<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Późne słońce grudnia! zaczęło dopiero zdejmować z Paryża czarny płaszcz nocy, kiedy się rotmistrz de Clarac obudził nazajutrz w oberży.
Miał dziś jechać do Wersalu, by stanąć przed obliczem człowieka, który wisiał wysoko w promiennym olśniewającym majestacie samowładnego króla nad dwudziestopięciomilionowym narodem francuskim; którego nieznaczny gest, przelotne spojrzenie, wyszeptane słowo były rozkazem dla najpotężniejszych dygnitarzów państwa, którego lekko zmarszczone brwi bieliły bladością trwogi twarze książąt, diuków, margrabiów, hrabiów, a życzliwy uśmiech oblewał je blaskiem radości.
Miał się pokłonić Ludwikowi XVI, jak jego ojciec pochylał głowę przed Ludwikiem XV, a dziad przed Ludwikiem XIV.
Tak ustanowił, żądał Ludwik XIV, król-słońce, król-pogromca szlachty. Szlachcic, któryby się ośmielił nie stawić się choćby raz w życiu w Wersalu z hołdem, narażał się na niełaskę dumnego władcy.
Zapaliwszy świecę woskową, znajdującą się na stoliku przy łóżku, rotmistrz zadzwonił. Kiedy się na ten sygnał nikt nie ukazał, zawołał głośno:
— Jakóbie!
Milczenie.
— Jakkóóóbie!
Z drugiego pokoju, przez uchylone drzwi odpowiedziało mu straszliwe chrapanie, przeplecione gwizdaniem.
— A to śpi. Musiał znaleźć wczoraj jaką wesołą kompanię.
Rotmistrz włożył pantofle, wziął świecę i udał się do kwatery swojego ordynansa.
Dragon leżał w łóżku na wznak nierozebrany, w mundurze. Nawet butów nie zdjął.
A to sobie użył...
Rotmistrz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ucha żołnierza:
— Wstawaj! Tra-ra-ra!
Dragon potrząsnął głową, jak gdyby odpędzał natrętną muchę, przewrócił się na jeden bok, na drugi bok, mamrocąc:
— Idź do dyabła... wszyscyśmy sewerynami... Pietrek, ten co pali w piecu.. Janek od pana pułk... jakiego pana?... niema żadnych panów... żebyś wiedział, gałganie... wszyscy są sewerynami... a jakże... nawet kulawy Wojciech, co wyciąga rękę pod kościołem...
I chrapał dalej.
— Zwaryował...
Teraz wziął rotmistrz dzban wody i wylał ją na głowę śpiącego.
Równemi nogami wyskoczył dragon z łóżka i rozbudził się od razu. Otrząsając się, prychając, jak wykąpany pudel, mówił:
— A to mi pan rotmistrz sprawił dzień dobry.
— Gdzieżeś się to tak ululał? — pytał wicehrabia, rozbawiany głupią miną ordynansa.
— To te łajdaki z oberży, lokaje, kuchciki, wodnice, tak mnie struli, żem legł na łóżko, jako ścięta kłoda.
— A coście pili?
— Czegośmy w siebie nie wlewali, proszę pana rotmistrza, wino, wódkę, likiery i jakieś różne dyabelskie mieszaniny, od których mi się tak we łbie kręciło, że wszystko dokoła mnie latało, stoły, krzesła, ściany, ja sam, raz na górę, raz na dół.
Toś sobie dogodził. Podaj mi mundur galowy.
Zamożny szlachcic ośmnastego stulecia otaczał się tak samo, jak dama światowa, liczną służbą i potrzebował tak samo, jak ona przy ubieraniu kilku par zręcznych rąk.
Ale pan de Clarac był żołnierzem nie tylko dlatego, że nosił mundur dragonów jego królewskiej mości.
Młodym chłopcem wsiadł na okręt z Lafayettem, z Lamethami, Estaing’iem, Bonchamps’em i gromadką młodzieży szlacheckiej i popłynął do Ameryki.
Tam, za oceanem, w dziewiczych lasach dalekiego lądu zmagał się młody naród ze smokiem despotyzmu angielskiego, a we Francyi, w klasycznej ziemi rycerstwa, nosiła rozpróżniaczona, zgnuśniała szlachta szpadę przy boku jedynie dla ozdoby, posługując się nią tylko w pojedynkach. Echa amerykańskiej wojny o niepodległość przyniosły wieści o przygodach romantycznych, o czynach bohaterskich, i wieści te zapadały głęboko w serca gorętszej młodzieży szlacheckiej, której było za ciasno, za duszno w szablonowych, wszystko niwelujących ramach życia towarzyskiego, i potrącały o struny zapomnianej przeszłości. Krew krzyżowców i błędnych rycerzów odezwała się w potomkach.
Jak jej prapradziadowie ciągnęli kiedyś na Wschód bronić grobu Chrystusowego lub błądzili po kraju, szukając nieuchwytnej mary św. Graala, białego ideału rycerstwa, tak szła entuzyastyczna gromadka młodych zapaleńców przez bezmierne wody, by walczyć za marę wolności i nasycić głód wrażeń. Krew rycerskich przodków i duch czasu przypięły gorętszej młodzieży skrzydła do ramion i wyrzuciły ją na brzeg dziewiczych lądów.
Trud, poniewierka, bezustanna czujność wojny nauczyły pana de Clarac radzić sobie samemu, obywać się bez pomocy służby. Sam się golił, fryzował, ubierał.
— Jakże ci się podobają Paryżanie? — zapytał, naciągając pończochy.
— Wesołe te chłopcy, proszę pana rotmistrza, a tacy wszyscy pyskaci, że ani sposób dojść przy nich do słowa — odpowiedział dragon, który czyścił, poziewając, głownię szpady. — Śmieją się ciągle i świergocą, niby te wróble na dachu. A czego nie wygadują! Św. Jakóbie! Trzebaby mieć głowę, jak worek do owsa, żeby w niej to wszystko pomieścić. Czy to prawda, monsigneur, że nasz dobry król przykazał surowo, aby teraz byli wszyscy sewerynami, pan i sługa, wielki i mały?
— Sewerynami? Cóż to takiego?
— Niby to tak, że każdemu będzie wolno robić wszystko, co mu się podoba. Chcesz trochę pracować, to sobie popracuj, nie chcesz, to wyciągnij się na ławie, kurz fajkę i kpij sobie z całego świata.
— A jeść kto da onemu sewerynowi?
— Ktoby, jeżeli nie ci, co mają za wiele, proszę pana rotmistrza. Bo teraz mają mieć wszyscy po równości, bo teraz nie będzie już panów i sług, jeno same najaśniejsze seweryny.
W pierwszej chwili nie mógł się rotmistrz domyśleć, co ów „seweryn“ oznaczał. Dragon przekręcił widocznie jakieś inne słowo, ale jakie?
— Któż to nauczył cię tych ładnych rzeczy?
— Pyskowali wszyscy, ale najwięcej ten rudy kuchcik z gębą liska. Co ta psiapara nie wygadywała! Na wołowej skórze by nie spisał. Powiadał, że czytał to wszystko w jakichś mądrych książkach, w jakimś kontrakcie, czy jak tam inaczej, bo nie pamiętam. Uczona bestya, oho, bardzo uczona; naszego wachmistrza zapędziłby w kozi róg. Z gęby sypią mu się niby plewy takie uczone słowa, żeby się tam ksiądz proboszcz z mojej wsi dziwował.
Teraz wiedział rotmistrz, co oznaczał „seweryn“, o którym pisał jakiś „kontrakt“. Rudy kuchcik czytał widocznie „Contrat Social“ Jana Jakóba Rousseau’a i popisywał się swoją uczonością przed służbą. Suwerena zmienił dragon w Seweryna.
— Cóż ty na to?
— Niby na co, monseigneur?
— Na tę mądrość kucharską.
— Żeby to tylko prawdą było, dlaczego nie? Każdy chciałby sobie los poprawić. Niechby tylko nasz dobry król przysłał pisanie do Tuluzy, jako wszyscy mają mieć po równości, zarazbym sobie zabrał jeden dom tego grubego kupca naprzeciw koszar. Bo na co ten pasibrzuch ma się rozpierać w dwóch domach? Mało mu jednego?
— I cóżbyś robił?
— Cobym miał robić? Jadłbym sobie codziennie kiełbasę, pił wino i zalecał się do dziewcząt.
— Gdyby tak każdy chciał domu w mieście, toby ich nie starczyło dla wszystkich.
— A mnie co do innych? Jabym sobie dał radę. Kupca za łeb i fora ze dwora. Jakby hałasował, to pięścią w kark, kolanem w krzyż i moja górą.
Dragon pokazał pięści. Miał ręce, jak łopaty, ramiona żylaste, muskularne. Krępy, przysadkowaty, patrzący z podełba głupiemi bezmyślnemi oczami wołu, potwierdzał swoim wyglądem to, co mówił.
— Niechby tylko było wolno, a rozprawiłbym się z onym kupcem z wielką ochotą.
Szczere wyznanie dragona nie bawiło rotmistrza. Ten prosty chłop, zrodzony w poddaństwie, jeszcze wczoraj tak naiwny, iż nie byłoby mu nawet przyszło na myśl porównywać siebie z bogatym kupcem tuluzkim, zmienił się w jedną noc pod wpływem podburzającej rozmowy; ten prosty żołnierz, przywykły do karności, przemawiał wobec niego, swojego pana i zwierzchnika, zuchwale. Kilka iskier „nowej ewangelii“ padło na jego duszę dziewicza i roznieciło w niej płomień ponury, złowrogi.
Wicehrabia de Clarac należał do licznej gromady młodzieży szlacheckiej, która nie była zadowolona z istniejącego porządku rzeczy. Wykarmiony podniecającym krytycyzmem literatury i nauki niezawisłej, przepojony ideami wolności obywatelskiej, na której walkę z despotyzmem patrzył własnemi oczami w Ameryce, sprzyjał razem z Laffayettem z Lamethami i z Eistaingiem dążnościom wywrotowym, był przeciwnikiem absolutnych rządów królewskich bez udziału narodu. Ale na naród składały się w jego pojęciu tylko warstwy oświecone, szlachta, duchowieństwo i wyższe mieszczaństwo. Ani na chwilę nie przypuszczał, iżby ciemnym nizinom społecznym mogło przyjść na myśl sięgnąć po władzę.
A jednak... Czyby lord Chesterfield widział lepiej, dalej, jaśniej od niego i od uczonych francuskich? Czyby idee wywrotowe, które warstwy oświecone uważały za swoją własność wyłączną, mogły wyjść z ciasnego kola rezonujących filozofów i rozsypać się sproszkowane po całym kraju, zapładniając wszystkie mózgi, wszystkie serca buntem przeciw posiadającym? Ładnieby wyglądali upudrowani, wyżabotowani rezonerowie i wydekoltowane perłami, brylantami obsiane rezonerki, gdyby tacy filozofowie z inteligencyą Hotentota i z apetytami głodnego zwierzęcia, jak jego Jakób, wcielali po swojemu doktryny encyklopedystów i Rousseau’a.
Naiwna paplanina dragona nauczyła rotmistrza więcej od mądrych dysput salonowych. Gmach jego pojęć, sklecony z doktryn, wiszących w powietrzu, nieopartych na znajomości natury ludzkiej, zaczął się chwiać. Czuł, że jakieś wiązanie pękło, jakiś filar się porysował.
— Zanim sobie zdobędziesz pięścią dom owego kupca, przynieś mi filiżankę czekolady i zobacz, czy kareta pani de Bar czeka przed oberżą — rzekł bez uśmiechu.
Odeszła go ochota od żartów.
Kareta hrabiny czekała na niego. Dwóch upudrowanych lokajów w czerwonej liberyi, w trójrożnych kapeluszach, w białych pończochach zajęło miejsce z tyłu, kiedy wsiadł. Jechał pustemi prawie ulicami. Tu i owdzie snuli się robotnicy, fryzyerzy, handlarze. Było jeszcze za rano na Paryż, nie potrzebujący wstawać z łóżka przed wschodem słońca.
Tylko przed sklepami piekarzów tłoczyły się tłumy nędzarzów, dobijających się o chleb. Tłoczyli się mężczyzni, tłoczyły się kobiety. Silniejszy odpychał słabszego, gwałtowniejszy — cierpliwszego. Każdy usiłował pochwycić bochenek, na który czekały w domu głodne dzieci. Bo niewiadomo, czy starczy dla wszystkich. Wczoraj oświadczyli piekarze, że spodziewany transport mąki nie nadszedł z magazynów zbożowych. Jutro zabraknie może chleba, a dzieci nie mają wyrozumienia, litości dla rodziców: dawajcie jeść! cóż nas obchodzi nieurodzaj, co mrozy i grady, które zniszczyły owoc ziemi? nam się chce jeść, a waszym obowiązkiem zaspokoić nasz głód!
Przed jednym, ze sklepów kazał się rotmistrz! zatrzymać karecie.
— Pokażcie mi chleb!
Kilka kobiet wyciągnęło do niego chude ręce z bochenkami. Chleb był czarny, zakalcowaty, niezdrowy.
Wydobył z sakiewki garść złotych pieniędzy.
— Podzielcie się wszyscy uczciwie, jak dobrzy ludzie, i kupcie dla dzieci lepszego, białego chleba. Takiego chleba nie zniosą ich młode, czcze żołądki.
— O, monseigneur! Niech wam św. Genowefa wynagrodzi dobrze, szlachetne serce.
Nie czekając na podziękowanie, wsiadł rotmistrz do karety.
— Jedź! Musiał się spieszyć, jeśli miał się jeszcze dziś pokłonić królowi, który przyjmował takie hołdy przelotne zwykle około południa, w chwili, kiedy przechodził ze swoich apartamentów do kaplicy na Mszę, świętą. Clarac chciał się pozbyć jak najprędzej tej pańszczyzny wiernopoddańczej, nie sprawiającej mu żadnej przyjemności.
Nie należał do owych trzystu rodzin szlacheckich, co obsiadłszy króla, jak pszczoły obsiadują lipę kwitnącą, ssały z niego miód życia — złoto, tytuły, urzędy, zaszczyty. Claracowie, stara szlachta langwedocka, nie cisnęli się nigdy do dworu, nie wyciągali nigdy ręki po nagrody niezasłużone. Byli zbyt dumni, zbyt niezawiśli na dworaków absolutnego króla. Siedzieli na wsi, albo służyli wojskowo, spoglądając pogardliwem okiem na błyszczących trutniów, którzy sobie giętkością grzbietów i języka wysługiwali tłuste urzędy i obfite gratyfikacye.
Zdziwił się rotmistrz, kiedy wydostał się z miasta na drogę wersalską. Z cichych jeszcze ulic Paryża wpadł w mrowisko ludzi i zwierząt. Nieprzejrzany szereg karet, kabryoletów, wozów, jeźdźców migotał przed nim w blaskach wchodzącego słońca, a wszystko to pędziło, leciało, spieszyło się, jak gdyby wichry północne przypięły do nóg koni swoje skrzydła.
Zrozumiał, że zbliża się do jakiegoś wiekiego ogniska spraw ludzkich, do jakiegoś olbrzymiego źródła, z którego tryskają na całą Francyę strumienie życia. Leciały ku Wersalowi ambicye, marzenia, próżności, chciwości, leciał egoizm ludzki we wszystkich swoich formach. Bo tam, w białym, marmurowym pałacu mieszkał człowiek, który posiadał moc zmienienia w rzeczywistość najśmielszych ambicyi.
W miarę, jak się rotmistrz zbliżał do rezydencyi króla, ogarniał go lęk dziecka, mającego stanąć po raz pierwszy przed obliczem nauczyciela. Co on powie człowiekowi, który był potomkiem władców, rozkazujących Francyi od lat ośmiuset, cóż on, szlachcic wiejski, zwykły rotmistrz dragonów, może obchodzić praprawnuka Ludwika XIV? Tyle, co drzewo przydrożne...
Była chwila, kiedy się chciał cofnąć, wrócić do Paryża, do Tuluzy. Ale cóż powiedziałby na to ojciec?
Otulił się szczelniej w płaszcz futrzany, wcisnął się w kąt karety. Niegrzecznym przecież być nie może Ludwik XVI, pierwszy szlachcic dobrze wychowanej, wykwintnej Francyi XVIII stulecia...
Z błękitnej dali zaczęła się wyłaniać ogromna masa domów, pałacowi, wież, wieżyczek, cała biała, marmurowa, coraz bliższa.
Wersal!
Serce rotmistrza rzuciło się tak gwałtownie w piersi, iż czuł jego uderzenia w gardle. Jeszcze raz miał ochotę wrócić. Ale nie... Trzydziestoletniemu mężczyznie nie wolno być śmiesznym.
Kareta zatrzymała się przed bramą pałacu; trzeba było wysiąść.
Dwóch gwardzistów szwajcarskich w kostyumie piętnastego stulecia, w kapeluszach o szerokich skrzydłach, ozdobionych pióropuszem, we fryzach i bufiastych spodniach, schyliło przed oficerem halabardy.
Kiedy się rotmistrz zapytał, gdzieby się mógł widzieć z wielkim szambelanem, wskazano mu główne drzwi pałacu.
Szedł krokiem niepewnym, jak ktoś, który stanął po raz pierwszy w życiu na woskowanej posadzce. Dokoła niego roił się różnobarwny, błyskotliwy tłum mundurów i jedwabnych sukien. W tłumie tym poznał gwardzistów przybocznych króla, w niebieskich kurtkach, z białemi haftowanemi wypustkami, w czerwonych spodniach i w długich lakierowanych butach. Mijali go oficerowie, lśniący złotem i srebrnem szamerowaniem, urzędnicy dworu, błyszczący orderami. Wszystkie barwy tęczy i wszystkie błyski drogich kamieni i szlachetnych kruszców mieniły się w fali ludzkiej, która płynęła do pałacu królewskiego i z pałacu. A ta fala płynęła z cichym szelestem jedwabnych sukien, płytkich, u najlepszego szewca paryskiego zrobionych trzewików i łagodną linią wykwintnych ruchów ludzi doskonale wychowanych, tresowanych od kołyski do życia światowego. Kto nie mógł się wylegitymować ze szlachetctwa od r. 1400, dla tego były pokoje królewskie zamknięte.
Rotmistrz szedł ku głównym drzwiom pałacu, nie wiedząc do kogo się udać po objaśnienia. Ale już go spostrzegł jeden z gwardzistów szlacheckich i zbliżywszy się do niego z kapeluszem w ręku, z uprzejmym ukłonem, zapytał, kogo szuka. Odebrawszy od niego list hrabiny de Bar do wielkiego szambelana, wprowadził go do pałacu i kazał mu czekać w sieni. Po kilku minutach wrócił, mówiąc:
— Pan wielki szambelan wyznaczył dla pana najlepsze miejsce w galeryi. Nie mamy ani chwili do stracenia, bo Najjaśniejszy Pan jest już gotów do wysłuchania mszy świętej. Proszę za mną.
W galeryi, prowadzącej z pokojów królewskich do kaplicy, czekał już długi szpaler pań i panów w tualetach dworskich.
Gwardzista poszeptał coś z jakimś starszym panem, który miał na sobie niebieską wstęgę orderową, ów pan wziął rotmistrza pod ramię i ustawił go przed drzwiami kaplicy, tak, że go król nie mógł ominąć.
— Proszę nie zmieniać miejsca, aby się pan wielki szambelan, który nie ma zaszczytu znać pana osobiście, nie pomylił — ostrzegał.
Jeszcze się rotmistrz nie rozpatrzył w towarzystwie, zebranem w galeryi, kiedy się w głębi otworzyły drzwi i na progu ich ukazał się młody pan, nie różniący się zewnątrz niczem od przeciętnego zamożniejszego szlachcica. Ubrany w surdut wiśniowego koloru, w długą białą kamizelkę i w białe pończochy, słusznego wzrostu, otyły, ociężały w ruchach, posuwał się wolno, opierając się na lasce hebanowej, żywym szpalerem pań i panów, pochylonych w nizkim ukłonie.
I bez tego niemego hołdu, byłby rotmistrz poznał króla po lwiej głowie Burbonów i po dużym, orlim nosie. Widział tę charakterystyczną głowę, tę twarz tyle razy, iż nie mógł się omylić. Każdy pieniądz, który brał do ręki, pokazywał mu portret monarchy.
Ludwik XVI szedł szpalerem, uśmiechnięty dobrotliwie, rozdając na prawo i na lewo spojrzenia życzliwe, uchylając kapelusza przed każdą damą. Tu i owdzie przystawał na minutę, powiedział jakiejś pani, jakiemuś panu kilka słów uprzejmych i posuwał się dalej.
Rotmistrz słyszał na prowincyi o uprzejmości Ludwika XVI, ale uprzejmość królów umie być wyniosłą. I Ludwik XIV był znany z niezwykłej kurtuazyi rycerskiej, która odkrywała głowę przed każdą kobietą, nie wyjąwszy panny służącej, a mimo to nie śmiał nikt w jego obecności otworzyć ust bez jego wyraźnego pozwolenia. Tyle było siły i dumy w jego orlem spojrzeniu. Najodważniejszy dworak truchlał przed obliczem pana.
W niebieskich, dużych oczach Ludwika XVI-go nie dostrzegł rotmistrz ani śladu wyniosłości. Były to łagodne oczy dobrego człowieka flegmatycznego temperamentu, które nie umiały, nic chciały przerażać, trzymać w karbach cudzej woli. I ociężałym ruchom króla zbywało na stanowczości rozkazodawcy, przywykłego do posłuchu bez żadnego oporu.
Kiedy się rotmistrz przypatrywał królowi, przebiegały jego głowę myśli, kłócące się z subordynacyą oficera wobec naczelnego wodza: nie wystawiam sobie tego dobrego tłuściocha na czele wojska; zamiast rozkazywać, przekonywałby, prosiłby, zamiast atakować, bić, namyślałby się, ociągałby, a tymczasem przepędziłby go nieprzyjaciel na cztery wiatry. Niech Pan Bóg broni iść w pole pod komendę takiego wodza!
A jednak rzuciło się znów serce gwałtownie w jego piersi, kiedy się Ludwik do niego zbliżył. Ten dobry tłuścioch, jak go jego myśli buntownicze nazwały, był wcieleniem tradycyi historycznej lat ośmiuset, dziedzicem długiego szeregu nieustraszonych wodzów i genialnych mężów stanu, którzy stworzyli Francyę jednolitą.
Widział, że jakiś dygnitarz, w którym domyślił się wielkiego szambelana, szeptał coś królowi do ucha; czuł, że mówił o nim.
Pobladłszy, schylił głowę.
W tej chwili usłyszał tuż obok siebie miękki, łagodny głos:
— Witam pana, panie wicehrabio, w Wersalu. Bardzo mi przyjemnie widzieć w moim domu członka rodu, który walczył tylokrotnie z chwałą dla siebie i ojczyzny pod sztandarami moich przodków. Claracowie byli zawsze znakomitymi rycerzami i uczciwymi ludźmi; słusznie szczyci się nimi przesławna Langwedocya.
Trzeba było coś odpowiedzieć, trzeba było podnieść głowę i spojrzeć królowi prosto w oczy.
Te oczy patrzyły tak życzliwie, tak zachęcająco, iż lęk, jaki ogarnął rotmistrza po raz wtóry, rozpłynął się w uczuciu wdzięczności.
— W imieniu ojca mojego i swojem ośmieliłem się przybyć do Wersalu złożyć u stóp Waszej Królewskiej Mości podwójny hołd poddanego i żołnierza. Claracowie nie zapomnieli, że przelewali na polach bitew krew za chwałę Francyi linii burbońskich.
Król, który był krótkowidzem, zmrużył powieki, przypatrując się rotmistrzowi. Podobał mu się widocznie, bo uśmiechnął się przyjaźnie...
— Proszę zawieźć ode mnie panu marszałkowi polnemu szczere pozdrowienie i prośbę odwiedzenia przy sposobności młodego króla, który nie gardzi radą starych przyjaciół korony św. Ludwika. Pan zaś, panie wicehrabio, zechciej korzystać na cały czas pobytu w Paryżu z przyjęć i z zabaw wersalskich. Zapraszam pana raz na zawsze.
Rzekłszy to, skłonił król lekko głowę i odszedł do kaplicy.
Rotmistrz nie wiedział, czemu się więcej dziwić, czy uprzejmości Ludwika XVI-go, czy prostej formie, w jaką swoją uprzejmość ubrał. Absolutny władca wielkiego królestwa otwierał mu z taką naturalną gościnnością swój salon, jak gdyby był jego sąsiadem lub najwyżej nie wiele od niego w hierarchii wojskowej starszym zwierzchnikiem.
Wszedł za królem razem z całą świtą do kaplicy. Widział, jak Ludwik XVI, jedyny może wierny, szczerze nabożny katolik na dworze wersalskim ukląkł w swojej ławce, po prawej stronie ołtarza i modlił się, wpatrzony w krucyfiks. Cichy smutek, jakby cień przeczutego nieszczęścia, zgasił blask jego oczu.
Rotmistrz obejrzał się dokoła. Wzrok jego ślizgał się po upudrowanych fryzurach, perukach, po rasowych czaszkach, po rzeźbionych profilach, po jedwabnych sukniach, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, wszystkimi blaskami drogich kamieni i szlachetnych kruszców, brylantów, rubinów, szmaragdów, szafirów, złota, srebra. Zewrze się, zszereguje się ten błyskotliwy tłum przy królu i będzie go bronił murem swoich piersi, jak bronili tronu, korony jego przodkowie, odziani w zbroję hartowaną, przywykli do trudów wojny i bólu śmierci? Będąż ci ludzie-cacka, ci z wdziękiem estetycznym ruszający się aktorowie u wspaniałej sceny dworskiej, ci statyści wykwintnej opery w stanie oprzeć się burzy, błyskającej już nad Francyą?
Nawet gwardziści szlacheccy robili, mimo mundury wojskowe i broń, wrażenie maryonetek, lalek. Tacy byli ładni, urodziwi wykwintna urodą starej kultury, tacy wytworni w każdym ruchu, w każdym uśmiechu, w każdem spojrzeniu.
Ten cały błyskotliwy tłum pryśnie w potężnej, miażdżystej pięści burzy politycznej, jak kruche szkło, jak krucha zabawka.
— Biedny królu — pomyślał rotmistrz. — I ty jesteś taki słaby, taki kruchy, jak twoje otoczenie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.