Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Cały tekst
Indeks stron


OKALECZONA RĘKA.

Okupem podobnej miłości jest milczenie, na jakie bywa skazaną. Złączeni najgorętszym uściskiem, Raul i Jozyna, nie mogli nic sobie powiedzieć; myśli ich rozmaitemi drogami biegły do tego samego tematu, którego nigdy nie poruszali w rozmowie. Słowa, jakie zamieniali ze sobą, padały w próżnię, niezdolne nawet ukryć tego, co się działo w duszy obojga.
Raul, ekspansywny i szczery, cierpiał niezmiernie nad tym stanem rzeczy ale cierpiała nad nim i Jozyna Wydawała się niekiedy przygnębioną, zdenerwowaną, na ustach jej drżały słowa tych zwierzeń, które zbliżają kochanków bardziej jeszcze niż pieszczoty. Raz, leżąc w ramionach Raula, wybuchnęła tak rozpaczliwym łkaniem, że młody człowiek sądził, iż chwila przełomowa nadeszła. Ale Jozyna nietylko, że uspokoiła: się prawie natychmiast, ale stała się bardziej jeszcze nieufną, bardziej daleką, niż dotychczas, — Nie umie, nie może być szczerą — myślał o niej Raul — należy do tych natur skrytych i podejrzliwych, które żyją tylko same z sobą. A przytem zrosła się zanadto z tą atmosferą tajemniczości która ją otacza. Jako rzekoma córka Cagliostra zaplątała się w cały szereg intryg, komplikacji, robót podziemnych, związanych ściśle ze sobą. Odkryć komuś jedną z tych intryg, to dać mu nitkę, po której dojdzie do kłębka. Boi się więc i milczy.
I on też milczał, nie wspominając ani słowem o tem co między nimi zaszło, ani nie pytając jej jakim skutkiem uwieńczone zostały jej poszukiwania. Czy odnalazła szkatułkę? Czy odczytała ona słowa, będące jakby kluczem zamkniętego zamku? A może była już w posiadaniu skarbca mnichów, czerpała jedną ręką z dziesięciu tysięcy klejnotów?
Nie zamieniali w tej kwestii ani jednego słowa.
Szał ich nieco ostygł, gdy minęli Rouen, na pokładzie pojawił się znów Leonard. Widocznie unikał Raula, ale za to toczył długie rozmowy z Józefiną i towarzyszył jej w wycieczkach, jakie odbywała bryczką. Dokąd jeździła i po co? Raul zauważył, że z siedmiu opactw trzy leżały w pobliżu rzeki, mianowicie Saint-Georges de Boscherville, Jumieges i Saint Wandrille. Jeżeli jednak czyniła dalej poszukiwania, to znaczy, że nic się jeszcze nie rozstrzygnęło dotychczas, i że celu swego nie osiągnęła.
Refleksja ta zachęciła go znów do czynu. Sprowadził z gospody w Haie d’Etigues ustawiony tam rower; na którym, na swoją rękę odbywał wycieczki. Był aż w Lillebonne, gdzie dowiedział się o matce panny Rousselin. Poinformowano go, że dwanaście dni temu co zgadzało się z datą jego niefortunnej paryskiej przygody — staruszka zamknęła cały dom i wyjechała do córki, do Paryża. W dniu poprzedzającym ten wyjazd, odwiedziła ją jakaś dama.
Ponieważ droga do Lillebonne była odległą, Raul więc powracał na barkę dopiero koło dziesiątej wieczór. Na szosie wyminął bryczkę Józefiny i zauważył, iż konie wlekły się ospale i były bardzo zziajane. Gdy bryczka zatrzymała się na brzegu rzeki, Leonard zeskoczył z kozła i, otworzywszy drzwiczki, wyniósł Józefinę Balsamo, której czoło było sztywne, a głowa opadała na ramię. Raul nadbiegł; z jego pomocą Leonard przeniósł młodą kobietę do jej kabiny i złożył ją na łóżku. Natychmiast zjawili się oboje Delatre.
— Pielęgnujcie ją — rzekł ostro Leonard — zemdlała tylko, ale „ścieżka płonie“. Niech nikt nie waży się ruszyć stąd.
Wdrapał się znów na kozioł i odjechał.
Przez całą noc Józefina Balsamo bredziła w malignie, ale Raul nie mógł pojąć nic z tego co mówiła. Nazajutrz czuła się już zdrową.
Wieczorem, tegoż dnia Raul przyjechał na rowerze do pobliskiej wioski i nabył tam gazetę; w kronice wypadków znalazł następującą wzmiankę: „Policja w Caudebec została zawiadomiona wczoraj, iż z olbrzymiego pieca, służącego niegdyś do wypalania wapna, a znajdującego się na brzegu lasu w Maulevrier, rozlegają się krzyki kobiety, wołającej o pomoc. Dwaj żandarm i udali się niezwłocznie na w skazane miejsce; zbliżając się do krzaków, okalających piec, spostrzegli w oddali dwóch mężczyzn, ciągnących przemocą jakąś kobietę do zamkniętej bryczki, przed którą czekała inna kobieta.
„Zanim żandarmi zdołali przebiec przestrzeń, dzielącą ich od bryczki, złoczyńcy wepchnęli do niej swą ofiarę i konie ruszyły z miejsca. Były one tak rwące, a stangret musiał znać tak świetnie okolicę iż, mimo energicznej pogoni, żandarmom nie udało się zatrzymać bryczki. Znikła im z oczu między Caudebec a Motebille. Zapadająca ciemność sprzyjała uciekającym“.
Zastanawiając się nad przeczy tanem, Raul doszedł do następujących wniosków:
Wdowa Rousselin nie przyjechała do Paryża, do swej córki, jest ona więźniem Józefiny Balsamo i ją to wczoraj wciągnięto do bryczki. Józefina i Leonard, odwiedzają ją widać codzień i starają się wydobyć z niej tę tajemnicę, której im powierzyć dobrowolnie nie chciała. Wczorajsze śledztwo musiało być ostre; krzyki nieszczęśliwej sprowadziły policję, ale bandzie udało się zbiec w raz z ofiarą. Po drodze ukryli ją w jakiemś innem, zawczasu przygotowanym więzieniu. Ale wszystkie te przejścia tak w strząsnęły Jozyną, iż omdlała.
Raul rozwinął mapę okolicy. Prosta droga od lasu Maulevrier do miejsca, w którem stała „Bystra“ liczyła około 30 kilometrów. Na tej to przestrzeni musiała być uwięziona wdowa Rousselin.
Zaraz nazajutrz Raul zabrał się do dzieła; włócząc się po drogach, przyglądał się wszystkiemu naokół i dowiadywał się pilnie czy nie przejeżdżała gdziekolwiek bryczuszka, zaprzęgnięta w dwa nieduże konie. Miał głębokie przekonanie, że poszukiwania te doprowadzą do pożądanego rezultatu.
Dziwnym trafem dnie te były dniami największego szału między nim a Józefiną Balsamo. Zajęci dążeniem do jednego celu, ale każde z nich na swoją rękę, spotykali się, w przerwach między poszukiwaniami i z dziką namiętnością rzucali się sobie w ramiona. Pocałunki ich miały dziwny posmak goryczy, bo tuląc się do siebie jak kochankowie, czuli zarazem, że są wrogami.
— Kocham cię — powtarzał Raul hrabinie Cagliostro, ani chwili nie przestając myśleć w jaki sposób odszukać i uwolnić wdowę Rousselin.
Jednej nocy Raul obudził się pod wpływem przykrego uczucia lęku. Józefina Balsamo, nachylona nad jego łóżkiem, wpatrywała się weń uporczywie. Zadrżał: twarz kochanki była piękną jak zwykle, ale uśmiech jej, ten wieczny uśmiech, wydał mu się dziwnie okrutnym.
— Co tobie? — spytał — czego chcesz odemnie?
— Nic... nic absolutnie — odparła mu z roztargnieniem i oddaliła się.
Po chwili jednak wróciła i, podając jakąś fotografję, rzekła:
— Znalazłam ją w twoim portfe.it. Powiedz mi, co to znaczy, że nosisz ją stale przy sobie? Czyja to fotografja?
Był to portret Klaryssy d’Etigues. Raul odparł niepewnie:
— Nie wiem doprawdy... To jakiś przypadek...
— Nie kłam — zawołała — to panna d’Etigues. Czy sądzisz, żem jej nigdy nie widziała? Że nie wiem o waszym romansie? Przyznaj się: byłeś jej kochankiem?
— Nigdy — odparł żywo.
— Kłamiesz powtórzyła — ja wiem, ja czuję, że ta dziewczyna cię kocha i że nie zerwaliście wcale ze sobą!
Wzruszył tylko ramiona, ale gdy chciał bronić biedną Klaryssę, Józefina Balsamo przerwała mu gwałtownie:
— Dosyć, dosyć Raulu. Uprzedzam cię zawczasu, że choć nie będę szukała spotkania z tą panną, to jednak biada jej, jeśli znajdę ją na swej drodze.
— A ja ci mówię, że biada tobie, jeśli się ważysz nieostrożnie ruszyć choć jeden włos na jej głowie zawołał Raul.
Zbladła, powieki jej zadrgały i, kładąc dłoń na szyi kochanka, wyszeptatł z trudnością:
— Bronisz jej... ujmujesz się za nią przeciwko mnie...
Zimna jej ręka zaciskała się wokół szyi młodzieńca. Przez chwilę Raulowi się zdawało, że chce go udusić, zerwał się więc i wyskoczył z łóżka. Teraz ona zlękła się z kolei i, sięgając w zanadrze, wydobyła sztylet, którego ostrze błysnęło.
Stali więc tak naprzeciwko siebie, gotowi do wzajemnego ataku, aż Raul wykrzyknął z żalem:
— Więc doszliśmy aż tak daleko Jozyno!
Równie jak on, wzruszona padła ze Izami na krzesło, a on obejmował jej kolana.
— Pocałuj mnie, Raulu, i zapomnijmy o wszystkiem.
Uścisnęli się namiętnie, ale młody człowiek zauważył, że nawet w tym uścisku nie wypuściła sztyletu. Jednym ruchem mogła mu zatopić w plecach.
Następnego ranka Raul porzucił „Bystrę“.
— Nie powinienem niczego spodziewać się po niej — rzekł sobie — kocha mnie, bezsprzecznie, ale w duchu jest najgorszym moim wrogiem. Wystrzeganie się wszystkiego i wszystkich weszło jej w krew. A mnie ufa mniej jeszcze niż komu innemu.
W gruncie rzeczy nie mógł jej zrozumieć. Pomimo podejrzeń, mimo dowodów nawet, nie wierzył, aby była zdolną do zbrodni. Jej twarz tak piękna, tak czysta nie mogła być do tego stopnia zwodniczą. Nie, ręce Józefiny Balsamo nie były splamione krwią.
Natomiast Leonard wydawał mu się człowiekiem okrutnym, zamiłowanym w najbardziej wyrafinowanych przestępstwach.
Od Rouen do Duclair szosa biegnie kredowymi skałami, nad brzegiem wody, i porośnięta jest gęsto bujnem krzewiem. Robotnicy i włościanie wykuli w miękkiej kredzie liczne groty, w których bądź przechowują swoje narzędzia, bądź niejednokrotnie zamieszkują sami. Raul zauważył, że jedna z tych grot zajmowaną była przez trzech mężczyzn,, którzy siedząc przed wejściem, całymi dniami pletli koszyki z trzciny wodnej. Niewielki warzywny ogródek oddzielał grotę od szosy.
Niektóre podejrzane szczegóły naprowadziły Raula na myśl śledzenia tych trzech osobników; jakoż wkrótce doszedł do przekonania, że ojciec Corbut i jego dwaj synowie, przemytnicy o ochydnej reputacji, należeli do bandy Józefiny Balsamo, a ich grota musiała być jednym z tych schronisk i składów, jakiemi sprytna kobieta usiała całą okolicę.
Chcąc upewnić się w swoich domysłach, obszedł pozycję przeciwnika, i, znalazłszy się po za grotą, w śród krzaków, zarośli i kamieni, doczołgał się powoli do miejsca, wznoszącego się o jakie pięć metrów nad warzywnym ogródkiem.
Dwa dni i dwie noce spędził w swej kryjówce, żywiąc się przyniesionymi prowiantami. Niewidzialny wśród gęstego krzewią, przyglądał się życiu trzech mężczyzn. Drugiego dnia dowiedział się z rozmowy, jaką prowadzili ze sobą, iż wdowa Rousselin była istotnie ich więźniem, i że od owego wypadku z policją w lesie Maulevrier przebywała w ich grocie.
Ale jak ją uwolnić? Albo przynajmniej, jak dostać się do niej i uzyskać te informacje, których odmówiła Józefinie Balsamo. Przychodziły mu do głowy rozmaite plany, ale żaden nie wydał się dobrym. Aż wreszcie trzeciego dnia zrana spostrzegł „Bystrę“, która płynąc wdół Sekwany, zarzuciło kotwicę w pobliżu groty Corbut‘ów.
Tegoż dnia o piątej popołudniu dwie osoby zeszły z barki na brzeg; Raul poznał w nich Leonarda i Józefinę Balsamo, przebraną za wieśniaczkę, Zbliżywszy się do Corbut‘ów, siedzących w ogródku, zaczepili ich kilku obojętnymi słowami, jak ludzi zupełnie obcych. Po chwili, przekonawszy się iż droga była wyludniona, weszli pośpiesznie do ogródka. Leonard znikł natychmiast, prawdopodobnie wewnątrz groty, Józefina Balsamo usiadła przed nią, na starym, chwiejącym się krześle, ukrytym wśród krzaków.
Stary Corbut pleł grzędy; synowie jego pletli kosze.
— Badanie zaczyna się — pomyślał Raul — ja ka szkoda że nie mogę być przy nim obecny.
Przyglądał się Józefinie, której twarz ukryta była pod wielkim słomkowym kapeluszem, jednym z tych jakie noszą wieśniaczki w upalne dnie letnie.
Siedziała bez ruchu, nieco zgarbiona, opierając łokcie na kolanach.
Czas upływał i Raul zastanawiał się nad tem coby należało teraz zrobić, gdy jakieś stłumione jęki dobiegły jego ucha. Rozległy się obok niego, w trawie na której leżał.
Ostrożnie doczołgał się do samego miejsca, z którego się rozlegały i z łatwością rozwiązał zagadkę: wśród kamieni, jakich sporo leżało na skale, wznosił się ledwo widoczny kwadrat cegieł: były to szczątki komina.
Grota musiała być bardzo głęboką; otwór ykuty wysoko w skale służył jej niegdyś za komin; przezeń dochodziły dzisiaj te dźwięki.
Rozległy się dwa krzyki, głośniejsze i bardziej jeszcze rozdzierające. Raul spojrzał w stronę Józefiny Balsamo, siedziała w tym samym miejscu, bawiąc się niedbale kwiatem powoju. Może nic nie słyszała?
Tłomacząc ją, Raul drżał ze wzburzenia. Aczkolwiek nie brała udziału w ohydnem śledztwie, była jednak jego moralną wspólniczką. Prawdopodobnie nawet odbywało się na jej rozkaz. I wszystkie zbrodnie, które jej zarzucano, stanęły w myślach Raula. W tej chwili wierzył iż była do nich zdolną.
Z wielką ostrożnością usunął cegły i ziemię i, zrobiwszy dość duży otwór, wsunął weń głowę. Jęki ustały, natomiast mógł wyraźnie rozróżnić w głębi groty dwa głosy.
Jeden z nich był głosem Leonarda, drugi, kobiecy, należał bezwątpienia do nieszczęsnej ofiary i zdradzał lęk, ból i wyczerpanie.
— Ależ tak, panie — szeptała słabo — powiem, „wszystko powiem... ale jestem tak zmęczona., proszę mi dać wypocząć... a przytem to było tak dawno... dwadzieścia dwa lata...
— Dość tej gadaniny — warknął Leonard.
— Już, panie — ciągnęła — już... więc to było akurat przed wojną pruską, dwadzieścia dwa lata temu... Prusacy zbliżali się do Rouen; mąż mój był furmanem i pewnego dnia odwiedzili nas dwaj panowie. Nie znaliśmy ich wcale. Powiedzieli nam że chcą uciekać z Rouen, tak jak wiele innych osób. Umówili się z nami o cenę, i mąż mój zaraz pojechał z nimi. Na nieszczęście został nam z rekwizycji tylko jeden koń i to nieszczególny. Śnieg walił okropny. O dziesięć kilometrów od Rouen koń upadł....
Panowie ci trzęśli się ze strachu przed prusakami. Stali w polu... Niespodziewanie nadjechał z miasta służący kardynała de Bonnetote, niejaki Jaubert, którego mój mąż znał dobrze. Dwaj panowie zatrzymali Jaubert‘a, chcieli od niego kupić konia, ale im odmówił. Najprzód prosili, potem zaczęli grozić, wreszcie rzucili się na niego i w bójce zabili go. Cóż mój biedny mąż mógł zrobić? Nie mógł im przeszkodzić.... Przeszukali kabriolet, znaleźli w nim skrzynkę, którą sobie zabrali, później przyprzęgli do furmanki konia Jaubert‘a i odjechali, zostawiając tam tego biedaka napół nieżywego....
— Zupełnie nieżywego — wtrącił Leonard.
— Tak... Jaubert umarł. Mój mąż dowiedział się o tem znacznie później... wtedy gdy wrócił do Rouen.
— I czemuż nie zaskarżył tych panów?
— Chciał... powinien by!.... z zakłopotaniem mówiła badana — ale....
— Ale kupili sobie jego milczenie — drwił Leonard — skrzynka którą otworzyli przy nim zawierała klejnoty.. podzielili się z nim zdobyczą.
— Tak — przyznała — dali mu siedem pierścionków. Ale nie dlatego ukrył prawdę... nie. Biedak był chory. Umarł prawie zaraz po powrocie.
— No a ta skrzynka?
Skrzynka pozostała w pustej furmance. Mąż przyniósł ją wraz z tymi pierścionkami. Tak jak i on nie wspominałam nikomu o tej historji. Bałam się żeby z tego co nie wynikło... mogliby obwinić mego męża. Więc wolałam milczeć. Wyprowadziłam się do Lillebonne. Nigdy nie dotknęłam tych pierścionków, dopiero moja córka wzięła je do teatru. Oto cała historja, panie.
— Cała... wykrzyknął Leonard.
— Nie wiem o niczem więcej — lękliwie szenęła biedaczka.
— Ależ ta historja nic mnie obchodzi! Pytałem o zupełnie co innego!
— O co?
— Jakie litery wyryte były na wieku skrzynki?
— Przysięgam panu żem ich nigdy nie czytała. Były zresztą nawpół zatarte.
— Dobrze, niech tak będzie, Ale w takim razie wracamy znów do tego samego: gdzie jest ta skrzynka?
— Mówiłam to już kilka razy: nie mam jej. W wigilję dnia, w którym pan był u mnie z tą panią, we woalce, zabrano mi skrzynkę.
— I któż to ją zabrał?
— Jedna osoba, która....
— Czy ta osoba specjalnie szukała skrzynki?
— Nie, nie, zauważyła ją przypadkiem, wśród gratów na strychu, i wzięła ją sobie jako osobliwość.
— Po raz setny pytam panią, kto to jest ta osoba?
— Nie mogę to powiedzieć. Osoba ta wyświadczyła mi wiele dobrego w życiu i boję się wyrządzić jej krzywdę, jeśli powiem jej imię.
— Gdyby tu była sama kazałaby pani mówić.
— Może być... Ale skąd mam to wiedzieć? Nie mogę do niej napisać aby ją spytać. Widywałam ją od czasu do czasu... Miałam ją spotkać w przyszły czwartek.... o trzeciej...
— Gdzie?
— Nie, nie, nie powiem... nie powinnam...
— Więc mam znów zacząć? z niecierpliwością zawołał Leonard.
Staruszka przeraziła się.
— Panie, błagam pana! Za co? Nie trzeba, panie, nie!!
Wydała okrzyk bólu.
— Bandyta! niegodziwiec! Ach, moja ręka!
— Powiesz czy nie powiesz?
— Powiem, już powiem!
Ale widocznie zbrakło nieszczęsnej głosu; siły jej musiały być wyczerpane. Mimo to Leonard nastawał i Raul usłyszał jak, urywanym szeptem, powiedziała tych parę słów: „we czwartek.... w starej wieży... nie powiem nic więcej... nie mam prawa... męczcie mnie jak chcecie... nie powiem.
Głos jej urwał się. Leonard mruknął.
— Umarła czy co? Przemówi jeszcze ta oślica! Dam jej dziesięć minut wytchnienia a potem skończę z nią na dobre.
Raul usłyszał jak drzwi otwarły się a potem zatrzasnęły. Widocznie Leonard wyszedł aby w tajemniczyć hrabinę Cagliostro w przebieg badania i otrzymać dalsze instrukcje. Istotnie, podniósłszy głowę Raul dostrzegł ich oboje. Naradzali się; Leonard gestykulował z widocznym podnieceniem.
Nędznicy! Raul nienawidził ich oboje jednako. Jęki męczonej staruszki wstrząsnęły nim do głębi i obudziły jego stalową wolę. Czuł że za wszelką cenę musi uwolnić nieszczęsną.
Jak zwykle plan działania zarysował się w jego głowie nagle, a ogromnie wyraźnie. Powodzenie zależało od śmiałości wobec nie bezpieczeństw i przeszkód, których się nawet jeszcze nie znało.
Spojrzał na swych przeciwników: wszyscy byli znacznie oddaleni od groty. Nie zwlekając począł sobie torować drogę do jej wnętrza przez komin; chciał to uczynić ostrożnie ale gruz usunął się pod jego ciężarem i w raz z kupą cegieł i cementu stoczył się do groty.
— Do licha — szepnął — jeśli usłyszeli...
Nadstawił ucho. Nikt nie nadchodził.
Ciemność panowała kompletna, ale gdy przyzwyczaił się nieco do niej, rozróżnił utkwioną w Siebie parę oczu rozszerzonych, błyszczących gorączkowo, w twarzy wychudłej, bladej i wykrzywionej kurczem strachu. Wyciągnął ramię i natrafił na czyjąś rękę, suchą a gorącą.
Staruszka nie była związaną. Jej przestrach i osłabienie uniemożliwiały jej wszelką ucieczkę.
Raul nachylił się ku niej i szepnął:
— Niech się pani uspokoi. Uratowałem pani córkę od śmierci, jaką jej grozili ci sami ludzie, którzy prześladują panią z powodu tych pierścionków i skrzynki. Od chwili zniknięcia pani z Lillebonne szukam pani i uratuję ją, ale pod warunkiem że nie wspomni pani nigdy nikomu o całej tej sprawie.
Trudził się daremno. Najwidoczniej biedaczka była w stanie nic zrozumieć. Nie zwlekając, wziął ją w ramiona i skierował się z nią ku wyjściu.
Tak jak się tego domyślał, drzwi nie były zamknięte. W ogródku Leonard naradzał się w dalszym ciągu z Józefiną a na białej szosie widać było wózki i taczki wieśniacze, oraz kilku pieszych przechodni.
Przyczajony za drzwiami Raul wyczekiwał odpowiedniej chwili, gdy jak uważał nadeszła, pchnął drzwi, jednym susem przesadził ogród i złożył staruszkę na brzegu szosy.
Okropny krzyk powstał wokół niego. Leonard i trzej Corbut rzucili się ku niemu. Ale było zapóźno, Jakiś powóz nadjeżdżał z jednej strony, mijając się z bryczką jadącą z drugiej. Rzucić się na Raula, i wyrwać mu jego zdobycz, znaczyło zwrócić na siebie ogólną uwagę, samochcąc oddać się w ręce policji. To też wszyscy czterej, tak jak to przewidywał Raul, zatrzymali się w pół skoku.
Młody człowiek dał znak ręką dwóm siostrom miłosierdzia które przejeżdżały właśnie w małym breku, a gdy się zatrzymały poprosił aby zajęły się biedną kobieciną, którą znalazł tu, na drodze, z ręką zgniecioną, najwidoczniej przez jakiś wóz.
Siostry które były szarytkami ze szpitala w Duclau, owinęły pledem wdowę Rousselin i wsadziły ją do swego breku. Biedaczka była wciąż nieprzytomną, i z jękiem poruszała dłonią, która była zdarta ze skóry, opływająca krwią i cała spuchnięta.
Brek oddalił się kłusem.
Raul stał bez ruchu; widok tej kobiety, storturowanej tak bezlitośnie, wstrząsnął nim do głębi. To też zatopiony w swych myślach nie zauważył jak Leonard i trzej Corbut‘owie otoczyli go ze wszystkich stron; szosa chwilowo opustoszała, i korzystając z tego czterej mężczyźni wepchnęli Raula do ogródka Leonard wyciągnął nóż z kieszeni gdy Józefina Balsamo, nadbiegła.
— Schowaj ten nóż — rzekła rozkazująco — i odstąpcie wszyscy od niego.
Leonard zaprotestował.
— Ależ nie można go tak wypuścić. Musimy Się z nim porachować!
— Odejdź — rzekła ostro.
— Ale ta kobieta... ta Roussolin... wyda nas Policji!.....
— Niema najmniejszej obawy. Zbyt jej zależy na tem aby cała ta sprawa nie wyszła na jaw.
Gdy Leonard oddalił się, Józefina zbliżyła się tuż do Raula.
Młody człowiek patrzał na nią ostrym a tak zimnym wzrokiem, że, zmieszana i zaniepokojona, starała się całą sprawę obrócić w żart.
— A więc każde z nas po kolei, czy nie tak Raulu? Zwycięstwo przypada to mnie, to tobie w udziale. Dziś ty, jutro ja może... Ale co tobie? Masz taką dziwną minę....
Powiedział z naciskiem:
— Żegnaj mnie Józefino.
Twarz jej pobladła.
— Czemu tak uroczyście? Chcesz mi powiedzieć poprostu: do widzenia.
— Nie, niema już dla nas widzenia.
— To znaczy... to znaczy... że odchodzisz na zawsze? — Na zawsze — powtórzył.
Spuściła oczy. Powieki jej drżały, a wieczny jej uśmiech miał coś nieskończenie bolesnego.
W reszcie szepnęła.
— Dlaczego, Raulu?
— Bo widziałem coś — odparł zwolna — czego nie mogę... czego ci nie będę mógł nigdy przebaczyć.
— A mianowicie?
— Rękę tej staruszki.
— Tak rozumiem. Leonard był ostry, brutalny... ale wierzaj mi ze zrobił to wbrew mojej woli. Zalecałam mu działać jedynie groźbami.
— Kłamiesz Jozyno. Przed chwilą słyszałaś jęki tej kobiety, jak słyszałaś je parę dni temu w lesie Maulernier. Leonard jest ślepym wykonawcą twej woli, a ta wola popycha go ku zbrodni. To ty kazałaś mu zabić Brygidę Rousselin gdyby odmówiła wydania klejnotów. To ty wsypałaś truciznę w proszki jakie zażywał Beaumagnan, i ty wreszcie zamordowałaś jego dwu przyjaciół, Saint-Heberta i tego drugiego, d’Iseval’a.
— Nie mów tego Raulu — broniła się słabo Józefina — wiesz dobrze że to oszczerstwo, że nie ja to zrobiłam.
Raul wzruszył ramionami.
— Znam tę historję którą ułożyłaś w razie potrzeby jakaś inna kobieta, łudząco podobna do ciebie, morduje ludzi i popełnia zbrodnie, podczas gdy ty zadawalniasz się bardziej romantycznymi przygodami, Czas jakiś wierzyłem i ja w tę legendę. Dałem się tumanić opowiadaniem o dwóch identycznych kobietach, o córce, wnuczce i prawnuczce Cagliostro. Ale to już się skończyło. Jozyno. Zamykałem dobrowolnie oczy na prawdę, ale mi je nagle otworzyła ta storturowana, opływająca krwią ręka.
— To nie prawda, to są kłamstwa, Raulu. Nie znałam nigdy tych dwu ludzi których wymieniłeś, mieniłeś.
Raul poczuł się nagle bezbrzeżnie zmęczonym.
— Niech i tak będzie — odparł — możliwe że się mylę ale jedno jest pewnem: nie będę mógł już nigdy widzieć cię w tym świetle, w jakim patrzyłem na ciebie dotychczas. Przestałaś być dla mnie zagadką, Jozyno; ukazałaś mi się tem czem jesteś w istocie, a to jest: zbrodniarką.
Dodał ciszej:
— Czasami wydaje mi się to chorobliwem zboczeniem. I myślę że największym złudzeniem na świecie jest twoja piękność.
Nie odpowiadała mu; jego obelgi zdawały się być je obojętne. Brzegi słomkowego kapelusza rzucały cień na jej łagodne rysy. Były jakby uosobieniem wdzięku i niewinności.
Raul nie mógł od niej oczu oderwać. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękną i godną posiadania; zapytywał się w duchu, czy będzie w stanie rozstać się z nią i czy nie przeklnie jutro tej swobody, którą odzyskiwał dzisiaj. Jakby odgadując jego myśli, Józefina Balsamo rzekła:
— Piękność moja nie jest złudzeniem Paulu; Jest rzeczą realną i należy do ciebie, dlatego wrócisz jeszcze do mnie.
— Nigdy.
— Ależ tak. Nie będziesz mógł żyć bezemnie. Patrz, „Bystra“ stoi w pobliżu i spodziewam się, że cię na niej ujrzę najdalej jutro.
— Nie ujrzysz mnie nigdy — powtórzył znowu, ale w duchu czuł się tak słabym, tak gotowym do wszelkiego ustępstwa.
— Więc czemuż jesteś taki blady? Czemu tak drżysz?
Zrozumiał, że mógł się uratować jedynie uciekając, uciekając bez słowa. Odepchnął ręce, które wyciągała do niego, i oddalił się, nie odwracając nawet głowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.