Arlekin w szkółce miłości
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Arlekin w szkółce miłości |
Pochodzenie | Komedye |
Wydawca | J. Czernecki |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Arlequin poli par l’amour |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
ARLEKIN W SZKÓŁCE MIŁOŚCI
przedstawiona po raz pierwszy przez aktorów trupy włoskiej w Paryżu, dnia 16 lipca 1720.
|
OSOBY: |
WRÓŻKA. Rzesza tancerzy i śpiewaków.
Rzesza chochlików. |
Scena przedstawia kolejno pałac wróżki i wieś sąsiadującą z pałacem. |
TRYWELIN do wróżki, która wzdycha. Wzdychasz, pani, jak widzę; i grozi ci niestety, iż wzdychać będziesz długo, jeśli rozsądek nie położy temu końca. Czy pozwolisz mi pani, abym wyraził moje mniemanie?
WRÓŻKA. Mów.
TRYWELIN. Młodzieniec, którego porwałaś z objęć rodziców, jest co się zowie piękny chłopak: postawa kształtna, włos kruczy, lica najpowabniejsze w świecie. Spał w lesie kiedyś go spostrzegła i istotnie można go było wziąć za obraz śniącego Amora. Nie dziwi mnie tedy bynajmniej nagła skłonność, jaką zapłonęłaś ku niemu.
WRÓŻKA. Czy jest coś naturalniejszego, jak kochać to, co jest godne kochania?
TRYWELIN. Och, bez wątpienia; wszelako przed tą przygodą dość sobie pani smakowałaś w wielkim czarnoksiężniku Merlinie.
WRÓŻKA. Więc cóż? jedno wybiło mi z głowy drugie: to również rzecz bardzo naturalna.
TRYWELIN. Najnaturalniejsza w świecie. Jednak nastręcza się maleńka uwaga: a mianowicie, iż uprowadzenie śpiącego młodzieńca wypadło w chwili, gdy za kilka dni masz zaślubić tegoż Merlina. Och, to już zaczyna być poważne; i, mówiąc między nami, w tym wypadku bierzesz głos natury nieco zanadto dosłownie. Wszelako toby jeszcze uszło; w najgorszym razie, ot, mała niewierność: rzecz bardzo brzydka u mężczyzny, u kobiety łatwiejsza do wyrozumienia. Kiedy kobieta jest wierna, zasługuje na podziw; ale istnieją osoby skromne, nie mające tej próżności aby je podziwiano. Pani należysz do tych właśnie: mniej chwały a więcej szczęścia; doskonale!
WRÓŻKA. Mówić o chwale osobie mego stanowiska! Byłabym, doprawdy, bardzo naiwną, aby się krępować dla takiej drobnostki.
TRYWELIN. Dobrze powiedziane: idźmyż więc dalej. Przenosisz pani uśpionego młokosa do pałacu i czyhasz na chwilę przebudzenia, obleczona w strój iście zdobywczy i w przybór godny owej szlachetnej wzgardy jaką żywisz dla próżnej chwały. Spodziewałaś się ze strony ładnego chłopca zdziwienia o krok tylko graniczącego z miłością: i oto naraz budzi się i wita cię spojrzeniem nawskroś głupkowatem, znamionującem skończonego ciemięgę. Zbliżasz się; ten gamoń ziewa raz po razu, ile tylko sił ma w płucach, przeciąga się, odwraca i zasypia na nowo. Oto ciekawa historya przebudzenia, które zdawało się obiecywać tak zajmującą scenę. Wychodzisz, wzdychając z żalu i, być może, wypędzona basowem chrapaniem, najpotężniejszem jakie kiedykolwiek wyszło ze śmiertelnej krtani. Mija godzina: młodzian budzi się ponownie i nie widząc nikogo krzyczy: Hej!... Na to uprzejme wezwanie wracasz; Amor przeciera oczy. Czego sobie życzysz, młodzieńcze? Jeść, odpowiada. Czy nie jesteś zdziwiony mym widokiem? dodajesz. Pewnie, pewnie, odrzecze. Od dwóch tygodni, które tu bawi, rozmowa znajduje się ciągle na tym punkcie. Wszelako pani go kochasz; co gorsza, równocześnie utrzymujesz Merlina w nadziei, iż jemu, Merlinowi, oddasz swoją rękę, w istocie zaś, jak mi wyznałaś, zamiarem twoim jest, jeśli możebna, zaślubić tego młokosa. Szczerze powiem, iż...
WRÓŻKA. Odpowiem ci w dwóch słowach. Jestem oczarowana postacią tego młodzieńca; nie wiedziałam, wykradając go, że jest tak mało rozgarnięty. Wszelako głupota jego nie razi mnie; kocham w nim, obok tych powabów które już posiada i te, których użyczy mu dusza, skoro się przebudzi. Cóż za rozkosz słyszeć z ust równie uroczego chłopca, jak mówi, klęcząc u mych stóp: Kocham ciebie! Dziś już, ze swoją śniadą cerą, jest najpiękniejszym mężczyzną w świecie; ale usta jego, oczy, wszystkie rysy staną się wręcz czarującemi, gdy odrobina miłości pogłębi ich wyraz: a, być może, staraniom moim uda się rozniecić ten płomień. Często patrzy na mnie; codziennie zdaje mi się, że dochodzę do punktu, w którym będzie zdolny odczuć mnie i odczuć siebie: wówczas z miejsca gotowa jestem wziąć go sobie za męża. Ta godność ubezpieczy go wreszcie od wściekłości Merlina; ale, nim to nastąpi, nie śmiem drażnić tego czarnoksiężnika, równie potężnego jak ja sama, i wolę raczej przewlekać z nim najdłużej jak będę mogła.
TRYWELIN. Ale jeżeli w naszym młodzieńcu nie obudzi się ani dowcip, ani miłość, jeśli wszelkie trudy wychowawcze spełzną na niczem, wyjdziesz wówczas za Merlina?
WRÓŻKA. Nie; bowiem nawet wychodząc zań nie mogłabym przemódz na sobie, aby się wyrzec mego ślicznego chłopca; i gdyby kiedykolwiek miał mnie pokochać, to, mimo wszystkich węzłów i ślubów, wyznaję, nie ręczyłabym za siebie.
TRYWELIN. Och! byłbym o tem głęboko przekonany, nawet bez pani zapewnienia. Gdy chodzi o kobietę, pokusa i upadek znaczy jedno i to samo. Ale widzę naszego pięknego głuptaska; idzie tu ze swoim nauczycielem tańca.
WRÓŻKA. I cóż, mój przemiły dzieciaku, wydajesz się smutny; czy może coś ci się nie podoba? czy masz jaką przykrość?
ARLEKIN. Albo ja wiem?
WRÓŻKA do Trywelina, który się śmieje. O, bardzo sobie wypraszam te śmiechy; obrażasz mnie. Kocham go: to wystarcza, abyś go szanował. (Przez ten czas Arlekin łapie muchy. — Wróżka mówi w dalszym ciągu do Arlekina). Czy chcesz zacząć lekcyę, drogie dziecko?
ARLEKIN, jak gdyby nie rozumiejąc. Hę?
WRÓŻKA. Czy chcesz zacząć lekcyę, dla mojej miłości?
ARLEKIN. Nie.
WRÓŻKA. Jakto, odmawiasz mi tej drobnostki, mnie, która cię tak kocham?
(Arlekin spostrzega wielki pierścień na palcu wróżki; bierze ją za rękę, ogląda pierścień i podnosi głowę, parskając głupkowatym śmiechem).
WRÓŻKA. Chcesz żebym ci go dała?
ARLEKIN. Ano.
WRÓŻKA zdejmuje pierścień z palca. Arlekin chwyta go łapczywie. Mój drogi Arlekinie, kiedy dama coś podaje, taki ładny chłopiec powinien pocałować ją w rękę.
(Arlekin bierze niezgrabnie rękę wróżki i cmoka, mlaskając).
WRÓŻKA do Trywelina. Nie jest pojętny, ale nawet niezgrabstwo jego sprawia mi przyjemność. (Dodaje:) Pocałuj teraz swoją rękę. (Arlekin całuje wierzch swojej ręki, wróżka wzdycha i dając mu pierścionek, powiada): Masz, ale w zamian za to odbądź ładnie lekcyę.
(Mistrz tańca uczy Arlekina jak się składa ukłon. Arlekin ożywia tę scenę w miarę pomysłów jakie wpadną mu do głowy).
ARLEKIN. Nudzę się.
WRÓŻKA. Dosyć już tej nauki; będziemy się starali zabawić mego pana.
ARLEKIN, skacząc z radości. Zabawić, zabawić!
(Wróżka sadza Arlekina koło siebie na ławce z darni. Podczas gdy śpiewają i tańczą, Arlekin gwiżdże).
ŚPIEWAK do Arlekina.
Piękny młodzieńcze, miłość ciebie woła.
ARLEKIN, podnosząc się niezdarnie. Nie słyszę: gdzie ona jest? (Woła) Hop, hop!
ŚPIEWAK śpiewa dalej.
Piękny młodzieńcze, miłość ciebie woła!
ARLEKIN siadając. Niechże się drze głośniej.
ŚPIEWAK, ukazując mu wróżkę.
Widzisz tę postać tak wdzięczną?
Jej oczy, blaski niecące dokoła,
Bez słów ci mówią swą melodyą dźwięczną:
Piękny młodzieńcze, miłość ciebie woła.
ARLEKIN, zaglądając w oczy wróżki. Phi! to ci pocieszne.
ŚPIEWACZKA, przebrana za pasterkę, do Arlekina.
Kochaj, ach, kochaj, a znajdziesz się w niebie.
ARLEKIN. Naucz mnie, naucz mnie tego paniusia.
ŚPIEWACZKA śpiewa dalej, patrząc nań.
Szkoda chwilki bodaj jednej;
Ach, cóż za szczęście dla pasterki biednej,
Że Atys lepiej umie to od ciebie!
WRÓŻKA. Drogi Arlekinie, czy te tkliwe pienia nic w tobie nie budzą? Co czujesz?
ARLEKIN. Jeść mi się chce.
TRYWELIN. To znaczy, że wzdycha do kolacyi. Ale oto przyszedł kmiotek, który chce nas uraczyć wiejskim tańcem swojej okolicy, poczem pójdziemy jeść.
WRÓŻKA siada z powrotem i sadza przy sobie Arlekina, który zasypia. Skoro taniec skończył się, wróżka ciągnie go za ramię i powiada: Zasypiasz? Czemżeby cię można rozerwać, maleńki?
ARLEKIN budzi się z płaczem. Hu, hu, hu! Tatulu! Hu, hu, hu! Matuli niema?
WRÓŻKA do Trywelina. Zabierz go, może jedzenie rozproszy żałość jaka go ogarnęła. Kiedy powieczerza, pozwól mu przechadzać się wedle upodobania.
PASTERZ. Uciekasz przedemną, piękna Sylwio!
SYLWIA. Cóż mam czynić? mówisz rzeczy które mnie nudzą; mówisz mi ciągle o miłości.
PASTERZ. Mówię co czuję.
SYLWIA. Tak, ale ja nie czuję.
PASTERZ. Stąd moja rozpacz.
SYLWIA. Cóżem ja winna? Wiem, że każda z pasterek ma swego pasterza który nie odstępuje jej na krok; wszystkie kochają, wzdychają, znajdują w tem przyjemność. Co do mnie, jestem bardzo nieszczęśliwa: od czasu jak powiadasz że wzdychasz dla mnie, robiłam co mogłam aby wzdychać także; bowiem radabym bardzo i ja mieć tę przyjemność co drugie. Gdyby by na to jaki sekret, zaraz uczyniłabym cię szczęśliwym; wierz mi, z natury jestem dobrą dziewczyną.
PASTERZ. Ach, nie mam innego sekretu, prócz tego, że sam kocham cię ze wszystkich sił.
SYLWIA. Widocznie więc ten sekret nic nie wart, bo ja nie kocham cię jeszcze, i bardzo mnie to martwi. Jak ty się wziąłeś do tego, aby mnie pokochać, powiedz?
PASTERZ. Ja! ujrzałem cię; oto wszystko.
SYLWIA. Popatrz, co za różnica! bo znów ja, im częściej cię widzę, tem mniej cię kocham. Ale to nic; nie martw się, to może przyjdzie; ale nie nudź mnie tymczasem. Ot, naprzykład, w tej chwili, znienawidziłabym cię gdybyś tu pozostał dłużej.
PASTERZ. Odchodzę zatem, skoro ci to sprawia przyjemność; ale, na pocieszenie, daj mi rękę, pozwól, niech ją ucałuję.
SYLWIA. O, nie; powiadają, że nie dobrze jest tak robić; i to musi być prawda, bowiem pasterki kryją się kiedy to czynią.
PASTERZ. Nikt nie widzi.
SYLWIA. Tak, ale jeżeli to grzech, nie chcę go popełniać póki nie znajduję w nim takiej przyjemności jak drugie.
PASTERZ. Żegnaj więc, piękna Sylwio; pomyśl niekiedy o mnie.
SYLWIA. Tak, tak.
SYLWIA. Jakże mnie ten pasterz nudzi ze swoją miłością. Za każdym razem, kiedy mi mówi o niej, zawsze wprawi mnie w najgorszy humor. (Spostrzegając Arlekina). Ale któż to idzie? Och, Boże! cóż za śliczny chłopiec!
Arlekin wchodzi, podbijając wolanta; podbiega w ten sposób aż do stóp Sylwii; będąc tuż przy niej upuszcza wolanta i schylając się aby go podnieść spostrzega Sylwię. Zatrzymuje się zdumiony i pochylony jeszcze; dopiero powoli i stopniowo wyprostowuje się. Skoro wyprostował się zupełnie, spogląda na nią; ona, zawstydzona, udaje że chce się oddalić; on, zmieszany, zatrzymuje ją i mówi.
ARLEKIN. Tak bardzo ci spieszno?
SYLWIA. Odchodzę bo cię nie znam.
ARLEKIN. Nie znasz mnie! to dobre! więc poznajmy się, chcesz?
SYLWIA, jeszcze zawstydzona. Chcę, owszem.
ARLEKIN śmiejąc się. Jakaś ty ładna!
SYLWIA. Bardzoś uprzejmy.
ARLEKIN. Och, wcale nie; mówię prawdę.
SYLWIA, śmiejąc się z kolei potrosze. Ty także jesteś ładny.
ARLEKIN. Tem lepiej! Gdzie mieszkasz? będę cię odwiedzał.
SYLWIA. Mieszkam tu w pobliżu, ale nie trzeba przychodzić; lepiej będzie widywać się tutaj. Jest jeden pasterz, który się we mnie kocha; byłby zazdrosny, śledziłby nas.
ARLEKIN. Ten pasterz kocha ciebie?
SYLWIA. Tak.
ARLEKIN. Widzicie mi natręta! ja nie chcę, żeby cię ktoś kochał. A ty, czy go kochasz?
SYLWIA. Nie, nigdy nie mogłam się do tego przymusić.
ARLEKIN, To dobrze; nie trzeba kochać nikogo, tylko nas dwoje: sprobój czy potrafisz.
SYLWIA, Och! zdaje mi się, że niema nic łatwiejszego.
ARLEKIN. Naprawę?
SYLWIA. Ja nigdy nie kłamię. A ty, gdzie mieszkasz?
ARLEKIN, W tym wielkim domu.
SYLWIA. Co! u wróżki?
ARLEKIN. Tak.
SYLWIA, smutno. Ja zawsze mam takie nieszczęście.
ARLEKIN, również smutno. Co ci jest, najmilsza?
SYLWIA. To, że wróżka jest ładniejsza odemnie, i boję się, że nasza przyjaźń prędko się skończy.
ARLEKIN, porywczo. Wolałbym raczej umrzeć! (tkliwie) No, nie martw się, maleńka moja...
SYLWIA. Więc będziesz mnie kochał zawsze?
ARLEKIN. Póki mego życia.
SYLWIA. Toby było bardzo nieładnie, zwodzić mnie; ja jestem taka łatwowierna! Ale moje owieczki rozpierzchły się; połajanoby mnie, gdybym zagubiła którą; trzeba mi spieszyć. Kiedy wrócisz?
ARLEKIN, markotny. O, jakżeż te owieczki mnie złoszczą!
SYLWIA. I mnie także, ale co robić? Czy będziesz tu wieczorem?
ARLEKIN. Napewno. (Bierze ją za rękę). O, jakie ładne, małe paluszki! (Całuje w rękę). Nie jadłem nigdy cukierka tak smacznego jak to.
SYLWIA, śmiejąc się. Więc do widzenia! (na stronie) Ot, wzdycham, i nie trzeba było na to żadnego sekretu. (Upuszcza chusteczkę odchodząc).
ARLEKIN (podnosząc chusteczkę). Jedyna!
SYLWIA. Co chcesz, jedyny? A, to chusteczka, daj.
ARLEKIN podaje i znów cofa rękę, waha się. Nie, zostaw, będzie mi dotrzymywać towarzystwa. Co ty z nią robisz?
SYLWIA. Myję sobie niekiedy twarz i wycieram ją wówczas tą chusteczką.
ARLEKIN. A którem miejscem dotyka ciebie, żebym je ucałował?
SYLWIA. Wszędzie potrosze; ale spieszno mi, nie widzę ani śladu owieczek. Do widzenia, niedługo.
(Arlekin kłania się, robiąc ucieszne miny, i odchodzi).
WRÓŻKA. No i cóż, nasz młodzieniec pokrzepił się?
TRYWELIN. Tak, jadł za czterech; co się tyczy apetytu, nie ma równego sobie.
WRÓŻKA. Gdzież jest teraz?
TRYWELIN. Sądzę, że gra gdzieś w wolanta na łące. Ale mam pani oznajmić nowinę.
WRÓŻKA. Jakąż? Co takiego?
TRYWELIN. Merlin był tu i pytał o panią.
WRÓŻKA. Rada jestem, żem go nie spotkała; niema przykrzejszej rzeczy, jak udawać miłość gdy się jej już nie odczuwa.
TRYWELIN. W istocie, pani, to wielka szkoda że ten młody wołek wygnał ją z twego serca. Merlin wprost nie posiada się z radości; pewien jest, iż lada dzień zaślubi panią. «Czy wyobrażasz sobie coś równie pięknego, jak ona?» wykrzykiwał przed chwilą, spoglądając na twój portret. «Ach, Trywelinie, cóż za rozkosze mnie czekają!» Ale widzę, że tych wszystkich rozkoszy będzie smakował jedynie w wyobraźni; a to jest smutna pociecha, skoro sobie człowiek obiecywał uczciwą i tęgą rzeczywistość. Przyrzekł powrócić; jakże pani da sobie z nim radę?
WRÓŻKA. Jak dotąd, nie mam lepszej drogi, jak tylko oszukiwać go.
TRYWELIN. I nie doświadcza pani niejakich wyrzutów sumienia?
WRÓŻKA. Och, mam inne rzeczy na głowie, niż bawić się w zgłębianie mego sumienia dla takiej drobnostki!
TRYWELIN na stronie. Oto co się zowie stylowe serce kobiety.
WRÓŻKA. Przykrzy mi się bez widoku Arlekina; pójdę go poszukać. A, idzie właśnie. Jak uważasz, Trywelinie? zdaje mi się, że wygląda jakoś dorzeczniej niż zwykle.
(Arlekin wchodzi, trzymając w ręku chusteczkę Sylwii, na którą spogląda co chwilę, pocierając nią sobie delikatnie twarz).
WRÓŻKA, mówiąc w dalszym ciągu do Trywelina. Ciekawa jestem, co on tu będzie robił sam. Stań koło mnie, obrócę na palcu pierścień, który uczyni nas niewidzialnymi.
(Arlekin posuwa się na przód sceny i podskakuje w górę trzymając chusteczkę Sylwii; przyciska ją do piersi, kładzie się i tarza po niej; wszystko w sposób nader ucieszny).
WRÓŻKA do Trywelina. Co to wszystko ma znaczyć? Coś mi się to wydaje szczególne. Skąd on wziął tę chusteczkę? Może moją znalazł gdzieś przypadkiem? Ach, gdyby tak było, Trywelinie, wszystkie te wybryki byłyby dobrą wróżbą.
TRYWELIN. Założyłbym się, że to jakiś kawał szmatki napojonej piżmem.
WRÓŻKA. Och, nie. Muszę z nim pomówić; ale oddalmy się nieco, aby udać że właśnie przybywamy. (Oddala się o kilka kroków).
ARLEKIN przechadza się śpiewając. Tra-la-la-la, tra-la-la-la.
WRÓŻKA. Dzień dobry, Arlekinie.
ARLEKIN, składając przesadny ukłon i wciskając chusteczkę pod ramię. Jestem pani najuniżeńszym sługą.
WRÓŻKA, na stronie, do Trywelina. Cóż to? co za dworność! Odkąd tu bawi, jeszcze nie słyszałam odeń czegoś podobnego!
ARLEKIN do wróżki. Pani, czy byłabyś tak łaskawą raczyć mi powiedzieć, jak to jest kiedy się kocha jakąś osobę?
WRÓŻKA, w zachwycie, do Trywelina. Trywelinie, czy słyszysz? (do Arlekina) Ktoś kto kocha, moje drogie dziecko, pragnie nieustannie widzieć tę istotę, nie może się od niej oderwać; czuje się smutnym kiedy ją traci z oczu. Wreszcie doznaje wzruszeń, niepokojów, a często i pragnień.
ARLEKIN, skacząc w górę z radości, na stronie. Już mam, już mam!
WRÓŻKA. Czyżbyś odczuwał to wszystko?
ARLEKIN, tonem obojętnym. Nie, nie, tak pytam z ciekawości.
TRYWELIN. Ot, paple!
WRÓŻKA. Paple, to prawda, ale jego odpowiedź nie podoba mi się. Mój drogi Arlekinie, więc ty nie o mnie mówisz?
ARLEKIN. Och, ja nie jestem głupcem; nie mówię tego co myślę.
WRÓŻKA porywczo. Co to wszystko znaczy? Skąd wziąłeś tę chusteczkę?
ARLEKIN, patrząc na nią z obawą. Znalazłem na ziemi.
WRÓŻKA. Do kogóż ona należy?
ARLEKIN. Należy do... (zatrzymuje się nagle) Nie wiem.
WRÓŻKA. W tem wszystkiem kryje się jakaś bolesna tajemnica. Daj mi tę chustkę. (wydziera ją i przypatrzywszy się, mówi na stronie) Nie moja, a on ją całował! Mniejsza, ukryjmy nasze podejrzenia; nie płoszmy go: inaczej nie przyzna się do niczego.
ARLEKIN, pokornie, z kapeluszem w ręku. Ulituj się pani, oddaj mi chusteczkę.
WRÓŻKA, wzdychając pokryjomu. Masz, Arlekinie, nie chcę cię jej pozbawiać, skoro ci robi przyjemność.
(Arlekin, biorąc chusteczkę, całuje wróżkę w rękę, kłania się i odchodzi).
WRÓŻKA. Opuszczasz mnie! Dokąd idziesz?
ARLEKIN. Przespać się pod drzewem.
WRÓŻKA łagodnie. Idź, idź.
WRÓŻKA. Och, Trywelinie, zgubiona jestem.
TRYWELIN. Wyznaję, pani, że nic nie rozumiem z tej całej przygody. Cóż się zdarzyło małemu niecnocie?
WRÓŻKA, z uniesieniem i rozpaczą. Obudził się, Trywelinie, obudził się i nie dla mnie: szaleję, cierpię więcej niż kiedykolwiek. Och, cóż za cios! Jakżeż ten mały niewdzięcznik wydał mi się uroczym! Czy widziałeś, jak on się zmienił? Czy zauważyłeś, jakim tonem mówił? Jak mu wyszlachetniał wyraz twarzy? I to nie przezemnie posiadł te wszystkie uroki! Wie już co to delikatność uczucia; zapanował nad sobą, nie śmie powiedzieć do kogo należy chusteczka; zgaduje, że byłabym zazdrosną. Och, to pewna, że musi już kochać, skoro odczuwa to wszystko! Jakaż ja nieszczęśliwa! Inna usłyszy z jego ust to «kocham ciebie», którego tak pragnęłam: och, jakże ona będzie go ubóstwiać, jak on będzie wart tego! jestem w rozpaczy. Chodźmy stąd, Trywelinie. Chodzi teraz o to, aby wykryć mą rywalkę; pójdę za nim, przebiegnę wszystkie miejsca gdzieby się mogli spotykać. Ty szukaj na swoją rękę; spiesz się. Och, och, ginę.
SYLWIA. Zatrzymaj się na chwilę, siostrzyczko; pragnę ci opowiedzieć moją przygodę, może udzielisz mi jakiej rady. O, tutaj byłam, kiedy się zjawił; zaledwie go ujrzałam, serce powiedziało mi że kocham; to cudowne! On podszedł bliżej, zaczął mówić do mnie. Czy wiesz, co powiedział? Że także mnie kocha. Byłam bardziej rada, niż gdyby mi kto darował wszystkie owieczki z całego sioła. Doprawdy, nie dziwię się, że wszystkie nasze pasterki tak są szczęśliwe że kochają; chciałabym robić tylko to od czasu jak jestem na świecie, tak mi się wydaje rozkoszne! Ale to jeszcze nie wszystko; on ma powrócić niebawem; wycałował mnie już po rękach i przeczuwam, że znowu będzie chciał całować. Poradź mi coś, ty któraś kochała już tyle razy, czy mam mu pozwolić?
PASTERKA. Niech cię Bóg broni, siostrzyczko, bądź bardzo surowa; to podtrzymuje uczucia kochanka.
SYLWIA. Jakto! niema jakiego milszego sposobu aby je podtrzymać?
PASTERKA. Nie. Nie trzeba mu też tak bardzo powtarzać że go kochasz.
SYLWIA. I jak się powstrzymać od tego? Jestem jeszcze zbyt młoda aby umieć panować nad sobą.
PASTERKA. Rób jak potrafisz; czekają na mnie, nie mogę pozostać dłużej. Bądź zdrowa, siostrzyczko.
Jakaż jestem niespokojna! Wolałabym już raczej nie kochać, niż musieć być surową; cóż, kiedy ona powiada że to podsyca miłość. To dziwne, doprawdy; powinnoby się odmienić ten sposób na jakiś łatwiejszy; ci, którzy go wymyślili, nie kochali widać tak bardzo jak ja.
SYLWIA. Oto mój kochanek; jakżeż mi będzie ciężko powstrzymać się!
(Arlekin, spostrzegłszy ją, natychmiast podbiega w radosnych podskokach, gładzi ją kapeluszem do którego przywiązał chusteczkę; kręci się dokoła Sylwii; to całuje chusteczkę, to znów pieści Sylwię).
ARLEKIN. Jesteś więc, moje ty śliczności?
SYLWIA. Tak, mój kochanku.
ARLEKIN. Czy rada jesteś mnie widzieć?
SYLWIA. Dosyć.
ARLEKIN. Dosyć? to nie dosyć.
SYLWIA. Och, owszem: nie potrzeba więcej.
(Arlekin bierze ją za rękę. Sylwia zdaje się zakłopotana).
ARLEKIN. Ja nie chcę, żebyś tak mówiła.
SYLWIA, cofając rękę. O, proszę mnie nie całować w rękę.
ARLEKIN. I to jeszcze! Widzisz, jaka ty jesteś niepoczciwa (płacze).
SYLWIA, czule, biorąc go pod brodę. Kochaneczku mój, tylko nie płacz.
ARLEKIN, ciągle szlochając. Przyrzekłaś mi swoją przyjaźń.
SYLWIA. Masz ją przecież.
ARLEKIN. Nie; kiedy się kogoś lubi, nie zabrania mu się całować w rękę. (Podsuwa jej swoją). O masz: przekonaj się czybym ja zrobił tak jak ty.
SYLWIA, przypominając sobie rady pasterki, na stronie. O, niech kuzynka mówi co chce, nie wytrzymam. (Głośno). No, no, pociesz się już, kochaneczku mój, całuj, kiedy masz taką ochotę, całuj. Ale słuchaj, nie pytaj mnie tylko, ile ja cię kocham; bowiem zawsze powiedziałabym ci o połowę mniej niż naprawdę. To nie przeszkadza, że w gruncie kocham cię ze wszystkich sił; ale nie powinieneś tego wiedzieć, bobyś ty mnie o tyle mniej kochał; tak mi powiedziano.
ARLEKIN, smutno. Ci, co to powiedzieli, oszukali cię; to jakieś ciemięgi, które nic nie znają się na naszych sprawach. Żebyś ty wiedziała, jak mi serce bije kiedy cię całuję w rękę i kiedy mówisz że mnie kochasz: to przecie znak, że te rzeczy dobry mają wpływ na moją miłość.
SYLWIA. Wierzę ci chętnie, bo i moja miłość ma się od tego coraz lepiej; ale to nic: skoro mówią, że to niedobrze, zróbmy dla wszelkiej pewności taki układ: za każdym razem, kiedy mnie spytasz, czy cię bardzo lubię, powiem ci, że nic a nic, a to nie będzie wcale prawda; i kiedy będziesz chciał mnie pocałować w rękę, ja nie będę chciała, a wszelako będę miała ochotę.
ARLEKIN, śmiejąc się. Ha, ha, ha! to będzie paradne! owszem, doskonale; ale zanim zawrzemy ten układ, pozwól mi nacałować się twych rączek do syta; to jeszcze nie należy do zabawy.
SYLWIA. Co słuszne, to słuszne. Całuj.
ARLEKIN obcałowuje jej ręce bez końca, następnie, zastanowiwszy się nad rozkoszą jakiej doznał, powiada: Ale, najmilsza, może ten układ będzie zanadto uciążliwy?
SYLWIA. Ech, kiedy nam dokuczy na dobre, czyż nie możemy go zerwać?
ARLEKIN. Masz słuszność, jedyna. Więc to postanowione?
SYLWIA. Tak.
ARLEKIN. To będzie strasznie zabawne; spróbujmy. (Pyta żartobliwie, dla zabawy). Bardzo mnie kochasz?
SYLWIA. Nie bardzo.
ARLEKIN seryo. Ale ty tak tylko dla zabawy? inaczej...
SYLWIA, śmiejąc się. Ależ tak, tak.
ARLEKIN, ciągle żartem, śmiejąc się. Hi, hi, hi! Daj mi twoją rączkę, malusieńka.
SYLWIA. Nie chcę.
ARLEKIN uśmiecha się. A ja wiem, żebyś bardzo chciała.
SYLWIA. Więcej jeszcze niż ty, ale nie chcę się przyznać.
ARLEKIN uśmiecha się jeszcze, później, nagle, smutno. Muszę ją ucałować, albo się będę martwił.
SYLWIA. Żartujesz, kochanku mój?
ARLEKIN, ciągle smutno. Nie.
SYLWIA. Jakto! to seryo?
ARLEKIN. Seryo.
SYLWIA, podając mu rękę. Więc masz.
WRÓŻKA, obracając pierścień, na stronie. Och, widzę moje nieszczęście.
ARLEKIN, ucałowawszy rękę Sylwii. Aha, ja żartowałem.
SYLWIA. Widzę, że mnie wyprowadziłeś w pole, ale i ja na tem skorzystałam.
WRÓŻKA, na stronie. Nieba, co za rozmowy! Pokażmy się. (Obraca pierścień).
SYLWIA, przerażona jej widokiem, wydaje krzyk. Ach!
ARLEKIN. Uff!
WRÓŻKA, do Arlekina, uszczypliwie. Kawaler uczynił postępy.
ARLEKIN, zakłopotany. Bo.... bo.... ja nie wiedziałem, że pani tu jest.
WRÓŻKA, mierząc go oczyma. Niewdzięczny! (Dotykając go różdżką). Pójdź za mną. (Rzekłszy te słowa, dotyka również Sylwii, nic nie mówiąc).
SYLWIA. Litości!
SYLWIA, sama, stoi drżąca w miejscu. Och! cóż za zła kobieta! drżę cała z przerażenia. Och, och, może ona jeszcze zabije mojego kochanka; nigdy mu nie daruje tego że on mnie kocha. Ale ja wiem, co zrobię; zwołam wszystkich pasterzy z całego sioła i zaprowadzę ich do niej. Spieszmy! (Chce iść, ale nie może ruszyć się z miejsca). Co mi się stało? Nie mogę ruszyć się z miejsca. (Czyni ponowne wysiłki). Och, ta wiedźma z pewnością zaczarowała mi nogi. (Przy tych słowach przylatuje kilku chochlików i unoszą ją). Au, au, panowie, miejcie litość nademną; na pomoc, na pomoc!
JEDEN Z CHOCHLIKÓW. Chodź z nami, chodź z nami!
SYLWIA. Ja nie chcę, ja chcę wrócić do domu.
WRÓŻKA, do Arlekina, który idzie przed nią ze spuszczoną głową. Ty zwodniku! więc ja nie mogłam znaleźć łaski w twoich oczach, nie mogłam wzbudzić w tobie najmniejszej iskierki uczucia, mimo wszelkich starań i całej tkliwości; i twoja odmiana jest dziełem jakiejś nędznej pasterki! Odpowiedz, niewdzięczniku! co cię w niej tak zachwyca? Mów.
ARLEKIN, udając iż znów popadł w dawną tępotę. Czego paniusia chce?
WRÓŻKA. Nie radzę ci udawać głupca, którym już nie jesteś. Jeżeli nie pokażesz się w szczerej postaci, doczekasz się tego iż zasztyletuję niegodny przedmiot twoich uczuć.
ARLEKIN, żywo, z obawą. Ach, nie, nie; przyrzekam że już będę miał rozumu ile pani zechce.
WRÓŻKA. Drżysz o nią.
ARLEKIN. Bo nie lubię patrzeć na niczyją śmierć.
WRÓŻKA. Będziesz patrzył na moją, jeśli mnie nie pokochasz.
ARLEKIN. Niechże się pani na nas nie gniewa.
WRÓŻKA mięknąc. Ach, drogi Arlekinie, popatrz na mnie, wzbudź w sobie żal, iż mnie doprowadziłeś do rozpaczy: zapomnę, komu zawdzięczasz twoje przebudzenie, bylebyś zechciał zrozumieć, jak świetny los czeka cię przy mym boku.
ARLEKIN. O, w głębi, to ja wiem że nie mam racyi; pani jest sto razy piękniejsza i strojniejsza od tamtej. Wściekły jestem.
WRÓŻKA. O co?
ARLEKIN. O to, że dałem sobie zabrać serce tej małej hultajce, która przecież ani się umyła do pani.
WRÓŻKA, wzdychając ukradkiem. Arlekinie, czy byłbyś zdolny kochać osobę, która cię oszukuje, która pragnie jeno zadrwić z ciebie i nie kocha cię wcale?
ARLEKIN. O, co to, to nie; kocha mnie do szaleństwa.
WRÓŻKA. Okłamywała cię, wiem dobrze, i to wiem również, że ma wyjść za pasterza z sąsiedztwa, który jest jej kochankiem. Jeśli chcesz, poślę po nią: sama ci powie.
ARLEKIN, kładąc rękę na piersi i na sercu. Tik, tak, tik, tak, uff! rozchoruję się od tego co pani mówi. (Gwałtownie). Więc dobrze, prędko, chcę wiedzieć; daję słowo, jeśli mnie oszukuje, do kroćset! będę panią pieścił, ożenię się z panią w jej własnych oczach, aby ją ukarać.
WRÓŻKA. Dobrze więc, zaraz po nią poślę.
ARLEKIN, jeszcze wzruszony. Tak, ale pani jest bardzo chytra. Jeśli pani będzie przy tem, jak my będziemy ze sobą mówili, pani zrobi groźną minę, ona się przelęknie i nie będzie śmiała powiedzieć szczerze co myśli.
WRÓŻKA. Usunę się.
ARLEKIN. Aha, właśnie! Pani jesteś czarownica, wypłatasz nam taką sztuczkę jak wtedy i ona będzie się bała. Chodzi sobie pani pomiędzy ludźmi, a nikt nic nie widzi. Ja chcę bez żadnych oszukaństw: proszę przysiądz, że pani nie będzie nigdzie ukryta.
WRÓŻKA. Przysięgam, słowo wróżki.
ARLEKIN. Nie wiem, czy to coś warte, to zaklęcie; ale przypominam sobie w tej chwili, że kiedy mi czytano dawne historye, to się tam ludzie przysięgali na jakiś Six, Tix... tak, tak: Styx.
WRÓŻKA. To to samo.
ARLEKIN. Mniejsza, niech paniusia przysięgnie. Oho! kiedy się pani boi, to widać to najlepsze.
WRÓŻKA, pomyślawszy chwilę. Więc dobrze! nie będę przy waszej rozmowie, przysięgam na Styx. Teraz dam rozkaz, aby ją przyprowadzono.
ARLEKIN. A ja tymczasem pójdę trochę powzdychać swobodnie.
Jestem związana przysięgą; wszelako i tak mam sposób aby nastraszyć tę pastuszkę. Dam mój pierścień Trywelinowi, który podsłucha ich niewidzialny i doniesie mi co mówili z sobą. Trzeba go zawołać. Trywelinie! Trywelinie!
TRYWELIN. Co pani rozkaże?
WRÓŻKA. Sprowadź tu pasterkę, chcę z nią mówić; ty zaś sam weź ten pierścień. Kiedy rozstanę się z tą dziewczyną, zawołasz Arlekina aby się przyszedł z nią rozmówić. Pójdziesz za nim bez jego wiedzy i podsłuchasz ich rozmowę, obróciwszy na palcu pierścień tak, abyś się stał niewidzialnym ich oczom; następnie powtórzysz mi co będą mówili. Czy słyszysz? Proszę cię, wypełń wszystko najskrupulatniej.
TRYWELIN. Tak, pani. (Wychodzi).
WRÓŻKA przez chwilę sama. Czy może być coś równie żałosnego jak moja przygoda? Kocham więcej niźli wprzódy jeszcze, po to tylko aby tem więcej cierpieć. Wszelako został mi jakiś cień nadziei. Oto moja rywalka. (Do Sylwii).
Zbliż się, zbliż.
SYLWIA. Pani, czy twoim zamiarem jest wiecznie trzymać mnie tutaj przemocą? Czy to moja wina, że ten śliczny chłopak zakochał się we mnie? Mówi, że jestem ładna; trudno! nie w mojej mocy stać się inną, niż jestem.
WRÓŻKA, z wściekłością, na stronie. Ha! gdybym się nie lękała wszystko stracić, rozszarpałabym ją. (Głośno). Posłuchaj, moje dziecko; tysiąc męczarni przygotowanych jest dla ciebie, jeśli mi nie będziesz posłuszną.
SYLWIA. Niestety! możesz pani mną rozporządzać.
WRÓŻKA. Arlekin przyjdzie tutaj; rozkazuję ci powiedzieć mu, że chciałaś tylko zadrwić sobie z niego, że go nie kochasz i że wychodzisz za pasterza z waszego sioła. Ja nie będę obecna w czasie waszej rozmowy, ale będę przy was, choć mnie nie będziecie widzieli; otóż, jeżeli nie spełnisz moich rozkazów z największą ścisłością, jeśli ci się wymknie najmniejsze słowo, które pozwoli mu odgadnąć że to ja cię zmusiłam do tego udania, wszystko gotowe jest dla twoich męczarni.
SYLWIA. Ja, ja mam powiedzieć, że chciałam sobie zadrwić z niego! Czy to możebne? Rozpłacze się i ja rozpłaczę się także. Wiesz pani dobrze, że musi się tak skończyć.
WRÓŻKA, w gniewie. Ty śmiesz mi się sprzeciwiać! Przybywajcie duchy piekielne, okujcie ją i powleczcie na najokrutniejsze męczarnie.
SYLWIA, płacząc. Czy pani ma sumienie żądać odemnie rzeczy niemożliwej?
WRÓŻKA, do duchów. Idźcie pochwycić niewdzięcznika, którego ona kocha i zadajcie mu śmierć w jej oczach.
SYLWIA. Śmierć! Och, pani wróżko, niech go pani tylko każe przyprowadzić; powiem mu, że go nienawidzę i przyrzekam, że ani trochę nie będę płakać; zanadto go kocham na to.
WRÓŻKA. Jeśli uronisz bodaj jednę łzę, jeśli nie zachowasz się spokojnie, zgubiony jest, i ty także. (Do duchów). Zdejmcie jej kajdany. (Do Sylwii). Skoro się z nim rozmówisz, każę cię odprowadzić do domu, o ile będę z ciebie zadowolona. Nadchodzi, pozostań tutaj.
SYLWIA, przez chwilę sama. Przestańmy płakać, aby mój miły nie myślał, że go kocham. Biedne dziecko! toby znaczyło zabić go własnemi rękami. Och! przeklęta wróżka! Ale otrzyjmy łzy; nadchodzi.
(Arlekin wchodzi smętny, ze zwieszoną głową, i, nie mówiąc słowa, zbliża się do Sylwii. Staje przed nią i spogląda przez chwilę w milczeniu; tuż za nim wchodzi Trywelin, niewidzialny.)
ARLEKIN. Ukochana moja!
SYLWIA, swobodnie. I cóż?
ARLEKIN. Spójrz na mnie.
SYLWIA, zakłopotana. Do czegóż to wszystko? Sprowadzono mnie, abym rozmówiła się z tobą; spieszno mi. Czego chcesz?
ARLEKIN, tkliwie. Czy to prawda, że ty mnie oszukałaś?
SYLWIA. Tak; wszystko co czyniłam, to tylko tak, dla własnej przyjemności.
ARLEKIN, zbliżając się, serdecznie. Ukochana moja, powiedz szczerze; nie lękaj się niegodziwej wróżki, niema jej tutaj, przysięgła mi. (Pieszcząc Sylwię) Tak, tak, uspokój się, maleńka; powiedz, czy jesteś tak przewrotna? Czy będziesz żoną przebrzydłego pasterza?
SYLWIA. Jeszcze raz ci powtarzam, że wszystko prawda.
ARLEKIN, płacząc z całych sił. Hu, hu, hu!
SYLWIA, na stronie. Brakuje mi odwagi. (Arlekin szuka po kieszeniach, dobywa mały nożyk i ostrzy go na rękawie). Co ty chcesz czynić? (Arlekin, nie odpowiadając, wyciąga ramię jakby dla nabrania rozmachu i rozchyla nieco ubranie na piersiach.) Zabije się! Wstrzymaj się, ukochany; zmuszono mnie abym ci powiedziała te kłamstwa. (Mówi do wróżki, w przypuszczeniu że ta znajduje się w pobliżu:) Pani wróżko, przebacz mi pani. Gdziekolwiek pani jesteś, widzisz sama że miałam najlepsze chęci.
ARLEKIN. Ach, co za szczęście! Podtrzymaj mnie, jedyna; omdlewam z rozkoszy. (Sylwia podtrzymuje go. Nagle ukazuje się ich oczom Trywelin).
SYLWIA, zdumiona. Och, oto wróżka.
TRYWELIN. Nie, moje dzieci, to nie wróżka; dała mi tylko swój pierścień, abym podsłuchał was, nie będąc widziany. Byłaby w istocie szkoda wydawać tak tkliwych kochanków na pastwę jej wściekłości; zresztą nie warta jest, aby jej służyć, skoro niedotrzymuje wiary czarodziejowi najbardziej wspaniałomyślnemu w świecie, któremu jestem szczerze oddany. Bądźcie spokojni; dam wam sposób ubezpieczenia waszego szczęścia. Trzeba, aby Arlekin udał iż jest pogniewany na ciebie, Sylwio; ty, z twojej strony, udaj iż niedbasz o niego i drwisz sobie zeń. Ja spieszę do wróżki, powiem żeś się wywiązała najdoskonalej z rozkazów: poczem oddalisz się w jej oczach. Kiedy Sylwia odejdzie, ty, Arlekinie, zostaniesz z wróżką; wówczas, upewniając że nie myślisz już o niewiernej, przysięgniesz wieczną miłość i postarasz się, niby wśród zabawy, odebrać jej z rąk czarodziejską różdżkę. Skoro raz różdżka będzie w twojej mocy, wróżka nie będzie już miała żadnej władzy nad wami; przeciwnie, dotknąwszy jej końcem laseczki, ty staniesz się jej bezwarunkowym panem. Wówczas możecie uciec stąd i ułożyć sobie życie jak się wam spodoba.
SYLWIA. Niechaj ci, panie, niebo nagrodzi!
ARLEKIN. O, cóż za zacny człowiek! Kiedy będę miał różdżkę, dam ci pełny kapelusz dukatów.
TRYWELIN. Przygotujcie się; ja przyprowadzę wróżkę.
ARLEKIN. Moja jedyna, radość nurtuje mi po żyłach: muszę cię pocałować; jeszcze zdążymy.
SYLWIA. Cicho, najdroższy; nie traćmy czasu na pieszczoty teraz, abyśmy mogli kosztować ich przez całe życie. Idą; nawymyślaj-że mi dobrze, aby zamydlić oczy tej przebrzydłej Wróżce.
ARLEKIN, niby w gniewie. Dość już, ty nicdobrego.
TRYWELIN, do wróżki. Sądzę, iż możesz pani być zadowolona.
ARLEKIN, ciągle gniewnie, do Sylwii. Precz stąd, hultajko. Patrzcie to małe ladaco! Precz mi z oczu, do stu kaduków!
SYLWIA, śmiejąc się. Ha, ha, ha! jaki on pocieszny! Żegnam, żegnam; idę zaślubić mojego kochanka; na drugi raz nie wierz we wszystko co ci się mówi, pędraku. (Do wróżki) Pani, czy wolno mi odejść?
WRÓŻKA, do Trywelina. Wyprowadź ją, Trywelinie.
WRÓŻKA. Powiedziałam prawdę, jak widzisz.
ARLEKIN, z udaną obojętnością. Och! mało mnie to obeszło; ta mała brzydula ani się umyła do pani. Tak, tak, widzę teraz, że paniusia jest dobra, najlepsza. Och, jakiż ja byłem głupi! ale to nic, odrobimy wszystko kiedy będziemy mężem i żoną.
WRÓŻKA. Co, mój złoty Arlekinie, więc będziesz mnie kochał?
ARLEKIN. A kogóżby? toć to jasne, że miałem wzrok zmącony. Przyznaję, zrazu mnie to zmartwiło; ale teraz, za wszystkie pasterki całego świata nie dałbym złamanego szeląga. (Czule) Ale paniusia już pewnie mnie nie chce, dlatego że byłem taki głupi.
WRÓŻKA. Mój drogi Arlekinie, będziesz moim panem, moim mężem; tak, wyjdę za ciebie; oddaję ci moje serce, mnie bogactwa, potęgę. Jesteś zadowolony?
ARLEKIN, patrząc na nią czule. Ach, moja ulubiona, jak ty mi się podobasz! (Biorąc ją za rękę) Ja ci oddaję moją osobę, i także jeszcze to (oddaje jej kapelusz), i jeszcze to. (Przypina wróżce swą szpadę i mówi, biorąc z rąk jej różdżkę:) A ja sobie przypnę do boku ten kijek.
WRÓŻKA, niespokojna, widząc w jego rękach różdżkę. Oddaj, oddaj różdżkę, syneczku, złamiesz.
ARLEKIN, Powoli, powoli.
WRÓŻKA. Dajże prędko, potrzebna mi jest.
ARLEKIN, dotykając jej zręcznie różdżką. Hoho! siadajno pani tutaj i bądź mi grzeczna.
WRÓŻKA, padając na ławeczkę darniową. Och, jestem zgubiona, jestem zdradzona!
ARLEKIN, śmiejąc się. A ja jestem w siódmem niebie. Och, och! łajałaś mnie pani niedawno; że niemam sprytu; otóż mam go teraz tyle co ty. (Arlekin wyprawia radosne skoki, śmieje się, tańczy, gwizda, od czasu do czasu pląsa dokoła wróżki, ukazując jej różdżkę). Bądź bardzo grzeczna, pani czarownico, inaczej widzisz to? (Zwołuje wszystkich) Dalej, niech mi tu przyniosą moje maleństwo serdeczne. Trywelinie, gdzie moja służba i wszystkie moje diabły? Prędko; nakazuję, rozkazuję, albo, do kroćset kaduków...
ARLEKIN, biegnąc naprzeciw Sylwii i pokazując jej różdżkę. Moja jedyna, oto ta pałeczka; jestem teraz czarodziejem; bierz, masz, trzeba żebyś i ty się stała czarodziejką. (Daje jej różdżkę).
SYLWIA bierze różdżkę i skacze z radości. O, mój kochanku, już nam nikt nie będzie zazdrościł.
(Zaledwie Sylwia wyrzekła te słowa, wysuwa się kilka duchów).
JEDEN Z DUCHÓW. Jesteś naszą panią; co rozkażesz?
SYLWIA, zdziwiona ich zbliżeniem, cofa się. Znowu te brzydkie potwory! Boję się.
ARLEKIN, rozgniewany. Do paralusza! Ja was nauczę gwizdać po kościele! (do Sylwii) Daj mi ten kijek, żebym im wygarbował skórę.
(Bierze różdżkę, następnie okłada duchy płazem szpady; bije śpiewaków, tancerzy, nawet Trywelina)
SYLWIA, zatrzymując go. Dość już, dość, jedyny. (Arlekin wygraża wszystkim, podchodzi do wróżki wpół leżącej na ławce i grozi jej również. Wówczas Sylwia zbliża się z kolei do wróżki i mówi z ukłonem:) Dzień dobry pani, jak się pani miewa? Już pani nie jest taka złośnica? (Wróżka odwraca głowę, obrzucając ich spojrzeniami pełnemi wściekłości) O, jaka wściekła!
ARLEKIN, do wróżki. Spokojnie! Ja tu jestem panem. Dalej, zaraz mi tu popatrzeć przyjemnie.
SYLWIA. Zostawmy ją, mój kochanku, bądźmy szlachetni; miłosierdzie jest piękną rzeczą.
ARLEKIN. Przebaczam jej; a teraz niech śpiewają, niech tańczą, zaś później pójdziemy w świat, wynaleźć sobie jakie królestwo.