<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Wsiadłszy do skromnej jednokonnej dorożki, którą pułkownik na cały wieczór dla siebie i córki zatrzymać musiał (nie bez westchnienia nad tem co go to kosztować miało), piękna Rolina zasunęła się w nią głęboko, sparła na ręku, otuliła jak najstaranniej i dojechała na Wallnerstrasse nie przemówiwszy słowa do ojca. Maholich parę razy zamruczał coś, próbował pytać i nie odebrawszy odpowiedzi (do czego być musiał przywykłym), w drugim kącie dumał zrezygnowany.
Nie godziło się też wymagać od bohaterki tego wieczora, aby się z myśli tych poplątanych spowiadała. Potrzebowała sama wprzód uporządkować je, zdać sobie z nich sprawę, wyciągnąć pewne wnioski stanowcze. Nie zwykła była nic robić bez namysłu i rachunku, wszystko u niej było wynikłością jakiegoś planu z góry określonego. W wykonaniu uniósł ją czasem temperament żywy, nigdy serce.
Z wieczora tego w ogóle mogła być rada, lecz niepewną była szczegółów, obawiała się czy ją pośpiech i gorączka nie zaprowadziły zbyt daleko. Miała jakieś przeczucia niedobre, które jej zatruwały cały tryumf, jakiego ojciec winszował...
Z tem usposobieniem dojechała do domu milcząca; zadzwonili u wrót kamienicy i weszli powoli nic nie mówiąc do siebie na trzecie piętro, gdzie już zbudzona dzwonkiem rozespana sługa, okryta chustką, u drzwi na nich czekała.
Rolina zaledwie dobranoc szepnąwszy ojcu, wprost poszła do swojego pokoju, w którym natychmiast prawie zjawiła się w czepku nocnym i szlafroku, ciekawa pani Balbina.
Właśnie ta natarczywa ciekawość, przekorne dziewczę skłoniła do upartego milczenia.
Na zapytanie, jak przeszedł wieczór, odpowiedziała ziewaniem, skarżyła się na zmęczenie, okazała humor najgorszy i pozbyła się nienawistnej sobie jejmości jak najprędzej.
Podbudziło to bardziej jeszcze ciekawość pani Balbiny, która, słysząc chodzącego po swoim pokoju pułkownika, bez ceremonii wśliznęła się do niego, chociaż Maholich już był nawpół rozebrany.
Uderzyła ją rozweselona, pogodna, uśmiechnięta twarz starego, który powitał przybywającą czulej niż było potrzeba i wydał się jej odrobinę podchmielonym. W istocie nie nawykły był do szampana, którego mu kilka kieliszków nalano...
Po długim poście palił cygaro z wielkim smakiem i zdawał się nastrojony bardzo wesoło.
Pani Balbina zajęła miejsce w fotelu.
— No, cóż? jakże tam poszło? — zapytała. — Od tej kapryśnicy nic się dowiedzieć nie można. Nie chciała nawet mówić ze mną; powróciła nadąsana i kwaśna! Cóż się stało?
Pułkownik stanął zdziwiony.
— Na Boga! — zawołał. — Poszło wszystko jak najlepiej! Świetnie, pysznie! I mogłoż się Rolinie co nie udać? jej? Powiadam, ludzie się do niej cisnęli, padali przed nią jak przed cudownym obrazem. Mnóstwo dystyngowanych osób szukało ze mną znajomości! Tryumf, powiadam ci, zrobiła furore! furore! Kobiety żółkły z zazdrości.
— Powinnam się tego była domyśleć — odparła spokojnie Balbina. — Gdyby się, uchowaj Boże, Rolinie nie powiodło, na pewno udawałaby przedemną wesołą i tryumfującą, a że zwyciężyła, więc się dąsa... Jej nigdy dosyć, a zawsze na przekorę.
Pułkownik odjął od ust cygaro i skrzywił się.
— Proszę cię, Balbinko moja — rzekł łagodnie — dla czego ty na nią wymyślasz? Za co tego anioła mego czernisz? To prawdziwe nieszczęście że ja was kochając obie, nigdy w zgodzie widzieć nie mogę. To mi życie zatruwa.
Westchnął ciężko Maholich.
— Bądź pewny, Filipie — odparła kwaśno pani Balbina — że i mnie to nie bawi. Radabym aby było inaczej, ale to jest stworzenie, z którem nikt nigdy w świecie rady sobie nie da. Wychowałam ją od małego dziecka, kochałam jak własne dziecię, dogadzam we wszystkiem, może do zbytku...
Poruszyła ramionami niecierpliwie.
— Daj Boże, pułkowniku — dokończyła po chwili — aby ona i wam i mnie nie była wielkich utrapień przyczyną. Ty jesteś ślepy, kochasz ją, nie widzisz nic.
— A ty upatrujesz, imaginujesz zanadto, przesadzasz — przerwał łagodnie pułkownik, który nie chciał brać na seryo tego co mówiła Balbina. Ząb za ząb jak zaczniecie z sobą.
Maholich spojrzał na słuchającą i dokończył dobrodusznym uśmiechem.
Nie zaspokoiwszy ciekawości, podrażniona jejmość wzięła swoją świecę ze stolika i nie dawszy dobranoc pułkownikowi, żywo odeszła do swego pokoju.
Maholich długo jeszcze palił gasnące mu ciągle cygaro i nie straciwszy przywiezionego od księżnej dobrego humoru, — poszedł nareszcie na spoczynek, nucąc jakąś starą piosenkę.
Nazajutrz wcale inną obudziła się córka pułkownika. Wchodząca do niej zrana pani Balbina znalazła ją w usposobieniu wesołem i szyderskiem. Wiedziała już że wypytując się, o niczem się nie dowie, a udając obojętną, wywoła wszystko o czem wiedzieć chciała.
Choć znać na niej było zmęczenia trochę, Rolina, jak zawsze, była cudnie piękną. Oczy jej blask miały nadzwyczajny, usta różowe śmiały się, główka podnosiła dumnie. Ubrana na rano w szlafroczek tyftykowy, który w poważnych fałdach spadając, piękne jej kształty pół osłaniał, na pół uwydatniał, z włosami fantastycznie rozrzuconemi — nawet niechętnej pani Balbinie Boehm wydała się zachwycającą. Od wczora przybyło jej jeszcze trochę dumy i pewności siebie.
— Mam nadzieję — odezwała się zasiadając do przyniesionej kawy — że wczorajszy wieczór nie będzie stracony. Strzelałam zwycięzko, padło ofiar mnóstwo! nie oszczędzałam nikogo! Młodzi i starzy tracili głowy! A, jak niektórzy z nich śmieszni byli? Gdybyś widziała tego starego, sztywnego, łysego, z nawpół siwemi kotletami na długiej twarzy, z ogromnemi żółtemi zębami — anglika, jak się pod mojem wejrzeniem roztapiał, miękł, czynił giętkim, odmładzał, rozgrzewał, zapominał i całą swą brytańską tracił powagę!! A młode to książątko, cherubinek ten, Rudolf — gdybym mu była kazała skoczyć w ogień czy w wodę...
Rozśmiała się sucho, zimno, pogardliwie.
— Amerykanin — ciągnęła dalej — wiesz, ten o którym ci mówiłam, milioner, figura zagadkowa — jadł mnie oczyma. Zapomniał się zupełnie, osłupiał! Bardzobym ciekawa była dowiedzieć się na pewno kto on jest. Powiadają że ma całe skrzynki brylantów i drogich kamieni. A! mógłby mi anonime przysłać kolie brylantowe i kolczyki.
— I tybyś je przyjęła?
— Anonime? dla czegoż nie! — rozśmiała się Rolina. — Ciekawam dla czegobym przyjąć nie miała...
Pani Boehm pokręciła głową.
— Prezenta — rzekła zimno — zawsze do czegoś obowiązują, trzeba się za nie wywdzięczać.
Roztrzpiotana, śmiejąca się Rolina odpowiedziała wesoło:
— Sądzicie że mój uśmiech i spojrzenie nie są warte dyamentów?
— Szafujesz niemi do zbytku, stracą cenę — odezwała się Balbina.
Pułkownikówna poruszyła wzgardliwie ramionami, nie odpowiadając.
— Masz w ogóle teorye oryginalne — dodała Boehm.
— Nie zaprzeczam temu — śmiejąc się ciągnęła dalej Rolina. — Mam w istocie moje własne przekonania i poglądy, ale ich nie narzucam nikomu.
Krótkie milczenie przerwało rozmowę, pani Boehm usiadła opodal nieco i poczęła flegmatycznie:
— Ja też nie nabijam się z tem co myślę; ale dobrze życząc, trudno się nie odezwać czasem. Mając jak ty na celu wyjść za mąż i zrobić partyę świetną, nie idzie się do tego drogą, którą wybierasz. Mężczyźni nie żenią się z temi co się im tak narzucają.
— Wiecie to zapewne z własnego doświadczenia — wtrąciła złośliwie spoglądając na nią Rolina, na której twarz wystąpił rumieniec. — Z tem wszystkiem — dodała — wierzcie mi, że ja też wiem jak z kim mam postąpić... Możecie się nie lękać tak o mnie!
I śmiała się długo, ironicznie, ognistemi dokoła rzucając oczyma.
Boehm zamilkła.
— Dziś — zawołała uspokoiwszy się Rolina — dziś, lub najdalej jutro możemy się niezawodnie gości spodziewać. Proszęż cię, spojrzyj na salon, ażeby wyglądał po ludzku, bo na ojca, który tam gospodaruje, nie można się spuścić.
Nie odpowiadając na ten wydany sobie rozkaz, pani Boehm zwróciła rozmowę.
— A ty co dzisiaj myślisz robić?
— Ja? — trochę się zadumawszy odpowiedziała Rolina — no, jeszcze nie wiem. Pomyślę. Na dworze mały przymrozek i słońce. Wszak prawda? Wyjdę trochę na przechadzkę... Jestem pewna że spotkam kogoś... Wrócę potem... Po obiedzie odpocznę z książką, zagram może trochę... muzyki zaniedbywać nie mogę... Wieczór zapewne spędzimy w domu.
To mówiąc wstała i poszła do zegarka nucąc coś, nie zważając już na towarzyszkę, która po cichu wymknęła się z pokoju...
Maholich wstał trochę później niż zwykle.
I on, jak córka, miał przeczucie jakichś odwiedzin dnia tego, pośpieszył więc z ubraniem, bo, choć Rolina mówiła że z salonem na niego się spuścić nie było można, dbał wielce aby salon jego wyglądał tak jak on chciał. Tylko, to co jemu zdawało się ozdobą, córka miała za śmieszne i nieznośne.
Od czasu jak dostał dymisyę i był pensyonowanym, pułkownik Maholich, który dawniej już lubił stare graty, cały się oddał zbieraniu rozmaitych, cennych według niego, zabytków starożytności, szczególniej porcelany i fajansów.
Znajomość tych rzeczy miał małą i dla kollekcyonisty niedostateczną. Niepodobna mu było rozróżnić naczynia „Vesta di terra“ od Majoliki, ale miłość skorupek bardzo wielka, przy szczupłych do nabywania środkach, karmiła go złudzeniami. Kupował co napadł, wszystko znajdując osobliwem i cennem, co mu się dostać udało. Fantazya ta niewinna zmieniła się nieznacznie w prawdziwą namiętność. Rolina rozpaczała, widząc że pułkownik znaczną część swych bardzo skromnych dochodów wkładał w te skorupki, łom i rupiecie, usiłując wmówić w nią, że to kiedyś stanowić może zbiór, który jej da majątek.
Maholich bajeczne ceny nakładał na te właśnie nabytki, które mu się najtaniej kupić udało. Jak tylko mógł wyjść na miasto, wymykał się do sklepów i sklepików antykwarzy, którzy znali go doskonale i maniję jego i nieświadomość, wyzyskiwali w sposób najbezwstydniejszy, szydząc sobie z niego. Pułkownik zaś pewien był że ich oszukiwał i że oni na wartości sprzedawanych rzeczy się nie znali.
Skutkiem tych wędrówek po mieście, z których pułkownik prawie zawsze coś do domu przynosił, przyozdabiając salon swój i gabinet, pokoje te wyglądały nakształt sklepu tandeciarza, co Rolinę do rozpaczy przyprowadzało. We wszystkiem dla niej ulegający i powolny, Maholich w tem jednem, łagodnie ale stanowczo się opierał.
Całe ściany niewielkiego saloniku były tak półkami, półeczkami i konsolkami zajęte, zawieszone obrazami, zastawione szafkami, że wśród tego natłoku najrozmaitszych, drobnych po większej części cacek, w pokoju dosyć ciemnym, trudno było rozeznać z czego się ta mozajka składała.
Oprócz potłuczonej i polepionej porcelany różnych fabryk, majolik, fajansów, terracottów, Vesta di terra, mniemanych terra sigillata, podrabianych etrusków, poszczerbionych delftów, wisiały kunsztowne stare zamki, rzeźbione ramki, drewniane figurki, kawałki gobelinów, alabastrowe tabliczki, bronzowe złomki, a wszystko to było tak liche, niepokaźne, biedne, pouszkadzane, że chyba rozmiłowany w tem właściciel mógł w zbiorze swym wartość jakąś upatrzeć.
Ponieważ i część mebli poustawianych tu miała wartość antyków i na stołach spoczywały różne okazy wyrobów starożytnych, trudno się było w salonie swobodnie obrócić, usiąść i rozgościć.
Pułkownik milczący gdy nie był w swoim żywiole, w domu miał pasyę objaśniania każdego złomka, opowiadania historyi jego nabycia i legend, które do nich sam potworzył.
Córka zniecierpliwiona czasem mu bezkarnie przerywała; znosił to od niej, lecz pomilczawszy, uparcie do swej powieści powracał. Najmilszemi naturalnie gośćmi byli dlań ci, co go słuchać chcieli.
Ubrawszy się Maholich wyszedł rzucić okiem na salon. Zbliżała się dwunasta; po pierwszej godzinie jadano. Roliny już w domu nie było. Ustroiwszy się w bardzo eleganckie futerko, w kapelusiku modnym, w którym było jej do twarzy, przejrzawszy się w zwierciadle ze stron wszystkich, według ułożonego zawczasu programu wyszła na miasto.
Nie chciała tracić czasu; mogła albo jednego ze zdobytych mocniej do wozu przykuć, lub nową jaką ofiarą pomnożyć dosyć już licznych niewolników.
Celem jej przechadzek były zawsze prawie, w pewnych godzinach miejsca oznaczone, gdyż w ten sposób mogła być pewną, że się spotka z którym z adoratorów czyhających na czarodziejkę.
Oprócz rachuby na przyszłość, bałamucenie to ludzi i siebie stało się dla niej nałogiem, sprawiało jej rozrywkę, nie dopuszczało się nudzić. Balbina przestrzegała że to może ją skompromitować.
— Ja? skompromitować się? — odpowiadała z uśmiechem. — Ja?
I pogardliwie ruszała ramionami. Była tak zuchwałą w stanowczych chwilach, że zawsze czuła się pewną uratowania.
Ranek był dnia tego w istocie, jak na zimowy, bardzo piękny, — lekki przymrozek, cisza w powietrzu, wesołe słońce na niebie. Po suchych ścieżynach parku można się było przechadzać wygodnie oddychając czystem powietrzem, i dosyć osób korzystało z tego dnia wyjątkowego. Mróz, który nie puszczał, obiecywał też ślizgawkę, dla Roliny ponętną, bo na lodzie była bardzo zręczną, a ruch ten kibić jej uwydatniał.
Z główką podniesioną do góry, posuwała się, niekiedy lornetkę do oczów przykładając, zdając się kogoś szukać i spodziewać, gdy w dali ukazał się młody i piękny brunet, bardzo smakownie ubrany, — którego widok mały uśmieszek zwycięzki na jej usta wywołał. Spoważniała zaraz zbliżając się do niego.
Nikt jej pewnie dwa razy jedną nie widział, gdy około niej ludzie się mieniali. Prawie dla każdego miała twarz, wejrzenie, ruch i wyraz inny. Nic ją nie kosztowały te metamorfozy w tysiącznych odcieniach, które zdawały się tak całą jej istotę przetwarzać, że głos nawet, mowa, myśli, sposób wyrażania się zastosowywały się do nowej fizyognomii.
Dla nadchodzącego młodzieńca, oblicze jej przybrało wyraz melancholiczny, idealny — poetyczny. Pozowała na anioła.
Chłopak dwudziestokilkoletni, który zobaczywszy ją przyśpieszył kroku, — pomimo stroju i pozoru pospolitego wiedeńskiego sztucera, miał w sobie coś, co go szczęśliwie odróżniało od tego produktu wiedeńskiego bruku.
Twarz była piękna i myśląca, oczy zadumane i rozumne; czoło otoczone bardzo ciemnemi włosami, zwijającemi się w naturalne pukle — zdawało się pełnem myśli. Typ cały miał wybitne znamię pochodzenia wschodniego, coś araba, ale cywilizacyą i ukształceniem uspokojonego, złagodzonego.
Był piękny, ale piękność jego niepospolita i bezmyślna, miała w sobie coś indywidualnego, właściwego jemu tylko, wyrobionego życiem.
Z ubrania wnieść było można, iż należał do najzamożniejszych klas społeczeństwa. Zanadto może przy swej młodzieńczej powadze, miał elegancyi i starania o nią, ale i ten pokost pospolity nie odbierał mu wrodzonej dystynkcyi. Poznać w nim było łatwo jednego z tych ludzi wybranych, z którymi dziś lub jutro społeczność, na polu jakiemś — liczyć się będzie musiała.
Rolina przywięzywała wagę do tego spotkania, bo mimo całej pewności siebie, pewien niepokój odbił się przelotnie na twarzyczce, która zlekka pobladła. Wejrzeniem zdawała się badać usposobienie nadchodzącego, który z rozjaśnionem obliczem wesoło przywitał nadchodzącą.
— Dziś — odezwał się kłaniając Rolinie, która się zatrzymała — wcale nie miałem nadziei spotkania się z panią po wczorajszej tak nużącej zabawie.
— A! pan już wiesz o niej! — zawołała pułkownikówna ciekawie się wpatrując w niego, jakby odgadnąć chciała wrażenie, które na nim wiadomość ta uczynić mogła.
— Nie tylko ja, wie o niej już całe miasto — począł zwolna młodzieniec, który również ciekawym badał ją wzrokiem. — Jeden z naszych dzienników nawet, wyprzedzając inne, zdołał dziś rano dać już feljeton poświęcony pamiętnemu temu wieczorowi.
Rolina zarumieniła się mocno i zdradzała niepokój, który ją ogarnął.
— Dziennik? który? — zapytała głosem trochę niepewnym. — Przestraszyłeś mnie pan. Nie masz tego dziennika? Co on pisze?
Oczy jej zdawały się mówić — jest tam co o mnie?? — Pragnęła razem i obawiała się tego co reporter mógł o niej napisać.
— Pani byś mogła się lękać? — odparł grzecznie młodzieniec, dobywając z kieszeni palta gazetę i podając ją dziewczęciu, które skwapliwie chwyciło papier i nie patrząc już na mówiącego przebiegało chciwemi, ciekawemi oczyma.
Twarzyczka jej się mieniła, czytać na niej było można radość, dumę, niepokoju trochę — rumieniec coraz silniejszy występował, usta rozwierały się na pół uśmiechem, rączki drżały. Biegała tak po trzech kolumnach feljetonu, niekiedy brwi ściągając, czasem złośliwie krzywiąc wargi różowe; tłumiąc wybuch radości na który się zbierało, poważniejąc na wspomnienie iż miała świadka, który wrażenia jej mógł tłómaczyć. Skończyła, wróciła do miejsc, które ją mocniej obchodziły, czytała je i odczytywała jakby zapamiętać chciała, nareszcie zwolna podała gazetę oczekującemu, mówiąc doń pieszczotliwie.
— A gdybym ja pana bardzo pięknie o ten feljeton poprosiła? Papa by był tak rad go przeczytać?
— Niech pani służy! — odparł pośpiesznie młody chłopak — nie myślałem go odbierać. Bardzom szczęśliwy że zatrzymałem ten numer...
Zwolna zaczęli iść razem ścieżynką. Rolina poważniała znowu, musiało to należeć do jej roli.
— Pan mnie znasz trochę — odezwała się ton zmieniając i z wyrazem prawie smutnym spoglądając na towarzysza. — Ja tych tłumnych zabaw, w tym świecie komedyantów nie lubię... Wstręt mam do towarzystw sztywnych, do tej atmosfery kłamstwa, którą one oddychają — ale — musiałam uledz naleganiom księżnej i spełnić wolę mojego ojca...
— Reporter i wszyscy co tam byli, a mieli szczęście panią oglądać — przerwał młody pan, świadczą żeś pani była, jak zawsze, zachwycająca, i blaskiem swym zaćmiłaś wszystkich...
— A! a! — ruszając ramionami poczęła Rolina. — Prawisz mi pan grzeczności jak najpospolitszy salonowiec... Pan wiesz że te tryumfy są mi rzeczą zupełnie obojętną...
Słuchacz uwierzył czy nie temu zapewnieniu — odgadnąć trudno — ale wywołało ono bardzo żywy wykrzyknik:
— Prawda że w tych towarzystwach, ani szczerości, ani serca szukać nie potrzeba i znaleźć nie można — ale, niemniej mogą one być zabawne jako widowisko i nauczające, niemniej od pospolitego teatru. Niebezpieczne zaś są tylko dla tych, co żetony biorą za dobrą monetę.
— O! przynajmniej nie ja! — z pogardliwym uśmiechem przerwała Rolina. — Wierz mi pan że chwila poważniejszej rozmowy, w której czasem czuć bijące serce, stokroć mi jest milszą nad te popisy, komedye, udawane czułości, grzeczności fałszywe, uśmiechy nieszczere i słodycze zatrute.
— Miałaś pani zręczność widzieć tam cały nasz, najświetniejszy świat stolicy, to co się par excellence zowie światem, bo — reszta... dla niego nie istnieje...
— Świetny w istocie — mówiła Rolina, zastosowując się do tonu swego towarzysza — błyszczący, to prawda, ale na tych pięknych jego piórach kończy się podobno wszystko...
A pan — dodała obracając się ku niemu — nie byłżeś ciekawy? nie chciałeś się postarać...
— Ja? — odparł młodzieniec. — Boję się ażeby to co powiem nie wydało się przechwałką śmieszną. Ja? nie byłem w istocie ciekawy. Ojciec mój i ja mieliśmy zaproszenia, on był podobno — ja nie poszedłem. Trudno mi się wytłómaczyć, bo byłbym panią mógł tam widzieć — i to samo powinno było mnie pociągnąć — a jednak (spuścił oczy) — nie poszedłem może dlatego abym jej w tem otoczeniu, na tej scenie nie widział. Nie chciałem być świadkiem sprofanowania mojego ideału...
Z wyrazem udanej wdzięczności głębokiej, panna podała mu paluszki i uścisnęła jego rękę. Nie powiedziała nic — westchnęła tylko.
— Wolno spytać co pan robiłeś wieczorem? — zapytała idąc dalej.
— Niema w tem tajemnicy — począł towarzysz. — Czytałem „Fausta“ Goethego, i — próbowałem coś na papier rzucić do drugiej części... Ale ilustracya „Fausta“ przechodzi siły moje.
Czytając — ciągnął dalej ożywiając się — zdaje mi się, że widzę przed sobą te obrazy, że idzie tylko o to, abym tak plastycznie i żywo występujące postacie przeniósł na papier! Niestety! na papierze blednieje to, staje się karykaturą i drę w kawałki... Zamykam oczy — obraz powraca z całym swym blaskiem i urokiem, ale go ręka powtórzyć, utrwalić nie umie.
Dziewczę słuchało z pozornie natężoną uwagą, z wyrazem współczucia, którego ukrytego szyderstwa mówiący się nie domyślał.
Roiła o czem innem, powtarzała sobie pocichu frazesy odcinka gazety, opisującego wieczór wczorajszy, głoszącego jej tryumf. Słuchała fizyognomią tylko, dumając o — sobie.
— Cóż się dzieje? — zapytała po pewnym przestanku — z projektami pańskiemi podróży do Włoch, do Rzymu?
— Z wielu powodów odłożone to jeszcze — odpowiedział smutniejąc zapytany. — Naprzód, ja sam mniej o to teraz nalegam, po wtóre rozbija się wszystko o opór ojca mojego. Znasz pani położenie moje. Ojciec, który mnie kocha, chciałby mnie wciągnąć na praktyczną życia drogę, utrzymując że przyszły spadkobierca jego — nie powinien, nie może być artystą; bo ma obowiązek dalej iść na wyprzódki z Rotschildami. Muszę mu być biernie posłusznym, alem się na nieszczęście urodził artystą i nim umrę.
Z dwóch powodów pragnąłbym tej podróży — mówił nieco się zawahawszy, i wyraziście spoglądając na zadumaną — potrzebuję oderwać się od Wiednia i trochę o nim zapomnieć.
— Zapomnieć! — powtórzyła sentymentalnym tonem Rolina — zapomnieć!
— Tak — dokończył chłopak odważniej — bo rozmarzać się napróżno, dać w sobie rosnąć uczuciu.
Nie domówił reszty sądząc, że będzie i tak zrozumianym. Rolina w milczeniu podała mu rękę.
— Czyż to uczucie taką przykrość mu sprawia? — odezwała się po chwili.
Spojrzeli na siebie i rozmowa się wejrzeniami dopełniła.
W tem oczy Roliny, które mimo tej sentymentalnej rozmowy, biegały po wszystkich ścieżkach i zatrzymywały się na każdym przechodniu, musiały dopatrzeć coś niepokojącego, gdyż poruszyła się i szepnęła prędko, nakazująco towarzyszowi.
— Do zobaczenia... odejdź pan, proszę, widzę że nas szpiegują... Później to mu objaśnię...
Skłoniła główką bardzo uprzejmie; posłuszny chłopak zwrócił się natychmiast w boczną uliczkę i zniknął. Rolina już układała twarz nową, na drugie niespodziane, ale pożądane spotkanie.
Zdala w uliczce widać było amerykanina, który wczoraj tak ją ścigał oczyma. Szedł opięty kosztownem futerkiem, wyelegantowany pretensyonalnie i śmiesznie, z laseczką w ręku, której gałkę trzymał w ustach. Gdyby nie brzydka i opalona twarz zupełnie cudzoziemskiego typu, wyglądałby już na sztucera pur sang, i zapewne nawet szło mu o to, ażeby był do niego podobnym.
Przez obcisłe rękawiczki na dużych i kościstych palcach widać było gęsto siedzące pierścienie, łańcuch gruby od zegarka nawet na futerko wychodził...
Zobaczywszy Rolinę, która kroczyła bardzo powoli, z minką figlarną, wyzywającą, wesołą, don Esteban drgnął i przyśpieszył kroku.
Widać było iż mu wielce szło o to, aby pułkownikówna się nie wymknęła. Rysy jego twarzy ostrego i cierpkiego wyrazu, radością się wcale nie upiękniły. Nadał im wyraz prawie zwierzęco-namiętny. Przypominał jakąś drapieżną istotę, zgłodniałą, która niespodzianie pastwę zoczyła w pustyni.
Rolina wcale unikać go ani uciekać nie myślała, szła mężnie tą samą ścieżką, spotkanie było nieuchronnem.
Zbliżył się do niej z bardzo pokornym, a trochę niezgrabnym ukłonem, któremu napróżno starał się nadać cechę dobrego tonu.
— Cóż to za szczęście! — zawołał głosem chrypliwym. — Pani tutaj!...
— Potrzebowałam odetchnąć świeżem powietrzem po wczorajszem znużeniu — odpowiedziała cicho i jakby w istocie bardzo zmęczoną była.
— My także świeżego powietrza potrzebujemy — odpowiedział amerykanin, siląc się na komplement — aby się wytrzeźwić po wczorajszem upojeniu.
— Szampanem? — zapytała szydersko Rolina.
— O! nie! ale oczyma pani — zawołał przysuwając się coraz bliżej natręt.
— Nadzwyczaj pan jesteś grzeczny...
— Mówię najszczerszą prawdę... to co mi serce dyktuje.
— Jakto! już, nawet serce? — podchwyciła Rolina. — Zaprędko!
— Serce się budzi w mgnieniu oka albo nigdy — rzekł amerykanin.
— Tak! czytałam to w jakimś romansie francuskim.
Don Esteban rękę przyłożył do piersi, twarz brzydką wykrzywił chcąc jej nadać wyraz uczuciowy, ale słów mu zabrakło do walki z piękną panną.
Rolina oglądała się dokoła i idąc powolniej coraz, jakby kogoś oczyma szukała.
— Nie widzę mojego ojca! — odezwała się obojętnie i chłodno. — Miał nadejść i wziąć mnie z sobą, tylko cośmy się rozeszli, ale tak się zapomina.
Amerykanin powiódł też oczyma dokoła.
— Gdybyś pani pozwoliła towarzyszyć sobie — rzekł — moglibyśmy go wyszukać.
— Tak, przejdźmy tą ulicą — zawołała pułkownikówna spoglądając na zegarek — jeżeli go nie spotkamy, to się musiał u antykwaryusza zatrzymać, bo to jego pasya, dla której i o mnie zapomnieć gotów. Będę musiała sama pośpieszyć do domu... Kochany papa bywa roztargniony, a jeśli targuje jaką sewrską filiżankę...
— Mógłby dla niej o pani zapomnieć — wykrzyknął z emfatycznem oburzeniem amerykanin. — A! toby było nie do darowania! kto raz miał szczęście zbliżyć się do niej, ten do zgonu...
Rolina śmiać się mocno zaczęła.
— Czy i to w Ameryce za nowe uchodzi? — wtrąciła złośliwie go drażniąc. — U nas, w starej Europie to rzeczy tak spowszedniałe... A! mówmy lepiej o czem innem.
Don Esteban zmięszany zagryzł wargi.
— Wierzę bardzo — odezwał się chłodniej po namyśle — że pani wszystko już spowszednieć musiało. Codziennie słyszysz to z ust tysiąca. Na nieszczęście, jedno uczucie zawsze prawie temi samemi wyrazy malować się musi.
— A! serce! uczucie!! — podchwyciła śmiejąc się Rolina. — Ja w słowa nie bardzo wierzę, uczucie prawdziwe tylko czynami się dowodzi.
Stał trochę zdumiony tem amerykanin, nie wiedząc co odpowiedzieć. Ona uśmiechała się wprawiwszy go w kłopot.
— Nie wiem czy pan znasz „Rękawiczkę“ Schillera, ale musisz znać ją, bo jest nawet na nowogrecki język przetłómaczoną i musi być też na hiszpański.
Amerykanin, choć „Rękawiczki“ nie znał, dawał znak głową, że wie o co chodzi.
— Otóż ja, jak ta pani byłabym okrutną, bo równie jestem nieufną — dokończyła Rolina.
— Nieufną? — wyjąknął nieśmiało Don Esteban — przecież... nie mogłaś być pani zdradzoną?
— O! nie! bom się z tem niedowiarstwem urodziła. Mam to w naturze mojej, że słowom nie ufam.
Poruszyła ramionami, obejrzała się jakby szukała ojca jeszcze i szli dalej. Don Esteban kroczył obok niej zamyślony — dumał może o znaczeniu tych czynów, któremiby mógł dowieść, że uczucie jego prawdziwem było.
— Muszę powracać do domu! — przerwała pułkownikówna znowu spoglądając na zegarek.
— Niechże mi wolno będzie choć przez część drogi jej towarzyszyć — zapytał Don Esteban, dopraszając się tej łaski.
Uśmiechnęła się grzecznie Rolina, i natychmiast zwróciła ku Ringowi.
Szli razem powoli. Rozmowa o życiu wiedeńskiem, o zabawach, o wieczorze wczorajszym — w której panna mogła się z dowcipem i stosunkami popisać, których nie miała — ciągnęła się dalej. Amerykanin słuchał, śmiał się i był oczarowany. Nie można tylko było odgadnąć czy wymowa Roliny, czy jej wdzięki, którym się przypatrywał z cyniczną pożądliwością, większe na nim czyniły wrażenie.
Znajdowali się już blizko Opery, gdy sklep jednego z najsłynniejszych jubilerów pomijać im wypadło.
Amerykanin, jakby myślą jakąś pobudzony, stanął przy wystawie i zwrócił na nią uwagę Roliny, jak kusiciel niezręczny.
Zatrzymała się nieco pułkownikówna, ale, pomimo błyszczących za oknem kosztowności, zmierzyła je pogardliwem wejrzeniem i ruszyła ramionami.
Don Esteban nalegająco ukazywał wspaniały naszyjnik ze szmaragdów i brylantów.
— Ja się na tem znam trochę — rzekł — kamienie i robota bardzo piękne. Pani się to nie podoba?
Zdaje się, że Rolina uczuła się obrażoną tą niezręcznością mało znajomego człowieka. Spojrzała na niego brwi marszcząc.
— Tak, może to być dosyć ładne — odezwała się obojętnie — ale wcale nie jest w moim smaku.
To mówiąc ukłoniła mu się ceremonialnie, chłodno i pod pozorem że musiała wstąpić do innego sklepu, porzuciła go w ulicy.
Don Esteban zarumienił się mocno, uczuwszy teraz dopiero, iż postąpił sobie zuchwale a niegrzecznie.
Zadumał się chwilę, patrząc za odchodzącą, zamruczał coś, ale po namyśle wszedł do jubilera u którego naszyjnik zobaczył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.