<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wieczór ten u księżnej Matyldy von Frauenstein, w pewnych sferach stolicy tyle przynajmniej robił wrzawy i niepokoju, co przygotowania do niego pięknej Roliny, w starym domu na Wallnerstrasse.
Księżna, chociaż nosiła ten tytuł i należała do najwyższej arystokracyi, — oprócz tytułu i stanowiska swojego na świecie — odznaczała się oryginalnością i fantazyą, którym swobodnie cugle puszczała. Nie była to pierwsza lepsza księżna, podobna do wszystkich innych, — przyjęcie też u niej nie miało być urzędowym wieczorem ze zwykłym bufetem i tańcami, z trochą muzyki i pospolitej rozmowy — na które się idzie wiedząc z góry co i kogo się ma spotkać, i jaki stopień nudy i zmęczenia do domu się przyniesie.
Była to księżna artystka, trochę bohemy mająca we krwi i obyczajach, której główce pełnej marzeń i fantazyj, ciężko było pod książęcą koroną. Zrzucała też ją ilekroć pozbyć się mogła.
Wieczór w jej pałacyku, który właśnie w tymi czasie stracił był część swej ozdoby, ogrodu na place wyprzedane rozparcelowanego (obyczajem wcale nie arystokratycznym) — był wypadkiem, rzeczą pociągającą, o której zawczasu wiele prawiono. Kto się spodziewał być nań zaproszonym, miał się za wybranego i szczęśliwego, bo mnóstwo dobijających się tej łaski odejść musiało z grzeczną odprawą. Jakkolwiek obszerne apartamenta, nie starczyłyby ani na połowę tych co się tam docisnąć chcieli.
Wielkim urokiem, atrakcyą tego wieczora był zapowiedziany francuski teatr amatorski, na którym sama gospodyni miała się ukazać w roli subretki. Wiedziano, że w niej celowała, a w Wiedniu, nawet księżnie odznaczyć się tem trudno...
Piękna Rolina, której ojciec pułkownik von Maholich nie miał tak dalece rozgałęzionych stosunków i arystokratycznych znajomości, nigdyby się nie mogła dobić tego szczęścia, aby ją księżna zaprosiła, gdyby nie jej nadzwyczajna piękność, niezmierna zręczność i trochę talentu dramatycznego.
Manewrowało tak zręcznie śliczne dziewczę, tak zabiegało na różne sposoby, że się potrafiło do księżnej docisnąć, dać jej poznać i oczarowało ją, jak innych, dowcipem śmiałym, pewnym rodzajem rubaszności dobrego tonu. Księżna, która nigdy piękną nie była a zręczną tylko figurką i pewnym cynizmem dobrego tonu, zyskiwała rozgłos w świecie, nie była zazdrośną o piękną twarzyczkę Roliny; — znajdowała ją interesującą i sympatyczną. Próby dwóch komedyjek franncuzkich z Roliną, tak się powiodły, iż księżna ją do swej trupy amatorów zaprosiła.
Samo zaliczenie do niej, dla biednej córki pułkownika, było zaszczytem wielkim, bo na deskach dnia tego, oprócz księżnej w roli subretki, występował młodziuchny Rudolf książę von Hoh-Winterburg, dwóch hrabiów, z których jeden węgierski, markiz francuz i jakaś wielce dostojna matrona.
Można więc sobie wytłumaczyć, dlaczego piękna Rolina w chwili wyjazdu z domu była w gorączce, zadumana, roztargniona, niespokojna, a dumna sobą. Czuła, że ten wieczór mógł o jej losie, o przyszłości stanowić.
Chciała być piękną, zachwycającą, zwycięzką, a lękała się, aby jeden z tych trafów losu, który najszczęśliwszą grę pomięszać może, nie pozbawił ją owocu długich i przykrych zabiegów.
Jak sama pani domu, tak i pałacyk, który zewnątrz wcale się architekturą nie odznaczał, a obok nowo wznoszących się w Wiedniu wspaniałych gmachów, wyglądał staro i ubogo — wewnątrz miał fizyognomię oryginalną i niepospolitą. Więcej w nim może paryżankę niż wiedeńkę czuć było, bardziej artystkę niż księżnę. Gdyby Sarah Bernhard przypadkiem księżną została, w ten sposób pewnie przystroiłaby salony swoje.
Nic poważnego i surowego nie mówiło tu o przeszłości — panią placu była moda, — panowała nawet fantazyi. A że ta wszechwładna królowa, której Paryż jest zawsze stolicą, rozkochała się w kosztownych fraszkach bric-à-brac’u, porcelanie, bronzach, starożytnościach doskonale fabrykowanych, w ciekawostkach rzadkich, kosztownych, choćby brzydkich i dziwacznych — salony księżnej, pełne ich były.
Nie zbywało zresztą pańskiemu domowi na niczem co dla formy jest niezbędnem, ani na usłudze w liberyi świetnej, ani na kamerdynerach, ani na wyzłacanym odźwiernym, ani na wschodach przystrojonych całym kwiatów lasem. Nie było tylko tej nieubłaganej sztywności innych arystokratycznych domów, która gości paraliżuje.
Towarzystwo też, ściśle wziąwszy, nie było tak dobranem, jakby je czystej wody arystokracya mieć chciała. Obok najświetniejszych imion starych rodzin, dyplomatów, wysokich urzędników, rozmaitego pochodzenia ekscelencyj — kręciły się postacie, których nazwiska młode trudne były do wymówienia; figury jakieś, nigdzie po salonach nie widywane: ludzie od których zdala czuć było kulisy, pracownie, olej, farby i glinę...
Księżna, która w pierwszym salonie przyjmowała gości (bo o księciu mowy tu jakoś nie było i ten nie występował widoczniej) — z wielką żywością, podniesionym głosem, często ze śmiechem wcale nie oficyalnym witała przybywających. Mała, zręczna, z okiem pełnem ognia, ruchami, które lekceważenie form przyjętych co chwila zdradzały: nawet w tej chwili uroczystej coś w sobie miała cyganeczki i subretki. Postać była pociągająca i sympatyczna. Tego wieczora jakby przeczuła nadzwyczajne powodzenie swe przyszłe na scenie, księżna była w brylantowym humorze... Sypała iskrami dowcipu dokoła, śmiała się, chciała w swych gości przelać to szczęśliwe usposobienie.
Ukazanie się w salonie pięknej Roliny, która choć niedoświadczona, umiała tak wnijść aby wywołać sensacyę — było nadzwyczaj efektowne...
Była zarazem skromną i naiwnie śmiałą, uczyniła się młodszą niż była, ponętną, zagadkową, zaciekawiła wszystkich... Wystąpienie powiodło się szczęśliwie.
Oczy wszystkich zwróciły się na tę nadzwyczajną, tak uderzającą piękność, którą mało osób znało, a której, zjawienie się w salonie księżnej, nadawało prawo obywatelstwa w wielkim świecie.
Szeptano, zaglądano, wypytywano się, ściskano, aby to cudo zobaczyć zbliska.
Nawet, zaraz po Rolinie przybyła, zachwycająca blondynka, świeża i idealnie anielsko wdzięczna, eteryczna hrabina.... nie zdołała jej zaćmić i pierwszego zatrzeć wrażenia.
Rolinę wzięły pomiędzy siebie damy, które do teatru amatorskiego razem z nią należeć miały, a niepoczesny pułkownik Maholich zniknął w tłumie. U siebie w domu nie odznaczał się on zbyt ponętną powierzchownością, tu zaś, wśród postaci, które były charakterystyczne, albo się niemi okazać siliły, pułkownik straszliwie stracił. On, stary jego mundur, zbrukane trochę wstążki orderowe, wyprane rękawiczki, świadczyły o tak podrzędnem w skali hierarchicznej stanowisku, iż pomiędzy nim a córką przepaść stanęła...
Wkrótce salony, nie nazbyt obszerne, gośćmi się przepełniły, szczególniej płci męzkiej. Kobiet stosunkowo mniej było. Co tylko Wiedeń liczył znakomitości, wszystko tu znaleźć mógł ciekawy, a oprócz nich postacie nieodgadnione, które też do pewnego rozgłosu prawo miały, chociaż ich nikt prawie nie znał. Najjaskrawiej okryci gwiazdami i orderami dziwacznemi, byli właśnie ci, których ani twarzy ani dekoracyj nikt wytłumaczyć nie umiał.
Wkrótce w różnobarwnym tym tłumie, między który przecisnąć się było trudno, zoryentować się też i rozpatrzeć mógł tylko najlepiej obeznany z temi światami i półświaty, z których się on składał.
Gwar żywy, suchemi śmiechami przerywany, rozchodził się po wszystkich pokojach.
Oczekiwano.
Nawet bufety wspaniałe, które się widzieć dawały przez drzwi otwarte do bocznych salonów, nie nęciły nikogo. Oczekiwano. Główną, jedyną atrakcyą tego wieczoru był teatr, ukazanie się księżnej w tej roli subretki, w której wiedziano z góry, że będzie zachwycającą, nieporównaną.
Z księżnej dobrowolnie się przedzierzgnąć na subretkę i potrafić wcielić typ tak sobie obcy — dowodziło niepospolitego talentu i jeszcze mniej pospolitej odwagi.
Oczekiwano z gorączkową niecierpliwością.
Wkrótce też sama gospodyni i osoby o których wiedziano, iż w teatrze udział mieć mają, zaczęły znikać z salonów. Niecierpliwość rosła. Dyplomaci wśród grup gości rozsiani, po cichu opowiadali o nadzwyczajnych sukcesach księżnej w Paryżu i Compiègne.
Gdy na ostatek drzwi salonu, w którego głębi mały teatrzyk urządzony był bardzo wytwornie, otwarły się dla gości, — pomimo form które zachowywać wszyscy byli nawykli, mimo grzeczności i pewnych względów dla osób — zaczęto się cisnąć tak, jak najpospolitszy gmin do niedzielnego teatrzyku przedmieścia. Paniom ledwie przejście robiono. Każdy chciał stanąć jaknajbliżej, widzieć i słyszeć jaknajlepiej.
Zaprawdę, wiedeńska posse, niemiecka wesoła komedyjka, miewa wiele dowcipu, humoru i wdzięku — ale niestety — dowcip niemiecki z francuzkim się mierzyć nie może.
W charakterze narodowym tkwi pewna powaga, pojęcie seryo życia i stron jego nawet najkomiczniejszych — gdy francuz rzeczy najpoważniejsze, skutkiem swego temperamentu lekceważy i lekko bierze. Dla tego nigdy, najswobodniej sobie cugle puszczający pisarz niemiecki, nie dorówna w tem francuzowi, który granicy żadnej nie zna i samą boleść nawet w śmiechu połyka.
Francuska komedyjka wesoła, jest dlatego niezrównaną. Nie szanuje ona nic, ani warunków prawdopodobieństwa, ani praw życia, ani właściwości charakterów — rien n’est sacré pour un sapeur — śmieszek szyderski ulatuje po nad wszystkiem i każe wszystko przebaczyć.
Wybór sztuk uczyniony przez księżnę, równie był bezwzględny jak doskonały.
Chodziło o wielki sukces komiczny, nie zważało się więc na trochę za swobodną treść obu cacek dramatycznych.
Wrażenie też było niesłychane, olbrzymie! Sala cała zawrzała szałem, oklaskami, śmiechem i nieskończonemi — bravo! Naturalnie, role subretek, jakkolwiek niby podrzędne, doskonałą grą występowały naprzód, zaćmiewały inne; ale obok nich, naiwna Rolina swą pięknością i grą śmiałą, naturalną, nieprawidłową a żywą — wszystkich słuchaczów podbiła.
Księżna mogła być niemal zazdrośną, chociaż w końcu odniosła zwycięztwo nad swą współzawodniczką. Dwie te role kobiece, z prawdziwym artyzmem odegrane, zupełnie zaćmiły i zepchnęły na drugi plan męzkich aktorów, chociaż i ci grali doskonale.
Rolina, która wiele zapewne liczyć musiała na wrażenie jakie uczyni, mogła być zupełnie rada z siebie. Dosyć jej było rzucić okiem na swój parter rozentuzyazmowany, aby nabrać przekonania, że go podbiła, że wieczór ten nie był stracony i mógł przynieść pożądane owoce.
Chociaż grała z wielkiem przejęciem się i życiem, wejrzenia jej biegały po sali i oka nic nie uchodziło.
Pomiędzy jedną a drugą sztuczką widziała z za zasłony, jak stojącemu w kątku ciemnym ojcu jej, którego mało kto znał, starzy i młodzi panowie się prezentowali, jak mu winszowano, z jaką uprzejmością rozmawiano z tym niepozornym dymisjonowanym wojskowym, na którego przed chwilą nikt nie patrzał.
Cóżby była powiedziała słysząc urywki rozmów, które po różnych kątkach sali prowadzono...
— Ale któż jest ta prześliczna czarnooka naiwna — pytał podżyły dyplomata jednego z tych ludzi należących do świata, których powołaniem jest wiedzieć wszystko, a przynajmniej umieć mówić o wszystkiem.
— Jestto perła, którą księżna podobno znalazła na... śmieciskach — odpowiadał wszystkowiedzący. — Ubogie, nieznane dziewczę, córka wysłużonego wojskowego. Ale ma być wychowana bardzo starannie i talent znakomity...
— Nadewszystko piękność znakomita! Czemużby nie próbowała szczęścia na scenie?
— A! córka pułkownika! Widzicie go! Tam w kątku, okryty krzyżami...
Z drugiej strony szeptano ciszej.
— Ale jej nigdy, nikt, nigdzie nie widział!
— A! przepraszam! W Stadt-Parku, na Praterze... wcale się nie kryje z sobą. Śmiała bardzo...
— Do jakiejże należy klasy?
— Córka pułkownika... Zdaje mi się że ma krzyż, który mu dał szlachectwo...
— Ojciec podobno dalmata... nazwisko ma jakieś triesteńskie.
— Maholich.
— Nieznacząca figura, ma pasyę do zbierania skorup starożytnych... Żonaty był z jakąś francuzką, w córce krew jej czuć.
— Owdowiał dawno. Ubogi człowiek, oprócz córki, która go wiele kosztować musi, i ta mania kollekcyonowania do torby przyprowadzić może.
— Widywałem ją niekiedy w teatrze, zawsze mnie jej piękność uderzała... Co za oryginalny wdzięk! Jakie oczy.
— Nóżka, rączka, kibić... wszystko śliczne... Zdaje się nie mieć nad lat dwadzieścia...
— Bardzo młodo wygląda... ale oczy są... stare!
W innym kątku utrzymywano, że cudnie piękną tę twarzyczkę sławny artysta pochwycił i wykuł na wzór jej popiersie, które złoty medal otrzymało.
Mężczyźni unosili się nad grą i nad blaskiem tej piękności; kobiety siedziały nieme, lornetując ją, szukając skazy, plamki, czegoś coby jej ujęło zwycięzkiego wdzięku... Znalazły tylko do zarzucenia to jedno, że zbyt była śmiałą i pewną siebie.
Pułkownik Maholich, który w tem towarzystwie książąt, hrabiów, baronów, ekscelencyj, ministrów byłych i ministrów przyszłości, czuł się bardzo maleńkim, nieustannie zmuszony kłaniać się, podawać rękę, odpowiadać na pytania — na pół był szczęśliwy, pół zafrasowany. Myślał już biedny, jakie to dalsze następstwa mogło pociągnąć za sobą, w jego skromnem mieszkaniu na trzeciem piętrze.
Od tego świata dla siebie niewiele się spodziewał, dla ukochanej swej Roliny obawiał się wszystkiego. Wprawdzie obawy te, dawniej daleko większe, ostatnie kilka lat życia znacznie rozproszyły; wierzył w córkę i był pewnym, że jej ambicya i rozum nigdy fałszywego kroku uczynić nie dozwolą; lękał się jednak... Ojcowskie serce o skarb swój drżało.
Córka nie słuchała go wcale, nie pytała nigdy o żadne pozwolenie: Balbiną, która ja wychowała, pomiatała nielitościwie, rządziła się sama i była panią swej woli. Wychodziła z domu często sama jedna, powracała czasem późno, bawiła na przechadzkach samotnych godzinami całemi, pozwalała się odprowadzać mężczyznom; przyjmowała bukiety, pisała i odbierała listy — a jednak ta nieograniczona swoboda nie okazywała się dla niej wcale niebezpieczną. Pułkownik ufał jej — ale serce mu biło.
Pomimo tego rozumu, mimo tej niezmiernej zręczności, z jaką zawiązywała i rozwiązywała stosunki, lat kilka upływało straconych; ludzi się koło niej snuło coraz więcej, a nikt z nich (mimo że się na zabój kochali) pułkownikównie się nie oświadczył.
Gdy ojciec nieśmiało ją zapytywał wzdychając:
— Kiedyż się ty wyswatasz, moja śliczna?
Rolina odpowiadała popędliwie:
— Ach! pójść za pierwszego lepszego młokosa mogłabym dawno — ale — cher papa, ja wyżej patrzę i sięgam... Mam więcej ambicyi — o! dużo ambicyi! Ci panowie dobrzy są do przynoszenia cukierków i kwiatków, do małych posług po mieście, ale do ołtarza! do małżeństwa!...
Potrząsała piękną główką i kończyła szyderskim śmieszkiem.
Gdy pułkownik otoczony, badany, jak mógł i umiał grzecznie się obraniał niespodzianym napaściom, Rolina za kortyną najprzód, potem w przyległym pokoju oblężoną była przez artystów, którzy z nią grali, i gości, którym księżna się tu wcisnąć pozwoliła.
Gospodyni, która miała bystre oko na wszystko i dość znała ludzi aby z ich każdego ruchu i słowa wnioskować o charakterze, teraz dopiero, widząc Rolinę w liczniejszem kółku i więcej ożywioną, dostrzegła po raz pierwszy, że była niesłychanie zręczną i nie naiwną wcale.
Dowodem największej przebiegłości jej było właśnie to, że księżnę tak długo w błędzie umiała utrzymać.
Ona jedna dnia tego poznała się na pułkownikównie.
Za kulisami znajdował się właśnie młody ów, śliczny, pełen dystynkcyi książę Rudolf von Hoh-Winterburg, baron St. Foix radca francuzkiego poselstwa, hrabia Almazy Sandor i kilka innych osób.
Dawniej już przy próbach teatralnych dostrzegła księżna, że dwudziestoletni zaledwie młodzik, książę Rudolf, z zapałem studenta zachwycał się piękną Roliną, która się do niego uśmiechała, wdzięczyła i mocno go kokietowała.
Lecz z równą zalotnością, w oczach młodego chłopaka, obchodziła się wyzywająco, choć niby naiwnie, z baronem francuzem, który niemniej nią był zajęty. Hrabia Sandor nie odstępował jej także, i on lgnął a zatapiał się w pięknych oczach dziewczęcia.
W tem wszystkiem nie było nic nadzwyczajnego, ale zręczność, z jaką Rolina wszystkich ich trzech umiała utrzymywać przy sobie, drażnić, pociągać, pozbywać się, gdy jej to było potrzebnem, powoływać, a każdemu wpoić przekonanie iż on był w największych łaskach — w istocie dawała do myślenia, okazywała się zdumiewającą.
Ta naiwność, myślała księżna, miałażby tak być szczęśliwie od natury wyposażoną, czy tak już swej gry pewną?
Najnatarczywszym ze wszystkich był niedoświadczony młodzieniaszek, książę Rudolf, który może po raz pierwszy w życiu narażony był na takie wejrzenia, jakim i stary oprzećby się nie mógł. Nieśmiałość jego przechodziła chwilami w zuchwalstwo i Rolinie najtrudniej pozbyć go się było.
Lecz gdy zazdrośne wejrzenie barona St. Foix wymagało tego, umiała posłuszne chłopię skinieniem gdzieś odesłać, prosiła go o coś i zmuszała by się oddalił.
Z baronem St. Foix, który przylgnął do niej, była otwartszą, i gdy się zatrzymał zbyt długo a wyraziście, szepnęła mu, iż nadto ludzi ich otaczało, mogących z przeciągniętej rozmowy niepotrzebne czynić wnioski.
Baron pochylił się, szepnął coś do ucha, otrzymał odpowiedź i usunął się zupełnie zadowolony na stronę. Nie zrażało go to, iż natychmiast potem Rolina sama się zbliżyła do hrabiego Sandora i mówiąc z nim o teatrze, od niechcenia oznaczała dzień kiedy się w nim być spodziewała.
Hrabia Sandor nie był już pierwszej młodości, temperament miał dosyć zapalny; księżna znała go dobrze, bo był jej powinowatym — i niezwłocznie zbliżyła się doń w swoim kostyumie subretki, grożąc mu nieznacznie palcem...
— Baczność! ostrożnie z ogniem! — szepnęła mu do ucha pochylając się — ta piękna naiwna jest straszną kokietką. Nie dajże sobie głowy zawrócić!
— Co się to śni kuzynce? — odparł hrabia śmiejąc się i ruszając ramionami — to dziecko, istota zaledwie nawpół rozbudzona, dobroduszna, a tak naiwna! Pączek jeszcze, ale zachwycający.
Gospodyni niedowierzająco głową poruszyła.
— Dla mnie kwestyą to jest — szepnęła cicho — kto z was dwojga naiwny, ty, mój stary, czy ona!! Pączek! czy kwiatek ten wyrosnął na suchej łodydze, z której ręka hrabiego Sandora zerwaćby go nie mogła... Jest to jedna z tych, które przed ołtarz prowadzić trzeba, a na to nie każdy się odważy.
Pochlebiało to hrabiemu, że go posądzono o zajęcie dziewczęciem; śmiał się, spoglądał i powtarzał:
— Czarująca!
Lecz widać było, że nie brał tego na seryo!
W drugim kątku, piękna jeszcze, zwłaszcza wieczorem hrabina Z., która grała małą rolę jakiejś ciotuni, a miała pewne prawa do barona St. Foix, gwałtem powołała go przed swój trybunał.
— A! — stłumionym głosem zawołała gniewnie, gdy się przybliżył. — Bezwstydnie się zalecasz do tej cyganki.
— Cóż znowu! co znowu! — odparł baron z udanem oburzeniem. — Kilka słów przemówiłem ledwie! To dziecko!
— Któreby nam starszym lekcye dawać mogło — przerwała odwracając się i rzucając w głąb krzesła hrabina.
Jakby dla zatarcia wrażenia, które jej kokieterya z kilku pierwszymi adoratorami uczynić mogła, Rolina już w tej chwili zajęta była anglikiem, którego wiek, łysina i powaga czyniły już niezdobytą twierdzą.
Pomimo to anglik pod jej wejrzeniami, od jej uśmiechów, tracił swą lodowatą sztywność, roztapiał się, poruszał coraz żywiej, śmiał się, — poważna twarz dyplomaty rozsznurowywała się, opromieniała, stawała do siebie niepodobną.
Czy Rolina nie wiedziała że był wdowcem, że sześćdziesięcioletni anglicy za starych się nie uważają, jeżdżą konno i czasem żenić się gotowi, zapewnić nie możemy.
To pewna że tak była z nim zalotną i wdzięczącą się, jak z dwudziestoletnim księciem Rudolfem, a skutek jej magnetycznych wejrzeń na obu był prawie jeden.
Księżna Matylda uśmiechała się, patrząc jak anglik zwolna nabierał lwiej postawy, jak się przechylał, okazując giętkość długiej swej figury, śmiał się głośno i dowcipował. Rozmowa Roliny z nim trwała nawet dłużej niż z innymi, a sir Robert of Mountcastle oświadczył w końcu, że pragnął być ojcu jej prezentowanym. Na wszystko to patrzała księżna, mając tyle taktu, iż nie dała poznać po sobie, jak ją to do pięknego dziewczęcia zniechęciło. Znajdowała teraz, iż stanowczo naiwna jej, nadto na swe lata była zręczną, przebiegłą i zalotną.
Przy pierwszej znajomości — w początkach okazywała się zupełnie inną, szło więc jej tylko o to, aby się tu wśliznąć mogła? — rozumowała gospodyni — i zagryzała usta.
Po skończonem widowisku wszyscy w bardzo wesołem usposobieniu rozsypali się po salonach. Czekały na gości obficie zastawione bufety, a księżna ze zwykłą swą uprzejmością i humorem podjęła się sama czynić paniom honory kolacyi.
Wraz z innemi szła i Rolina, bardzo znowu skromna, z najmłodszemi towarzyszkami, i, jakby wynagrodzić chciała swe postępowanie za kulisami, przybrała minkę łagodną, spuściła oczki, wróciła do roli naiwnej.
Jednakże ile razy tych czarnych ocząt dwoje podniosły się na kogo i utkwiły w nim — zostawiały po sobie niezatarte wrażenie. Rolina z obrachowaniem systematycznem niemal obdarzała z kolei wejrzeniami temi otaczających; a dla każdego był w nich pewien odcień właściwy, wyraz coraz odmienny. Spotykając chłód, oczy jej zatrzymywały się dłużej, uporczywiej — gdzie pewną była łatwego zwycięztwa, nadaremnie siłą nie szafowała.
Kilku najmocniej rannych, w czasie wieczerzy zręcznie krążąc zdaleka, znaleźli sposób zbliżenia się, przemówienia, usłużenia jej.
Starsze panie, których oka to nie uchodziło, uśmiechały się z tych manewrów, chociaż zazdrość ściągała im usta.
— Kochana księżno — szepnęła do gospodyni w czasie wieczerzy hrabina Z. — zmiłuj się, powagą swą, odpędź tego biednego młokosa Rudolfa od tej świeczki, bo sobie skrzydełka poopala. Nie odstępuje od niej. Stara księżna Zofia powierzyła go mojej opiece, a ja napróżno mu grożę i ruszam ramionami. Biedna jego babka, gdyby widziała jak lgnie do tej cyganki (nieprawdaż że podobna do cyganki?) — omdlałaby, rozchorowała się ze strachu. Nie zapominajcie, jakie miłość czy pasya bezrozumna w domu tym porobiła spustoszenia!
— Ale niema bo się czego obawiać — odpowiedziała księżna uspokajając — niech się dzieciak trochę zabawi i potrzpiocze. Jutro powróci do swej służby i regimentu, a tej czarnobrewej więcej widzieć nie będzie.
— Tak sądzicie? — niedowierzająco zawołała hrabina. — Jakże wy dobrodusznie zapatrujecie się na świat i ludzi! Mogłabym założyć się, że, jeśli się temu w czas nie zapobieży, biedne książątko oszaleje, bo dziewczyna kokietka i okrutnie śmiała pod pozorem naiwności, której nie ma.
— Ale Rudolf dzieciak, młodszy pewnie od niej — zaśmiała się gospodyni — i w takich surowych zasadach wychowany.
— Tem gorzej! — zamruczała hrabina.
— Zresztą — dokończyła księżna — moja naiwna wszystkich równo kokietowała, nawet tego zastygłego Mountcastle, który skakał przed nią jak poliszynel na sznurku...
— O! ci mężczyźni! — z goryczą odezwała się hrabina — Mountcastle i St. Foix oba jej dworowali, narażając się na śmieszność. Uważałaś pewnie! St. Foix! Obrzydliwy był! — Ruszyła ramionami. Wtem księżnę odwołano.
Stoliczek i krzesło na którem usiadła Rolina, opasane były murem ciekawych, usiłujących się jej przypatrzeć i zbliżyć do niej.
Wśród tego tłumu, jedna postać niema szczególniej zwrócić mogła uwagę pewną ekscentrycznością. Stała ona opodal trochę. Wśród tych fizyognomij jednego prawie typu — mężczyzna ten ogorzały, dość brzydki, odznaczał się jakby nie europejską twarzą, ciemno — czerwonawej płci, z oczyma czarnemi, nie mongolskiego charakteru. Maska ta przypominała jakby illustracyę jakąś z podróży po Ameryce południowej, był to typ na pół hiszpański, coś z dzikich plemion indyjskich w sobie mający. Oblicze było niemiłe, surowego, odrażającego wyrazu, lecz energią nacechowane. Stał trochę zdaleka, cały wpatrzony zuchwale, natarczywie, uparcie w piękną Rolinę — nie mogąc od niej oczów oderwać. Nie troszczył się wcale o to, iż namiętność swą z jakimś cynizmem objawiał.
Panna Maholich czuć musiała to piekące wejrzenie. Przelotem spotkała je i szybko się odwróciła. Raz czy dwa rzuciła jałmużnę półuśmiechu i temu oddalonemu bałwochwalcy, który swojego zachwytu, uwielbienia, dochodzących niemal do osłupienia, wcale nie ukrywał. Wszyscy widzieli jak się do niej modlił oczyma — ale to były raczej ślepie dzikiego zwierza pałające namiętnością, niż wejrzenie rozkochanego człowieka. Zdala patrzący na to, uśmiechali się ironicznie.
— Patrz-no — szeptał ktoś — ten don Esteban kompromituje, nie wiem, siebie czy pannę Maholich, zjada ją wzrokiem... Kannibal!
— Któż to jest? — pytał inny z boku.
— Don Esteban Corcero-Prolados! Nie zaręczam czy nie ma więcej jeszcze jakiego nazwiska, ale kto on jest właściwie? — mówił spytany — ani ja, ani nikt z tych co się jego znajomością szczycą, powiedzieć nie potrafi. Ma być z profesyi milionerem, właścicielem kopalni... nie wiem! Powiadają że wozi z sobą całe skrzynki drogich kamieni, jak Szach perski. Ale po co przybył z którejś rzeczypospolitej amerykańskiej aż tu nad nasz modry Dunaj — tajemnicą dla wszystkich. Od pół roku podobno mieszka w Hôtel-Imperial i otwiera w nim salony. Ludzie grywają u niego, daje bardzo dobre obiady. Niektóre piękności półświata miał podobno po monarszemu obdarzyć...
Ruszył ramionami opowiadający i zakończył...
— Zagadka!
— Za pozwoleniem — wtrącił z boku łysawy słuchacz, z miną jakby coś nadzwyczaj ciekawego miał powiedzieć — don Estebanowi temu przypisują jakąś misyę dyplomatyczną... Mówią, że z Paryża od ministrów i osób wysoko położonych miał listy polecające...
Kiedy tak o nim rozprawiano, don Esteban wciąż się wpatrywał w Rolinę. Ona czasem obdarzała go wejrzeniem, ale z niem prędko uciekała.
Nareszcie w salonach przerzedzać się zaczęło, pułkownik włożywszy rękawiczki, nieśmiało zbliżył się do córki, która nie bardzo do domu powracać chciała. Ale było już dobrze po północy.
Don Esteban znalazł się w garderobie, dla wyszukania i podania narzutki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.