Życie i śmierć (Dahlke, 1906)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Dahlke
Tytuł Życie i śmierć
Pochodzenie Opowiadania Buddhyjskie
Wydawca Książnica Polska
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa – Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Życie i śmierć.

W pewnem miejscu, niedaleko Benares, żył człowiek imieniem Gautama, który postanowił wskutek doświadczenia życiowego porzucić wszystko i razem z pewną ilością towarzyszów opuścić miejsce zamieszkania, udając się w nieznaną dal.
Opuścił tedy z tymi innymi wieś, nie mając przy sobie nic innego prócz kija i kalebasy. Nadto miał na sobie czerwoną suknię.
Gdy się znaleźli na rozstajnych drogach, towarzysze jego udali się na prawo. Gautama pomyślał atoli: „Dlaczego mam iść na prawo, kiedy ja wolę się trzymać lewej strony?“ Towarzysze wołali do niego:
— Tutaj oto idzie droga, przyjacielu Gautamo!
On wszakże odparł na to:
— Moja droga idzie tędy.
Towarzysze pomyśleli:
— Niechaj idzie. Cóż nas to obchodzi? On jest poprostu głupcem.
Gdy tedy Gautama tak zupełnie sam szedł dalej, znalazł się niebawem w okolicy, której nigdy przedtem nie widział.
— Jakim porządkiem to się dzieje? — pomyślał. — Znam tu wszystko dokoła, a jednakże tej miejscowości nigdy jeszcze nie widziałem.
Zdawało mu się nawet, jakoby tutaj słońce inne światło rzucało niżeli gdzieindziej. Ale żwawo szedł ciągle naprzód i ciągle ku wschodowi.
Gdy zaczął zbliżać się wieczór, znalazł się w całkowitej pustce, która się jak chusta rozciągała, przed nim zaś posuwał się cicho, ale w w ogromnej wielkości jego własny cień.
Gdy Gautama tę straszną pustkę i ten długi cień przed sobą ujrzał, pomyślał sobie:
— Cóż mi po tem życiu, jeżeli śmierci nie zdołam przekonać? Chciwość złota pokonałem Chciwość sławy pokonałem. Miłość do kobiety pokonałem. Ale cóż mi po tem wszystkiem, jeżeli śmierci nie zdołam pokonać?..
Rozmyślając, szedł ze spuszczonym wzrokiem dalej.
Gdy podniósł oczy, ujrzał miły lasek przed sobą, a w lasku chatkę, przed którą w ciszy wieczornej siedział starzec.
Gautama powitał go z szacunkiem. Pomyślał sobie: „Tego starca zapytam. Może on wie, w jaki sposób pokonywa się śmierć.“
Przystąpił tedy do starca, a siadając obok niego pełen szacunku, zaczął:
— Godzien szacunku wie zapewne, jak się śmierć pokonywa?
Starzec uśmiechnął się.
— Czyś już pokonał chciwość pieniędzy? — zapytał.
— Tak — odparł Gautama.
— Czyś już pokonał chciwość sławy?
— Tak — odparł Gautama.
— Czyś już pokonał miłość do kobiety?
— Tak — odparł Gautama.
— Przez co pokonałeś chciwość złota? Przez wątpliwość.
— Przez co pokonałeś chęć sławy?
— Przez wątpliwość.
— Przez co pokonałeś miłość do kobiety?
— Przez wątpliwość.
— Opowiedz mi o tem — powiedział starzec.
Wtedy tak zaczął mówić ów Gautama:
— Długie lata żyłem w onej miejscowości, niedaleko Benares, utrzymując się z handlu. Wtedy-to zdarzyło się pewnego dnia, że całkiem niespodziewanie udało mi się wiele zarobić. Kiedy tak wiele pieniędzy razem zgromadzonych ujrzałem, ogarnęła mię chciwość. Zacząłem każdy grosz do tej kwoty dokładać. Gdy suma narastała tak, że jej już więcej wygodnie u siebie przechowywać nie mogłem z obawy przed złodziejami, oddałem ją na schowanie pewnemu przyjacielowi kupcowi. Teraz, posiadając pieniądze, żyłem gorzej niż poprzednio. Jedyną przyjemnością moją było narastanie mego skarbu; jedyną moją troską, że mógłbym go kiedyś utracić, z takim trudem nagromadziwszy. Najnędzniejszą okoliczność w tej mojej nędzy stanowiło to, że tak całkowicie byłem przez swą chciwość pochłonięty, iż nie odczuwałem nawet całej ohydy mego położenia. Moja nieustanna obawa i troska wydawały mi się tak naturalne, że się wcale nie pytałem: „Czy to potrzebne?“
Pewnego dnia atoli powiernik mój zbankrutował. Cały skarb przepadł. Wyjąć i wyrywając sobie włosy, miotałem się po swem mieszkaniu. Wtedy-to nadszedł pobożny żebrak, prosząc o jałmużnę. Gwałtownie zawołałem ku niemu:
— Utraciłem swe całe mienie, a ty żądasz odemnie jeszcze jałmużny?
Na to ów żebrak ujął swą miseczkę żebraczą i wytrząsnął połowę jej zawartości do moich rondelków.
Powiedziałem na to:
— Cóż mi z tego przyjdzie?
Na to on:
— Najesz się do syta. Czegóż chcesz więcej?..
Odpowiedziałem:
— Jedzenia i picia mam dosyć i bez tego, ale skarb mój przepadł — wszystko, co zaoszczędziłem.
Żebrak zabrał się do odejścia. Przytem atoli rzekł jeszcze:
— O ty, głupcze, gdybyś wiedział, jak słodkiem jest ubóstwo dla człowieka rozumnego.
Gdy sobie już poszedł, patrzyłem na ryż w mym rondelku. Zamyśliłem się. „Ten człowiek“ — pomyślałem — „żyje z dnia na dzień, a mimo to oddaje połowę tego, co użebrał.“ Gdy ktoś jednakże zacznie rozmyślać nad swem nieszczęściem, ten już największą gorycz utracił; całe zmartwienie bowiem wynika z niedostatecznego rozmyślania.
Wątpliwość obudziła się we mnie, i spytałem sam siebie, czy mój dotychczasowy sposób życia jest właściwy. Już nawpół pocieszony zasnąłem. Następnego dnia myślałem zgoła inaczej o swem nieszczęściu.
— Jakąż stanowi dla ciebie różnicę — powiedziałem sam do siebie czy posiadasz świadomość, że u tego to a tego kupca ten a ten worek pieniędzy leży lub nie leży. Tak samo nie naruszałbyś tego, jakby to było cudzą własnością. Raczej byłbyś się na śmierć wołał zagłodzić. Czyż nie żyłeś jak człowiek, który najdrażliwszą część swego ciała posiada w miejscu, dostępnem dla każdego? Czyż nie byłeś jak okręt w czasie burzy, który swój ładunek na linie poza sobą ciągnie? Czyż nie żyjesz obecnie tak samo, jak poprzednio, a nawet — czyż nie będziesz obecnie żył obficiej i spokojniej?
Nie trwało zbyt długo, a tak wdrożyłem się w ten nowy sposób myślenia, że poważnie byłem przekonany o osiągnięciu korzyści na moje całe życie wskutek utraty pieniędzy.
Z tą nowo zdobytą wiedzą byłbym mógł prowadzić spokojne i rozumne życie, odznaczające się zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną równowagą. Ale wątpliwości zaczęły mię znów u dręczyć: „Czy obecnie po utracie swego skarbu, prowadząc ten oto handel, stoję dosyć pewnie w życiu? Czyż i ten handel nie może zostać kiedykolwiek zrujnowanym, i czyż wtedy nie będę miał nowego, a jeszcze większego zmartwienia? Czyż nie byłoby lepiej, gdybym zszedł dobrowolnie na najniższy stopień, na którym już nic więcej utracić nie mogę, ponieważ nie miałbym już nic więcej do utracenia?“
W ten sposób dręczyły mię wątpliwości dzień i noc, jak człowieka, który nie był w możności utrzymać właściwego środka. Nakoniec postanowiłem zaniechać wszystkiego i spędzić resztę życia jako żebrak w gaju pokutnym.
Ponieważ dusza moja znajdowała się w stanie napięcia wtedy, kiedy się do życia takiego zabrałem, przeto przystąpiłem z gorliwością do czytania Wed i do ćwiczeń pokutnych. Ze słów innego pokutnika zauważyłem pewnego dnia, że zaczynam swojem zachowaniem się zwracać na siebie uwagę. Niezwłocznie tedy podwoiłem swój zapał i niebawem stałem się luminarzem tego pobożnego ustronia. Mnie jedynemu przyznano zaszczyt noszenia na ciele żelaznej obręczy, jako dowodu, że rozpęknę się, jeżeli moja mądrość i potęga duchowa więcej jeszcze będą rosły.
Wówczas-to pewnego dnia przyszedł do nas obcy kapłan z dalekiego wschodu. Posiadał sławę najwyższej uczoności. Zarządzono turniej mądrości pomiędzy nami, jak się częstokroć dla rozrywki urządza walki kogutów. Przy pytaniu odnośnie siedziby najwyższego Brahmy uwikłałem się w sprzeczności. Miałem zamiar już wywinąć się kłamstwem, gdy mi jednakże przeciwnik mój powiedział:
— Widzę ponad tobą ducha z wyciągniętym mieczem, który ci głowę rozpłata, jeżeli tylko powiesz nieprawdę — dałem pokój i uznałem się za pokonanego.
W ten sposób sława moja skończyła się raz na zawsze, a nadto posiadałem świadomość, że dla uratowania tej sławy miałem już zamiar popełnić kłamstwo, rzecz najgorszą dla człowieka dążącego do czystości.
A więc do tego doprowadziła cię twa chciwość sławy — pomyślałem sobie, gdy w smutku i zwątpieniu przed drzwiami swej chatki siedziałem. Miałem jeszcze pot na czole, wynikły z natężenia i podniecenia tego turnieju.
Przypadkowo leżał obok mnie wachlarz, który nie wiem wcale, jak się tam znalazł. Mechanicznie chwyciłem go i zacząłem się chłodzić. Ody chłodny powiew muskał me oblicze, taka oto myśl przyszła mi do głowy:
— Cóż to jest takiego? Gdy ten wachlarz porusza się w obie strony, powstaje wiatr. Czyżby ten wielki wiatr, wiejący ponad czteremi częściami świata, nie miał w podobny sposób powstawać? Powiadamy: To dzieło Indry, to dzieło Weruny, ale czyżby nie miał to być tylko skutek przyczyny, tak samo jak ten lekki wiaterek przed mojem obliczem? Czyżby ten Gautama, który miano Buddhy nosi, i który w Benares naukę swą rozpoczął, miał mieć rację, kiedy mówi, że nic nie istnieje we wszechświecie, jak tylko to, co jako skutek następuje po przyczynie? I oto wniwecz idą wszyscy bogowie.
Skąd wiem zaiste, że istnieje coś najwyższego, co tym całym światem kieruje wedle swego uznania? Może być — może i nie być. Kto zdoła tego dowieść? Gdybyśmy nakoniec zechcieli zaniechać zastanawiania się nad najwyższemi rzeczami! Gdybyśmy czegoś pewnego u siebie samych tylko szukać zechcieli. Czy są bogowie, czy ich niema, o to możemy się cały jeden rok Brahmy spierać. Ale kłamstwo pozostaje zawsze kłamstwem, zła skłonność serca pozostaje zawsze złą skłonnością serca cz> to z bogami, czyli też bez bogów. Zaiste, tutaj musimy brać się do rzeczy, gdzie możemy.
Kiedy w ten sposób wątpliwość mię napadła, zdawało mi się, że całą nizkość chciwości sławy pojąłem. „Obaj“ — pomyślałem sobie „spieraliśmy się o rzecz, o której obaj nic nie wiemy i nigdy nic wiedzieć nie będziemy. Czyż on jest przez to większym, że spryt jego był większy od mojego? Czyż coś podobnego warte wogóle, aby spokój nocy poświęcać?“
Gwałtownie zdarłem z siebie obejmującą mię obręcz żelazną z postanowieniem niezwłocznego wyrzeczenia się tego życia pokutnego d a znalezienia spokoju w małej chatce i w pożytecznych zajęciach. Zostałem tedy nauczycielem szkolnym w sąsiedniej wiosce, gdzie żyłem przez kilka lat w cichości sam dla siebie bez roskoszy, ale i bez cierpienia.
Pewnego dnia musiałem odbyć podróż do odległej wsi. Gdy wieczorem stanąłem na miejscu, ujrzałem dziewczynę z dzbankiem na głowie, na której widok doznałem takiego żaru, jak gdybym cały stanął w płomieniach jak kamfora, spalana przed wizerunkiem Siwy. Po zasiągnięciu zwyczajnych wiadomości poprosiłem o rękę tej dziewczyny. Odrzucono mię, ponieważ byłem za biedny. I zniknął spokój mojej chatki Zacząłem znowu handel, stając się pracowity jak. mrówka. Skoro tylko oszczędziłem nieco, kupiłem złoty naramiennik, posyłając go swej ubóstwianej jako podarunek. Przyjęła go chętnie, ponieważ i ona mię kochała.
Otóż pewnego razu zdarzyło się, że mieliśmy wielką powódź, przyczem wody Gangesu tak daleko z brzegów wystąpiły, jak najstarsi ludzie nie pamiętali. Miejsce, które zamieszkiwałem, znajdowało się na wzgórku.
Nocą szedłem wzdłuż prądu dla obserwowania przyboru wody. Ujrzałem leżącą na brzegu postać ludzką, wyrzuconą przez prąd. Postać leżała na twarzy, jęcząc. Pełen litości, podszedłem, aby udzielić pomocy; dolna część ciała znajdowała się bowiem jeszcze w wódz e. Gdym się nad nią pochylił, ujrzałem, że rękami trzymała kurczowo szkatułkę. Wtedy to chciwość opanowała mię z błyskawiczną szybkością. Pomyślałem sobie: „Oto twoje wiano.“ I nie uchylając się oraz nie rozważywszy rzeczy dokładnie, z litościwego wybawcy stałem się zwyczajnym opryszkiem nadbrzeżnym. Wyrwałem kobiecie szkatułkę z rąk, spychając ciało szybko z powrotem do wody. Przy przewalaniu się ciała rozpadły się włosy, przykrywające oblicze jakby płaszczem. Właśnie księżyc wyjrzał z poza chmur, a ja ujrzałem twarz — mojej najukochańszej narzeczonej.
Gwałtownym rzutem wyrwałem omdlałą z wody, rzucając się obok niej na ziemię. Tutaj musiałem zapewne leżeć czas jakiś jak nieprzytomny. Wtedy przyszło mi nagle na myśl: „Umrze ci, jeżeli nie dostarczysz jej pomocy.“ Wziąłem ciężkie ciało w ramiona i z nadludzkim wysiłkiem dowlokłem się do najbliższej chatki. Tutaj, dzięki usiłowaniom dobrych ludzi, więcej odemnie doświadczonych, wróciła do życia. Ja tymczasem wślizgnąłem się do swego mieszkania; nie byłem bowiem w możności spojrzeć jej w oczy.
Nocy tej zdawało się, jakoby we mnie burza szalała, miotająca mojem sercem na wsze strony. Nie wiedziałem, co mi czynić należy: czy cisnąć się samemu w nurty, w które chciałem ją wrzucić, czyli też upaść jej do nóg, wyznać wszystko i prosić o przebaczenie. Trzecie wyjście z położenia zdawało mi się niemożliwe. Coraz silniej napinały się nici w tem wewnętrznem rozdarciu. Jeden pogląd zdawał się równoważyć drugi, aż nakoniec umysł mój w tym stanie gwałtownej równowagi popadł w odrętwienie, do snu podobne.
Zbudziłem się z myślą: „Cóż to jest wogóle ta miłość, dla której chciałeś zostać mordercą — ba, nawet: dla której faktycznie zostałeś mordercą?“ W świetle tego zwątpienia zacząłem przyglądać się bacznie tej miłości i nagle ujrzałem jej niepewność i jej nędzę. Obecnie mogłem atoli widzieć jasno, ponieważ wszystka miłość wypaliła się we mnie w ciągu tej jednej nocy, jak gwałtowny pożar w ciągu jednej nocy cały las zniszczyć może. Wszyscy inni atoli, gdy o miłości rozmyślają, patrzą poprzez dym i wyziewy tkwiącego w nich uczucia.
Wtedy ogarnęło mię jakby oburzenie, i postanowiłem miłość, której się tak gwałtownie trzymałem, nazawsze od siebie odrzucić.
Nazajutrz cała wieś rozbrzmiewała moją sławą, ponieważ z narażeniem własnego życia uratowałem życie swej narzeczonej. „Stałem się bohaterem, a ojciec dziewczyny przyszedł do mnie i rzekł:
— Ponieważ uratowałeś życie mojej córce, przeto oddaję ci ją za żonę razem z posagiem. Ona cię bowiem kocha, a kiedy nastąpiła powódź, nie zabrała z sobą niczego, jak tylko twe listy i twój naramiennik, które włożyła do szkatułki.
Nie mogłem nic odpowiedzieć, tylko odwróciłem się w milczeniu. A ponieważ widziałem właśnie garstkę ludzi, opuszczających wieś, przeto wdziałem szybko tę oto czerwoną suknię, a wziąwszy kij i kalebasę, wyruszyłem razem z nimi.
Myśli moje o niczem nie rozmyślały, jak tylko o śmierci. Zdawało mi się, że zdołam znieść życie jedynie w pragnieniu śmierci. Przylgnąłem do tej myśli. Skoro jednakże spostrzegłem to, przeraziłem się; wiedziałem bowiem, że wszelkie przywiązanie przynosi cierpienie. Pomyślałem sobie: „Co mi z tego, że pokonałem chciwość złota, sławy i potęgę miłości, jeżeli teraz oto zacznę ciągle myśleć o śmierci?.. Jakże mogę żyć spokojnie, dopóki posiadam cokolwiek takiego, do czego myślą mogę przylgnąć?!“
Wówczas postanowiłem pokonać i śmierć, jak poprzednio trzy inne rzeczy pokonałem. Zapytuję tedy raz jeszcze:
— Czy szacunku godzien wie, jak śmierć można pokonać? — —
Stary uśmiechnął się.
— Zostań tutaj, zamiataj moją chatkę, przynoś mi świeżą wodę, zbieraj dla mnie jałmużnę i nie mów ani słowa. Czyń tak przez trzy lata, a potem znowu powtórz swe pytanie.
Gautama odparł na to:
— Szacunku godzien — cóż mi z tego przyjdzie? Jakże mogę aż trzy lata czekać?! Czyż śmierć nie może przyjść jutro, a nawet i dzisiaj? Niezwłocznie pragnę ją pokonać, aby nakoniec mieć spokój.
Wtedy stary uśmiechnął się znowu i rzekł:
— Idź tedy do starca z góry.
— Z jakiej góry? — spytał Gautama.
— Z góry Meru.
— W jaki sposób mogę się tam dostać?
— Idź ciągle wzdłuż tego świętego Gangesu aż do miejsca, w którem rzeka z niebieskawo połyskującej rozpadliny lodowcowej wypływa. Tutaj to ujrzysz górę Meru.
— Ale po czemże ją poznam?
— Gdy ty ją ujrzysz, ona ujrzy ciebie.
— A jakże mam poznać starca z góry?
— Gdy on ciebie zobaczy, i ty go zobaczysz.
Gautama podniósł się w milczeniu, aby z miejsca wędrówkę swą rozpocząć. Stary wołał atoli za nim:
— Ale zapamiętaj sobie jeszcze to jedno, mój synu! Gdy miasta ludzkie poza sobą pozostawisz, znajdziesz się na obszernych pustyniach piaszczystych i na nieskończonych polach śniegowych. Tam nie wolno ci nosić czerwonej sukni, nie wolno ci głośno mówić, ani też mieć przy sobie kalebasy, inaczej bowiem napadną cię szalejące burze. Wiedz o tem bowiem: kto się przeciwko królestwu przyrody zwraca, przeciwko temu zwraca się natura. Mądry poskramia się mądrością. Kij atoli możesz przy sobie zatrzymać.
To przyrzekł Gautama głęboko w sercu zachować.
Stary zaczął mówić znowu:
— Zauważ jeszcze jedno, mój synu: Gdy znajdziesz już górę Meru, zdołasz do niej dojść tylko pod tym warunkiem, że będziesz podchodził do niej z zamkniętemi oczami. Ile razy oczy otworzysz, tyle razy ujdzie ci znowu na skraj horyzontu.
Kiedy Gautama tak o wszystkiem został powiadomiony, ruszył krzepko swoją drogą.
Gdy tak wiele dni wędrował, doszedł do świętego miasta Mathury. Tam to znajdował się wielki posąg Mahakali, noszącego inaczej miano Siwy. Barwy błękitu, o czterech ramionach, stał on tam dwadzieścia cztery łokcie wysoki z obnarzonym brzuchem, z zębami wystającemi na podobieństwo olbrzymich s:ekaczy. W uszach miał węże zamiast kolczyków, ciało jego oplatały również dwa olbrzymie węże. Na głowie dźwigał koronę z czaszek ludzkich, na szyi zaś naszyjnik z ludzkich czaszek. Z skóry słoniowej, pokrywającej plecy, spływały krople krwi.
Gdy Gautama ujrzał wszystkich wiernych, leżących tam i trących czołem o ziemię, zapytał:
— Kto to taki?
Ludzie odparli na to:
— Czyż nie znasz Mahakali, pana czasu, Wszechniszczyciela?
— Czy Mahakala jest śmiercią?
— Nie wiemy tego.
— Czy Mahakala jest życiem?
— Nie wiemy tego.
— Dlaczego więc modlicie się do Mahakali?
— Nie wiemy tego. Nasi ojcowie modlili się do niego — i ojcowie naszych ojców.
Wtedy pomyślał sobie Gautama:
— A toż ogłupiali głupcy. Głupców nie chcę — i poszedł dalej.
Kiedy znowu przez wiele dni wędrował, doszedł do Hastinapura, miasta słoni. Tam panował gwałtowny monarcha, posiadający dwadzieścia tysięcy słoni bojowych i sto tysięcy wojowników. A mieszkańcy tego miasta przebywali pod ich osłoną w dostatku i bezpieczeństwie.
Gdy tedy Gautama wszedł do miasta i ujrzał uwieńczone domy i słyszał wszędzie zabawy i tance, spytał, jakie to święto właśnie obchodzą. Zapytany odparł atoli:
— Przybyszu — nasze święta wypadają codzień.
Tymczasem drogą ciągnęło towarzystwo pięknie przystrojonych młodzieńców i dziewic. Gdy spostrzegli Gautamę, rzekli do niego:
— Chodź z nami, przybyszu, do tego oto cieniu leśnego.
Ale Gautama odparł:
— Nie mogę ja iść do cieniu leśnego, nim pracy swej nie skończę.
Wtedy rozśmieli się i pytali:
— Jakąż masz pracę, biedaku?
Gautama odpowiedział na to:
— Idę ku górze Meru, aby tam śmierć pokonać.
Słuchali tych słów ze zdumieniem i mówili do siebie:
— Idzie ku górze Meru, aby tam śmierć pokonać.
— A cóż ciebie śmierć obchodzi? Poco chcesz ją pokonywać?
— Ponieważ pragnę śmierci, ponieważ lgnę do niej, przeto dlatego chcę ją pokonać. Wszelkie bowiem przywiązanie do czegokolwiek sprawia cierpienie.
Słów tych słuchali znowu ze zdumieniem, mówiąc jeden drugiemu:
— Ponieważ pragnie śmierci, ponieważ lgnie do niej, dlatego chce ją pokonać.
Gautama, widząc ich zdumienie, pytał:
— Czy nie zechcecie iść razem ze mną, dla pokonania śmierci?
— Przybyszu — odparli — nie mamy czasu.
— A cóż musicie teraz właśnie czynić?
— Musimy odprawić tańce w cienistym lesie.
— A potem?
— Potem musimy się wykąpać i nabalsamować przed zachodem słońca.
— A potem?
— A potem musimy jeść i pić.
— A potem?
— Potem nastanie noc z nowem słońcem.
— Potem musimy znowu kąpać się i balsamować, i ucztować z przyjaciółmi, i żartować, i spoczywać na miękkich wezgłowiach w chłodzących powiewach.
— A potem?
— Potem musimy znowu tańczyć zupełnie jak obecnie.
Wtedy pomyślał Gautama:
— To są rozumni głupcy. Ale ja nie chcę głupców — i poszedł dalej.
Gdy znowu tak przez wiele dni wędrował, przyszedł do Indraprasthy, do wielkiego gaju pokutniczego. Tam przebywały tysiące świętych mężów, pragnących osiągnąć najwyższą wiedzę przy pomocy gwałtownych udręczeń. Stara mąrdość bowiem opiewa: „Poznawszy Brahmę, staniesz się sam Brahmą.“
Jeden jadał tylko pestki i młode pędy drzew. Inny spożywał tylko po jednym ziarnku ryżu dziennie. Określony pokarm bowiem oczyszcza. Inny znowu stał dzień i noc aż po biodra w wodzie, oblewając się nieustannie wodą. Woda bowiem oczyszcza. Jeszcze inny stał bez ruchu, wpatrując się po odcięciu sobie powiek w słońce. Światło słoneczne bowiem oczyszcza. Inny stał nagi w słońcu otoczony dokoła czterema ogniami. Ogień bowiem oczyszcza. Jeszcze inni czynili inne podobne rzeczy. I w ten sposób pobożni pokutnicy taką wielką ilość zasługi nagromadzili w tym gaju, ze wszyscy dziwili się, jak cztery strony świata ciężar ten jeszcze udźwignąć mogą.
Gdy Gautama wszedł w to czcigodne zgromadzenie, pytali go pobożni pokutnicy:
— Czy chcesz być także jednym z nas i wykonywać razem z nami wielką pokutę?
Gautama odparł na to jednakże:
— Ja nie mam czasu na pozostanie przy was dla wykonywania wielkiej pokuty. Muszę bowiem iść do góry Meru, aby tam śmierć pokonać.
— Czcigodny — odparli wtedy owi pobożni — wszakże i my chcemy także śmierć pokonać.
— A w jakiż-to sposób chcecie śmierć pokonać? — spytał Gautama.
— W ten sposób, że staniemy się zjednoczeni z wielkim Brahmą. Kto bowiem sam jest Brahmą, tego nigdy śmierć nie pokona.
— Ale w jaki sposób chcecie się zjednoczyć z najwyższym Brahmą?
— Przy pomocy najwyższej wiedzy. Kto bowiem zna Brahmę, jest sam Brahmą. To stara mądrość.
— A w jaki sposób chcecie tę najwyższą mądrość osiągnąć?
— Przez czyny pokutne i rozmyślanie.
— A gdzież przebywa ten najwyższy Brahma?
— Przebywa w nas, Czcigodny, tak, w nas. Dlatego to właśnie mówi się: Brahmę poznawszy, stajesz się sam Brahmą.
— A czy możecie tego najwyższego Brahmę ujrzeć w sobie okiem?
— Jakże to, Czcigodny? Jakże mogłoby oko tego widzieć, przez kogo właśnie jest okiem?
— To możecie go zapewne rozumem rozpoznać?
— Jakże to, Czcigodny? Jakżeby rozum mógł tego rozpoznać, przez kogo jest właśnie rozumem?
— Możecie go tedy sercem odczuć?
— Jakże to, Czcigodny? Jakżeby serce mogło odczuć tego, przez kogo samo jest sercem?
— A więc jakżeż rzecz się ma, Czcigodni? Nie widzicie tego wielkiego Brahmy oczami, nie rozpoznajecie go rozumem, nie odczuwacie go sercem. Skądże tedy wiecie, że to jest wielki Brahma?
— Riszowie tak uczą.
— W takim razie Riszowie go poznali i wiedzą, że istnieje?
— Wierzymy w to.
— A zatem tęsknicie do tego najwyższego Brahmy?
— I jakżeż nie mielibyśmy tęsknić? Pożądamy go, jak podróżnik pożąda ojczyzny, a znużony orzeł swego gniazda.
Wtedy pomyślał Gautama:
Ci pobożni lgną do owego najwyższego Brahmy. Zaprawdę pobożni ci nie wiedzą, że wszelkie przywiązanie powoduje cierpienie. Czyż nie musi to jednakże pociągać za sobą podwójnego cierpienia, gdy człowiek lgnie do czegoś, o czem zgoła nie wie, czy istnieje, czyli też nie? Ci pobożni nie chcą pokonać śmierci, tylko uciec od niej, szukając schronienia w swych sofizmatach. Oni są głupimi mędrcami. A ja głupców nie chcę.
Pomyślawszy tak, poszedł dalej.
Gdy znowu wiele dni przewędrował, doszedł do owych niekończących się pustyń piaskowych i do tych pól śniegowych, o których ów starzec mu wspominał. Zdjął tedy z siebie czerwoną suknię, odrzucił kalebasę, zatrzymując przy sobie jedynie kij.
— Jakże mam odrzucić od siebie głośną mowę — pomyślał — skoro tu niema nikogo, do którego mógłbym przemówić.
Szedł tedy dalej, aż doszedł do miejsca, z którego święty Ganges z niebiesko-połyskującej rozpadliny lodowcowej wypływa.
Tutaj rozejrzał się dokoła dla znalezienia góry Meru. Przeglądał starannie wszystkie dokoła jeżące się szczyty górskie: jeden podobny był do drugiego na włos. Ale jedna góra, gdy wzrok jego padł na nią, zaczęła rosnąć coraz wyżej, tak że nakoniec Gautama musiał się dobrze wstecz przechylić, aby spojrzeć na sam wierzchołek, jakkolwiek góra stała daleko na horyzoncie. Wtedy to wiedział Gautama, że to była góra Meru, i zaczął podchodzić ku niej sporemi krokami. Ale jakkolwiek szedł dzielnie do góry, zbliżyć się do niej nie mógł.
Znużony, zatrzymał się nieco dla zaczerpnięcia oddechu. I wtedy dopiero przypomniał sobie słowa starego:
— Musisz zbliżać się do góry z zamkniętemi oczami.
Ale droga prowadziła po zwaliskach skalnych i nad przepaściami.
— Jakże mogę podobną drogą iść z zamkniętemi oczami — pomyślał sobie Gautama. — Wpadnę do przepaści i roztrzaskam się na jej dnie.
Jakby dla próby zamknął oczy, posuwając się naprzód ostrożnie i bojaźliwie. Po chwili pomyślał sobie:
— Przetworzę odrobinę oczy dla przekonania się, czy zbliżyłem się do góry.
Ale góra znajdowała się na krańcu horyzontu, a wierzchołek jej wznosił się tak wysoko, że Gautama musiał się dobrze w tył przegiąć, aby go dojrzeć. Góra przedstawiała się groźnie w swym płaszczu lodowym i w śniegu purpurowo połyskującym. Rozpadliny błyszczały szmaragdową zielonością.
Gautama próbował w ten sam sposób kilkakrotnie, ale każde przetworzenie powiek pokazywało mu górę w tej samej odległości. Nakoniec usiadł zmartwiony na ziemię.
— Stary zakpił sobie ze mnie — pomyślał. — Gdybym nawet i siedm dni bez przerwy szedł z zamkniętemi oczami, to przecież góra w chwili, w której je otworzę, znowu na kraniec horyzontu ucieknie. Jeżeli zaś zatrzymam oczy zamknięte, to jakże mam się dowiedzieć, czy doszedłem do miejsca przeznaczenia?
Opanował go gniew na starego.
— Gałgan! — zawołał głośno, zaciskając pięść.
Ale oto skutki tego odezwania się. Daleko od góry nadciągnął huk, a Gautamie zdawało się, jakoby mu w samo ucho zaryczało. Przerażony zerwał się na równe nogi. Nigdzie ani piędzi ziemi, na której mógłby się skryć. Nagle pojawiły się płatki śniegu, wielkie jak kwiaty czampeku, i ziarna gradu, wielkości orzechów kokosowych.
Gautama obrócił się i upadł płasko na ziemię.
— Teraz pomyślał — zmiecie mię w przepaść, jak kłaczek z krzaczka bawełny. — Dobrze! Niechaj tak się stanie!
Ale nagle wszystko ucichło. Podniósł się tedy. Góra Meru stała przed nim, jakkolwiek powinna była się znaleźć z tyłu za jego plecami.
— Jakie to dziwne! — pomyślał Gautama — Posłucham starego.
I nie obejrzawszy się ani razu poza siebie, czy przypadkiem nie wznosi się tam inna góra Meru, zamknął oczy i zaczął posuwać się prosto w kierunku góry, nie myśląc ani o złomach kamiennych, ani o przepaściach. Równocześnie nabrał jakoś otuchy. Zupełnie uspokojony szedł dalej, a droga zdawała mu s;ę nagle tak gładką, jak droga do jego chatki, lub jak brzeg morski podczas odpływu.
Wtedy Gautama pomyślał sobie:
— Jak się doskonale idzie z zamkniętemi oczami. Rzecz dziwna, że nigdy jeszcze nie próbowałem w domu chodzenia z zamkniętemi oczami.
I tak kroczył w cichości ustawicznie przed siebie, nie myśląc ani o starcu z góry, ani o śmierci, tylko ciesząc się z swego stanu szczęśliwości.
Nakoniec znużył się i przerwał pochód, ale na tak długo tylko, ile czasu trzeba na to, aby z prawej stopy przestąpić na lewą, lub z lewej na prawą. Gdy jednakże oczy otworzył, zdawało mu się, jakoby całą noc przespał, a tuż przed nim siedział starzec, naprawiający sobie suknie. Góry nie było zato ani śladu.
Gautama pomyślał sobie:
— Zapytam się go, czyby nie mógł mi wskazać staruszka z góry.
Wtedy staruszek podniósł oczy i ujrzał go.
Gautama zaś spostrzegł, że to właśnie starzec z góry.
Tymczasem ów otworzył usta i rzekł:
— Czy to ty jesteś, Gautamo?
— Czy mię więc znasz? — spytał Gautama.
Stary uśmiechnął się.
— Znam cię od niezliczonych tysięcy lat, ale tylko z imienia. Poco przychodzisz do mnie? Pragnę cię zapytać, jak można śmierć
pokonać.
Stary uśmiechnął się znowu.
— Czy pokonałeś już chciwość pieniędzy? — Tak! — odparł Gautama.
— Czy pokonałeś już chciwość sławy? — spytał znowu.
— Tak.
— Czy pokonałeś już miłość do kobiety?
— Tak.
— Przez co pokonałeś chciwość pieniędzy?
— Przez powątpiewanie.
— A przez co pokonałeś chciwość sławy?
— Przez powątpiewanie.
— A przez co pokonałeś miłość do kobiety?
— Przez powątpiewanie.
— Opowiedz tedy wszystko.
Wtedy-to zaczął Gautama opowiadać znowu dzieje swego żywota.
Gdy skończył, stary skinął głową i rzekł:
— Dobrze, dobrze, mój synu. Chciwość pieniędzy pokonałeś, chciwość sławy pokonałeś, miłość do kobiety pokonałeś. Ale czy i życie już pokonałeś? Inaczej bowiem nie możesz zgoła śmierci pokonać.
— Nie wiem, ojcze — odparł Gautama. — Cóż to jest życie, mój ojcze? Pokaż mi; chcę je bowiem również pokonać.
— Ty jesteś życiem.
— A czemże ja jestem, mój ojcze?
— Jesteś miłością siebie samego. Ją więc musisz pokonać, zanim zdołasz pokonać śmierć.
Wtedy Gautama wyciągnął ramiona tak, że aż ścięgna się napięły, i rzekł:
— Dobrze, mój ojcze, poucz mię. Jestem gotów.
Stary uśmiechnął się zlekka.
— Synu — powiedział — dokonałeś czynów, ale wiedz, że najwyższe polega nie na czynieniu, lecz na zaniechaniu.
— Czyżem nie zaniechał wszystkiego, mój ojcze?
— Twoje zaniechanie nie jest niczem innem, jak czynem.
— Zatem poucz mię, mój ojcze.
Wtedy dał mu starzec trzy gołębie, czarne jak noc, tak że nie było na nich ani jednego jasnego piórka.
— Przyjdź znowu jutro i powiedz, coś na nich widział.
Gautama wziął trzy gołębie i odszedł z nimi. Pomyślał sobie jednakże:
— Cóż mi po tych trzech ptakach? Czarne jak noc, i niema na nich ani jednego jasnego piórka.
Gdy następnego ranka przyszedł do starca, ten zapytał go:
— Czy zobaczyłeś cokolwiek, mój synu?
Wtedy odparł Gautama:
— Wszystkie trzy otrzymały po jednem białem piórku w ogonie.
— Sadhu, mój synu! Nabierz odwagi, pokonasz bowiem śmierć. To jest nieomylnym znakiem. Co dnia otrzymają po jednem białem piórku. Zaczekaj tedy, aż ostatnie czarne piórko zniknie. Wtedy musisz wszystkie trzy ptaki zjeść. Zaledwie to uczynisz, przyjdź znowu do mnie. Wtedy będę ci mógł powiedzieć, jak masz śmierć pokonać.
Praca ta wydawała się Gautamie bardzo łatwą, toteż wesoło odszedł.
Czekał dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku, licząc każde nowe piórko. A kiedy z każdym dniem widział postęp, był spokojny i żył spokojnie bez żadnych pragnień. Na początku pomyślał sobie wprawdzie:
— Oby to już ostatnie piórko zniknęło.
Gdy jednakże czekał trzy lata, patrząc i licząc, myśl ta już mu więcej nie przyszła, i z tego to powodu żył bez jakichkolwiek pragnień.
Kiedy upłynęło sześć lat i zaczęło się siódme, niemal wszystkie czarne pióra zniknęły. A trzy gołębie stawały się co dnia ładniejsze w swem połyskującem białem upierzeniu. Ponadto siedziały zgodnie razem, przymilając się sobie nawzajem, gdy pierwotnie często się z sobą spierały. Zaczęły także wyśpiewywać zdumiewające melodje, gdy z początku krakały tylko ochryple. Gautama stał cały dzień, patrząc i przysłuchując się.
Kiedy nakoniec nastał dzień, w którem ostatnie czarne pióro zniknęło, Gautama pomyślał:
— Przyszedłem tutaj poto wprawdzie, aby śmierć pokonać. Ale pocóż mam z tej racji pozbawiać życia te istoty. Czyż nie byłoby lepiej gdybym stał się zupełnie obojętnym? Czyż nie byłoby lepiej, gdybym życie brał jak śmierć, a śmierć — jak życie? O co mam walczyć? Nie chce mi się już wcale chcieć.
Podszedł tedy i otworzył klatkę. Trzy gołębie wyfrunęły, otoczyły go trzykrotnie i wzniosły się potem prostopadle w górę, aż zmalały do wielkości błyszczących punkcików, a nawet jeszcze wyżej, aż nakoniec zupełnie zniknęły w eterze.
Wtedy pomyślał sobie Gautama:
— Pójdę do starca z góry i opowiem mu wszystko.
Gdy jednakże przyszedł do tego miejsca, nie było tam już wcale starca z góry, ale za to widniało ciche jezioro, rozciągające się jak kryształowe lustro. W pośrodku jeziora pływał żóraw. Był całkiem nieruchomy, a głowę miał ukrytą pod skrzydłem.
Gautama usiadł cicho na brzegu i patrzył na żórawia i patrzył aż na samo dno jeziora, gdzie pstre leżały krzemienie i białe ziarnka piasku, i gdzie zwinne rybki za pokarmem się uwijały. I było mu tak dziwnie spokojnie, tak błogo, że pomyślał sobie:
— Kiedyż mi było tak spokojnie, tak błogo, jak teraz, gdy siedzę oto nad tem spokojnem jeziorem, patrząc na śpiącego żórawia, na krzemienie i rybki w głębinie?.. Jakże słodkim jest spokój.
Tak siedział, aż słońce schowało się za górą. Wtedy powstał i poszedł znowu z powrotem ku ojczyźnie. A jakkolwiek ani słońce, ani księżyc nie świeciły, to jednakże widział drogę przed sobą, jak w biały dzień.
Następnego ranka znalazł się przed owym starcem w chatce. On zaś uśmiechnął się i rzekł:
— Czy to ty, Gautamo? Czy pokonałeś już śmierć?
— Czcigodny — odparł Gautama — nie pokonałem jej, ponieważ nie chciałem zjadać owych trzech gołębi. Ale co mnie śmierć może obchodzić? Śmierć jest mi tak samo jak życie, a życie tak samo jak śmierć. Czcigodny — żyję w spokoju, bez rozterki.
— No to opowiedz — rzekł starzec.
Gautama zaczął opowiadać o tem, co mu się przytrafiło na drodze, jakoteż u starca z góry. Gdy zaś umilkł, ów drugi zawołał:
— Sadho, mój synu! Pokonałeś już śmierć.
Gdy ów Gautama znowu na krzyżowe drogi przyszedł i na prawo na wielką drogę skręcił, z drugiej strony przyszli owi inni, z którymi razem ongi wieś opuścił, a którzy skręcili na lewo także na wielką ulicę. A gdy tak obok siebie szli, powitali z szacunkiem Gautamę; nie poznali go bowiem. Nieśli z sobą najrozmaitsze przedmioty, pod których ciężarem jęczeli i pocili się. Gautama jednakże nie miał nic, oprócz kija w swej prawicy, idąc zcicha i lekko.



Kto tę historję czyta, niechaj wie, że pójście na lewo, gdy inni idą na prawo, oznacza zamiłowanie do samotności, będące początkiem wszystkiego dobrego. Jak wszystko bowiem, co wydaje owoce, potrzebuje ciepła do rozwoju, tak wszystko dobre w człowieku wymaga samotności, aby dojrzeć. Nieskończona zaś równina, rozciągająca się dokoła jak płachta, to wolność od myśli światowych. Cień — to sumienie. Jak bowiem tylko na rozległej dolinie przy każdej pozycji słońca swój pełny cień oglądać możemy, tak tylko w swobodzie od myśli światowych czujemy pełną moc sumienia. A jak cień czasami za nami się wlecze, tak sumienie biegnie pomiędzy czynami z przeszłości a zamiarami na przyszłość.
Starzec przed chatką, którego widział Gautama, gdy oczy podniósł, to głos rozumu, który się zawsze odzywa, skoro tylko zgiełk i głupota rzeczy ziemskich zamilknie. Ganges jest strumieniem namiętności ludzkich, w górę którego, to jest przeciw prądowi, musi iść ten, kto dąży do czegoś wyższego, aż dojdzie do źródła, to znaczy do początku wszelkich namiętności. Czerwona suknia jest oznaką chuci i zmysłowości, kalebasa zaś znakiem zarozumiałości i napuszystości, głośna mowa znakiem gniewu i nienawiści. Należy wszystkich trzech zaniechać, kto wychodzi poza siedziby ludzkie, to znaczy, kto ze światowego życia ucieka do samotności swej jaźni.Kij oznacza sprawiedliwe myślenie. Burze i zawieje śnieżne są głosem sumienia, przemawiającym w tych pustkowiach głosem piorunu, jakkolwiek w środowiskach ludzkich zaledwie szeptem się odzywa. Jak człowiek, który sobie uszy palcami pozatyka, szmery na swem ciele słyszy jakby jakieś hałasy, tak człowiek, który serce swe dla zgiełku światowego zamknie, słyszy sumienie w sobie jak grzmot głośne.
Góra Meru stanowi to najświętsze w nas, co jest zdolnem nas samych ponad siebie podnieść. Gautama ujrzał górę Meru, skoro tylko góra jego ujrzała, i rosła przed nim aż do zenitu, wznosząc się zarówno przed nim, jak i poza nim, co znaczy: skoro tylko spojrzymy na to najświętsze w sobie, wiemy, że to jest najświętsze, i nie widzimy już nic więcej nad to. Zajmuje nasze całe pole widzenia. Dokądbyśmy wzrok swój zwrócili, zawsze widzimy to samo. Nie istnieje nic poza tem. A jak Gautama górę Meru tylko z zamkniętemi oczami, to znaczy jakby w śnie, mógł osiągnąć, tak nie możemy osiągnąć tego najświętszego w sobie czynem i wysiłkiem, lecz zaniechaniem wszystkiego.
Starzec z góry — to głos tego najświętszego w nas. A jak Gautama, skoro starzec spostrzegł go, spostrzegł też starca, wiedząc, że to jest ów starzec, tak samo jest z głosem tego najświętszego w nas. Głos ten mówi prawdę, a równocześnie daje świadestwo prawdziwości tego, co mówi. Słowo nie jest tu już więcej formułą i znakiem, lecz samą istotą rzeczy.
Trzy czarne gołębie to egotyzm w swej potrójnej postaci: miłości siebie samego, nieżyczliwości wobec cudzego ja, i szału, wystawiającego i jedno i drugie jako naturalne i sprawiedliwe. Powolne przechodzenie od barwy czarnej do białej — to powolne obumieranie tego potrójnego egotyzmu wskutek życia pełnego rozmyślania. W kim ten potrójny egotyzm zamrze, dla tego niema już więcej śmierci. Jak bowiem noc tam tylko istnieje, gdzie jest dzień i dopóki jest dzień, tak i śmierć jest tylko tam, gdzie jest życie i dopóki jest życie; ale życie jest właśnie egotyzmem.
Kryształowej czystości jezioro górskie, to owoc i nagroda zaparcia się, tego zaniechania. Jak ów żóraw głowę we własnych skrzydłach chowa, tak owo zaniechanie kryje samo w sobie swą nagrodę, stanowi czyn i czynu nagrodę równocześnie, ponieważ jestto czyn wyrzeczenia się.
W kim atoli najświętsze jego czuwa, ten jest wewnątrz jasny, przeto nie potrzebuje wcale zewnętrznego światła. Powrót do ojczyzny oznacza co następuje: jak człowiek, który się w gwałtownym skoku podniósł, musi jednakże mimo wszystko opaść na ziemię, tak człowiek, który się podniósł nad własną jaźń, musi jednakże do tego swego ja powrócić. Ale od tego innego, od którego wraca, przynosi coś ze sobą. I dla tego właśnie jest z szacunkiem witany, i dlatego inni go nie poznają. Ponieważ jednakże przy pochodzie na lewo od wielkiej drogi zbacza, i dla tego po powrocie znowu na prawo ku wielkiej drodze zakręca — — oznacza, że jako głupiec zaczyna, a jak mędrzec i pobożny kończy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Wojciech Szukiewicz, Paul Dahlke.