Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro (1926)/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Córka Józefa Balsamo hrabina Cagliostro
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons: Tom I, Tom II
Inne Cały tekst
Indeks stron


DWIE INDYWIDUALNOŚCI.

Wojna więc była wypowiedzianą; ale wypowiedzianą w chwili wybranej przez Raula, wówczas gdy miał za sobą wszystkie szanse, a Józefina Balsamo zaskoczona znienacka, traciła z ykłą sobie przytomność umysłu wobec ataku nie tak silnego, jak nieoczekiwanego.
Oczywiście kobieta taka jak ona nie mogła poddać się bez oporu. Zaczęła się bronić; nie mogąc pogodzić się z myślą aby jej tkliwy i pogodny kochanek przedzierzgnął się odrazu w nieubłaganego i groźnego przeciwnika, starała się rozczulić Raula łzami, pocałunkami, obietnicami, to jest zwykłą bronią kobiecą, którą władała tak znakomicie. Ale młody człowiek był nieubłagany.
— Musisz wyznać mi prawdę, Jozyno. Dosyć mam tego błądzenia omackiem, tej tajemniczości. Ty możesz w niej gustować, ale ja nie. Domagam się prawdy!
— Ale o czem prawdy? — zawołała wreszcie zrozpaczona — o mojej przeszłości?
— Przeszłość twoja należy do ciebie — rzekł Raul — możesz ją ukrywać przedemną, jeśli się jej wstydzisz. Wiem aż nadto dobrze że tak dla mnie jak i dla całego świata pozostaniesz zawsze zagadką. Ani twój spokojny uśmiech, ani twe czyste spojrzenie nie zdradzą nigdy tego co się dzieje w głębi twej duszy. Ale jest coś w twojem życiu co mnie żywo obchodzi i czego za wszelką cenę muszę się dowiedzieć. Wiesz dobrze iż dążymy do jednego cel i dlatego domagam się abyś mi wskazała drogę r której dziś idziesz, w przeciwnym bowiem razi mógłbym natknąć się na zbrodnię, a tego nie chcę.
— Rozumiesz mnie, nie chcę! — powtórzył uderzając w uniesieniu dłonią o stół — kraść, oszukiwać — dobrze! ale nie będę mordował.
— Ależ i ja nie chcę mordować — protestowała Józefina.
— A jednak kazałaś zamordować.
— To kłamstwo!
— W takim razie tłomacz się... mów...
Nie chciała uledz; łamiąc ręce i płacząc, szeptała:
— Nie mogę... doprawdy nie mogę...
— Dlaczego? Czemu nie możesz mi powiedzieć co wiesz o tej sprawie, co dowiedziałaś się o niej od Beaumagnan’a?
— Wolałabym abyś nie mieszał się w to wszystko, abyś nie narażał się na zemstę tego człowieka.
Raul wybuchnął śmiechem.
— Boisz się o mnie? Co za śliczny pretekst! Ale uspokój się Jozyno. Beaumagnan mnie nie przestrasza. Powiem ci natomiast otwarcie że jest inny przeciwnik, którego lękam się stokroć więcej od niego.
— Kto taki?
— Ty Jozyno.
— Ty — powtórzył jeszcze dobitniej — i oto dlaczego domagam się wyjaśnień. Przestanę się ciebie lękać dopiero wówczas, gdy zdam sobie jasno sprawę z twoich celów i środków. Czy powiesz mi prawdę?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, nie — odparła.
Paul uniósł się.
— Innymi słowy nie ufasz mi. Chcesz zachować wyłącznie dla siebie sprawę, którą uważasz za korzystną. Dobrze. Idziemy stąd. Mam nadzieję że na ulicy zdasz sobie lepiej sprawę z sytuacji.
Chwycił ją w ramiona i uniósł z ziemi, z taką łatwością jak owej nocy gdy wynosił ją z łodzi na skały. Z tym ciężarem skierował się ku wyjściu.
— Stój — szepnęła — stój.
Ten dowód jego siły fizycznej złamał ostatecznie jej opór. Poczuła iż nie należało go drażnić.
— Co więc chcesz wiedzieć właściwie? — spytała go, gdy ją postawił na ziemi.
— Chcę wiedzieć wszystko — odparł — ale w pierwszym rzędzie powiedz mi co robisz tutaj i dlaczego ten nędznik zamordował Brygidę Rousselin.
— Ten djadem...
— Nie ma on żadnej istotnej wartości! Te granaty, rubiny, szm ragdy i opale są fałszywe...
— Ale jest ich siedem.
— Dobrze, czy jednak w tym celu trzeba było aż mordować? Należało poprostu wyczekać pierwszej okazji, aby przetrząsnąć mieszkanie i szuflady.
— Bezwątpienia, ale inni byli już na tropie.
— Jacy inni?
— Dzisiaj od samego rana wysłałam Leonarda na zwiady, on też powróciwszy doniósł mi że jacyś podejrzani ludzie kręcą się koło domu.
— Któżby to mógł być?
— Prawdopodobnie emisarjusze markizy Belmonte.
— Tej kobiety o której wspominałaś?
— Tak, napotykam ją ciągle na mojej drodze.
— Ale i to — szepnął Raul — i to nie usprawiedliwia morderstwa.
— Leonard stracił głowę. Popełniłam nieostrożność mówiąc mu aby mi przyniósł djadem za wszelką cenę.
— Widzisz, widzisz sama — wykrzyknął Raul — że jesteśmy na łasce takiego głupca, który traci głowę i dopuszcza się morderstwa. Trzeba raz z tem skończyć. Ja osobiście sadzę że ludzie, którzy się tu kręcili dziś zrana byli wysłani przez Beaumagnan‘a. Wierząj mi że nie możesz się mierzyć z Beaumagnan‘em. Ja ujmę tę sprawę w moje ręce. Możesz zwyciężyć przezemnie, tylko przezemnie.
Józefina Balsamo uległa. Tyle wyższości, tyle wiary w siebie brzmiało w słowach Raula, że niepodobna było nie uledz. Wydał jej się w tej chwili potężniejszym, zdolniejszym, silniejszym niż wszyscy ludzie, których znała. Ustąpiła jego niezłomnej woli tak jak się ustępuje jakiejś osobie wyższej.
— A więc dobrze — zgodziła się — wyznam ci wszystko, ale nie tutaj.
— Owszem, tu i to w tej chwili — rzekł Raul, czując że jeśli przeciwniczka wymknie mu się tym razem, to niełatwo będzie ją osaczyć powtórnie.
— A więc dobrze — powtórzyła hr. Cagliostro — ustępuję, gdyż jak widzę postawiłeś na kartę naszą miłość, którą ja cenię nadewszystko.
Uczucie dumy przepełniło serce Raula. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego wpływu jaki wywierał na otoczenie i z tej siły, istotnie niezwykłej, z jaką potrafił narzucać innym swoją wolę.
Oczywiście wiadomość o śmierci artystki, widok powalonego i związanego Leonarda — wstrząsnęły hrabiną Cagliostro. Nerwy odmówiły jej poniekąd posłuszeństwa, i ani jej energja, ani panowanie nad sobą, nie były dziś takimi jak zazwyczaj, ale za to Raul potrafił skorzystać z okazji, i za pomocą groźby, podstępu i siły, dopiął swego celu.
Czuł się panem sytuacji. Nietylko zmuszał do uległości Józefinę Balsamo ale zwyciężył i samego siebie. Oparł się całusom, pieszczotom, prośbom, zaryzykował nawet zupełne zerwanie.
Ściągnąwszy z któregoś stołu pokrywającą go makatę, zarzucił ją na Leonarda, poczem zajął miejsce obok swej kochanki.
— Słucham cię.
Podniosła na niego spojrzenie, w którym przebijał żal i bezsilny gniew, i szepnęła:
— Źle robisz Raulu. Korzystasz z chwilowej słabości aby wymusić na mnie to, co prędzej czy później, zrobiłabym z własnej woli. Upokarzasz mnie niepotrzebnie.
Powtórzył twardo:
— Słucham Cię.
Wówczas rzekła:
— A więc dobrze. Ustępuję ci i skończmy jaknajprędzej tę przykrą scenę. Pomijam wszystkie szczegóły aby tem szybciej zapoznać cię z prawdziwą treścią, która nie będzie ani długa ani skomplikowana. Zwykłe sprawozdanie. Otóż dwadzieścia dwa lata temu, na kilka miesięcy przed wojną francusko-pruską r. 1870, kardynałde Bonnechose, arcybiskup Rouen i senator cesarstwa, wizytował prowincję Caux, złapany w polu przez okropną burzę schronił się do pobliskiego pałacu Gueures, który zamieszkiwał wówczas ostatni jego właściciel, kawaler des Aubes. Przyjęty gościnnie kardynał pozostał tam na obiedzie; wieczorem, zaś gdy chciał już udać się na spoczynek, właściciel pałacu, starzec blisko dziewięćdziesięcioletni, schorowany ale jeszcze zupełnie przytomny na umyśle, poprosił go o udzielenie mu specjalnej audjencji, na co kardynał zgodził się natychmiast. Rozmowa trwała bardzo długo, a treść jej, spisaną później przez kardynała Bonnechose, powtórzę ci dosłownie. Umiem ją na pamięć.
— Monsignorze — rzekł starzec — nie zdziwi to Waszej Eminencji, gdy powiem, że dzieciństwo moje upływało wśród zawieruchy wielkiej Rewolucji. W epoce terroru miałem lat dwanaście; byłem sierotą. Ciotka moja zabierała mnie co dnia do pobliskiego więzienia, gdzie odwiedzała chorych, i wspomagała więźniów. Wśród tych nieszczęśliwych znajdowali się biedacy, zamknięci i skazywani bez żadnej widocznej przyczyny; między innymi był tam jakiś mężczyzna, którego imienia nikt nie znał, i nikt nie mógł powiedzieć dla jakich przestępstw, lub na skutek czyjej denuncjacji został uwięziony.
Pobożność moja, drobne usługi jakie mu świadczyłem, zyskały mi jego sympatię i zaufanie. To też w dniu, w którym został osądzony a który poprzedzał dzień jego stracenia, w dniu tym rzekł do mnie wieczorem:
— Dziecię moje, jutro o świcie wejdę na szafot i zginę, nie wyjawiwszy nikomu kim jestem. Takiem jest moje postanowienie, którego nie złamię i wobec ciebie. Ale okoliczności zmuszają mnie do powierzenia ci pewnej tajemnicy, i mam nadzieję że nietylko wysłuchasz mnie jak przystało na mężczyznę, ale postąpisz z całą szlachetnością i zimną krwią, jakiej się po tobie spodziewam. Zadanie jakie ci powierzam jest ogromnej wagi. Jestem jednak przekonany moje dziecko że potrafisz mu sprostać i że zachowasz tajemnicę, od której zależą wypadki niepomiernej wagi.
Powiedział mi później — ciągnął kawaler des Aubes — iż jest kapłanem i jako taki depozytariuszem niezmiernych bogactw, ulokowanych klejnotach, tak czystych i pięknych, że najmniejszy z nich sam w sobie był niemal majątkiem. Drogie kamienie były chowane, w miarę ich nabywania, do najoryginalniejszej, jaką sobie można wyobrazić, skrytki. W prowincji Caux, pod gołem niebem, w miejscu dostępnem dla wszystkich leży olbrzymi głaz granitowy, jeden z tych które służyły, i po dziś dzień służą jako kamienie graniczne. Potężny ten zwał, głęboko wryty w ziemi, obwinięty mchem i krzewieni, mieścił w sobie kilka naturalnych otworów, zapchanych ziemią i pokrytych polnym kwieciem.
W tych to otworach ukrywano klejnoty. Za każdym razem usuwano grudkę ziemi, składano klejnot w otwór i znów zasypywano ziemią, gdy zaś z czasem zapełniono te schowki a innego miejsca nie wynaleziono, nowonabyte klejnoty składano do niewielkiej drewnianej szkatułki, którą kapłan, na kilka dni przed uwięzieniem, zakopał u stóp owego głazu.
Opisał mi dokładnie miejsce, w którem znajdował się ów głaz i powierzył mi z jednego tylko słowa, składającą się formułę, dzięki której w razie zapomnienia, można w każdej chwili miejsce to odnaleźć.
Musiałem mu wówczas uroczyście obiecać, że z nadejściem spokojniejszych czasów, to jest, jak słusznie przewidywał, w jakie lat dwadzieścia, przekonam się, że kamień i klejnoty znajdują się na swojem miejscu, i że od tego dnia, rok rocznie, w dzień Wielkiej Nocy obecnym będę na mszy w kościele wiejskim w Gueures.
Podczas jednej z tych mszy miałem ujrzeć około kropielnicy mężczyznę w czarnym stroju. Powinienem był zbliżyć się do niego i powiedzieć mu swoje nazwisko, a on miał mnie zaprowadzić wówczas przed miedziany świecznik siedmioramienny, który pali się jedynie w uroczyste święta. W odpowiedzi na to miałem mu powierzyć ową formułę.
Takie to były znaki naszego wzajemnego rozpoznania. Potem dopiero mogłem go zaprowadzić do granitowego skarbca.
Na zbawienie duszy mojej przysiągłem, że wypełnię ślepo dane mi instrukcje. Nazajutrz zacny kapłan zginął na szafocie.
Emjnencjo, aczkolwiek bardzo wówczas młody, dotrzymałem święcie danego słowa. Ciotka moja wkrótce umarła, a ja zostałem zmobilizowany i odbyłem wszystkie kampanje dyrektorjatu i cesarstwa. Po upadku Napoleona, mając lat trzydzieści trzy, zostałem dymisjonowany w stopniu pułkownika. Udałem się przedewszystkiem do wskazanego mi miejsca i z łatwością odnalazłem granitowy kamień, a w najbliższą Niedzielę Wielkanocną znalazłem się w kościołku w Gueures, gdzie na ołtarzu dostrzegłem natychmiast siedmioramienny świecznik. Było to w r. 1816. Czarno-ubrany mężczyzna nie przyszedł.
Następnej Wielkanocy byłem znów na mszy, i od tego czasu czyniłem to rok rocznie. Nabyłem też wówczas pałac Gueures, który właśnie wystawiono na sprzedaż, i jak wierny żołnierz pełniłem straż na naznaczonym mi posterunku. Rok po roku pilnowałem powierzone mi skarby i czekałem.
Eminencjo oto pięćdziesiąt lat jak czekam. Nikt nie przyszedł mnie zwolnić i nigdy nie słyszałem o niczem, coby miało związek z tą dziwną historią. Głaz stoi na dawnem miejscu. Zakrystjan w Gueures zapala świecznik w uroczyste święta. Ale czarno-ubrany mężczyzna dotychczas się nie zjawił.
Co miałem począć? Do kogo się zwrócić? Czy powiadomić władze kościelne? Czy prosić o audjencję króla Francji? Nie, misja moja była ściśle określoną, nie miałem prawa tłumaczyć jej wedle mej woli.
Milczałem więc, ale co za straszne walki toczyłem z mojem sumieniem? Jakąż przeżywałem mękę na myśl, że mogę tajemnicę mi powierzoną unieść ze sobą do grobu!
Eminencjo, nieoczekiwane przybycie Twoje rozproszyło wszystkie moje wątpliwości. Uważam je za widoczny znak woli Bożej. Łączysz, Monsignorze, władzę duchowną z władzą świecką. Jako arcybiskup reprezentujesz kościół, jako senator — Francję. Mam więc zupełne prawo poczynić Waszej Eminencji zwierzenia, które interesują zarówno kościół, jak i państwo. Pełnomocnictwa moje składam w ręce Waszej Eminencji. Proszę działać i rozstrzygać. Oddam powierzony mi depozyt i udzielę niezbędnych wyjaśnień tej osobie, którą mi Wasza Eminencja wskaże“.
Kardynał de Bonnechose wysłuchał w milczeniu tych rewelacji, wkońcu jednak wyznał kawalerowi des Aubes, że wydały mu się one nader nieprawdopodobne. W odpowiedzi na to kawaler des Aubes opuścił pokój, aby po chwili powrócić z niewielką drewnianą skrzyneczką w ręku.
— Oto — rzekł — skrzyneczka, o której mi wspomniał ów kapłan, a którą znalazłem we wskazanem miejscu. Uważałem, że bezpieczniej będzie schować ją u siebie. Dzisiaj oddaję ją Waszej Eminencji i proszę o ocenienie tych kilkuset drogocennych kamieni, jakie zawiera. Wówczas Wasza Eminencja uwierzy moim wyznaniom i przekona się, że skarby, o których wspominał ów zacny kapłan, są istotnie niezmierzone, gdyż, jak twierdził, ukryto w tym głazie z granitu dwieście tysięcy drogich kamieni.
Dowody postawione przez kawalera des Aubes, pewność z jaką obstawał przy swoich twierdzeniach, zachwiały wątpliwości kardynała do tego stopnia, że obiecał mu ująć sprawę w swoje ręce i zawezwać go do siebie, z chwilą gdy poweźmie jakąś stanowczą decyzję.
Na tem skończyła się rozmowa. Niestety okoliczności uniemożliwiły kardynałowi dotrzymanie tak solennie danej obietnicy. Jak się domyślasz okolicznościami temi były: najprzód wojna francusko-pruska, później upadek cesarstwa i zawieruchy wewnętrzne. Rozległe obowiązki pochłaniały czas i uwagę kardynała; a czas upływał.
Gdy wrogie wojska zagrażały Rouen kardynał, który wysyłał do Anglji pewne dokumenty wielkiej wagi, wpadł na myśl wysłania wraz z nimi i owej skrzynki. Powierzył więc i papiery i skrzynkę zaufanemu swemu słudze, niejakiemu Jaubert’owi, ten wyjechał końmi do Hawru, skąd miał wsiąść na statek.
W dwa dni później doniesiono kardynałowi, iż Jaubert został zabity, a trupa jego znaleziono w lesie o dziesięć kilometrów od Rouen. Walizę z dokumentami odnaleziono, ale koń, kabriolet i drewniana szkatułka przepadły bez śladu. Pomyślano więc, iż nieszczęsny sługa musiał wpaść na rekonesans kawalerji niemieckiej, czyhający na pojazdy bogatych obywateli z Rouen uciekających do Hawru.
Niepowodzenie prześladowało kardynała; w początkach stycznia przybył doń wysłaniec kawalera des Aubes. Schorowany ten starzec nie zdołał przeżyć pogromu Francji, ale przed śmiercią zdołał jeszcze skreślić kilka, nieczytelnych prawie słów:
„Formuła, określająca miejsce, w którem znajduje się głaz, wyryta jest na wieku szkatułki.... Siedmioramienny świecznik zakopałem w moim ogrodzie“.
I tak więc z całej tej historji nie pozostało nic. Szkatułka skradziona, a wraz z nią znikł jedyny dowód na poparcie twierdzeń kawalera des Aubes. Nikt nawet nie widział klejnotów. Nikt więc nie mógł powiedzieć czy były to prawdziwe kamienie, czy farbowane szkiełka? Kto wie, może istniały wogóle tylko w chorobliwej wyobraźni starca?
Takie i tem podobne wątpliwości opanowały znów kardynała, postanowił więc nie wspominać nikomu o całej tej sprawie. Uważał za niebezpieczne rozsiewanie bredni, zrodzonych z czyjejś fantazji; to też milczał, jednak....
— ...Jednak? — podjął Raul, którego te brednie zdawały się dziwnie interesować.
— Jednak — ciągnęła Józefina Balsamo — zanim powziął ostateczną decyzję, spisał szczegółowo całą ową rozmowę z kawalerem des Aubes i wszystko co dotyczyło tej tajemniczej sprawy. Memorjał ten, który zapomniał spalić, lub który, być może zagubił, został znaleziony w kilka lat po jego śmierci w jednej z jego książek teologicznych podczas licytacji jego bibljoteki.
— Kto odnalazł ten memorjał?
— Beaumagnan.
Józefina Balsamo opowiadała całą tę historję opuściwszy głowę, z wzrokiem wbitym w podłogę; gdy podniosła oczy, uderzył ją wyraz twarzy Raula.
— Wszystko to jest niesłychane, Jozyno — szepnął młody człowiek w najwyższem podnieceniu — pomyśl, pomyśl tylko, droga: ot trzech starców wyznaje sobie kolejno tajemnicę, tak jakgdyby podawali sobie z rąk do rąk pochodnię, nie dając jej zgasnąć. Wyznania ich cofają nas o cały wiek wstecz, wyjaśniają nam legendę a raczej tajemnicę, datujące z średniowiecza. Łańcuch nie jest jeszcze zerwany; wszystkie jego ogniwa są całe, a jako ostatnie z nich zjawia się Beaumagnan. Jak postąpił Beaumagnan? Czy stanął na wysokości swego zadania, czy też okazał się go niegodnym?
Podniecenie Raula przekonało hrabinę Cagliostro, że młodzieniec nie zadowolni się tem, co mu dotychczas opowiedziała; ale to co pozostawało jeszcze do wyznania było najtrudniejszem, gdyż chodziło tu o jej rolę w całej tej sprawie. To też wahała się, czy ciągnąć dalej; Raul nalegał.
— Mów, mów Jozyno. Jesteśmy na wspaniałej drodze i przekonasz się, że nam przypadnie to zwycięstwo.
— Beaumagnan — ciągnęła po chwili dalej — to człowiek niesłychanie ambitny. Nawet jego powołanie religijne, które bezwątpienia jest szczerem, służy jego ambitnym marzeniom. Pod ich wpływem wstąpił do zakonu Jezuitów, gdzie zajmuje wybitne stanowisko. Memorjał kardynała Bonnechose wywarł na nim ogromne wrażenie. Udało mu się przekonać kilku swoich zwierzchników i dla odnalezienia tych niezmiernych skarbów użyto wszystkich wpływów, jakiemi rozporządzają Jezuici.
Beaumagnan zgrupował wokół siebie jedenastu arystokratów, mniej lub więcej zadłużonych, ale odkrył im tylko część tajemnicy. Zorganizował ich też jak prawdziwych spiskowców, obowiązanych do bezwzględnego posłuchu. Każdemu z nich wyznaczył pole działania i specjalne zadanie. Rządzi nimi za pomocą pieniędzy, którym i szafuje nader hojnie.
Dwa lata poszukiwań doprowadziły do ciekawych rezultatów. Przedewszystkiem ustalono, że ów zgilotynowany kapłan, był to brat Mikołaj, skarbnik opactwa w Fecamp. Ze starych dokumentów, listów i archiwów przekonano się, iż zdawien dawna istniały między wszystkiemi klasztorami Francji stosunki pieniężne, było to coś w rodzaju dziesięciny, składanej dobrowolnie przez wszystkie zakony do klasztorów prowincji Caux. Składki te tworzyły wspólny skarb, niewyczerpaną rezerwę na wypadek wspólnych potrzeb, lub nowych pochodów krzyżowych. Rada złożona ż siedmiu członków zarządzała tym majątkiem, ale tylko jeden z pośród nich znał miejsce ukrycia.
Rewolucja zmiotła wszystkie klasztory, ale skarb pozostał. Brat Mikołaj był ostatnim jego stróżem.
Józefina Balsamo skończyła; po jej słowach zapadło długie milczenie, przerwane w reszcie przez Raula, którego entuzjazm w zrósł do ostatecznych granic.
— Jakież to wszystko piękne! Wierzyłem zawsze, że przeszłość przekazała nam skarby, zamknięte w jakiejś tajemniczej formule. Jakżeby mogło być inaczej? Nasi przodkowie nie mieli safe‘ów, kas ogniotrwałych, ani banków. Musieli szukać innych skrytek, gdzie gromadzili złoto i klejnoty, przekazując je potomstwu za pomocą formuły, będącej jakby kluczem zamku. Ale za nadejściem katastrofy, łańcuch zrywał się, tajemnica umierała, a w raz z nią ginęły i skarby.
Ale ta tajemnica jest w naszym ręku i bogactwa mnichów nie zginą. Jeżeli, jak wszystko zatem przemawia, brat Mikołaj powiedział prawdę, jeżeli istotnie dziesięć tysięcy klejnotów leży ukrytych w tym legendarnym kamieniu, to wartość ich przenosić musi miljard franków. Czyż nie jest cudownym ten skarb zebrany wysiłkiem miljonów mnichów, ten dorobek materjalny całych wieków chrześcijaństwa, długich lat wiary i fanatyzmu, spoczywający gdzieś wśród pól normandzkich, we wnętrzach złomu granitowego?
Urywając nagle swój monolog, siadł obok młodej kobiety i spytał ją niemal ostro:
— A ty Józefino? Jaka jest twoja rola w całej tej sprawie? Czy odziedziczyłaś jakie specjalne wskazówki od Cagliostra?
— Kilka słów zaledwie — odrzekła — na liście czterech zagadek, jakie pozostawił po sobie, obok tej i obok „Majątku królów Francji11 nakreślił tylko: „Między Rouen, Hawrem i Dieppe (Zwierzenia Marji-Antoniny).
— Tak — szepnął Raul — prowincja Caux.... dolina starej rzeki.... Kolebka królów Francji, kraj mnichów.... Tam to a nie gdzieindziej muszą być ukryte oszczędności dziesięciu wieków chrześcijaństwa. Obydwa schowki leżą w pobliżu siebie i tam je też odnajdę.
Zwracając się do Józefiny Balsamo, spytał:
— A więc ty prowadziłaś równie poszukiwania?
— Tak, ale poomacku.
— A tam ta druga kobieta — zapytał, patrząc prosto w oczy swej kochanki — czy i ona szukała? Ta, która zamordowała przyjaciół Beaumagnan‘a?
— Owszem — rzekła — to markiza Belmonte, która, jak mi się zdaje, pochodzi od Cagliostra.
— Tobie zaś nie udało się nic wykryć?
— Nic, aż do chwili poznania Beaumagnan’a.
— Wówczas gdy chciał pomścić śmierć swych przyjaciół?
— Tak — odparła.
— I Beaumagnan zdradził ci całą tajemnicę?
— Tak.
— Sam z siebie?
— Sam...
— A raczej odgadując, że dąży do tego celu co i ty, wykorzystałaś jego uczucia dla siebie, aby wydobyć zeń te zeznania, prawda?
— Prawda — odparła szczerze.
— Ryzykowne posunięcie.
— Postawiłam życie na kartę. Beaumagnan postanowił mnie zabić nietylko dlatego, aby zdusić miłość, która była dlań męką, gdyż jej nie odwzajemniałam, ale także dlatego, że zląkł się następstw tych wyznań, jakie mi poczynił. Stałam się dlań przeciwniczką, mogącą mu wyrwać jego zdobycz.
To też byłam osądzona w chwili, gdy zdał sobie sprawę z popełnionej nieostrożności.
— A jednak i jego odkrycia polegały zaledwie na kilku dość niepewnych danych historycznych?
— Tak, tylko na tem.
— Więc owo ramię świecznika odnalezione przezemnie było pierwszym konkretnym rezultatem?
— Pierwszym.
— Od tego czasu jednak Beaumagnan mógł posunąć się naprzód.
— Tak sądzisz?
— Zdaje mi się. Wczoraj naprzykład spotkaliśmy go w teatrze. Po co tam poszedł? Dlatego wyłącznie, że panna Rousselin nosiła djadem z siedmiu kamieni. Chciał zdać sobie sprawę z tego, coby to mogło oznaczać i sądzę, że to on kazał pilnować jej domu.
— Niestety nie możemy się o tem przekonać.
— Owszem, możemy Jozyno.
— W jaki sposób?
— Badając pannę Rousselin.
Józefina Balsamo drgnęła, ale Raul, nie zwracając na to uwagi, ciągnął dalej:
— Należy ostrożnie wypytać artystkę....
— Wypytać ją? wypytać?
— No oczywiście, to takie proste.
— A więc ona w takim razie żyje?
— Chyba — rzekł wybuchając śmiechem.
Zerwał się ze swego krzesła i, wykonawszy kilka szalonych piruetów, znów wrócił się do oniemiałej kochanki:
— Na miłość Boską, pani hrabino, niech mi pani nie rzuca tak groźnych spojrzeń. Gdybym nie był narażał cię na ten wstrząs nerwowy, czyż byłabyś mi opowiedziała to wszystko, co mnie tak zainteresowało? A co za skutek z twego milczenia? Poprostu taki, że pewnego dnia Beaumagnan zabrałby klejnoty, a ty lałabyś łzy po niewczasie! Proszę cię, uśmiechnij się, zamiast się gniewać.
Szepnęła:
— Ośmieliłeś się! Posunąłeś się do kłamstwa, do szantażu, aby wyłudzić odemnie te zwierzenia! To niecna komedja, której ci nigdy nie daruję!
— Darujesz, darujesz mi to — odparł żartobliwie przyznaję, że zadrasnąłem nieco twoją miłość własną, ale to nie ma nic wspólnego z naszą miłością, z prawdziwą miłością. Dla ludzi, którzy kochają się tak jak my, takie drobne nieporozumienia nie są niebezpieczne; raz obrazi się jedno, drugi raz drugie, aż wreszcie nastąpi zupełna harmonja.
— O ile się nie zerwie przedtem — mruknęła przez zęby.
— Zerwać? Dla takiej drobnostki? zerwać?
Ale Józefina Balsamo była tak rozgniewana, że Raul przerwał w połowie zdania i, skacząc po pokoju jak szalony, powtarzał wśród wybuchów śmiechu:
— Boże, jakie to komiczne! Moja pani obrażona! Więc już nie można stroić z siebie żartów, wyprowadzać się wzajem w pole! O każdą drobnostkę — wojna! Ach, moja droga Jozyno, ubawiłaś mnie serdecznie!
Nie zważając na niego, podeszła do Leonarda, od kneblowała mu usta i rozcięła jego więzy.
Jak zwierzę wypuszczone z klatki Leonard rzucił się ku Raulowi.
— Stój — rozkazała hrabina.
Zatrzymał się, grożąc młodzieńcowi wyciągniętą pięścią. Raul śmiał się do łez:
— Otóż i zbir na swobodzie.... pajac wypuszczony z pudełka...
Ledwo panując nad sobą, Leonard wołał:
— Spotkamy się jeszcze kiedyś, mój panie.... spotkamy.... choćby za sto lat...
— Widzę, że i ty, tak jak twoja pani, liczysz na stulecia — drwił Raul.
— Dosyć — rozkazała hrabina Cagliostro — oddal się Leonardzie. Zajmij się końmi.
Zamienili kilka słów w języku, którego Raul nie rozumiał. Ody Leonard opuścił pokój, Józefina Balsamo zbliżyła się do młodzieńca i spytała krótko:
— A teraz?
— Co teraz?
— Chcę znać twoje zamiary?
— Są one najlepsze, najczystsze w świecie, droga Jozyno.
— Wypraszam sobie deklamacje. Jak masz zamiar postąpić?
Spoważniał nagle i odparł:
— No tak jak ty, Jozyno, nie ufałaś mi nigdy a ja będę względem ciebie uczciwym i lojalnym.
— To znaczy?
— To znaczy że poddam pannę Rousselin pewnemu badaniu, któremu i ty będziesz mogła się przysłuchiwać. Czy zgadzasz się na to?
— Dobrze — odparła, ciągle jeszcze wzburzona do głębi.
— W takim razie zostań w tym pokoju. Badanie nie potrwa długo gdyż czas nagli.
— Nagli?
— Tak i zaraz zrozumiesz dlaczego.
Z tymi słowy Raul wszedł do pokoju, gdzie śpiewaczka leżała pod opieką Walentyny, zostawiając drzwi wpółuchylone, Raul podszedł do panny Rousselin, która uśmiechnęła się na jego widok.
Aczkolwiek nie rozumiała ona nic z tego co zaszło, jednak widok swego wybawcy wracał jej spokój, a cała jego postać wzbudziła w niej zaufanie.
— Nie chciałbym pani zmęczyć — rzekł Raul — muszę jednak postawić pani kilka pytań. Czy może pani skupić uwagę w ciągu paru chwil?
— Ależ naturalnie.
— Padła pani ofiarą pewnego warjata, który jest oddawna pod nadzorem policji i będzie teraz zamknięty. Nie ma więc pani potrzeby niczego obawiać się w przyszłości. Muszę jednak wyjaśnić parę kwestji.
— Proszę, niech mnie pan pyta.
— Skąd ma pani ten djadem, złożony z siedmiu kamieni?
Czuł, że zawahała się, jednak odparła:
— Kamienie te znalazłam w pewnej starej szkatułce.
— Szkatułka ta była drewniana?
— Drewniana, napół rozbita i nawet nie zamknięta, leżała pod słomą, na strychu tego domu, w którym mieszka moja matka.
— Gdzie to jest?
— W Lillebonne, między Rouen i Hawrem.
— Skądże pochodziła ta szkatułka?
— Nie wiem tego. Nigdy nie pytałam o to mamy.
— Czy znalazła pani kamienie tak, jak je pani nosi obecnie.
— O nie, były oprawne w srebrne obrączki, jak duże pierścionki.
— I co się stało z temi obrączkami?
— Do wczorajszego wieczora miałam je u siebie, w pudełku ze szminkami.
— Nie ma już ich pani dzisiaj?
— Sprzedałam je jakiemuś panu, który przyszedł za kulisy i spostrzegł je przypadkowo.
— Czy był sam?
— Z dwoma przyjaciółmi. Musi to być zbieracz. Obiecałam przynieść mu kamienie dziś o trzeciej popołudniu, gdyż chce je znów oprawić w obrączki. Obiecał mi sowicie zapłacić.
— Czy nie było żadnych napisów na tych obrączkach?
— Były jakieś słowa, wyryte dziwacznym pismem, ale nie starałam się nigdy ich odcyfrować.
Raul zamyślił się, poczem rzekł bardzo poważnie:
— Radziłbym pani nic nie wspominać o całej tej sprawie. Mogłaby ona, w razie rozgłosu, mieć przykre następstwa; nie dla pani, ale dla jej matki, za ukrywanie przedmiotów bez wartości materjalnej, ale o znacznej wartości historycznej.
Artystka przestraszyła się.
— Jestem gotową w każdej chwili przedmioty te zwrócić — rzekła.
— To zbyteczne, niech pani zachowa kamienie, a ja zażądam w pani imieniu zwrotu tych obrączek. Gdzie mieszka ów pan?
— Ulica Vaugirand.
— Jego nazwisko?
— Beaumagnan.
— A teraz jeszcze jedna rada. Niech pani opuści ten dom. Stoi on zbyt na uboczu. Przez jakiś czas powinna pani zamieszkać w hotelu. Przypuśćmy przez miesiąc. I niech pani nie przyjmuje nikogo. Dobrze?
— Dobrze panie.
Gdy Józefina Balsamo i Raul znaleźli się na ulicy, hrabina ujęła ramię kochanka. Wydawała się bardzo zaniepokojona i wzburzona i daleką od wszelkiej myśli o zemście, lub od gniewu.
— Zrozumiałam twój plan — szepnęła — udajesz się do niego?
— Do Beaumagnan’a.
— To szaleństwo.
— Czemu?
— Ależ tamci dwaj znajdują się u niego!
— Dwóch i jeden czyni razem trzech.
— Nie chodź tam, zaklinam cię.
— Czy myślisz, że mnie zjedzą?
— Beaumagnan jest zdolny do wszystkiego.
— Czy i do ludożerstwa?
— Raulu, nie żartuj.
— Josyno, nie płacz.
Czuł, że była szczerą: że tkliw ość kobieca wzięta w niej górę, każąc zapomnieć o urazie.
— Nie chodź Raulu — powtórzyła — znam mieszkanie Beaumagnan‘a. Ci trzej bandyci będą mogli cię zabić, zanim kto zdąży na pomoc.
— Tem lepiej — rzekł — bo i oni nie będą mogli spodziewać się pomocy.
— Raulu, żartujesz, a jednak...
Przytulił ją do siebie.
— Słuchaj, Jozyno — rzekł — zjawiam się ostatni w tej sztuce, gdzie główne role grają dwie takie potęgi jak ty i Beaumagnan.
Oczywiście ani ty ani on nie potrzebujecie mnie, i jeżeli nie postawię wszystkiego na jedną kartę, wyjdę z tej całej sprawy z pustemi rękoma. Pozwól mi zaszachować naszego wroga Beaumagnan’a, tak jak zaszachowałem moją przyjaciółkę Józefinę Balsamo. Byłem dość zręczny, nieprawdaż? i potrafię dopiąć swego.
Słowami temi zadrasnął ją znowu. Wyciągnęła rękę z pod jego ramienia i szli dalej sztywno, obok siebie w milczeniu.
W głębi duszy Raul zastanawiał się, czy jego wrogiem najgroźniejszym nie była ta kobieta o słodkiej twarzy, kochana przezeń tak namiętnie i tak kochająca nawzajem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.