Bez serca/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez serca |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1884 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czemże to są przy dzisiejszych te niegdyś pańskie, sławione jako wspaniałe, pałace, które starczyły przez wieki najmożniejszym rodzinom?
Jak one ubogo i zgrzybiało wyglądają przy tych babilońskiego stylu gmachach, które nowy Wiedeń czynią jednem z najmajestatyczniej przedstawiających się miast Europy!
Nowe te gmachy może nie wszystkie zbudowane są ze smakiem wytrzymującym krytykę surową, ale im wielkiego, wspaniałego charakteru odmówić nie można.
Są przepyszne i przepychem tym piętnują wiek siły potężnej, ogromnych zasobów.
Obok nich pałace i pałacyki, niegdyś słynne, przybierają rozmiary prostych staroświeckich kamienic.
Tak właśnie wyglądał pałac, starożytnej rodziny książąt von Hoh-Winterburg, chociaż architekt XVII w. który go odnawiał i przebudowywał, silił się aby ozdobami zewnętrznemi ubóstwo linij i motywów zastąpić.
Fronton z herbami, gankiem o dwóch chudych kolumnach, wieńcami kwiatów, sznurami, gzemsami, aniołkami; okna przystrojone w gipsowe festony; drzwi, gzemsy łamane i wymęczone, wszystko to zczerniałe, poobijane trochę, nie mogło uratować postarzałej budowy od zupełnego spospolitowania i utonięcia wśród zwykłych starych kamienic.
Stary pałac znikł zdegradowany na budowę, wcale się niczem nie odznaczającą.
Baczniej mu się przypatrując można też odgadnąć było, że posiadaczom jego brakło na ochocie odświeżania go, lub na środkach.
Mnogie ślady zębów czasu znać na nim było wszędzie. Baltazara głoskami pisała się tu smutna ruina. Drzwi dawne dębowe, wielkiemi zczerniałemi nabijane ćwiekami, stały prawie przez cały dzień zamknięte. Na dole nie było zwykłych sklepów, a zakratowane okna bez firanek, zapylone, kazały się domyślać jakichś składów rzadko się otwierających.
Okna tylko pierwszego piętra, w których zdala widać było ciężkie firanki ciemne, mówiły że dom nie stał pustką. Potwierdzało to drugie piętro, z białemi w nich zasłonkami.
Wszedłszy do środka, uderzał dziedziniec bardzo pański, z kolumnami i ozdobami w rodzaju tych, które pałac od ulicy przystrajały. W głębi widać było studnię do zbytku ornamentacyą uszkodzoną i pootłukaną okrytą i wspaniałe wnijście na wschody poważne, dziś trochę zapylone i zbrukane.
Głucha cisza panowała tu po dniach całych. Niezmiernie rzadko przesuwał się sługa w liberyi staroświeckiej, jasnej barwy z burtami zciemniałemi, z głową siwą i plecami zgiętemi wiekiem.
Szczebiotanie tylko wróbli, które się po gzemsach i rzeźbach gnieździły, ożywiało nieco martwy, coś w sobie cmentarnego mający dziedziniec, wyłożony kamiennemi płytami, popękanemi, wychodzonemi gdzieniegdzie lub od wilgoci mchami porastającemi.
Podwórzec ten jeśli nie rozmiarami to formami przypominał wnętrza starych genueńskich pałaców.
Drugie piętro wynajęte było jakiejś spokojnej i cichy żywot wiodącej rodzinie; pierwsze zajmowała księżna Zofia, babka młodego Rudolfa, któregośmy widzieli na wieczorze, odznaczającego się młodzieńczym wdziękiem arystokratycznym i wielkiem zajęciem piękną Roliną.
Ten zapał i uwielbienie dla córki pułkownika Maholicha, młodzieńca zaledwie dwudziestoletniego, rozpoczynającego karyerę wojskową — jedynej nadziei babki i rodziny — uderzyło wiele osób, bo chłopak niedoświadczony nie umiał ukryć swego uczucia. Szczególniej jednak podrażniło to hrabinę Z., która przez dalekie pokrewieństwo z domem książęcym, czuła się obowiązaną do pewnego nadzoru nad młodzikiem.
Księżna Zofia, babka Rudolfa, oddawna już musiała przestać bywać w tym wielkim świecie, z którym dla niej wiele bolesnych wspomnień się łączyło.
Hrabina Z. oburzona kokieteryą pułkownikównej, nie byłaby może tak do serca wzięła roztrzpiotania się kuzyna Rudolfa, gdyby chętka pomszczenia się za bałamuconego barona St. Foix nie dodała jej gorliwości.
Hrabina była niegdyś zachwycającą pięknością, z dowcipu słynną, o której życiu i mnogich zwycięztwach odnoszonych niegdyś, rozpowiadano szeroko. Z tego wdzięku, który cudów dokazywał i podbijał najupartszych, z tego bóstwa co ateuszów nie znało, — dziś pozostała wspaniała ruina, a ostatnim jej adoratorem był baron St. Foix. Broniła też tej zdobyczy hrabina wszelkiemi siłami. Znienawidziła Rolinę, widząc jak się nią płochy francuz zajmował.
Potrzebowała pomścić się na kimś, za niepokój którego doznawała, i postanowiła ostrzedz starą księżnę, denuncyować przed nią wnuka. Gniew swój i żółć wylać musiała, a że w inny sposób nie mogła, postanowiła Rudolfa oskarżyć.
O południu powóz bardzo wytworny hrabinej, dwoma przepysznemi siwemi końmi zaprzężony, z klasycznym woźnicą na kozłach, któregoby się i lord major nie powstydził — sztywnym, zasępionym i jakby wyciosanym z drzewa — stał u bramy pałacu przy Herrengasse.
Lokaj równie nieposzlakowanej powierzchowności, nie mniejszej powagi, poszedł zameldować przybyłą, chociaż najmniejszej wątpliwości nie było, że stara księżna, nigdy nie wychodząca z domu — przyjmie kuzynkę niezawodnie.
Wnętrze pałacu odpowiadało w zupełności temu co się jego fizyognomia domyślać kazała. Była to wspaniałość zardzewiała, przepych zbutwiały, wielkość w ruinie starannie od obalenia podtrzymywanej.
Stosunkowo obszerne i wysokie przedpokoje, salony ogromne ale ciemne, których wszystkie barwy przygasły i zlały się w jeden jakiś smutny koloryt starego gobelinu — wszystko to czyniło wrażenie jakby domu umarłych.
Z dawnego przepychu nic tu nie odjęto, ale też nic nie uczyniono aby go odmłodzić. Bardzo piękne sprzęty, któreby gdzieindziej mogły być podziwiane dla stylu i charakteru — tu ginęły niepostrzeżone w mglistej atmosferze sal pustych.
Hrabina, którą stary w spłowiałej liberyi sługa z poszanowaniem poprzedzał — musiała przejść dwa takie salony puste, nim się znalazła u drzwi białych i złoconych, których białość stała się żółtą, a złocenie czerwonem. Prowadziły one do mniejszego gabinetu, w którym przesiadywała zwykle księżna Zofia.
Pokoik ten, w którym na kominku ogień się palił, przynosząc z sobą życia trochę, świeższy był, czuło się w nim zamieszkanie; a choć meble wyginane białe i złocone, okryte wytartemi gobelinami, równie były zużyte jak te, które cały pałac zapełniały, tu jakoś zdawały się mniej zczerniałe i stare.
U okna, przy stoliczku który zarazem jako biurko służył, wykładanym drzewem, ozdobnym bronzami i porcelanowemi obrazkami scen pasterskich, w fotelu wygodnym siedziała staruszka, z włosami siwemi, gładko przyczesanemi, czarno ubrana, czyściuchna, z twarzą piękną jeszcze, oczyma przygasłemi, uśmiechem smutnym na ustach. Małego wzrostu, dosyć otyła, blada, miała w całej fizyognomii wyraz spokojnej boleści, obudzającej współczucie. Niebieskie oczy pięknie oprawne, choć blask dawny utraciły, mimo wieku miały urok słodkiego, bojaźliwego nieco na świat wejrzenia.
Nie znając nawet dziejów książęcego domu, domyślać się było można, że przebyła wiele i okrutnych prób, że przebolała cicho losy ciężkie, wypłakała wszystkie łzy, a pozostała na świecie więcej z obowiązku niż dla przedłużenia krzyżowej drogi swego życia. Chociaż twarz staruszki usiłowała nie dać poznać po sobie tej przeszłości męczeńskiej, zostało na niej znamię jej, które się zetrzeć nie dawało.
Głowa jej i ręce trzęsły się ciągle, a to drżenie przykre, nieustające, zdawało się mówić o wielkich przebytych trwogach. Żadne środki lekarskie nie mogły zaradzić temu konwulsyjnemu drganiu, dla którego księżna Zofia (oprócz innych skłaniających ją do tego przyczyn) — zupełnie się świata wyrzec musiała.
Z licznej rodziny, teraz jedna ta osłabła staruszka i wnuk jej, młodziuchny książę Rudolf, pozostali. Ta przykuta niemocą i wiekiem do swego krzesła babka i wnuk, którego na swobodę puścić było potrzeba — nie mieli nikogo więcej, prócz dalekich powinowatych i krewnych.
Nie było tajemnicą dla nikogo, że syn księżnej Zofii, ojciec Rudolfa, piękny jak Antinous, odebrawszy świetne wychowanie, odziedziczywszy po ojcu olbrzymi majątek, świetnie rozpocząwszy wojskową karyerę, ożeniony potem mimo woli, z dziedziczką równie wielkiej fortuny, — powziął wstręt do niej, a gwałtowną namiętnością zapalił się dla pięknej ale lekkomyślnej artystki, która stała się przyczyną ruiny majątkowej całej rodziny i zgorszenia upokarzającego. Miliony poszły na kosztowne podróże, o których zbytkach pisały wszystkie dzienniki; bo książę nietylko się nie krył ze swemi wybrykami i rozrzutnością, ale zdawał się z nich szukać jakiejś chluby.
Ani zaklęcia matki, ani użyci przez nią pośrednicy, nie potrafili oszalałego, porwanego wirem namiętności człowieka, zwrócić na drogę obowiązku. Im silniej nalegano na niego, tem naprzekór dokazywał zuchwalej, żartując sobie z opinii u świata...
Koniec był tragiczny. Kochanka, dla której poświęcił wszystko, porzuciła go widząc zrujnowanym; zrozpaczony, życiem i namiętnościami wyczerpany, książę zmarł zagranicą przytrzymany za długi. Żona poprzedziła go do grobu.
Starej księżnie Zofii pozostał wnuk, dzieciak, a z nim cały spadek długów, grzechów, nieładu i rozpusty. Wierzyciele mnodzy grozili ogromnym skandalem. Księżna stara, dbała o zachowanie czystego imienia wnukowi, najprzód popłaciła wszystkie długi, układając się z wierzycielami. Poszły na to prawie wszystkie majętności jej własne, klejnoty, oszczędności, — wszystko aż do sreber familijnych. Ale nikt się nie miał prawa poskarżyć na rodzinę i na imieniu plamy nie zostało.
Księżna Zofia musiała przebrnąć to morze brudów, w którem na każdym kroku spotykała zwalane imię własnego syna; musiała zajrzeć w głąb wszystkich tajemnic rozpasanego życia, aby wnukowi tę przeszłość osłonić, ukryć ją przed nim. Nie było ofiary, którejby nie spełniła dla niego. Z życia ojca syn wiedział tylko, że chory, musiał dla zdrowia mieszkać we Włoszech, i tam padł ofiarą nieuleczonej choroby.
To co pozostało z wielkich niegdyś majętności oszczuplone, odłużone, okrojone z tego co najlepszem było i najdroższem — mogło zaledwie starczyć na wychowanie wnuka i na utorowanie mu drogi. Chłopak miał powołanie do wojska i zapewnione w niem najwyższe protekcye; babka łudziła się nadzieją, że przy pięknem imieniu, zdolnościach, pracą dawną świetność rodzinie przywróci.
Wychowanie młodego Rudolfa, po smutnem doświadczeniu na synu — trwożliwa staruszka otaczała nadzwyczajnemi, może zbytniemi ostrożnościami.
Trzymała go nieodstępnie przy sobie dopóki mogła, wybrała mu duchownego za pierwszego nauczyciela i przewodnika, a po ukończeniu studyów przy najpilniejszym dozorze — oddając go do wojska, z macierzyńską troskliwością starała się, aby towarzystwo które go miało otoczyć, było rękojmią trybu życia. Czuwali nad nim wszędzie, porozstawiani, niewidzialni aniołowie stróże.
Babka z obawy aby się w synu krew ojca nie odezwała, zniżała się aż do szpiegowania go, trwożyła najmniejszą płochości oznaką — szczególniej strzegąc aby nie wpadł w te sfery średnie, które się jej wydawały najniebezpieczniejszemi. Usiłowała go utrzymać w kołach arystokratycznych, w najlepszem towarzystwie. Ile razy Rudolf był w teatrze, zbliżał się do artystów, staruszka z trwogą niewypowiedzianą przygotowywała antidota, badała wrażenia, obawiając się najlżejszych symptomatów zajęcia.
Dotąd jednak piękny jak ojciec i podobny do ojca, książe Rudolf, wcale nie okazywał ani ciekawości, ani pragnienia zbliżenia się do tego świata, który mu tak czarno babka malowała. Bawił się wybornie w pańskich salonach stolicy, i był, mimo swoich lat dwudziestu, prawie dziecinnie naiwny.
Hrabina Z. z tą salonową czułością, zimną, która rzeczywistą tak czasem do złudzenia naśladować umie; z twarzą tak przymiloną, z głosem tak serdecznym, z ukłonem tak uszanowania pełnym zbliżyła się do uśmiechniętej staruszki, iż księżna Zofia, która mało teraz osób widywała — przyjęła ją poruszona temi dowodami sympatyi i wdzięczna...
— Od tak dawna już do babci (powszechnie tak staruszkę nazywano) tęskniłam! — odezwała się sentymentalnie hrabina.
— Mój Boże! jakaś ty dobra! — odparła księżna głosem miłym i łagodnym.
— Wyrzucam sobie doprawdy, że nie mogłam babci odwiedzić — mówiła dalej hrabina. — My tu do niej, jak do świętego miejsca pielgrzymować powinniśmy; wy dla nas jesteście przykładem i świętością!
Zarumieniły te pochlebstwa staruszkę, bo mimo pozornego przejęcia, z jakiem były wypowiedziane, brzmiały w jej sercu jakąś nutą fałszywą.
— Dziś nareszcie znalazłam chwilę wolną — mówiła dalej przysiadując się i ciekawie przyglądając rozrzuconym przed staruszką na stoliczku robotom włóczkowym i książkom pobożnym. — A! jak tu u babci cicho, miło, spokojnie, po tej wrzawie nieznośnej, w której my ciągle obracać się musimy.
Staruszka, której głowa drżała coraz mocniej, patrzała, uśmiechała się, słuchała i drżącemi rękami poprawiała swój skromny, czarny stroik we włosach.
— Rozpoczęły się zabawy — mówiła hrabina, spoglądając w zwierciadło — zabawy, które już do końca karnawału nie dadzą nam spoczynku. Wczoraj księżna Matylda inaugurowała przyjęcia świetnym wieczorem i — naturalnie amatorskim teatrem.
Złośliwy nieco uśmiech towarzyszył tym słowom.
— Ale to dla babci nie będzie nowiną — dodała — bo książę Rudolf przecież był nietylko gościem, ale czynnym pomocnikiem, i z roli swej bardzo się pięknie wywiązał.
Spojrzała na staruszkę milczącą.
— Czy się nie przyznał przed babcią, że grał doskonale i wszystkim się bardzo podobał? Istotnie śliczny był i grał wybornie.
Zarumieniona księżna zaciskała swe pulchne drżące rączki...
— Dolfek — odpowiedziała nieśmiało — poczciwe, skromne dziecko; mówił mi tylko że się obawiał bardzo, że go to wiele kosztowało... trudu... Byłam tak o niego niespokojną, żem się położyć nie mogła i spać nie chciałam, siedząc aż do jego powrotu. Kazałam na niego czatować, aby mi go zaraz przyprowadzono. Mówił mi że poszło mu nieźle, a co wieczorem, towarzystwem, zabawą — to był prawdziwie zachwycony.
Hrabina słuchała uważnie, wlepiła oczy w staruszkę i chciała się jej dać wygadać...
— Ja — ciągnęła dalej księżna — ja się dla mojego Dolfka tak wszystkiego boję! (westchnęła); lękałam się też i tego wieczoru, wolałabym była, żeby nie grał... Chłopak taki nieśmiały, ludzie złośliwi! śmieszność gdy raz przylgnie do człowieka, trudno się z niego ściera.
A potem!...
Zakaszlała się stara. Nie nawykłej do dłuższego mówienia, tchu jej zabrakło. Spuściła oczy z jakąś dziewiczą niemal wstydliwością, która dziwnie od srebrnych jej włosów odbijała.
A! tak, moja droga — mówiła znowu — boję się wszystkiego dla Dolfka. Ale trudno, młodego nie można pozbawiać wszystkich przyjemności jego wiekowi właściwych. Musi się czasem zabawić. Wolę więc aby się bawił w dobrem towarzystwie, które go obroni od stosunków z zepsutym światem, z ludźmi bez wiary, dla których nic śniętego niema.
Hrabina słuchając z namaszczeniem, twarz miała tak poważną, iż posądzić jej nie było można, aby to porównanie dwóch światów, w duszy nie zupełnie znajdowała trafnem. Pomyślała jednak podobno, iż świat ten tak pięknie wyglądający, nie koniecznie był lepszym od tego, który tajemnicy nie czynił ze swych wybryków. Przeciwko własnemu swemu występować, nie godziło się hrabinie — spuściła oczy.
— Tak... zapewne! — odpowiedziała zwijając w paluszkach batystową chusteczkę — to prawda! Lepiej jest ażeby młody chłopak w wyższych sferach nawykał do przyzwoitego zachowania się, do szanowania przynajmniej pozorów... bo — niestety! — kochana babciu! — i w tym naszym lepszym świecie trafiają się różne historye...
Księżna wpatrzyła się w mówiącą — biedna jej głowa coraz silniej drżała. Zbladła trochę, wargi jej poruszać się zaczęły, ale odezwać się nie śmiała.
— Zupełnie podzielam zdanie babci — mówiła dalej hrabina — o tyle o ile nasze towarzystwo jest istotnie czem być powinno i czem niegdyś było... Niestety! dziś nawet takie osoby, jak ta nasza kochana, nieoceniona, genialna księżna Matylda, zaraziwszy się zagranicą ideami nowemi, nasze salony coraz mniej jednorodnem zapełniają towarzystwem...
Potrząsnęła główką.
— Babcia sobie wyobrazić nie może, co to za mozajka była wczorajszego wieczora... O kogośmy się tam nie ocierali!
Zachmurzyła się księżna.
— Dolfek mi o tem wcale jakoś nie wspomniał — szepnęła.
— Bo może nawet nie poczuł tego — przerwała hrabina — ale my!....
Nie dokończyła znacząco.
Księżnie dość było tego aby ją trwoga ogarnęła, chciała jednak odwrócić rozmowę, aby nie pokazać tego...
— Aleście się bawili dobrze?
— Doskonale! zaprzeczyć temu niepodobna. Księżna w roli subretki jest czemś nieporównanem. Ani G...r, ani żadna artystka z powołania jej nie wyrówna. Admiruję ją jak cały świat, ale niemniej, nawet z jej talentem, jabym tego fartuszka nie przypięła. O! nie!
Żywiej to powiedziawszy, hrabina zamilkła i spuściła oczy skromnie. Staruszka na wspomnienie teatru i artystek widocznie posmutniała, utkwiła wzrok w swojej robocie, głowę podtrzymując ręką: draga dłoń jej konwulsyjnie drżała. Żaden z tych ruchów, żadne z tych wrażeń, do odgadnienia łatwych, nie uszło oka przybyłej pani.
— Oprócz księżnej naszej — mówiła dalej — w roli naiwnej, z talentem występowała, śliczna bardzo, bo że jest nią, sprawiedliwość jej oddać potrzeba... jak anioł piękna, córka, podobno jakiegoś dymisyonowanego pułkownika... Nazwiska nie pamiętam... Miała też nadzwyczajny sukces.
Mężczyźni, nie wyjmując starego Mountcastle, ani waszego biednego Dolfka, wszyscy w nią jak w tęczę, zachwyceni patrzyli. Pozawracała im głowy! Nie można się było do niej docisnąć... Dolfek służył jej aż mi przykro było patrzeć... a że tacy młodzieniaszkowie jak on biorą często nadto seryo takie wrażenia — przynoszę przestrogę... Trzeba chłopcu powiedzieć aby się tak do pierwszej lepszej nie zapalał i nie okazywał tego tak jawnie.
Z załamanemi rękami, stara księżna przysunęła się do mówiącej.
— Kochana! moja! Jakto? Dolfek? Powiadasz że to było tak widocznem, uderzającem? Na Boga! ale on mi nie mówił o niej nic, oprócz że grała bardzo dobrze... Wcale mi się nie zdradził z admiracyą dla niej... Może ci się to zdawało tylko!
Dolfek o kobietach nie myśli!
— Babciu kochana — odparła hrabina — za starą jestem abym się w tych sprawach dała oszukać! Dolfek był zachwycony, latał za nią; wszyscy uważali że za kulisami nie odstępował jej, a ta go bałamuciła naturalnie, o ile mogła tylko... Posługiwała się nim, wołała, odprawiała. Uderzało to nie mnie, ale wiele innych osób.
Staruszka drżeć zaczęła tak mocno, że się w początku słowa odezwać nie mogła. Hrabina widząc jej przestrach, musiała złagodzić nieco swe ostrzeżenie.
— Tylko znowu, niech babcia tego tak bardzo seryo nie bierze — rzekła śmiejąc się — ja ze zbytniej może troskliwości o kuzynka pośpieszyłam z tą denuncyacyą, bo lepiej wcześnie zapobiedz... Ale, Dolfek rozumny i stateczny... niema obawy...
— Któż to jest przecie ta panienka? — trwożnie i nieśmiało spytała stara księżna — należyż ona do naszego świata? Czy jest niebezpieczeństwo, aby ją spotykał po salonach? Jakim sposobem się tam znalazła? Jak się zowie? co za familia?
— Umyślnie się potem o nią dowiadywałam — poczęła usłużna kuzynka. — Zdaje mi się że niebezpieczeństwo spotykania się z nią w salonach nie grozi. Matylda dla bardzo pięknej twarzyczki i talentu dramatycznego, jaki w niej odkryła, wprowadziła ją do siebie. Zdaje mi się jednak, że te hołdy przesadzone, które jej oddawano, i księżnę do niej zraziły. Wywoływała je kokieteryą. Zresztą, o ile wiem, nie bywa ta panienka nigdzie, chociaż po teatrach i przechadzkach ma być jej wszędzie pełno... Dziewczę bez nazwiska... bez stosunków, bez majątku... Ojciec, jak mi mówiono, nie ma nic prócz wysłużonej swej pensyjki...
— Mówisz że piękna? — słabym głosem przerwała księżna.
— Nie można zaprzeczyć, piękna jest bardzo! brunetka, oczy czarne wyraziste, typ wschodni. Śmiała przytem, wyzywająca niby dziecinnie, ale z wielkim kunsztem. Zalotna! bardzo zalotna!
Obrazek w tych kilku słowach skreślony, przez hrabinę, tak smutnie księżnie przypomniał tę dla której syn jej sławę, majątek a w końcu życie postradał, że ukrywszy oczy w dłonie, rozpłakała się pocichu.
Tamta była także czarnooką, wyzywającą, doskonałą artystką, kobietą zachwycającą — a — bez serca.
Widząc jak smutne wrażenie wywarło jej opowiadanie na staruszkę, hrabina zasmuciła się, zakłopotała.
Uczuła że nierozważnie posunęła się zadaleko, ale cofnąć się już nie było podobna.
— Na miłość Boga — poczęła z czułością pochylając się ku księżnie Zofii — widzę, babciu kochana, żem niezręcznie, okrutnie bolesną ranę dotknęła! Daruj mi! Niech babcia tego tak do serca nie bierze. Nic się nie stało złego... niema nic — i, da Bóg, nic nie będzie. Miłość moja tylko i poszanowanie dla babuni, kazały mi tak niezręcznie być szczerą.
— Ale, kochana moja — odezwała się staruszka, wyciągając ręce drżące do kuzynki — ja ci, owszem, z duszy i serca wdzięczną jestem! Dałaś mi dowód twego przywiązania, troskliwości, nie zważaj na łzy moje, dosyć jest potrącić ich źródło, aby trysnęły nanowo. Stara zdziecinniałam — boję się wszystkiego.
Lepiej jest że wiem o tem, choćby niebezpieczeństwo wymarzonem było, trzeba stać na straży... Dziękuję ci.
Z wielką zręcznością hrabina, rozmowę tak nieszczęśliwie we łzach roztopioną, zwróciła na inne szczegóły wieczora, uniewinniając niejako Dolfcia przykładem starszych, zachwytem ogólnym, któremu wszyscy ulegli mężczyźni.
Księżna Zofia słuchała pilnie, łzy jej oschły, ale smutek pozostał na twarzy.
Chwilę jeszcze starając się rozweselić gospodynię i zatrzeć pierwsze wrażenie, paplała przybyła pani, żartowała, dowcipkowała — wreszcie spojrzała na zegarek, porwała się jakby już jej bardzo było pilno, i pożegnała całując w ramię gospodynię, która przeprowadzić jej nie mogła, bo sama z krzesła wstać nie umiała.
Zadzwoniła tylko...
Po wyjściu kuzynki, staruszka znużona sparła się na fotelu, ręką zakryła oczy i nieruchoma dumała długo. Krok ten, który hrabina czuła się zmuszoną uczynić, nabierał dla niej coraz większego znaczenia. Zmilczeć i nie mówić o tem z wnukiem, czy otwarcie go zagadnąć — było pytaniem które usiłowała rozwiązać.
Miała-li tylko pilniejszy nad nim nadzór rozciągnąć, czy wprost powagą swą i miłością jaką miała dla niego, ostrzedz, zakląć aby na niebezpieczeństwo się nie narażał, stosunków unikał.
Po krótkiej walce wewnętrznej przemogło przekonanie ostatnie. Chciała z nim być otwartą i szczerą. Cóż pomogło że w początkach na postępowanie syna zamykała oczy i milczała?
Rudolf, jak zwykle, powinien był przyjść na obiad; po obiedzie postanowiła rozmówić się z nim, nie tając przed nim że oczu hrabinej nie uszło zbytnie jego zajęcie podpułkownikówną, że ono i innych uderzyło...
Spojrzenie na zegar przekonało ją, że godzina obiadowa się zbliżała. Jadano tu zwykle, starym obyczajem, pomiędzy pierwszą a drugą. Do stołu przybywał, raz na zawsze zaproszony, nie chybiający nigdy, stary domu przyjaciel, który wychowywał Rudolfa, abbé Voisin.
Był to księżyna spokojny, łagodny, tolerujący wiele, na dużo rzeczy obojętny, niechętnie wdający się w polemikę, słowem, jeden z tych duchownych dawniejszej szkoły, w których wiek XVIII ostudził usposobienia bojownicze i żądzę propagandy. Charakter miły, obejście się w salonie, nacechowane formami wielkiego świata, prawość charakteru, czystość obyczajów, zaleciły go dawniej księżnie, która po ukończonem wychowaniu wnuka stałą dlań przyjaźń i wdzięczność zachowała. Rudolf też kochał go bardzo i szanował...
O kwadrans na drugą, gdyż w domu tym wszystko szło z zegarem, nie chybiając nigdy — cichy, powolny chód abbé Voisin dał się słyszeć, i maleńka jego figurka, z żółtą twarzyczką, z policzkami wpadłemi, małemi oczkami zmęczonemi i przymrużonemi, ukazała się w progu z ukłonem. Okrywała go sukienka czarna, a z dawnych zwyczajów zachował abbé trzewiki i pończochy, których i zimą nie zrzucał.
Rozmowa zawsze się rozpoczynała od pogody i zimna, od stopni na termometrze, stanu ulic i t. d. Tym razem też abbé zdał sprawę ze zjawisk meteorologicznych, której staruszka nie bardzo uważnie słuchać się zdawała, z niepokojem oczekując na zjawienie się wnuka.
Przed wpół do drugiej, szybki chód chłopaka przerwał sprawozdanie księdza, i piękny Rudolf, na którym wczorajsza zabawa nie zdawała się żadnem zmęczeniem przypominać — wsunął się z wesołym uśmiechem na twarzyczce...
Była to uosobiona młodość — tylko co rozkwitła, rozpromieniona, jeszcze tym pyłkiem wiosennym okryta, który młode owoce wynoszą z kolebki. Śliczny był jako typ wyszlachetniony tej krwi starej, która przez wieki i pokolenia pracowała na to tylko, aby się stać idealnie piękną ciałem. Wszystkie walki ducha, wszystkie trudy i boleści, co ciało złamać mogą i wyryć na niem ślady jak potoki na ziemi — nie dotykały jej. Spadały na innych. Cudzemi dłoniami, krwią i łzami okupywała swe wyszlachetnienie, i — jakże majestatycznie piękną być nie miała? Posąg ten rzeźbiły wieki.
Ale na czole jego jasnem, w tych oczach tak błyszczących, na ustach tak różowych, jak wielu posągom greckim, brakło może myśli i wyrazu. Duch spał pod tym marmurem nierozbudzony, bo często — bo zawsze prawie, boleść go dopiero budzi i potęgę mu nadaje.
Książę Rudolf, mimo całego swego wdzięku, był nieco, ładną laleczką, trochę bezmyślnym Antinousem.
Ale jak miło było spojrzeć na tę postać, dla której życie zdawało się nie mieć groźb żadnych, która nie wątpiła o niczem i szła śpiewając na jego spotkanie!
Spojrzawszy nań babka, z podwójną czułością ręce wyciągnęła ku niemu, jakby trwoga stracenia skarbu, miłość jej zwiększyła. Rudolf podbiegł całować jej ręce, a na rozkaz — musiał pocałować w czoło.
Stary służący właśnie drzwi otwierał i wnuk z jednej, abbé Voisin z drugiej strony podali ramię księżnej, która z ciężkością wstała z krzesła i powoli spierając się na nich, przeszła do jadalnego pokoju.
Obiad odpowiadał domowi. Wszystkie formy pańskiej, wystawnej kuchni zachowane były, ale potrawy ściśle obrachowane na liczbę osób, do których przyłączyła się podżyła towarzyszka i przyjaciółka księżnej, kobieta słusznego wzrostu, chuda i żywa, z twarzą surową i niepiękną. Potrawy nie odznaczały się ani wyborem ni przyprawami. Księżna jadła mało, abbé Voisin także, tylko młodemu panu dwakroć przynoszono półmiski, które opróżniał z apetytem wiekowi właściwym.
Przy obiedzie mówiono zwykle mało, siedziano krótko. Towarzyszka gospodyni i ksiądz ożywili rozmowę, czasem wesoły śmiech Rudolfa ją ożywił. Kawę czarną podawano w pokoju staruszki, a że po niej zwykle w krześle swojem drzemała trochę, abbé Voisin wysuwał się pocichu i wszyscy szli za nim.
Dnia tego księżna, prowadzącemu ją na kawę wnukowi szepnęła, ażeby pozostał z nią, bo mu ma coś do powiedzenia.
W chwili gdy abbé Voisin, wyszedłszy jak zwykle, zacząć miał ze swym dawnym uczniem rozmowę, spostrzegł że był sam; i, cichym krokiem oddalił się, domyślając się że babka zatrzymała Rudolfa.
Pozostali sami. Staruszka czas jakiś wahała się rozpocząć. Wypogodziła twarz, przywołała na nią uśmiech, przybrała ton żartobliwy, chociaż ból drżał w jej głosie.
— Wiesz, była u mnie hrabina Z, — odezwała się spoglądając na wesołego chłopaka, po którego twarzyczce przebiegły rumieńce — no! i oskarżyła cię przedemną.
— Mnie? o co? Cóżem ja jej mógł zawinić?
— A! nie skarżyła się też za siebie — dodała księżna, ale obwinia cię o zbytnią grzeczność i nadskakiwanie tej jakiejś pułkownikównie, z którą graliście razem...
Rudolf zmięszał się jak winowajca na uczynku pochwycony, ale poczucie swej winy chciał w śmiech obrócić.
— Babciu kochana! Cóż znowu! — zawołał — przecież musiałem być grzeczny...
— I podobno byłeś zanadto — mówiła stara. — Musiało być uderzającem, kiedy i ona i inni to spostrzegli, kiedy nawet mówiono o tem... żartowano... Dziecko moje, nabawiłeś mnie niepokoju!
Rudolfowi czoło się trochę zmarszczyło.
— Nie masz doświadczenia, młody jesteś — ciągnęła dalej. — Nie wiesz tego, że bardzo niewinne takie zajęcie chwilowe, biednej dziewczynie może główkę zawrócić, a od tego zawrotu i twoja się zakręcić może. Na cóż się to zdało! Tyś jeszcze dziecko a ta osóbka ładna, którą tam spotkałeś przypadkiem, nie należy do naszego świata... Mój drogi! trzeba być ostrożnym.
— Panna pułkownikówna Maholich — przerwał Rudolf — jest osobą bardzo dobrze wychowaną, a kiedy księżna ją przypuściła do towarzystwa...
— Przecież wiesz że ona i artystów z powołania wprowadza do swego salonu — odpowiedziała księżna i zatrzymała się trochę...
— Ja tego nie biorę na seryo — dodała — bo to jest dzieciństwo, ani ty, spodziewam się... ale mi niemiło że ludzie mówią o tem...
— Zdaje mi się — odparł zamyślony Rudolf — że oprócz hrabiny, nikt pewnie nie mówi o tem, bo nie było o czem. Musiałem być grzecznym jak wszyscy... a... doprawdy...
— Wszyscy bo podobno — przerwała babka — nazbyt się kręcili około tego dziewczęcia... a ona miała, jak powiada hrabina, nazbyt zalotną być dla wszystkich. Już to samo powinno od niej odstręczać... widać, że dziewczę jest płoche. Z tego co mi mówiła kuzynka, domyślam się że wychowania bardzo dobrego odebrać nie mogła... Proszęż cię, Dolfku, daj mi słowo, że szukać jej, i o bliższą z nią znajomość starać się nie będziesz. Uczyń to dla mojego spokoju. Nie chcę aby ludzie płochym cię trzpiotem zwali, wiesz jak ja tego nie lubię...
— Babciu kochana — żywo przerwał, rękę jej całując wnuk. — Jakże ja mogę zaręczyć że znowu gdzie, w jakim domu jej nie spotkam? A niegrzecznym być babcia nie pozwala.
Księżna spojrzała nań błagająco.
— Daj mi tylko słowo, że się starać nie będziesz odnawiać znajomości. Wiesz czem ty jesteś dla mnie, jedynaku mój... lękam się, nie chcę aby mi kto ciebie odbierał. Jestem o skarb mój zazdrosną.
Wymówiła wyrazy te z takiem przejęciem, wyciągając ku niemu ramiona, że Rudolf zapomniał o wszystkiem, nawet o tych czarownych oczach, o których od dni kilku marzył ciągle, i przyklęknąwszy przed babką, całując jej ręce, uspokoił ją zupełnie.
Uściskała go staruszka, a łzy stały w jej oczach. Wydał się jej tak do syna podobnym, do tego ojca, po którym spadku krwi się obawiała.
— Babciu droga! bądźże spokojna! — szepnął Rudolf wychodząc.
Ale za progiem stanął jak wryty — serce mu się ścisnęło — wyrzec się jej! wyrzec na wieki!! To nad siły!!