą zostawić.
Tu nastąpiła w rozmowie długa pauza. Serce mi biło głośno, pragnąłem całą duszą, aby ci, jak się zdawało, nieprzyjaźni ludzie, podali sobie rękę i w jedną złączyli się rodzinę. Nawet samo niebo sprzyjało tej myśli. I jakby w wielkiem było oczekiwaniu, ucichło w tej chwili, a na ziemię skrzepłą wyjrzało kilka gwiazd bożych, aby zbłąkanym pielgrzymom prawe drogi oświecić. Czarne chmury rozsuwały się zwolna, nawet szalony wicher stanął śród drogi, — aby nie mieszać tej świętej ciszy, w której zwykł Bóg przemawiać do serca człowieka.
Z całą naturą i ja wstrzymałem oddech i z wielkiem upragnieniem czekałem pierwszego słowa zgody. Ale snać zły duch znów zwyciężył, bo nieznajomy ozwał się szorstkim głosem:
— Ty chcesz zgody, oj wiem ja dobrze, o co wam chodzi!
I rozśmiał się znów tak przeraźliwie, iż mógłbym przysięgnąć, że to nie był śmiech ludzki, ale istny śmiech szatana. Jakoż i niebo usłyszało śmiech ten i zasępiło się w tej chwili. Czarna, złowroga chmura zasłoniła boże gwiazdy, wicher uderzył w konary lip starych, a nagła błyskawica rozlała po ziemi jakieś światło piekielne.
— Ty chcesz zgody — mówił dalej nieznajomy — chcesz mi dać kawałek łaskawego chleba przy twoim kominku a tymczasem pragniecie śmierci mojej, bo Złota Góra przypadła wam do smaku.
— Krzysztofie — przerwał mu skwapliwie pan Jędrzej — nie obrażaj poczciwego serca, które ci jest tak rade, jak bratu!
— O! znam ja to wasze dzisiejsze braterstwo! — odfuknął nieznajomy — ha, ha, ha! Braterstwo w dzisiejszych czasach! To słowo „braterstwo11 stało się dzisiaj spekulacyą, artykułem handlu i frymarki i nic więcej... Słuchaj, Jędrzeju, gdybyś otwarcie mi powiedział: Oto chcę twojej Złotej Góry, która m a wyborny grunt żytni, ma lasy zasobne i łąki nieszpetne, tobym pomyślał sobie: Ten człowiek jest niegodziwy, ale przynajmniej nie bierze maski obłudnej, gdy mówi. Nacóż naturę ludzką podnosić do czegoś, czem ona nic jest i nigdy nie była?
— Ubolewam, Krzysztofie, nad sercem twojem, które dziwnym sposobem tak zziębniało, że już dzisiaj w nic nie wierzy! Rozpatrz się między ludźmi, a przekonasz się, że wyrządzasz im wielką krzywdę!
Znów rozśmiał się nieznajomy, aż ściany zadrżały i zaczął się po komnacie przechodzić. Snać dobrze wytłumaczył sobie pan Jędrzej to milczenie swego gościa, bo dalej rzecz prowadził:
— Krzysztofie, wiem ja, zkąd ci się wzięła ta choroba serca. Ojciec twój odumarł cię wcześnie, zapłacona piastunka wychowała cię — tyś nie żył „w kółku rodzinnem!“
Nieznajomy stanął nagle, ale nic nie odpowiedział. Pan Jędrzej z coraz większem wzruszeniem mówił dalej:
— Zaledwie skończyłeś nauki w obcym domu, zaraz rozpocząłeś zatargi ze mną, wodziłeś mnie po sądach, zarzucałeś mi nieprawość posiadania Boleszczyc — a przecież mam dokumenta, że mój ojciec...
— Milcz — krzyknął w gorączkowem jakiemś uczuciu nieznajomy, milcz, jeśli chcesz, abym szanował ten kącik, który mieści kilka dziecięcych, głupich wspomnień moich!
— Wróć do tych dziecięcych, jak je nazywasz, głupich wspomnień twoich, i od nich rozpocznij żywot nowy — zawołał w zapale pan Jędrzej — a dusza twoja uspokoi się.
— Ja pokoju nie pragnę — odparł nieznajomy, chodząc szybko po komnacie — a jeśli się lękam śmierci to tylko dlatego, że tam w grobie trzeba leżeć spokojnie. Najprzykrzejsze sprawia na mnie wrażenie, gdy ksiądz nad umarłym śpiewa: Requiescat in pace!...
— Otoż to cała choroba twoja — tyś duch wiecznej negacyi. Gdybyś był wielkim człowiekiem w narodzie, mógłbyś w jednej chwili zniszczyć to wszystko, nad czem wieki pracowały!... Mieliśmy takich ludzi w przeszłości naszej i dlatego dzisiaj biada nam!...
Na to rozśmiał się potomek Sicińskiego z jakąś szatańską rozkoszą. Zdawało się, że niezmiernie ucieszył się tem uznaniem swojej potęgi demonicznej i radby nawet patrzył, jak drugi Neron na łunę gorejących zagród ojczystych.
— Już to w narodzie nie mam dzisiaj co robić — zawołał szyderskim głosem — sejmu nie rozpędzę, ale że twoją rodzinę rozpędzę na wszystkie cztery wiatry, tak jak to wtedy ci powiedziałem, gdyś nademną tryumfował wyrokiem sądowym, za to ci ręczę gardłem!
Nastąpiła jakaś pauza złowroga. Pan Jędrzej westchnął, a nieprzyjaciel jego domowy rzucił się na krzesło, aż zatrzeszczało. Obaj milczeli,, na kominku pryskał ogień — a na dworze było coraz widniej, coraz więcej wypogadzało się niebo.
Przytłumionym głosem, jakby mówił sam do siebie, ozwał się znów potomek Sicińskiego:
— Boleszczyckich tylko bieda i nieszczęścia skupiały przy ognisku domowem. Szczęście i dostatek rozpraszały ich po świecie. Ha, ha, ha! Szczęście i dostatek!... Jędrzeju! — zawołał głośniej, wstając z krzesła — już mi się sprzykrzyła ta wieczna niezgoda, chcę się poprawić!
— Krzysztofie! — krzyknął staruszek.
— Zawołaj świadków.
— Cóż chcesz zrobić?
— Zapisać wam Złotą Górę!
— Jakto, cały swój majątek?
— Wszystko, co mam! — odparł potomek Sicińskiego tak dziwnym głosem, że mi włosy na głowie stanęły, chociaż to miał być uroczysty akt zgody w rodzinie.
Tak dziwne uczucie opanowało serce moje, że otworzyłem okno, aby chłodniejszego zaczerpnąć powietrza. Jakoś duszno było mi w mojej izdebce... Owe zwady domowe przypomniały mi przeszłość naszą, a serce moje zabolało na to wspomnienie.
I gdy tak właśnie to i owo w głowie rozbieram, słyszę nagle jakąś znaną mi melodyę, a przytem brząkanie na cytrze. Nadstawiłem ucha, słuchałem chwilę i przypomniałem sobie, że to jest melodya tej samej piosenki, którą pan Sylwan śpiewał przy klawikordzie, a którą moja żonka tak wielce się zachwycała.

Coś mnie teraz gwałtem ciągnęło do ogrodu. I tak zasłyszana rozmowa między panem Jędrzejem i domowym jego nieprzyjacielem jakoś mnie zalterowała, i niebo majowe pięknie wypogodziło się po burzy. Nie chcąc więc dłużej nieproszonym być świadkiem tajemnic domowych, otworzyłem z cicha drzwi izdebki i wymknąłem się długą, lipami ocienioną aleą do ogrodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Zachariasiewicz.