Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Cały tekst
Indeks stron


SKAŁA TARPEJSKA.

Czy tutaj mieszka pan Beaumagnan?
Przez zakratowane okienko drzwi wejściowych wyjrzała twarz starego sługi.
— Tutaj. Ale pan nie przyjmuje nikogo.
— Proszę mu powiedzieć, że przychodzę z polecenia panny Rousselin.
Beaumagnan zajmował parter jednopiętrowego domu. Nie było widać ani stróża w bramie, ani dzwonka przy drzwiach; na łańcuchu zwieszał się żelazny młotek, który uderzany o takąż płytę, wydawał głuchy, więzienny odgłos.
Raul czekał dobre pięć minut, widocznie zjawienie się mężczyzny, wówczas gdy spodziewano się ujrzeć młodą aktorkę — zaintrygowało trzech przyjaciół.
Wreszcie sługa powrócił z poleceniem:
— Pan będzie łaskaw dać swój bilet wizytowy.
Raul zadośćuczynił temu żądaniu.
Po długiej chwili powtórnego oczekiwania odryglowano z trzaskiem drzwi, spuszczono łańcuchy i służący wpuścił Raula do obszernej sieni, czysto wyfroterowanej, pustej i dziwnie przypominającą poczekalnie klasztorne. Później poprowadził go długim korytarzem w głąb mieszkania, minęli kilkoro drzwi i zatrzymali, się przed ostatnimi, których oddrzwia obite były grubo skórą.
Służący otworzył te drzwi, a później zamknął je bez słowa za Raulem. Młody człowiek znalazł się w obszernym pokoju, wobec swoich wrogów, inaczej bowiem nie mógł nazwać tych trzech mężczyzn, z których dwóch oczekiwało jego nadejścia w pozycji, w jakiej bokserzy oczekują swoich przeciwników.
— To on, to on — krzyknął Godefroy d’Etigues, nie panując nad swoim gniewem. Beaumagnan, to ten sam smarkacz, który nam skradł ramię naszego świecznika! Nie zbywa mu na śmiałości, już to prawda! Po co pan tu przyszedł? Jeżeli chcesz pan znów prosić o rękę mojej córki...
Raul, śmiejąc się, przerwał:
— Doprawdy, panie baronie, pan wydaję się stale zaabsorbowany myślą o tem małżeństwie! Przyznaję, że uczucia moje dla panny Klary nie zmieniły się ani na jotę i że żywię względem niej zawsze te same zamiary, ale dziś tak jak wówczas, Gueures nie przychodzę w celach matrymonjalnych.
— A w jakich? — W Gueures przyszedłem, aby zamknąć pand i jego przyjaciół w piwnicy... Dzisiaj...
Baron d‘Etigues byłby rzucił się w tej chwili na Raula, gdyby go Beaumagnan nie przytrzymał za ramię.
— Dosyć Gotfrydzie — rzekł stanowczym głosem — siądź, a pan niech nam wyjaśni cel swojej wizyty.
Z tymi słowy usiadł sam przed biurkiem, w skazując Raulowi miejsce naprzeciw.
Młody człowiek obrzucił bystrem spojrzeniem trzech przyjaciół. Wydali mu się bardzo zmienieni od chwili owego zebrania w Haie d Etigues. Szczególniej baron się postarzał. Policzki jego opadły, a podsiniałe oczy przybierały niekiedy wyraz błędny, który dziwne sprawiał wrażenie. Tylko wyrzuty sumienia mogły wywołać ten ciągły niepokój, tę gorączkę, jaką Raul spostrzegł i w twarzy Beaumagnan‘a.
Ten jednakże bardziej władał sobą, jeżeli nawet wspomnienie Jozyny prześladowało go uparcie, to jednak, roztrząsając własne postępowanie, uważał je prawdopodobnie za zupełnie słuszne i usprawiedliwione. Dramat, który przeżywał, musiał być dramatem czysto wewnętrznym i mógł zachwiać jego równowagę duchową jedynie czasowo i w chwilach wyjątkowych.
— On, albo ja — rzekł sobie w duchu Raul — jeden z nas musi ustąpić. Jeżeli go mam zwyciężyć, muszę doprowadzić go do tego, aby stracił panowanie nad sobą.
Tymczasem Beaumagnan zapytał:
— Czego pan sobie życzy? Uciekł się pan do nazwiska panny Rousselin, by dostać się do mnie. W jakim celu?...
— Aby kontynuować rozmowę, którą pan z nią zaczął wczoraj, w teatrze Varietes — rzekł hardo Raul.
— Rozmowę tę — odparł spokojnie Beaumagnan — prowadzić mogę tylko osobiście z panną Rouselin.
— Poważne przyczyny przeszkadzały pannie Rousselin stawić się u pana według obietnicy.
— Poważne?
— Usiłowano ją zamordować.
— Co pan mówi?! Zamordować? I dlaczego to?
— Aby jej zabrać siedm klejnotów, tak jak pan pańscy dwaj przyjaciele, zabraliście jej wczoraj siedem pierścieni.
Godefroy d’Etigues i Oskar Bennetot poruszyli się niespokojnie na krzesłach. Beaumagnan zachował zimną krew, ale z nieukrywanym zdumieniem spoladał na tego młodzika, który z takiem zuchwalstwem, niemal arogancją mieszał się do jego spraw. Ale ten nowy przeciwnik nie wydał mu się zbyt groźnym, więc odparł tonem raczej niedbałym.
— Oto już drugi raz, mój panie, wtrąca się pan do rzeczy, które do niego nie należą. Zdaje mi się też, że będziemy zmuszeni udzielić panu nieprzyjemnej lekcji. Niedawno temu w Gueures zwabił pan moich przyjaciół w pułapkę po to, aby zabrać przedmiot, który był naszą własnością, co poprostu nazywa się kradzieżą. Dzisiaj pozwala pan sobie obrażać nas w moim własnym domu, i to bez najmniejszego powodu, gdyż prawdopodobnie jest panu wiadomemm że pierścionki te nabyliśmy od panny Rousselin. Niechże więc pan przynajmniej wyjaśni przyczynę swego postępowania.
— To co uczyniłem — odparł Raul — nie byle kradzieżą. Dążymy wszyscy do jednego celu, z tą różnicą, że moje poszukiwanie w Gueures uwieńczyły się pomyślnym rezultatem.
— Czyż tak — zagadnął drwiąco Beaumagnan. — A jakiż jest ten cel, do którego wszyscy rzekomo dążymy?
— Odszukanie głazu granitowego, zawierajacego dziesięć tysięcy drogich kamieni.
Zdziwienie odbiło się na twarzy Beaumagnan’a; było ono tak silne, że przez chwilę nie dało mu dojść do słowa. Tymczasem Raul ciągnął dalej:
— Ponieważ szukamy wszyscy skarbów klasztornych, nic dziwnego, że przeszkadzamy sobie wzajem i stąd te ciągłe starcia.
Skarby klasztorne! Głaz granitowy! Dziesięć tysięcy drogich kamieni! Każde z tych zdań spadało na Beaumagnan’a jak uderzenie młotu. Miał więc przed sobą nowego rywala to takiego, z którym trzeba było się liczyć! Usunięto hrabinę Cagliostro, a na jej miejsce zjawiał się nowy zapaśnik w tej walce o miljony!
Godefroy d‘Etigues i Bennetot zaciskali pięści, rzucając sobie wzajem porozumiewawcze spojrzenia. Beaumagnan starał się odzyskać zimną krew.
— Co za legendy! — rzekł wreszcie — plotki starych bab. Bajdy opowiadane grzecznym dzieciom! Doprawdy dziwię się, że pan może się czemś podobnem zajmować.
— Robię tylko to samo co pan i pańskich dwunastu przyjaciół — rzekł Raul, który nie chciał pozwolić, aby Beaumagnan ochłonął ze zdumienia — i to samo co zacny kardynał Bonnechose. Nie powie mi Pan chyba, że jego memorjał był bajdą dziecinną lub plotką starych bab.
— Wielki Boże, któż to pana tak świetnie poinformował — szepnął Beaumagnan, siląc się na ironję.
— Istotnie, jestem dobrze poinformowany.
— I przez kogóż to? jeśli wolno wiedzieć.
— Przez pewną damę.
— Jaką damę? — Józefinę Balsamo, hrabinę Cagliostro.
— Hrabinę Cagliostro — zawołał Beaumagnan, a twarz jego pobladła — więc pan ją znał?!
Plan Raula w zupełności się udał, imię hrabiny Cagliostro, niespodziewanie rzucone na szalę, wytrąciło z równowagi przeciwnika, pozbawiło go zupełnie panowania nad sobą.
— Więc pan ją znał? Gdzie? Jak? to ona to panu opowiadała?
Poznałem ją zeszłej zimy, tak jak i pan — odparł Raul i przez cały czas, aż do dnia, w którym miałem szczęście ujrzeć córkę barona d’Etigues, widywałem hrabinę codzień.
— To kłamstwo — zaprzeczył Beaumagnan — nie mógł jej pan widywać codzień. Byłaby mi wspomniała o panu. W owej epoce nie miała przede mną tajemnic.
— Miała widocznie tę jedną.
— To nędzny wymysł! Pan nam daje do poznania, że stosunki pańskie z hrabiną Cagliostro były bardziej niż zażyłe, Otóż zapowiadam panu, że nie wierzę w to. Można było dużo zarzucić tej kobiecie: chciwość, przebiegłość, ale zdeprawowaną nie była!
— Miłość nie jest deprawacją — zauważył Raul.
— Więc pan twierdzi, że pan był jej kochankiem?
— Ależ tak, panie.
Beaumagnan już nie panował nad sobą; trząsł się jak w febrze, a pot strugami płynął mu po twarzy. Teraz przyjaciele musieli go uspakajać. — Mam go — myślał radośnie Raul — nie odczuwa żadnych wyrzutów z powodu popełnionej zbrodni, ale kocha ja jeszcze i wywołując jego zazdrość, zrobię z nim wszystko, co mi się spodoba.
Kilka chwil upłynęło. Beaumagnan obtarł czoło, wychylił szklankę zimnej wody i wreszcie rzekł, spoglądając z ukosa na przeciwnika, który już nie wydawał mu się teraz tak nikłym.
— Tracimy czas, panie. Pańskie uczucia dla hrabiny Cagliostro właściwie nic nas nie obchodzą. Niech więc pan nam lepiej wytłomaczy co pana sprowadziło tutaj?
— Cel mojej wizyty — odparł Raul — jest nader prosty i w kilku słowach ujmę go panom. Nie potrzebuję przypominać, że bogactwa klasztoru — te bogactwa, któremi chce pan zasilić zakon Jezuitów — zbierane od wieków przez wszystkie klasztory Francji, napływały do siedmiu głównych opactw w Caux, i administrowane były przez radę siedmiu delegatów, z których jeden tylko znał miejsce skrytki i formułę, która je wskazywała. Każde opactwo posiadało swój własny pierścień biskupi czy pasterski, przechodzący po śmierci każdego delegata na jego następcę. Rada siedmiu usymbolizowana była w siedmioramiennym świeczniku, będącym reminiscencją liturgji hebrajskiej i świątyni Mojżesza; każde zaś ramię tego świecznika zaopatrzone było w kamień, takiego koloru i gatunku jak kamień pierścienia, które reprezentowały siedem opactw prowincji Caux.
— Tak jest.
— A więc w jednem z siedmiu opactw ukryty jest skarb. Należy znać ich nazwy, aby wiedzieć, gdzie prowadzić poszukiwania. Otóż nazwy te są wyryte wewnątrz pierścieni, które pan nabył wczoraj od panny Rousselin. I te siedem pierścieni musicie mi panowie pokazać.
— Jednym słowem — rzekł powoli Beaumagnan — żąda pan abyśmy panu tak, za jednym zamachem, odkryli rezultat naszych długoletnich, uciążliwych poszukiwań?
— W łaśnie tego żądam.
— A jeżeli odmówimy?
— Czy to przypuszczenie czy odmowa? Proszę o kategoryczną odpowiedź.
— A więc odmawiam. Żądanie pańskie jest bezsensowne i bezczelne, i nigdy nie zgodzę się na nie.
— W takim razie denuncjuję panów.
Beaumaignan patrzył na Raula, jak się patrzy na szaleńca.
— Co to za nowa historia? Denunojuje nas pan?....
— Wszystkich trzech, panie.
— Ale za co? za co, mój łaskawco?
—Za mord popełniony na osobie Józefiny Balsamo, hrabiny Cagliostro.
Zapadło milczenie. Godefroy d’Etiigues i Bennetot nie poruszyli się na swych krzesłach, natomiast Beaumagnan, blady jak płótno, podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku, poczem schował go do kieszeni. Postępek ten dodał nieco odwagi jego dwóm towarzyszom; wobec gwałtownych środków jakie wróżył, baron d’Etigues i jego kuzyn, zdawali się nabierać ducha.
Niestropiony tem Raul zdobył się na uśmiech.
— Kiedy rekrut siada po raz pierwszy na konia — rzekł — nie pozwalają mu używać strzemion, aby tem lepiej nauczył się jeździć.
— Co znaczy to porównanie?
— Uczyniłem sobie niegdyś ślub nie noszenia przy sobie żadnej broni dopóki nie nauczę się wybrnąć z każdej sytuacji za pomocą swego sprytu. Uprzedzam więc panów: jeżdżę bez strzemienia, lub, mówiąc inaczej, nie mam rewolweru. Jesteście trzej i uzbrojeni; ja jestem sam, więc.....
— Dosyć tej mowy — przerwał ostro Beaumagnan — przejdźmy do faktów. Oskarża nas pan o zamordowanie hrabiny Cagliostro?
— Tak.
— Czy ma pan dowody na poparcie tego bezsensownego twierdzenia?
— Mam.
— Proszę, niech je pan wyłoży.
— Z przyjemnością. Kilka tygodni temu kręciłem się koło Haie d’Etigues, w nadziei ujrzenia panny Klarysy, gdy przypadkiem dostrzegłem karetę, którą powoził jeden z pańskich przyjaciół. Kareta wjechała do parku. Nie spuszczałem jej z oka, i przekonałem się iż wyniesiono z niej Józefinę Balsamo i stawiono ją przed trybunałem, zebranym w sali wieży. Wytoczono tej nieszczęsnej najohydniejszy, jaki sobie można wyobrazić proces; pan był oskarżycielem i posunął pan swą nikczemność aż do twierdzenia, że kobieta ta była pańską kochanką. Dwaj tu obecni panowie wzięli na siebie rolę katów.
— To są słowa, puste słowa. Gdzie pan masz dowody? — wykrztusił Beaumagnan, którego twarz zmieniła się do niepoznania.
— Znajdowałem się tam, tuż nad pańską głową, ukryty na parapecie dawnego okna.
— To niemożliwe — protestował Beaumagnan — gdybyś pan tam był, byłbyś się pan starał uratować ją.
— Po cóż miałem ją ratować? — odparł Raul, nie chcąc zdradzić że hrabina Cagliostro żyje — tak jak i inni byłem przekonany, że odwieziecie podsądną do Londynu. Gdy wszyscy się zeszli pobiegłem do Etretat, wynająłem łódź i wypłynąłem na morze, aby czatować na ów jacht angielski. Miałem zamiar nastraszyć jego kapitana... i wyrwać z rąk jego nieszczęsną.
Niestety padła ona ofiarą pańskiego okrucieństwa i mojej łatwowierności. Po niewczasie zdałem sobie sprawę z waszego podstępu, i ze sposobu w jaki utopiliście ją, rzucając związaną do przedziurawionej łódki.
Strach malował się wyraźnie na twarzach trzech spiskowców, słuchając zbliżyli się jakby bezwiednie do siebie, a Bennetot odsunął stół, który przedzielał ich od Raula. Młodzieniec widział tuż przed sobą bladą twarz Godfryda d’Etigues i jego kurczowo wykrzywione usta.
Wystarczyłoby jednego znaku Beaumagnan’a aby baron wyciągnął rewolwer i położył trupem zuchwalca.
Ale Beaumagnan nie dawał tego znaku. Po chwili milczenia wyszeptał:
— Powtarzam panu raz jeszcze, że nie miałeś pan prawa podsłuchiwać nas, szpiegować i wtrącać się do spraw, które do pana nie należą. Ale nie chcę zapierać się moich postępków i przeczyć faktom. Nie rozumiem jednak jednego; jak pan mógł, jak się pan ważył, po tem wszystkiem co zaszło, przyjść tutaj i wyzywać nas? To zakrawa na szaleństwo!
— Czemu, proszę pana? zapytał łagodnie Raul.
— Bo pańskie życie jest w naszym ręku.
— Życiu mojemu nie zagraża najmniejsze niebezpieczeństwo odparł Raul, poruszając niedbale ramionami.
— Jest nas trzech przeciwko panu jednemu, i to cośmy tu usłyszeli nie usposabia nas zbyt życzliwie dla pana.
— A jednak czuję się zupełnie bezpiecznym pośród was.
— Nie radzę panu być tak bardzo tego pewnym.
— Jeżeli nie zabiliście mnie panowie po tem wszystkiem co wam powiedziałem to już nic mi nie grozi.
— A jeżeli dopiero teraz zabierzemy się do pana?
— W godzinę później bylibyście wszyscy trzej aresztowani. Nie jestem dzieckiem, mój panie. Idąc tutaj prosiłem jednego z mych przyjaciół, aby czekał na mnie do trzech kwadransy na piątą, w okolicy Prefektury. Obecnie jest pięć po czwartej, jeśli więc za czterdzieści minut nie spotkam się z nim, zawiadomi policję o mojem zniknięciu.
— Co za blaga! — zawołał Beaumagnan, który zdawał się odzyskiwać spokój — jestem dość znany W Paryżu i śmiem twierdzić, że prefekt policji nie zwróci najmniejszej uwagi na oskarżenie pańskiego przyjaciela.
— Miejmy nadzieję, że zwróci na nie uwagę.
— Dobrze ale tymczasem...
Beaumagnan nie dokończył i ze znaczącym spojrzeniem zwrócił się do barona. Wyrok śmierci miał już być wydany.
Bolesna, rozkoszna niemal świadomość niebezpieczeństwa ścisnęła serce Raula; parę sekund jeszcze, a byłby zgubionym, ale zimna krew ocaliła go i tym razem.
— Chciałbym powiedzieć jeszcze parę słów — rzekł do Beaumagnan‘a.
— Mów pan, ale pod warunkiem, że będą one rzeczowe. Dość nam tych bezpodstawnych obwinień. Upewniam pana że dam sobie radę z policją. To też jeśli pan chcesz nadal dyskutować musi mi pan przytoczyć dowód, niezaprzeczony dowód na poparcie swych słów. W przeciwnym razie...
Urwał i powstał ze swego krzesła. Stali teraz naprzeciwko siebie, mierząc się twardym nieubłaganym wzrokiem.
— A więc — rzekł Raul — dowód albo śmierć?
— Albo śmierć — jak echo powtórzył Beaumagnan.
— Oto moja odpowiedź: muszę mieć w tej chwili siedem pierścieni. Jeżeli ich nie otrzymam...
— Co pan zrobisz?
— Mój przyjaciel złoży w policji list, który pan pisałeś do barona d’Etigues wskazując mu jak ma się odbyć porwanie Józefiny Balsamo i skłaniając go do mordu.
Beaumagnan udał zdziwienie.
— List? List do barona.
— Tak jest — rzekł Raul — list, w którym mimo wszelką ostrożność z pańskiej strony nietrudno jest wyczytać prawdę.
Beaumagnan wybuchnął śmiechem.
— Owszem... owszem... przypominam sobie... nierozsądna bazgranina...
— Ta bazgranina będzie jednak dostatecznym dowodem przeciwko panu.
— Niestety — zauważył ironicznie Beaumagnan — i ja nie jestem dzieckiem, i nie zaniedbuję pewnych ostrożności, to też baron d’Etigues oddal mi ów list przed rozpoczęciem naszego zebrania.
— Oddał panu kopję. Oryginał, który znalazłem w sekretarze barona, zatrzymał u siebie. Ten to oryginał wręczy policji mój przyjaciel na poparcie swego oskarżenia.
I znów zapadło milczenie. Oczy barona d’ Etigues, spojrzenie Oskara Bennetot wyrażały już tylko lęk i przygnębienie. Wyraz zaciętości znikł z ich twarzy. Raul pomyślał, że pojedynek skończył się i nie był właściwie zażarty. Sprawa była prowadzona od pierwszego słowa tak zręcznie, iż Beaumagnan został przyparty do muru i pozbawiony wszelkich środków obrony. Wyzyskując jego słabe strony Raul odebrał mu możność rozważania sytuacji na chłodno i odpierania ataków przeciwnika.
Na czemże bowiem istotnie opierało się twierdzenie Raula, o oryginale listu i o kopji? Właściwie na niczem. Tak, że Beaumagnan, który domagał się rzeczowego dowodu, uległ nagle, przez dziwną anomalję, gołosłownym zapewnieniom przeciwnika i złożył broń.
Nie opierając się, nie grożąc, podszedł do biurka i otworzywszy szufladę wyjął z niej siedem pierścieni.
— Kto mi jednak zaręczy — zwrócił się jeszcze do Raula — że pan i w dalszym ciągu nie zużytkujesz tego listu przeciw mnie?
— Ma pan na to moje słowo. A zresztą czyż te same okoliczności będą mogły się powtórzyć? Może w przyszłości wygrana będzie po pańskiej stronie — Mam tę nadzieję, mój panie — szepnął Beaumagnan ze źle hamowaną złością.
Raul chwycił pośpiesznie podawane mu pierścienie. Na każdym z nich były istotnie wyryte jakieś litery. Na skrawku papieru wypisał pośpiesznie imiona siedmiu opactw:
Fécamp,
Saint Wandrille,
Jumiegés,
Valmont,
Cruchet-le-Valasse,
Montvilliers,
Saint-Georges-de-Bascherville.
Beaumagnan zadzwonił, ale kazał służącemu zatrzymać się w korytarzu i, zbliżając się do Raula, rzekł:
— Na wszelki wypadek chcę panu uczynić pewną propozycję. Przeniknął pan naszą tajemnicę i poznał pan rezultaty naszych poszukiwań. Zdaje więc pan sobie sprawę, że nie jesteśmy zbyt daleko od osiągnięcia naszego celu.
— Nawet bardzo blisko odeń — odparł Raul.
— A więc czy nie chciałby pan — mówię bez wstępów — czy nie chciałby pan przyłączyć się do nas?
— Na tych samych prawach co pańscy przyjciele?
— Nie. Na tych prawach co i ja.
Raul odczuł, że propozycja była uczyniona szczerze. Uznanie, jakie się w niej kryło, pochlebiło mu, i byłby zapewne ją przyjął, gdyby nie myśl o Józefinie Balsamo. Ale wszelkie porozumienie między nią a Beaumagnan‘em było niemożliwe.
— Dziękuję panu — odparł — ale dla pewnych specjalnych przyczyn zmuszony jestem odmówić.
— A więc jest pan naszym wrogiem?
— Tylko współzawodnikiem.
— Wrogiem — nastawał Beaumagnan — i rozumie pan że jako taki narazi się pan...
— Na to co spotkało hrabinę Cagliostro — przerwał Raul.
— Właśnie. Cel, do którego dążymy, uświęca środki do jakich się niekiedy musimy uciekać. Jeżeli środki te zwrócą się przeciw panu, będzie to tylko pańska wina.
— Wiem o tem aż nazbyt dobrze.
Beaumagnan przywołał służącego.
— Wypuścisz pana — rozkazał.
Raul złożył głęboki ukłon trzem przyjaciołom 1 długim korytarzem poszedł za służącym ku drzwiom wejściowym; gdy jednak zostały otwarte, rzekł:
— Jedna chwila, muszę jeszcze wrócić.
Żywo skierował się ku gabinetowi, gdzie trzej przyjaciele już się naradzali ii zawołał, stojąc na progu:
— Co się tyczy tego kompromitującego listu to muszę panów uspokoić, żem go nigdy nie kopjował i wskutek tego przyjaciel mój nie może posiadać oryginału. Czy nie myślą panowie zresztą, że cała ta historja o przyjacielu, który czeka na mnie w okolicach prefektury, do trzech kwadransy na piątą, jest raczej nieprawdopodobna? Do miłego widzenia, moi panowie.
— Zatrzasnął drzwi przed nosem Beaumagnan‘a i wyskoczył na ulicę zanim który z trzech przyjaciół zdążył przestrzec służącego.
Druga bitwa była wygrana.
Na rogu ulicy, oczekiwała go, w zamkniętej karecie, Józefina Balsamo.
— Dworzec Saint Lazare — rzucił Raul woźnicy — stacja odjazdowa.
Roześmiany, szczęśliwy, zajął miejsce obok swej kochanki.
— Otóż i siedem nazw poszukiwanych, kochanie. Masz, weź tę listę.
— Więc udało się? — spytała.
— Ależ naturalnie! Dwa zwycięstwa w jednym dniu! Gdybyś wiedziała jak mi się wydaje łatwem wyprowadzić w pole ludzi! Troszkę śmiałości, logiki i energji, a przeszkody usuwają się same. Beaumagnan nie jest głupcem, prawda? Uległ mi tak jak i ty moja droga Jozyno. No, powiedz, twój uczeń nie przynosi ci wstydu, co? Dwaj tacy mistrze, jak Beaumagnan i córka Cagliostra zgniecieni, rozbici przez smarkacza, debiutanta! Co myślisz o tem Jozyno!
Przerwał sam sobie i nagle rzekł:
— Może ci przykrość sprawiają moje przechwałki, kochanie?
— Ależ. nie, bynajmniej — roześmiała się.
— I nie gniewasz się o to co zaszło dziś rano?
— Nie — odparła — ale nie wspominaj o tem. Nie trzeba, widzisz, ranić mojej miłości własnej. Jestem próżna, to trudno, i nawet bywam zaciętą. Ale na ciebie niepodobna się gniewać; doprawdy jest w tobie coś co rozbraja.
— Nie wszystkich, kochanie; Beaumagnan np. nie jest rozbrojony.
— Beaumagnan jest mężczyzną.
— A więc wypowiadam wojnę mężczyznom. I mówię ci Jozyno, że czuję się stworzonym do przygód, do wszystkiego co niezwykłe i niebezpieczne. Czuję w sobie siłę, która mi pozwoli nietylko być panem każdej sytuacji, ale i rządzić ludźmi. Czy ty zdajesz sobie sprawę, Jozyno, jak to cudownie jest walczyć, gdy się jest pewnym wygranej?!
Kareta mknęła szybko bocznymi uliczkami. Przejechano most na Sekwanie.
— Zwyciężę, Jozyno, przekonasz się, że zwyciężę. Mam wszystkie atuty w ręku. Za kilka godzin stanę w Lillebonne. Wyszukałem ową panią Rousselin, i z jej zgodą, czy bez jej zgody, obejrzę ową skrzynkę legendarną, i wyczytam na niej słowa rozwiązujące zagadkę. Znając tę formułę i mając spis siedmiu opactw, będę niedołęgą, jeśli nie zdołam odszukać skarbu!
Był nieprzytomny z podniecenia. Opowiadał jej przebieg rozmowy z Beaumagnan‘em, ściskał ją, całował, i raz po raz, wychylając się z okna, rozkazywał stangretowi popędzać konie.
— Prędzej, prędzej! — wołał — wszak wieziesz dzisiaj boga fortuny, i królowę piękności!
Józefina Balsamo śmiała się cicho; oczy jej błyszczały ze szczęścia.
Kareta toczyła się ulicą Opery, minęła ulicę de Petits-Champs i wjechała na ulicę Caumarten, gdzie konie przeszły w galop.
— Doskonale — wołał Raul — za dwanaście piąta. Zdążymy na czas. Wszak towarzyszysz ml do Lillebonne?
— Poco? Wystarczy tam tylko twoja obecność.
— Cieszę się, że nareszcie okazujesz mi zaufanie. Możesz być pewną, że cię nie zdradzę. Od dziś uważam tę sprawę za naszą wspólną, i zwycięstwo jednej ze stron będzie zarazem zwycięstwem drugiej.
Ale gdy zbliżono się do ulicy Auber, któraś z bram na lewo otworzyła się nagle, kareta wjechała w nią, nie zwalniając biegu, i znalazła się na jakiemś podwórzu.
Po trzech mężczyzn stanęło u każdego z jej okien, zanim Raul spostrzegł co się dzieje, otworzono drzwiczki i wyciągnięto go z karety.
Usłyszał jeszcze głos Józefiny Balsamo, która krzyknęła do stangreta:
— A teraz prędko na dworzec Saint-Lazare!
Jakieś ręce, wepchnęły go do domu, wciągnęły do ciemnego pokoju i zatrzasnęły za nim masywne drzwi.
Podniecenie Raula było tak wielkie, że nie opadło odrazu. Śmiał się na głos ale śmiech ten przybierał akcent wściekłości.
— Brawo, brawo, piękna Józefino Balsamo!... to było posunięcie mistrzowskie! Doprawdy nie spodziewałem się tego! Wyobrażam sobie jak musiałaś się bawić, słuchając moich tyrad: „Zwycięstwo nie może mnie ominąć! czuję się stworzonym do kierowania przypadkami!“ Co za idjota ze mnie! Jak mogłem narazić się na podobną śmieszność!
Rzucił się na drzwi, ale nie drgnęły nawet pod jego ciężarem.
Próbował się wspiąć ku niewielkiemu oknu w górze, przez które sączyło się blade światło. Ale lekki szelest zwrócił jego uwagę; obróciwszy się, spostrzegł lufę fuzji, wyglądającą z niewielkiego otworu, tuż pod sufitem. Lufa ta zmieniała pozycję w miarę jego własnych ruchów, mając go najwidoczniej ciągle na celu.
Cała jego złość zwróciła się ku temu niewidzialnemu przeciwnikowi.
— Łotrze! — wołał — ukaż mi się, abyśmy się mogli zmierzyć. A później idź i powiedz twojej pani że jej kolej...
Nagle umilkł. Cały gniew jego minął, a natomiast opanowało go nieprawdopodobne zmęczenie i senność; z trudnością powlókł się do przyległej alkowy i rzucił się na stojące tam żelazne łóżko.
— Wszystko mi jedno — szepnął — byle tylko spać, spać...
Nie mógł jednak usnąć. Nie dawała mu spokoju ta myśl, że Józefina Balsamo, uwięziła go podstępem, aby zbierać owoce jego trudu.
Musiała jednak stać na czele potężnej organizacji, jeśli w tak szybkim czasie udało się jej zorganizować tę całą zasadzkę. Raul domyślał się teraz iż Leonard, wraz z jakimś pomocnikiem, szedł za nim aż do mieszkania Beaumagnan‘a; później, korzystając z nieobecności Raula, porozumiał się ze swoją panią i natychmiast ułożyli plan dalszego działania. Dom przy ulicy Caumartin był najwidoczniej siedliskiem bandy.
Co mógł począć on, tak młody i sam jeden, przeciw tylu i to tak potężnym wrogom? Z jednej strony Beaumagnan, wspierany przez dwunastu przyjaciół i potężny zakon Jezuitów, z drugiej — Józefina Balsamo z jej doskonale zorganizowaną bandą.
Raul powziął decyzję:
— Czy wrócę na drogę cnoty, w co bardzo wątpię, czy dalej iść będę manowcami, co jest więcej prawdopodobne, — w każdej z obu tych ewentualności muszę zapewnić sobie niezbędne środki. Biada ludziom samotnym! Tylko przywódcy dochodzą do swych celów. Zwyciężyłem Józefinę, a jednak ona to, a nie ja posiądzie drogocenną skrzynkę.
Uczucie gwałtownych mdłości przerwało jego rozmyślania, poczuł słabość we wszystkich członkach zawrót głowy i niezwyciężoną senność. Chcąc walczyć ze snem, powstał i zaczął chodzić, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i znów upadł na łóżko. Straszna myśl błysnęła mu w głowie: przypomniał sobie, że w karecie Józefina Balsamo wyciągnęła z kieszeni maleńką bombonierkę z cukierkami, które jadła często i, biorąc jeden, poczęstowała go machinalnie.
Całe jego ciało oblało się potem: cukierek, który wziął, musiał być otruty!
Nie mógł zastanawiać się dłużej nad tem przypuszczeniem; miał wrażenie, że leci gdzieś w przepaść i stracił przytomność.
Ale myśl o śmierci była tak silna, że gdy po upływie niejakiego czasu, otwarzył oczy, nie mógł uprzytomnić sobie czy istotnie żyje. Odetchnął parę razy głęboko, uszczypnął się i przemówił, aby usłyszeć swój głos. Żył! zdała dobiegał głuchy szmer ulicy.
— Stanowczo umarłem — ale doprawdy co za zdanie wyrobiłem sobie o tej, którą kocham. Z powodu narkotyku, jaki mi dała, (co było jej zupełnem prawem) posądzam ją zaraz o zbrodnię.
Nie mógł zdać sobie sprawy, jak długo spał. Dzień? dwa może?
Głowa mu ciężyła, a wszystkie kości bolały. Pod ścianą dostrzegł koszyk z prowiantami. Lufa fuzji zniknęła. Był głodny i spragniony. Jadł więc i pil, nie zastanawiając się nad skutkami, jakie to mogło pociągnąć. Narkotyk czy trucizna, było mu to obojętne. Nie myślał czy uśnie na zawsze, czy tylko na chwilę. Patrzył się znów i znów, usnął na długie godziny na dnie, na noce...
Aczkolwiek sen jego był głęboki, jednak Raul odczuwał wokół siebie pewne zmiany. Zdawało mu się, że przesuwają się przed nim gorączkowe widziadła; coś go kołysało zcicha i łagodnie, dobiegał go jakiś miły szmer rytmiczny. Niekiedy, podnosząc powieki, widział przed sobą jakby w jakiejś ramie zmieniające się pola, łąki, lasy złote w słońcu, rozwiane.
Wystarczało mu wyciągnąć ramię, aby dosięgnąć pożywienie. Wydawało mu się coraz smaczniejsze. Czuł zapach wina, a gdy je pił, zdawało mu się, że wstępują weń siły. Patrzył już przytomniej; rama przedzierzgnęła się w okno, za którym migały coraz to inne krajobrazy.
Znajdował się teraz w innym pokoju, któren znał już dawniej. Naokoło dostrzegł swoje książki, ubrania, bieliznę.
Przed sobą dostrzegł schody w formie drabiny. Czemużby nie miał wyjść z pokoju, skoro czuł się tak silnym? Wystarczyło chcieć. Więc podniósł się i zaczął iść po schodach. Znalazł się na pokładzie barki, mając z obu stron szeroką, błękitną wstęgę rzeki. Zrozumiał: to była „Bystra“... brzegi Sekwany...
Postąpił jeszcze kilka kroków.
Józefina Balsam o siedziała przed nim w wygodnym trzcinowym fotelu.
Nie było w duszy jego żadnego przeskoku od nienawiści ku miłości. Czy kochał ją, czy nienawidził kiedy wogóle? Nie odczuł ani żalu, ani gniewu, nic prócz ogromnej fali namiętnego pożądania, która w strząsnęła nim od stóp do głów, prócz nieodpartego pragnienia ujęcia jej w ramiona.
Zbrodniarka? Złodziejka? W róg zacięty? Nie Tylko i wyłącznie kobieta. Co za kobieta!
Tak jak zwykle, była ubrana z ogromną prostotą. Włosy jej zakrywał zwiewny szal, czyniący ją tak podobną do dziewicy Bernardina Luini. Odsłonięta jej szyja lśniła przedziwną bielą, wąskie delikatne dłonie spoczywały nieruchomo na kolanach. Przyglądała się wybrzeżom i nie było nic łagodniejszego, nic czystszego nad tę twarz piękną, a tak tajemniczą w jej obojętnym a mądrym uśmiechu.
Dostrzegła Raula wówczas dopiero, gdy stanął tuż przy niej. Zaczerwieniła się zlekka, opuszczając na oczy długie, ciemne rzęsy. Wydawała się onieśmieloną i pełną lęku jak dziewczątko, nieświadome swych powabów, drżące wobec miłości...
Uczuł się dziwnie wzruszonym. Lękała się tego pierwszego spotkania. Lękała się jego wyrzutów, gwałtowności a może wzgardy. Stał przed nią, drżąc jak dziecko. Wszystko między nimi było zapomniane. Nie istniało nic, prócz pocałunku, prócz uścisku, prócz wiecznego szaleństwa dwojga kochanków.
Upadł przed nią na kolana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.