Błyskawice/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błyskawice |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
— Więc pani wierzy naprawdę, panno hrabianko, że rozum ludzki może zastąpić rozum Boga... przepraszam, poprawiam się ze wstydem — rozum przesądu, który nasi ciemni przodkowie nazywali Bogiem?
— Uważam z przyjemnością, mylordzie, że zaczynasz się powoli uczyć mowy naszych filozofów. Będziemy mieli z pana wkrótce pociechę.
— Któżby się nie chciał uczyć mowy, płynącej słodką muzyką z pięknych ust uroczych cór Francyi?
— Coraz lepiej. Wasza Lordowska Wielkość robi w Paryżu nadzwyczajne postępy. Maluczko, a będzie pan tak uprzejmy, jak nasi panowie.
— Przybyłem do szlifierni nadsekwańskiej z mocną a nieprzymuszoną wolą pozbycia się wszelkich chropowatości Albionu, by wrócić nad Tamizę tak gładkim, tak oszlifowanym, jako brylant amsterdamski — chciałem powiedzieć, jako światowiec paryski.
— Widać już na panu, mylordzie, skutki naszej szlifierni.
Z uśmiechem pogroziła hrabianka de Laval lordowi Chesterfield wachlarzem.
— Albowiem z oczu pańskich sypią się już iskry złośliwości naszych dowcipnisiów.
— Jakżebym śmiał — bronił się lord Chsterfield.
— Pomóżcie mi, panowie, przekonać tego niewiernego Tomasza, z którego Paryż nie zdołał jeszcze wywabić stęchłych zapachów chrześcijaństwa. Będziecie mieli zasługę przed Rozumem, zyskując dla jedynie prawdziwej wiary, dla religii oświecenia, tak miłego i mądrego prozelitę.
Mówiąc to, zwróciła się hrabianka do grupy panów, którzy otoczywszy kominek, rozmawiali półgłosem z panią domu.
Byli po doskonałym obiedzie, jakim hrabina de Beauharnais raczyła swoich gości od kilku lat dwa razy w tygodniu; we wtorki i czwartki. Z sali jadalnej przeszli do salonu, gdzie gawędzili przy czarnej kawie o nowinach naukowych i literackich.
Dobrze znanym był ten salon błękitny myślącej, dysputującej, piszącej Francyi i znakomitym cudzoziemcom. Jan Jakób Rousseau, Buffon i Mably olśniewali tu ciekawych słuchaczów swojemi śmiałemi doktrynami; Voltaire’a tu wieńczono. Przeszła przez niego cała fala nowych idei, które błyskały nad królestwem Burbonów od lat czterdziestu, przeszła z lekkim szelestem wytwornej causerie ludzi dobrze wychowanych. Dorat i Collardeau, Collé i Crébilion, Mercier i Rétif de la Bretonne, margrabia de Condorcet i Bailly, baron Anacharsis Clootz i ksiądz de Barthélemy, filozofowie, uczeni, poeci i ekonomiści zabawiali się w błękitnym salonie pani de Beauharnais podminowywaniem gmachu pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, na który złożyły się: praca twórcza i doświadczenie Francyi lat tysiąca.
Voltaire, Rousseau, Mably i Buffon nie ożywiali już błyskotliwemi teoryami i rakietami dowcipu konwersacyi w salonie pani de Beauharnais; odeszli oni po dokonanej pracy życia w światy inne, nie doczekawszy się, na swoje szczęście, wcielenia doktryn, w które wierzyli, jak w objawienie, zwiastujące szczęśliwość powszechną. Ale duch ich nie opuścił błękitnego salonu, był obecny na wszystkich zebraniach w gościnnym hotelu przy ulicy Tournon wymowniejszy, potężniejszy, z poza grobu.
Oto oderwał się od grupy, która otaczała kominek, czterdziestokilkoletni pan, którego blada twarz nosiła na sobie ślady bezsennych nocy. Jego głowa rasowa, przypominająca wyrazistym profilem i dużym, orlim nosem typowe głowy Burbonów, była szczególną mieszaniną dwóch charakterów. Wysokie, rozwinięte czoło i głęboko osadzone oczy, zdające się patrzeć gdzieś daleko, w przestrzeń bezkresną, wskazywały śmiałego myśliciela, ogarniającego szerokie widnokręgi, miękkie zaś, apatycznie obwisłe usta odsłaniały słabą wolę, naturę chwiejną. Usilna praca w gabinecie bez słońca, powietrza i ruchu starła z tej twarzy rozumnej barwy zdrowia, umalowawszy ją zgniłą bladością roślin piwniczych.
Był to margrabia de Condorcet, słynny matematyk i filozof dożywotni sekretarz Akademii Umiejętności, ostatni z żyjących pionierów zbliżającej się rewolucyi.
— Bardzo się dziwię — odezwał się, zbliżywszy się do hrabianki de Laval — że lorda Chesterfielda trzeba nawracać do naszej religii. On to raczej miałby prawo być we Francyi krzewicielem naszej nowej ewangelii, prawdy bowiem tej ewangelii przyszły do nas z jego ojczyzny. Gdyby nie Locke, Hobbes i Hume, nie mielibyśmy może Voltaire’a, encyklopedystów i Rousseau’a.
Lord Chesterfield, trzydziestoletni, wysoki, dobrze zbudowany brunet, spojrzał na nikłą, postać uczonego przez zmrużone powieki. Chochlik satyry uśmiechał się drwiąco w jego bystrych oczach.
— Widocznie nie jesteśmy tak uzdolnieni, jak Francuzi — rzekł, kiedy się zasady filozofów nie przyjęły na naszym gruncie.
— Alboż to potrzeba nadzwyczajnych zdolności, by zrozumieć prawdy tak proste, tak naturalne, iż wchodzą same do każdego przeciętnego mózgu? Cała naszą mądrość można zamknąć w ramach kilku frazesów. Aż do pierwszej połowy bieżącego stulecia, przez długi szereg wieków, była ludzkość dzieckiem, chłopcem, młodzieniaszkiem, a że dziecku, chłopcu, młodzieniaszkowi potrzeba kierownika, któryby prowadził jego kroki niepewne, przeto ulegał człowiek powadze religii, Kościoła i monarchii, przeto wierzył i słuchał. Lata jednak dziecięce i chłopięce ludzkości skończyły się obecnie. Światło nauki ostatnich lat kilkudziesięciu rozproszyło ciemności zabobonów i przesądów, wylęgłych z fantazyi i z niejasnych przeczuć niemowlęcego mózgu. Homo sapiens dojrzał w blaskach wiedzy, dojrzawszy zaś, zmiarkował, że był dotąd igraszką w ręku despotycznych Mentorów, krępujących rozmyślnie, świadomie, w celach osobistych narzuconej mu władzy jego wolę i jego naturalne instynkty. Z chwilą, gdy małoletni, wodzony na pasku Kościoła i monarchii, stał się pełnoletnim, oświeconym, gdy poczuł swoje siły i zrozumiał swoje prawa, pragnie, żąda swobody myśli i czynu. Już nam kościół, monarchia i cały gmach pojęć, wyobrażeń i urządzeń, sklecony ich ręka nieudolną, nie są potrzebne. Odtąd będzie naszym jedynym kierownikiem, naszem jedynem objawieniem i natchnieniem rozum ludzki, który znajdzie przy pomocy wiedzy najlepszą formę religii i państwa, odpowiadającą potrzebom i godności człowieka dojrzałego. Bóg, religia, chrześcijaństwo, katolicyzm, monarchia z całym aparatem przywilejów feodalnych, sztuczne paski i podpory człowieka-dziecka mogą spocząć w mauzoleum przeszłości obok innych, rdzą strawionych rupieci historycznych. Oto cała nasza mądrość.
Condorcet wygłosił tę teoryę suchym, monotonnym głosem matematyka, który rozwiązuje w szkole przed uczniami jakąś formułkę algebraiczną, mówił tak spokojnie, jak gdyby owa nowa ewangelia nie ulegała żadnej wątpliwości, jak, gdyby się sama przez się rozumiała.
Z tryumfem spojrzała hrabianka de Laval na lorda Chesterfielda. Spojrzenie jej mówiło: cóż ty na to? Widzisz, że nasi filozofowie umieją rozwiązywać zagadnienia najzawilsze. Jesteś pobity, niedowiarku, złóż broń! Nie wam, ciężkojęzycznym Anglikom, dysputować z Francuzami!
Lord słuchał, uśmiechając się kącikami ust.
— Z tego, co uczony margrabia tak dobrze, tak jasno wytłómaczył — odezwał się, gdy Condorcet zamilkł — wynika, że człowiek dojrzały, oświecony, pełnoletni powinien całą robotę przeszłości, całe dzieło lat tysiąca zburzyć, zniszczyć, potłuc, jak stary garnek.
— Rozumie się, rozumie się — potwierdziła żywo hrabianka jak stary garnek, doskonale.
Ogromnie jej się „stary garnek“ podobał.
— Jest to w istocie mądrość bardzo prosta, tak prosta, iż nie potrzeba jej się wcale uczyć, bo przynosimy ją na świat.
A kiedy się na lorda zwróciło kilkanaście par pytających oczu, rzekł jeszcze.
— Wiadomo, że dziecko rozpoczyna swoje studya spostrzegawcze na ziemi od tego, że łamie, druzgoce, burzy bez zastanowienia wszystko, co mu w rączęta popadnie.
Ciche, zdziwione: aaa... wypadło z ust panny de Laval. Nie takiego wniosku się spodziewała.
Należała ona do najgorliwszych wyznawczyń „nowej ewangelii“. Młoda, wrażliwa, zapalająca się łatwo, przepojona doktrynami encyklopedystów i Rousseau’a, których najjaskrawsze frazesy umiała na pamięć, wierzyła w ich marzenia i utopie, w ich obietnice i paradoksy, jak przekonany uczeń wierzy w naukę mistrza. A oto przychodzi ktoś, który nazywa święta wiarę jej młodości zabawką dziecka. Niegrzeczny, źle wychowany, zarozumiały...
— Bardzo szanuję zdanie mylorda — rzekła, cedząc wolno wyraz po wyrazie — wolę jednak dzielić przekonania mędrców, uznanych przez cały świat oświecony.
„Mędrców, uznanych przez cały świat oświecony“, podkreśliła głosem i spojrzeniem lekceważącem, zwróconem na lorda.
— Byłabym bardzo ciekawa, jakby się też mylord zachował w naszem położeniu?
— Ja? odrzekł lord, udając, że nie zrozumiał wyraźnego napomnienia, jakiego mu panna de Laval udzieliła. — Ja, hrabianko; gdyby mi stary zamek, w którym mieszkało kilkanaście pokoleń mojego rodu, wydał się niewygodnym, obejrzałbym go dokładnie ze wszystkich stron, opukał jego mury, zbadał fundamenty i naprawiłbym, ulepszyłbym, rozszerzyłbym te części, którebym znalazł strawione rdzą czasu, zmurszałe, albo za ciasne. Ale samego zamku, przedewszystkiem zaś jego fundamentów bym nie ruszył.
— Znaczy się, że mylord lubi stare graty — przycięła mu hrabianka.
— Lubię. Wolę budować na starych fundamentach niż na nowych ruinach, bo ruiny zasypują dość często tych, którzy się wpośród nich poruszają, a mnie życie miłe.
Nad salonem, powiał jakby chłodny oddech zbliżającego się widma. Wszystkie głowy pochyliły się, wszystkie twarze zmierzchły, wszystkie szepty zamilkły. Stała się taka cisza, iż słychać było wyraźnie równy, jednostajny dygot zegara.
Nikt z obecnych nie zdawał sobie sprawy z przyczyny niewytłómaczonego lęku, jaki zatrwożył nagle ich serca. Byli przecież wszyscy dziećmi epoki bezwzględnego krytycyzmu, kornymi wyznawcami rozumu, który nie uznaje takich zabobonów jak przeczucie, głos ostrzegawczy z innych światów. Gdyby mogli byli odchylić zasłonę najbliższej przyszłości, byliby ujrzeli więzienia, a w tych więzieniach siebie i swoich przyjaciół i byliby dostrzegli ohydne wózki, ciągnące wśród wycia pijanego motłochu na plac kaźni, a w tych wózkach znów siebie i swoich przyjaciół.
Ten nieznośny Anglik... Mówił im o gruzach, które zasypują żywych... A oni właśnie pragnęli zburzyć istniejący porządek, aby żyć wygodniej, przyjemniej, swobodniej. Wszakże tak obiecywała im wesoła, dowcipna filozofia Voltaire’a, tak zachęcała ich materyalistyczna mądrość encyklopedystów, która wskazywała im szczęście doczesne, zmysłowe, jako cel jedyny, najwyższy człowieka. Mieliżby się mędrcy francuscy mylić? Nie... Ten zarozumiały Anglik straszy ich strachami swoich pojęć zacofanych.
Pierwsza panna de Laval ocknęła się z przykrego milczenia. Rozśmiawszy się zbyt głośnym, sztucznym, nieszczerym śmiechem odezwała się:
— Słuchając mylorda, zdawałoby się, że sypią się już na nas mordercze gruzy. Tymczasem mam nadzieję, że dożyjemy wszyscy szczęśliwie w zdrowiu i dobrym humorze lat sędziwych.
— Mam zaszczyt prosić panią na wesele mojego prawnuka, którego prababki jeszcze nie znam, bo jej dopiero szukam — rzekł lord z komicznie ceremonialnym ukłonem.
— I o mnie proszę pamiętać... o mnie także... prosimy... pojedziemy wszyscy do Szkocyi — wołano ze wszystkich stron wśród ogólnego śmiechu.
Zaproszenie na wesele prawnuka nieżonatego pradziada rozbawiło towarzystwo i zdjęło z niego przykry lęk przed zakrytem jutrem.
W salonie potworzyły się teraz grupy.
Księżne, margrabiny, hrabiny otoczyły uczonych i literatów, spragnione ich żywego słowa. Condorcet, Mercier, malarz współczesnego Paryża, romansopisarz Rétif de la Bretonne, astronom Bailly, baron pruski von Clootz, taki nieprzejednany wróg chrześcijaństwa, iż zmienił z nienawiści do nauki Chrystusowej swoje imię Jana Chrzciciela na pogańskiego Anacharsisa, prowadzili konwersacyę.
Od lat czterdziestu, od czasów pani de Tencin, która otworzyła pierwszą t. zw. bureau d’esprit, byli filozofowie, uczeni i literaci ozdobą salonów paryskich.
Damy światowe, używszy młodości, zrozumiawszy około czterdziestego roku życia, że siwiejące włosy, żółknąca cera i zmarszczki odstraszają lekkomyślnego Amora, wycofywały się zręcznie w samą porę z szumiącego potoku zabaw i romansów, w których się czasy Regencyi i Ludwika XV-go chciwie kąpały. Ich matki i babki, starzejąc się, oddawały się dewocyi i dobrym uczynkom. Ale one, owiane już tchnieniem nowych prądów, olśnione jaskrawemi błyskawicami nowych pojęć, zepsute luźnymi obyczajami swojego czasu, nie rozumiały, nie odczuwały cnót dawnych matron francuskich. Chowane, tresowane od lat dziecięcych dla życia światowego, które wypełniało całą ich młodość próżniaczą, nie chcąc się pozbawić w latach dojrzałych i sędziwych przyjemności towarzystwa, stworzyły salon paryski XVIII stulecia, słynny model wszystkich salonów europejskich. Bawiąc innych, bawiły siebie.
Inteligentniejsze, oświeceńsze od swoich matek i babek, przywykłe w epoce rozluźnionych obyczajów do swobodnego obcowania z mężczyznami, do wtrącania się we wszystkie sprawy, do rządzenia, do wpływania na wypadki chwili i na losy aktorów dziejowych, nie mogły się na starość zadowolić pospolitem plotkowaniem towarzyskiem.
Zwykłe zrazu bawialnie zamieniły się wkrótce w ogniska nauki i literatury, w „biura inteligencyi“, w których buntowniczy, niespokojny duch czasu podniecony, ośmielony nadzwyczajnym rozkwitem wiedzy, królował, sypiąc dokoła siebie rakietami nowych idei, olśniewającemi iskrami fosforycznego światła.
Z tych rakiet i iskier miała buchnąć łuna pożaru, ale tej łuny nie przeczuwały filozofujące, krytykujące damy światowe. One bawiły się oryginalnemi ideami, wygłoszonemi lekko, dowcipnie przez lekkomyślne, dowcipne usta dobrze wychowanych, upudrowanych, wyżabotowanych uczonych i literatów, jak się ich matki i babki bawiły plotkami i intryfami dworskiemi. Z Voltaire’m drwiły między je dnem bon mot, a drugiem z chrześcijańwa, z tradycyi historycznej, z Rousseau’em krytykowały istniejący ustrój polityczny i społeczny, z Lamettriem, Holbachem, Helvetiusem, Condorcetem, Lalandem i Volney’em, marzyły o religii i państwie rozumu, który rzuci pod swoje stopy, zdepce wszystkie przesądy i zabobony nierozumnej przeszłości.
Wszystko to było takie nowe, zajmujące, niezwykłe. Jakże się nie bawić?
Inteligentne, oświecone damy światowe, bawiły się i rządziły. One to rozdawały swoim ulubieńcom wieńce sławy, sprzedawały ich książki, oklaskiwały ich w teatrach, one wyrabiały swoim stałym, wiernym gościom, swoim „parafianom“ fotele Akademii francuskiej i pensye dworskie, za co wdzięczni autorowie unieśmiertelnili ich nazwiska.
W miarę jak się zbliżało żywe wcielenie idei wywrotowych, fermentujących przez lat czterdzieści w książkach, gasły powoli ogniska rewolucyi teoretycznej. Słynne bureaux d’esprit ustępowały miejsca salonom politycznym. Jedyna prawie pani Beauharnais, sama będąc literatką, została aż do samego końca wierną literaturze i nauce.
Siedziała w wygodnym fotelu, przy kominku, jeszcze przystojna, mimo siwe włosy i lat pięćdziesiąt. Miała na sobie czarną, jedwabną suknię, zamkniętą pod szyję. Zażywając od czasu do czasu z płaskiej, złotej tabakierki z portretem Turgofa tabakę, słuchała bardzo uważnie Mercier’a, który tłómaczył grupie gości, otaczających panią domu, przyczynę ruiny finansowej Francyi. Przechylona z uprzejmym uśmiechem do uczonego, zdawała się być cała pochłoniętą nudnym przedmiotem, co nie przeszkadzało wcale jej mądrym oczom, krążyć bezustannie po salonie i czuwać nad służbą i gośćmi. Bo posiadała w wysokim stopniu talent wszystkich wielkich dam francuskich XVIII stulecia: umiała słuchać nawet wtedy, kiedy jej myśli odbiegły daleko od roztrząsanego tematu.
Jej czujne oczy padły na wice-hrabiego de Clarac, który nie brał udziału w ogólnej konwersacyi. Przybył on z panią de Bar i z Księdzem de Courcel w chwili, kiedy wstawano od obiadu. Kuzynka i abbé znalazłszy się wśród dobrych znajomych, zleli się bez trudu z towarzystwem; on zaś, obcy w Paryżu, onieśmielony znakomitościami, których głośne nazwiska znał z książek, tułał się po salonie, jak intruz. Przysiadł się do jednej grupy, przysiadł się do drugiej, postał tu, postał tam, w końcu, widząc, że nikt nie zwraca uwagi na młodego nieznanego nikomu oficera prowincyi, wcisnął się w najdalszy kąt i zabawiał się na własną rękę obserwacyami.
Nu bardzo olśniła go konwersacya salonu paryskiego. To, o czem mówiono, umiał na pamięć. Jak cała młodzież szlachecka ostatniego pokolenia, pluskał się i on z rozkoszą młodości, witającej zawsze z radością wszelkie nowinki, tem pożądańsze, im śmielsze, im zuchwalsze, już w szkołach w kipiącym wirze idei wywrotowych. Słynni uczeni i literaci „parafianie“ pani de Beauharnais, wyrażali się niewątpliwie lepiej, wprawniej, gawędzili i większą łatwością od domorosłych, dyletanckich filozofów miast prowincyonalnych, ale były to zawsze te same wycieczki przeciw Bogu, religii, chrześcijaństwu, Kościołowi i monarchii, które szumiały od lat kilkunastu w ulu oświeconej Francyi.
I niebardzo olśniło go towarzystwo stolicy, wytworne panie w dekoltowanych tualetach, z perłami w upudrowanych włosach, z perłami na szyjach, i wykwintni panowie w jedwabnych, różnobarwnych sukniach, w perukach, w żabotach, w trzewikach, spiętych srebrnemi albo złotemi sprzączkami, z trójrożnymi kapeluszami pod ramieniem. Te wytworne panie i ci wykwintni panowie ruszali się bez wątpienia z większą swobodą, wdzięczniej, okrągłej od światowców prowincyonalnych, ale były to zawsze to same ruchy, ukłony, uśmiechy, formy, określone dokładnie przez kodeks dobrego wychowania.
Najwięcej z całego towarzystwa zajęła go hrabianka de Laval, odcinająca się wyraźnie od gładkiego, jednostajnego tła salonu.
Ostatni kaprys mody, strąciwszy z tronu uznanej piękności brunetkę, a osadziwszy na nim blondynkę, nakazał wszystkim damom z towarzystwa pudrować włosy jasnym, złotym pudrem. Jedna panna de Laval miała odwagę oprzeć się tyranii mody. Jej bujne, czarne włosy spadały w lokach na białe ramiona.
Obyczaj ubierał panie z towarzystwa na obiady, na kolacye, do opery w długie, dekoltowane, adamaszkowe lub jedwabne suknie, w grand habit à la francaise, i w wysokie fryzury, ozdobione perłami i piórami. Jedna tylko panna de Laval nie uważała za potrzebne stosować się ściśle do wymagań etykiety. Przyszła w krótkiej, spacerowej sukni bez pereł, bez piór, z hebanową laską w ręku.
Mocna brunetka o cerze matowej, średniego wzrostu, kształtna, siedziała w fotelu, oparta plecami na tylnej poręczy, cała wsłuchana w barona Clootza, który, stojąc przed nią, rozwijał teorye, jakiejś nowej religii rozumu, co miała zgasić raz na zawsze wszystkie religie istniejące. Na jej bladej, owalnej twarzy i w dużych, czarnych, wilgotnego połysku oczach, w tej chwili przysłoniętych zmrużonemi lekko powiekami i frendzlą długich rzęs, widać było usilną pracę mózgu. Jakaś ciekawa, niespokojna dusza wyzierała z tych oczu myślących.
Panna de Laval, zajęta dysputą, nie zwróciła dotąd uwagi na samotnego oficera, ale jego wzrok, błądzący po salonie, przesuwający się z głowy na głowę, z jednej tualety damskiej na drugą, wracał ciągle do niej.
Spostrzegła to pani de Beauharais, nie lubiąca, żeby się ktoś u niej nudził. Więc przywołała do siebie nieznacznym ruchem ręki kawalera de Cubières, swojego sekretarza, który odgrywał w jej domu w dniach przyjęć rolę mistrza ceremonii.
Z obleśnym uśmiechem giętkiego w grzbiecie dworaka, na nieprzyjemnej, szpetnej, obłudnej twarzy, z nieszczerą uprzejmością w chytrych oczach, przechodził ten mierny literat i pieczeniarz od grupy, do grupy miękką stopą kota, zaglądając do filiżanek i kieliszków. Próżne kazał napełniać służbie. Tu poprawił obrus na jakimś stoliku, tam objaśnił świecę woskową, przysunął komuś taburet, fotel; dla każdej damy miał jakiś pospolity, zdawkowy kompliment.
Pani de Beauharnais szepnęła mu coś do ucha, wskazując oczami samotnego gościa; Uśmiechnął się domyślnie i poszedł do rotmistrza. Zgięty w ukłonie, rzekł:
— Obok panny de Laval jest próżny taburet, na którym nasza miła gospodyni widziałaby chętnie pana, panie wicehrabio.
— Pani hrabina jest bardzo uprzejma — odparł rotmistrz, podnosząc się żywo.
Bardzo pragnął zbliżyć się do panny de Laval. Ale hrabianka śledziła z takiem zajęciem fantazyę filozoficzną barona Clootza, iż nie spojrzała nawet na niego, kiedy obok niej usiadł.
— Bóg, papież i król powinni zniknąć z powierzchni ziemi — kończył właśnie baron swoją fantazyę filozoficzną. — Jeśli rozum, jedyny powołany prawodawca człowieka, ma tryumfować.
— O ile pamiętam, darował wasz papież Voltaire Bogu życie — wtrącił lord Chesterfield.
— Ach, Voltaire, bigot, deista! — rzekł baron Clootz, wzruszywszy pogardliwie ramionami. — Gdyby ten mistrz persiflażu chodził jeszcze po ulicach Paryża w swojej śmiesznej peruce z przed stu laty i w swoich czerwonych sukniach, pokazywaliby go sobie gaminowie palcami, jako spleśniałego mamuta. Byłby w nim jeszcze resztki dawnych przesądów. Wyprzedziliśmy go o kilka kroków.
— Voltaire bigot?
W kącikach ust lorda ukazał się znów uśmiech drwiący.
— Doktryna jedzie prędko — pomyślał.
Dokoła grupy, otaczającej pannę de Laval i barona Clootza, kręcił się jeden z lokajów, zajętych pozornie gorliwie napełnianiem próżnych kieliszków. Ale właściwie słuchał bardzo uważnie, starając się być ciągle tuż obok barona. Jedyny lord spostrzegł ten manewr.
— Proszę o szklankę wody — rozkazał.
Kiedy się lokaj oddalił, rzekł.
— Byłoby może ostrożniej, gdyby się panowie filozofowie wyrażali nieco oględniej w obecności służby.
— Któżby na tych ludzi zwracał uwagę — odezwał się baron.
— A jednak trzeba zwracać na nich uwagę, bo i oni mają uszy do słuchania, mózg do myślenia i logikę do wnioskowania.
— Jaką logikę mogą mieć tacy ludzie?
— Właśnie dlatego, że ich pierwotna, naiwna logika wysnuwa z niestrawionych teoryi wnioski grube, szalone, nie wolno ich karmić teoryami, których strawić nie mogą.
— Jeżeli wysnuwają z tego, co słyszą w salonie, wnioski grube, szalone, niech się bawią po swojemu. Cóż to nam może szkodzić?
— Bardzo dużo, baronie. W rewolucyi, do której wszystko to, co słyszę w Paryżu, zmierza, prze, dzieją się rzeczy, bardzo nieprzyjemne dla ludzi dobrze wychowanych. Którzy byli na górze, spadają na dół, którzy byli na dole, idą w górę. Nie wiem, czyby panu było przyjemnie stanąć np. przed trybunałem, którego sędzią byłby któryś z pańskich lokajów, wypędzonych ze służby za kradzież lub krnąbrność. Ślicznieby pan wyglądał, gdyby ten sędzia, przesiąknięty niestrawioną filozofią ateizmu i materyalizmu, z naturalną u byłego lokaja nienawiścią do posiadających, miał prawo uciąć panu główkę. Uciąłby ją niewątpliwie.
— Ależ, mylordzie...
— Mylord żartuje...
— Jak można...
Ze wszystkich stron posypały się protesty.
Wytwornym damom i uczonym światowcom wydawała się groźba rządów byłych lokajów pomysłem tak niemądrym, iż przyjęli przestrogę Anglika z niechętnem zdziwieniem, jak się przyjmuje żart niesmaczny.
Lokaj sędzią trybunału?
Lord pozuje widocznie na oryginała, uwziął się mówić od rzeczy, bawił się ich zdumieniem.
Lokaj, szewc, krawiec, stangret — filozofem? Ależ to nonsens. Tylko ludzie oświeceni i dobrze wychowani mogą się wznosić do wyżyn filozofii. Wszakże wierzył tak sam Voltaire, nawołujący bezustannie przez lat kilkadziesiąt: zburzcie religię, écrasez i’nufâme! „Atakujcie tego potwora ze wszystkich stron i wypędźcie go raz na zawsze z dobrego towarzystwa. Istnieje on tylko dla mojego krawca i lokaja. Trzeba go zniszczyć w duszy ludzi dobrze wychowanych i zostawić go dla kanalii większej lub mniejszej, dla której powstał, której jest potrzebny“.
Te wytworne panie i ci uczeni, dobrze wychowani panowie, detronizujący Boga, druzgocący całą tradycyę historyczną Francyi między jednym kieliszkiem wina a drugim, między jednym dowcipem a drugim z taką nieopatrzną swobodą, jak gdyby się bawili w burzenie domków z kart, nie przypuszczali ani na chwilę, by igraszka rezonerska mogła wyjść z granic ich zamkniętego koła i rozlać się szeroko, ogarnąć powodzią niziny społeczne. Czytali wprawdzie wszyscy Jana Jakóba Rousseau’a Coutrat Social i Emila, zachwycali się „powrotem do natury“, który zdejmował z nich pęta konwenansów, wierzyli w „czystość, dobroć, cnotę pierwotnego człowieka“, ale nie uważali za potrzebne dopuścić owego „czystego, dobrego, cnotliwego człowieka pierwotnego“ do biesiadnego stołu filozofii. Zdawało im się, że „oświecenie“ jest przywilejem tylko „dobrze wychowanych“.
Nie wiedzieli, że na dole, pod nimi, w nizinach społecznych, stały zazdrosne, przez przywilej feodalny zapomniane miliony, spoglądające ciekawie ku górze, słuchające uważnie, co się tam mówi, dzieje. Te zazdrosne miliony mieszczan i chłopów wychwytywały z wrzawy, idei, teoryi, doktryn tylko frazesy najjaskrawsze, najgrubsze, wpadające najłatwiej do mózgu, dające się przekuć na broń przeciw istniejącemu porządkowi, który odsunął ich od rządów.
— Słuchając lorda — odezwała się panna de Laval — przypominają mi się baśnie mojej niani, tak nadziane strachami, smokami, złymi duchami, iż dziecinie włoski na głowie stawały. Hu, hu... smok nas pożre, czarnoksiężnik zmieni nas w lokajów naszych lokajów, wampiry wypiją z nas krew ciepłą. Straszny lord zapomina, że żyjemy w epoce światła, wiedzy, rozumu.
— I w epoce burzenia wszelkiej powagi, dodaje straszny lord, co bywa zawsze grą hazardowną. Bo jeżeli jest prawdą, jak twierdzi margrabia de Condorcet, że nowa ewangelia Francyi jest tak prostą, tak naturalną, że wchodzi sam, do każdego przeciętnego mózgu, to i dlaczegóż nie miałaby znaleźć zwolenników i wykonawców wśród tej warstwy, którą my nazywamy kanalią? A wówczas? Wówczas, oświecone damy i oświeceni panowie, zmienią się zasady waszej filozofii w piki, drągi, rusznice...
— W tortury, szubienice, szafoty — wtrąciła panna de Laval z uśmiechem ironicznym — uciekajmy czemprędzej z Paryża, z Francyi, bo nas lord Chesterfield wymorduje jeszcze dziś wszystkich, jak wymordował Herod niemowlęta Judei, i nie będziemy mogli tańczyć na weselu jego prawnuka.
Wesoły, dobry szczery śmiech całego towarzystwa, śmiech ludzi, patrzących bez obawy, z wiarą w jasną przyszłość, poparł hrabiankę.
— Hu, hu, ohydny, ryczący smok, z pikami zamiast zębów w paszczy ognistej, pędzi już ulicami Paryża, aby nas pożarł — mówiła panna de Laval.
Hu, hu — wtórowano jej zewsząd.
Wytwornie damy i wykwintni panowie bawili się doskonale.
A lord Chesterfield, wzruszywszy ramionami, spoglądał na nich z uśmiechem pobłażliwym, jak człowiek dojrzały patrzy na swawolne dzieci.
— Życzę państwu tego niezmąconego niczem humoru od dziś za rok — rzekł. — Proszę sobie zapamiętać datę. Mamy dziś czwartego grudnia, tysiąc siedmset ośmdziesiątego ósmego roku.
Teraz dopiero, kiedy lord, pożegnawszy się, opuścił salon, spostrzegła panna de Laval obok siebie rotmistrza. Jego twarz wydawała się jej znajomą. Widziała gdzieś ten energiczny proifl, te niebieskie, dobre oczy pod prostem czołem, te usta stanowcze. Ale gdzie? Przypomniała sobie.
— Czy pan nie jest czasem kuzynem hrabiego de Clarac? — zapytała.
— To mój ojciec, hrabianko.
— W takim razie pochodzimy z jednych stron, jesteśmy ziomkami. Ojca pańskiego, panie wicehrabio, widziałam kilka razy w Castel, u mojego wuja, pana d’Escayrac. Będzie mi bardzo przyjemnie pogawędzić z panem o naszych stronach.
— Jestem na pani rozkazy.
— Może spotkamy się kiedy u pani de Bar?
Wicehrabia skłonił się nizko.