Chłopi (Balzac)/Część pierwsza/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
WROGOWIE MIERZĄ SIĘ OKO W OKO.

Z początkiem śniadania, kamerdyner Franciszek oznajmił Blondetowi pocichu ale dość głośno aby hrabia usłyszał: „Proszę pana, ten malec starego Fourchon powiada, że schwytali wreszcie wydrę, i pyta czy pan ją chce, nim ją zaniosą podprefektowi do La-Ville-aux-Fayes.
Emil Blondet, mimo że mistrz wszelakiej mistyfikacji, zarumienił się mimowoli jak dziewica słuchająca historyjki nieco pieprznej, której zna zakończenie.
— A! polowałeś na wydrę ze starym Fourchon dziś rano, wykrzyknął generał zanosząc się od śmiechu.
— Co to takiego? spytała hrabina, zaniepokojona śmiechem męża.
— Z chwilą kiedy inteligentny człowiek jak on, podjął generał, dał się wystrychnąć na dudka staremu Fourchon, ex-kirasjer niema powodu się wstydzić że polował na ową wydrę, szalenie, coś mi się zdaje, podobną do trzeciego konia, za którego poczta każe zawsze sobie płacić a którego nigdy się nie ogląda.
Wśród nowych paroksyzmów śmiechu, generał zdołał jeszcze powiedzieć:
— Nie dziwię się, żeś zmienił trzewiki i pantalony, musiałeś być cały w wodzie. Ja nie zabrnąłem tak daleko jak ty w ten figiel; trzymałem się na powierzchni, ale też ty jesteś o wiele inteligentniejszy ode mnie...
— Zapominasz, mój drogi, rzekła pani de Montcornet, że ja nie wiem o czem ty mówisz...
Na te słowa, powiedziane sucho przez hrabinę, która widziała zmięszanie Blondeta, generał spoważniał, a Blondet sam opowiedział swoje polowanie.
— Ależ, rzekła hrabina, jeżeli mają wydrę, ci biedacy nie są tak winni.
— Tak ale już dziesięć lat nie widziano wydry, odparł nieubłagany generał.
— Panie hrabio, rzekł Franciszek, mały klnie się na wszystkie świętości, że ma wydrę...
— Jeżeli mają, płacę, rzekł generał.
— Bóg, rzekł ksiądz Brossette, nie pozbawił Aigues na całą wieczność wyder.
— Och, księże proboszczu, wykrzyknął Blondet, jeżeli ksiądz wypuści Pana Boga na mnie...
— Kto to przyszedł? spytała hrabina.
— Mucha, pani hrabino, ten malec który zawsze chodzi ze starym Fourchon, odparł kamerdyner.
— Wprowadź go tu... jeżeli pani pozwoli, rzekł generał; zabawi was może.
— Trzebaż przynajmniej dowiedzieć się, o co chodzi, rzekła hrabina.
W chwilę później ukazał się Mucha prawie nagi. Widząc to uosobienie nędzy, w jadalni, której jedno zwierciadło, spieniężone, byłoby niemal majątkiem dla tego dzieciaka, boso, z gołemi nogami, z gołą piersią, z gołą głową, niepodobna było obronić się uczuciu litości. Oczy chłopca jak dwa żarzące węgle spoglądały kolejno na wszystkie bogactwa sali i stołu.
— Ty nie masz matki, spytała pani de Montcornet, która nie umiała sobie inaczej wytłómaczyć podobnego opuszczenia.
— Nie, proszę pani, mamusia umarła ze zgryzoty że nie ujrzała już tatusia, który poszedł do wojska w 1812 r., nie ożeniwszy się z nią z papierami, i który, z przeproszeniem pani, zmarzł... Ale dziadzio Fourchon jest bardzo dobry człowiek, chociaż mnie czasem bije na kwaśne jabłko.
— Czem to się dzieje, mój drogi, że istnieją w twoim majątku ludzie tak nieszczęśliwi?... rzekła hrabina spoglądając na generała.
— Pani hrabino, rzekł proboszcz, w naszej gminie są jedynie dobrowolni nędzarze. Pan hrabia ma dobre intencje, ale tu jest sprawa z ludźmi bez religji, którzy mają tylko jedną myśl, to jest aby żyć waszym kosztem.
— Ależ, rzekł Blondet, drogi księże proboszczu, Przecież ksiądz tu jest poto aby im prawić morały.
— Proszę pana, odparł ksiądz Brossette, biskup posłał mnie tutaj niby misjonarza do dzikich, ale, jak miałem zaszczyt mu to powiedzieć, dzicy we Francji są niedostępni, mają za zasadę nie słuchać co my mówimy, podczas gdy dzikich w Ameryce można wzruszyć.
— Księże proboszczu, rzekł Mucha, ktoś mnie tam Wspomoże czasem, ale gdybym chodził do kościoła, wówczas niktby mi nic nie dał, jeszczebym oberwał szturchańce.
— Religja powinnaby zacząć od tego, żeby mu dać spodnie, drogi proboszczu, rzekł Blondet. Alboż w waszych misjach nie uciekacie się do takich sposobów aby sobie zjednać dzikich?
— Rychło sprzedałby odzież, odparł pocichu ksiądz Brossette, a ja nie mam pensji któraby mi pozwoliła na takie interesy.
— Ksiądz proboszcz ma słuszność, rzekł generał patrząc na Muchę.
Polityka chłopca polegała na tem aby udawać że nic nie rozumie, kiedy słuszność była po przeciwnej stronie.
— Inteligencja malca dowodzi, że on umie odróżniać dobre od złego, dodał hrabia. Jest w tym wieku że mógłby pracować, a myśli tylko o tem aby bezkarnie popełniać szelmostwa. Strażnicy znają go dobrze!... Zanim byłem merem, on już wiedział, że właściciel będący świadkiem przestępstwa popełnionego na jego gruncie, nie może sporządzić protokółu, i pasał bezczelnie na mojej łące swoje krowy, nie ruszając się kiedy mnie widział, gdy teraz zmyka!
— Och, to bardzo źle, rzekła hrabina, nie trzeba brać cudzej własności, moje dziecko...
— Proszę paniusi, trzeba jeść, dziadek daje mi więcej kuksów niż chleba, a od bicia po gębie strasznie przychodzi apetyt!... Kiedy krowy mają mleko, doję z nich trochę, to mnie krzepi... Czy jaśnie pan jest taki biedny, że nie może mi dać się napić trochę swojej trawy?
— Ależ on może nic nie jadł dzisiaj, rzekła hrabina wzruszona tą nędzą. Dajcie mu kawałek chleba i resztkę drobiu, dajcież mu śniadanie!... dodała spoglądając na kamerdynera. — Gdzie ty sypiasz?
— Wszędzie, proszę pani, gdzie nas ścierpią w zimie, a pod gołem niebem kiedy jest ładnie.
— Ile masz lat?
— Dwanaście.
— Ależ jest jeszcze czas aby go skierować na dobrą drogę, rzekła hrabina do męża.
— Będzie z niego żołnierz, rzekł szorstko generał, ma dobrą szkołę. Ja wycierpiałem nie mniej od niego, a żyję.
— Przepraszam pana generała, rzekł malec, ja nie jestem zapisany, nie będę losował. Moja biedna mama była dziewczyną, zległa w polu. Jestem syn ziemi, jak powiada dziadzio. Mama ocaliła mnie od milicji. Ani mi na imię Mucha, ani co insze... Dziadzio mówi że to czysta korzyść; nie jestem zapisany w żadnych papierach, a kiedy będę w wieku popisowym, puszczę się w podróż po Francji! nie złapią mnie.
— Kochasz dziadzię? spytała hrabina, próbując czytać w tem dwunastoletniem sercu.
— Ba! pierze mnie po gębie, jak mu przyjdzie humor, ale zresztą dobry człowiek! Powiada, że mu się coś należy za to że mnie nauczył czytać i pisać...
— Umiesz czytać?... spytał hrabia.
— Juści, panie hrabio, i pisane także, szczera prawda, tak jak to że mamy wydrę.
— Co tu jest napisane? spytał hrabia pokazując mu dziennik.
— Cu-o-ssi-dienne, odparł Mucha, zawahawszy się tylko trzy razy.
Wszyscy, nawet ksiądz Brossette, zaczęli się śmiać.
— A ba! każecie mi czytać gazetę, wykrzyknął Mucha podrażniony. Dziadek powiada, że to tylko dla bogatych, i że zawsze się człowiek później dowie co tam stoi.
— Ma słuszność to dziecię, generale, budzi we mnie ochotę ujrzenia mego porannego zwycięzcy, rzekł Blondet, widzę że ma godnego ucznia...
Mucha rozumiał doskonale, że służy za zabawę jaśnie państwu; w tej chwili wychowanek starego Fourchon okazał się godny mistrza, zaczął płakać...
— Jak wy możecie żartować z dziecka, które chodzi boso?... rzekła hrabina.
— I które uważa za rzecz zupełnie naturalną, że dziadek sobie odbija na jego buzi koszta wychowania, rzekł Blondet.
— Słuchaj, mały, więc schwyciliście wydrę? rzekła hrabina.
— Tak, proszę pani, tak prawdziwie jak to że pani jest najładniejsza kobieta jaką widziałem i jaką ujrzę w życiu, rzekł dzieciak ocierając łzy.
— Pokaż ją... rzekł generał.
— Och, panie hrabio, dziadzio ją schował, podrygiwała jeszcze kiedyśmy byli w warsztacie... Może państwo sprowadzą dziadka, bo chce ją sam sprzedać.
— Zabierzcie go do kredensu, rzekła hrabina do Franciszka, niech tam co zje, czekając na starego Fourchon. Poślesz Karola. Postaraj się o trzewiki, spodnie i kurtkę dla tego dzieciaka. Kto tu przy chodzi nagi, powinien wyjść ubrany...
— Niech panią Bóg błogosławi, moja dobra pani, rzekł Mucha odchodząc, ksiądz proboszcz może być pewny, że skoro to ubranie pochodzi od pani, zachowam je sobie na święto.
Emil i pani de Montcornet popatrzyli po sobie zdumieni sprytem tej odpowiedzi i spojrzeli na proboszcza, jakgdyby chcąc powiedzieć: Ten chłopak nie jest taki głupi!...
— Słusznie, pani dziedziczko, rzekł proboszcz skoro dziecko wyszło, nie należy się rachować z nędzą. Myślę, że ma ona swoje ukryte racje, o których sąd należy tylko do Boga, racje fizyczne często opłakane, i racje moralne, zrodzone z charakteru, wynikłe z natury, którą my winimy, a która często jest wynikiem przymiotów, nieznajdujących, nieszczęściem dla społeczeństwa, ujścia. Cudy dokonane na polach bitwy przekonały nas, że najgorsi hultaje mogą się tam zmienić w bohaterów... Ale tu znajdujecie się państwo w okolicznościach wyjątkowych, i, jeżeli wasza dobroczynność nie będzie szła w parze z rozwagą, grozi wam to że będziecie opłacali swoich wrogów...
— Naszych wrogów? wykrzyknęła hrabina.
— Okrutnych wrogów, powtórzył poważnie generał.
— Stary Fourchon, wraz ze swym zięciem Tonsardem, podjął proboszcz, to cała inteligencja tutejszych wieśniaków, radzą się ich w najdrobniejszej rzeczy. Ci ludzie są nieprawdopodobnie chytrzy. Wiedzcie to państwo, dziesięciu chłopów zebranych w karczmie, to jeden wielki polityk...
W tej chwili, Franciszek oznajmił pana Sibilet.
— To mój minister finansów, rzekł generał z uśmiechem, pozwólcie mu wejść, a on wam wytłómaczy powagę sytuacji, dodał spoglądając na żonę i na Blondeta.
— Tem bardziej, że jej państwu nie ukrywa, dodał z cicha proboszcz.
W tej chwili, Blondet ujrzał osobistość o której słyszał od swego przybycia i którą pragnął poznać; administratora Aigues. Ujrzał człowieka średniego wzrostu, blisko trzydziestoletniego, z miną niechętną, z niemiłą fizjognomją której uśmiech był obcy. Pod chmurnem czołem, zielonkawe oczy strzelały rozbieżnie tając swą myśl. Ubrany w ciemny surdut, czarne spodnie i takąż kamizelkę, Sibilet miał włosy długie i gładko zaczesane, co mu dawało wygląd księży. Spodnie wydymały się na grubo wiązanych kolanach. Mimo iż blada cera i gąbczaste ciało sprawiały wrażenie czegoś chorobliwego, Sibilet był silny. Dźwięk jego głosu, nieco głuchy, harmonizował z tą niezbyt korzystną całością.
Blondet spojrzał ukradkiem na księdza Brossette, a spojrzenie jakiem młody ksiądz mu odpowiedział, przekonało dziennikarza, że jego podejrzenia co do rządcy były u proboszcza pewnością.
— Oszacowałeś pan, kochany Sibilet, rzekł generał, to co nam kradną chłopi na czwartą część dochodu, prawda?
— O wiele więcej, panie hrabio, odparł rządca. Pańscy biedni otrzymują od pana o wiele więcej niż państwo wymaga od pana. Taki mały hultaj jak Mucha zbiera dwie półćwierei dziennie. A staruszki, któreby państwo wzięli za konające, odzyskują w epoce kłosków zwinność, zdrowie, młodość. Może pan być świadkiem tego cudu, rzekł Sibilet zwracając się do Blondeta, za sześć dni zaczną się zbiory, opóźnione lipcowemi deszczami. Żyto zaczniemy ciąć w przyszłym tygodniu. Nie powinnoby się puszczać na kłoski inaczej, niż ze świadectwem ubóstwa wydanem przez mera, a zwłaszcza gmina powinna dozwalać kłosków na swoich gruntach jedynie ubogim; ale gminy jednego okręgu chodzą na kłoski do drugiego, bez świadectwa. Jeżeli mamy sześćdziesięciu biednych w gminie, przyłączy się do nich czterdziestu próżniaków. Wreszcie nawet osiadli gospodarze porzucają swoje zajęcia, aby wychodzić na kłoski i buszować w winie. Tutaj wszyscy ci ludzie zbierają trzysta półćwierci dziennie, zbiory trwają dwa tygodnie, to znaczy w okręgu przepada cztery tysiące pięćset półćwierci. Tak więc, kłoski przedstawiają więcej niż dziesięcinę. Co się tyczy bezprawnego wypasania, niszczy ono blisko szóstą część zbioru z naszych łąk. Co zaś do lasów, to jest nie do obliczenia, doszli do tego że wycinają sześcioletnie drzewa... Szkody, jakie pan ponosi, panie hrabio, dochodzą dwudziestuparu tysięcy franków rocznie.
— I cóż, hrabino, rzekł generał do żony, słyszysz.
— Czy to nie przesada? spytała pani de Montcornet.
— Nie, pani; niestety nie, odparł proboszcz. Biedny ojciec Niseron, ten starzec o siwej głowie, który, mimo swoich republikańskich przekonań, kojarzy funkcje dzwonnika, zakrystjana, grabarza i kantora, słowem dziadek tej małej Genowefy, którą pani umieściła u pani Michaud...
— Pechina! rzekł Sibilet przerywając proboszczowi.
— Co Pechina? spytała hrabina, co pan chce powiedzieć?
— Pani hrabino, kiedy pani spotkała Genowefę na gościńcu w tak nieszczęśliwem połażeniu, wykrzyknęła pani po włosku: Piccina! To słowo przylgnęło do niej, i tak się zniekształciło, że dziś cała gmina nazywa pani protegowaną Pechina, rzekł proboszcz. Biedne dziecko jest jedynem które przychodzi do kościoła, wraz z panią Michaud i panią Sibilet.
— I nie wychodzi jej to na zdrowie, rzekł rządca. Znęcają się nad nią, wymawiając jej religję.
— Otóż ten starzec, blisko siedemdziesięcioletni, zbiera, uczciwie zresztą, blisko półtorej ćwierci dziennie, ale uczciwość jego nie pozwala mu sprzedawać tego co zbierze, jak sprzedają inni; zachowuje to na własne potrzeby. Przez wzgląd na mnie, pan Langlumé, pański zastępca, miele mu za darmo ziarno, a moja służąca piecze mu chleb wraz z moim.
— Zapomniałam o mojej małej pupilce, rzekła hrabina, którą przestraszyło odezwanie Sibileta. Pański przyjazd, dodała spoglądając na Blondeta, sprawił że straciłam głowę. Ale po śniadaniu pójdziemy razem do bramy Avone, pokażę panu w naturze jedną z owych twarzy kobiecych jakie tworzyli malarze XV-go wieku.
W tej chwili, stary Fourchon, sprowadzony przez Karola, zatupotał swemi połamanemi sabotami, które zostawił pod drzwiami kredensu. Skoro Franciszek go oznajmił, hrabina skinęła głową: zaczem, stary Fourchon, za którym pojawił się Mucha z pełną gębą, ukazał się trzymając w ręku wydrę. Trzymał ją na sznurku okręconym o jej czarne nogi, rozczapirzone jak u płetwonogów. Objął czworo państwa siedzących przy stole, jak również Sibileta, owem nieufnem i uniżonem spojrzeniem, które służy chłopom za maskę; następnie potrząsnął zwierzątkiem z tryumfalną miną.
— Oto jest, rzekł zwracając się do Paryżanina.
— Moja wydra, odparł Paryżanin, bo ją sumiennie zapłaciłem.
— Och, mój drogi panie, odparł stary Fourchon, pańska uciekła, jest teraz w swojej dziurze, z której nie chce wyleźć, bo to samica, podczas gdy to, to jest samiec!... Mucha dostrzegł ją zdaleka, kiedy pan odszedł. Tak jak prawda jest, że pan hrabia okrył się chwałą ze swymi kirasjerami pod Waterloo, tak wydra jest moja, jak Aigues są pana generała... Ale za dwadzieścia franków wydra jest pańska, albo ją niosę naszemu podprefektowi, jeżeli panu Goudron wyda się za droga. Ponieważ polowaliśmy na nią razem dziś rano, daję panu pierwszeństwo, to się panu należy.
— Dwadzieścia franków? rzekł Blondet. Mówiąc po francusku, tego nie można nazwać daniem pierwszeństwa.
— Ech, drogi panie... zakrzyknął starzec, ja tak licho umiem po francusku, że, jeżeli pan chce, poproszę pana o nie po burgundzku, bylebym je dostał, to mi wszystko jedno, będę mówił po łacinie, latinus, latina, latinum! Koniec końców, przyrzekł mi je pan dziś rano! Zresztą moje dzieci zabrały mi już pańskie pieniądze, tak że płakałem idąc tu przez całą drogę. Niech się pan spyta Karola?... Nie mogę ich pozywać o dziesięć franków i wywlekać ich łajdactw przed sądy. Jak tylko mam kilka groszy, ściągają mi je upijając mnie... To ciężko musieć iść na lampkę wina gdzieindziej niż do rodzonej córki... Ale to są dzisiejsze dzieci!... Tyleśmy zyskali na rewolucji, wszystko jest dziś dla dzieci, skasowano rodziców! Hoho, ja Muchę wychowuję całkiem inaczej, kocha mnie mały ladaco!... rzekł klepiąc wnuka po twarzy.
— Zdaje mi się, że robicie zeń złodziejaszka takiego jak inni, rzekł Sibilet, bo nigdy nie położy się spać, żeby nie miał łajdactwa na sumieniu.
— Ej, panie Sibilet, on ma sumienie spokojniejsze niż pańskie... Biedne dziecko, cóż on ukradnie? Trochę trawy. To jeszcze lepiej niż udusić człowieka! Ba! on nie umie jak pan matematyki, nie zna jeszcze odejmowania, dodawania, mnożenia... Pan robi dużo złego, powiem panu w oczy. Pan powiada, że my jesteśmy banda hultajów, i jesteś pan przyczyną niezgody pomiędzy tym oto naszym panem, który jest zacny człowiek, i nami, którzy też jesteśmy zacni ludzie... A niema poczciwszej okolicy niż nasza. Bo co? Czy my mamy majątki? Czy człowiek nie chodzi bez mała goły, i Mucha także? W pięknem sypiamy łóżeczku, podmywani co rano przez rosę. Chyba że nam kto zazdrości powietrza którem oddychamy i promieni słońca które pijemy, bo więcej nie widzę coby nam można odjąć... Ciarachy kradną siedząc przy kominku, to lepsza intrata niż zbierać to co gdzieś tam poniewiera się w lesie. Niema ani strażników, ani żandarmów na pana Gaubartin, który wszedł tu goły jak psi zadek, a który ma dwa miljony! Łatwo to się mówi: złodzieje! Oto już piętnaście lat, jak stary Guerbet, poborca z Soulanges, jeździ przez wieś w nocy ze swemi pieniędzmi i nie poproszono go jeszcze ani o dwa szelągi. Tak się nie dzieje w złodziejskiej okolicy! Nie wieleśmy się zbogacili z tej niby naszej kradzieży, Pokażcie nam, kto ma na to, aby żyć nic nie robiąc: my czy wy, ciarachy?
— Gdybyście pracowali, mielibyście majątek, rzekł proboszcz. Bóg błogosławi pracy.
— Nie chcę dobrodziejowi przeczyć, bo dobrodziej jest uczeńszy odemnie, i potrafi mi to może wytłumaczyć. Widzą mnie państwo, prawda? Ja, leń, nieroba, pijak, ladaco, słowem stary Fourchon, który miał wykształcenie, który był gospodarzem, który popadł w nieszczęście i nie wydźwigał się... i ot, co za różnica jest między mną, a dzielnym uczciwym ojcem Niseron, rolnikiem siedemdziesięcioletnim, bo on ma moje lata, który przez sześćdziesiąt lat uprawiał ziemię, i wstawał przededniem do pracy, który ma ciało jak z żelaza a duszę jak ten aniołek! Widzę, że jest taki sam dziad jak ja. Pechina, jego wnuczka, jest w służbie u pani Michaud, gdy mój mały Mucha jest wolny jak ptak... Czyż więc ten poczciwina znalazł nagrodę za swoje cnoty tak jak ja karę za moje przywary? Nie wie co to szklanka, wstrzemięźliwy jest jak święte młodzianki, grzebie zmarłych a ja przygrywam do tańca żywym. On żył całe życie suchym chlebem, a ja hulałem jak wszyscy djabli. Tyle samośmy urobili, i on i ja, mamy tak samo siwe kłaki na głowie, to samo płótno w kieszeni, a ja mu dostarczam postronków aby dzwonił. Czy chłop żyje z dobrego czy ze złego, wedle waszego gadania, odchodzi jak przyszedł, w łachmanach, a wy w cienkiej bieliźnie!...
Nikt nie przerwał staremu Fourchon którego wymowa widocznie płynęła z butelki: zrazu Sibilet chciał mu przerwać, ale gest Blondeta powściągnął administratora. Proboszcz, generał i hrabina zrozumieli ze spojrzenia pisarza, że on chce na żywym materjale zbadać kwestję pauperyzmu, a może znaleźć odwet na starym Fourchon.
— A jak wy rozumiecie wychowanie Muchy? Co czynicie, aby go uczynić lepszym od waszych córek?... spytał Blondet.
— Nie mówi mu o Bogu, rzekł proboszcz.
— Och, nie, nie, księże proboszczu, nie uczę go aby się bał Boga, ale ludzi! Bóg jest dobry i przyrzekł, jak sami gadacie, królestwo w niebie, skoro bogacze zagarnęli dla siebie królestwo na ziemi. Ja mu powiadam: „Mucha! lękaj się więzienia, bo stamtąd się idzie na rusztowanie. Nie kradnij, staraj się aby ci dano! Kradzież wiedzie do morderstwa, a morderstwo przed trybunały ludzkie. A brzytwa trybunalska, oto rzecz, której się trzeba bać, ona zapewnia sen bogaczom kosztem bezsenności nędzarzy. Naucz się czytać. Mając wykształcenie. Znajdziesz sposoby aby zebrać pieniądze pod płaszczykiem prawa, jak ten zacny pan Gaubertin; będziesz rządcą, jak pan Sibilet, któremu pan hrabia pozwala wyżyć przy sobie... Grunt w tem, aby być koło bogaczy, są okruchy pod stołem... Oto co się nazywa dobre wychowanie. Toteż mały ladaco jest zawsze w porządku z prawem... To będzie dobry chłopak, będzie o mnie pamiętał...
— I co z niego zrobicie?
— Na początek, lokaja, odparł Fourchon, bo widząc panów z bliska, dokończy edukacji, nie bójcie się! Dobry przykład zaprowadzi go do majątku, wszystko wedle praw, jak wy!... Gdyby jaśnie hrabia zechciał go przyjąć do swojej stajni żeby się nauczył chodzić koło koni, byłby bardzo rad... niby że boi się ludzi, ale nie zwierząt.
— Pan jest inteligentny, panie Fourchon, odparł Blondet, wie pan dobrze co pan mówi, i nie mówi pan nic na wiatr.
— Oj, oj, gdzie mój rozum, zostawiłem go Pod Wiechą wraz z memi dwoma talarami...
— W jaki sposób człowiek taki jak pan mógł się osunąć w nędzę? Bo, w dzisiejszym stanie rzeczy, wieśniak może tylko samego siebie winić o swoje nieszczęście; jest wolny, może się zbogacić. To już nie tak jak dawniej. Jeżeli chłop umie zebrać trochę grosza, znajdzie ziemię na sprzedaż, może ją kupić, jest swoim panem!
— Widziałem dawne czasy i widzę nowe, mój dobry uczony panie, odparł Fourchon; szyld się zmienił, to prawda, ale wino jest zawsze to samo! Dzisiaj to jest młodszy brał wczoraj, ale rodzoniuteńki. Niech to pan napisze w swojej gazecie. Czy my jesteśmy wyzwoleni? Przykuci jesteśmy wciąż do tej samej wioski, a pan jest zawsze nad nami: nazywa się Praca. Motyka, która jest całem naszem mieniem, nie wypadła nam z rąk. Czy to będzie na pana, czy na podatek, który nam zabiera najczystszy nasz zarobek, trzeba zawsze strawić życie w pocie...
— Ależ możecie obrać rzemiosło, szukać gdzieindziej szczęścia, rzekł Blondet.
— Gada mi pan o szukaniu szczęścia?... A gdzież pójdę? Aby opuścić mój departament, trzeba paszportu, który kosztuje dwa franki. A toć już czterdzieści lat, jak nie czułem w kieszeni jednej nędznej dwufrankówki, któraby dzwoniła o drugą. Aby iść w świat, trzeba mieć tyle talarów ile jest wsi po drodze, a niema dużo Fourchonów, którzyby mieli za co odwiedzić sześć wsi! Jedna branka wyrywa nas z naszej gminy. I na co nam to wojsko? Aby pułkownik żył z żołnierza, jak ciarach żyje z chłopa. Czy zdarza się jeden pułkownik na stu, któryby wyszedł z nas, z chłopa? Tam, tak samo jak gdzieindziej, jeden zbogacony na stu innych którzy padną. Czemu padli?... Czego im nie stało?... Bóg to wie i lichwiarze także! Cóż więc mamy lepszego niż siedzieć w naszych wioskach, gdzie jesteśmy spętani jak barany przez mus, jak byliśmy spętani przez Panów. A djabli mi do tego co mnie wiąże! Czy skuty prawem konieczności, czy prawem pańszczyzny, zawsze człowiek przygięty jest na wieczność do ziemi. Gdzieśmy się urodzili, tam orzemy ziemię, nawozimy ją i uprawiamy dla was, którzyście się urodzili bogaci, jak myśmy się urodzili biedni. Masa będzie zawsze ta sama, zostaje tem czem jest... Nasi ludzie którzy się wznoszą, nie są tak liczni jak wasi którzy się staczają!... My to wiemy dobrze, choć nie jesteśmy uczeni. Nie trzeba się z nami prawować bezustanku. My was zostawiamy w spokoju, dajcie wy nam żyć... Inaczej, jeżeli tak pójdzie dalej, będziecie musieli nas żywić w więzieniach, gdzie nam jest lepiej niż w domu, na słomie. Wy chcecie nam panować, będziemy zawsze wrogami, dziś jak przed trzydziestu laty. Wy macie wszystko, my nic; nie możecie jeszcze żądać naszej przyjaźni!
— Oto co się nazywa wypowiedzenie wojny, rzekł generał.
— Jaśnie panie dziedzicu, odparł Fourchon, kiedy Aigues należały do tej biednej pani, niech Bóg ma zmiłowanie nad jej duszą, bo ponoś figlowała sobie za młodu, byliśmy szczęśliwi. Pozwalała nam zbierać ziarno w polu, i drzewo w lesie, i nie zubożała od tego! A pan, conajmniej tak bogaty jak ona, ściga nas pan niby dzikie zwierzęta i ciąga biedaków po sądach... Ej! to się źle skończy, będzie pan przyczyną jakiego nieszczęścia! Widziałem właśnie pańskiego polowego, tego dryblasa Vatela, który o mało nie zabił staruszki dla odrobiny drzewa. Zrobią z pana wroga ludu, będą pomstować na pana po chałupach, będą pana przeklinać tyle ile błogosławiono nieboszczkę panią!... Przekleństwo biedaków, panie dziedzicu, to rośnie! to wyrasta większe niż największy pański dąb, a z dębu robi się szubienica... Nikt tu panu nie gada prawdy, masz pan więc prawdę. Czekam co rano śmierci, nie wiele ryzykuję aby panu wygarnąć tę prawdę! — Przygrywam chłopkom do tańca w święto, kiedy pomagam rzempolić Vermichelowi w Kawiarni Pokojowej w Soulanges, i słyszę co gadają: ludzie bardzo są zawzięci na pana, mogą panu zbrzydzić życie tutaj. Jeżeli pański przeklęty Michaud się nie zmieni, zmuszą pana abyś go pan zmienił... Ta przestroga i wydra, to warte dwadzieścia franków, wierzaj pan...
Gdy starzec wymawiał ostatnie zdanie, rozległy się męskie kroki i ten któremu Fourchon tak groził, ukazał się bez oznajmienia. Ze spojrzenia, jakiem Michaud objął adwokata ubogich, łatwo było odgadnąć, że dosłyszał groźby. Cała odwaga Fourchona pierzchła. Spojrzenie to wywarło na łowcę wyder takie wrażenie, jak spojrzenie żandarma na złodzieja. Fourchon miał nieczyste sumienie, Michaud wyglądał na człowieka zdolnego pociągnąć go do odpowiedzialności za słowa najoczywiściej przeznaczone nato aby nastraszyć mieszkańców Aigues.
— Oto minister wojny, rzekł generał, zwracając się do Blondeta i wskazując pana Michaud.
— Niech mi pani daruje, rzekł ów minister do hrabiny, że wszedłem do salonu nie pytając o pozwolenie, ale w bardzo pilnej sprawie muszę mówić z panem generałem...
Usprawiedliwiając się, Michaud obserwował Sibileta, któremu zuchwalstwa Fourchona sprawiały sekretną radość. Żadna z osób siedzących przy stole nie dostrzegła tej radości, bo wszystkich zaprzątał Fourchon; ale Michaud, który, dla ważnych powodów, obserwował stale Sibileta, uderzony był jego miną i zachowaniem.
— Słusznie, panie hrabio, wykrzyknął Sibilet, zarobił swoje dwadzieścia franków, wydra nie jest droga...
— Daj mu dwadzieścia franków, rzekł generał do pokojowca.
— Podkupuje mnie pan? spytał Blondet.
— Chcę ją dać wypchać! wykrzyknął hrabia.
— Och, panie dziedzicu, ten zacny pan byłby mi zostawił skórę!... rzekł stary Fourchon.
— Więc dobrze, rzekła hrabina, dostaniesz pięć franków za skórę, ale zostaw nas...
Silny i ostry zapach dwóch włóczęgów tak zapowietrzał jadalnię, że pani de Montcornet, której delikatne powonienie cierpiało, byłaby zmuszona wyjść, gdyby Fourchon i Mucha zostali dłużej. Tej okoliczności starzec zawdzięczał swoich dwadzieścia pięć franków; wyszedł wciąż spoglądając niespokojnie na pana Michaud, i kłaniając mu się raz po raz.
— To co powiedziałem panu dziedzicowi, panie Michaud, dodał, to dla waszego dobra.
— Albo dla dobra ludzi którzy cię płacą, rzekł Michaud przeszywając go głębokiem spojrzeniem.
— Skoro podacie kawę, zostawcie nas, rzekł generał do służby, a zwłaszcza zamknijcie drzwi...
Blondet, który jeszcze nie widział generalnego strażnika Aigues, doznał na jego widok uczuć zgoła odmiennych niż te, które w nim obudził Sibilet. O ile rządca budził odrazę, o tyle Michaud nakazywał ufność i szacunek.
Generalny strażnik uderzał od pierwszej chwili ujmującą twarzą, o doskonałym owalu, delikatnych rysach, symetryczną: szczegół nieczęsty we francuskich fizjognomjach. Rysy, mimo że regularne, miały wyraz, może dzięki pięknej cerze, w której przeważały owe tony żółtawe i czerwone, znamionujące odwagę. Szare oczy, żywe i bystre, nie ukrywały myśli, patrzały zawsze w twarz. Szerokie i czyste czoło odcinało się od obfitych czarnych włosów. Uczciwość, stanowczość, szlachetna ufność, ożywiały tę piękną twarz, na której rzemiosło żołnierza wyżłobiło kilka bruzd na czole. Podejrzenie, nieufność, odbijały się na niej natychmiast. Jak wszyscy żołnierze dobierani do najświetniejszych pułków kawalerji, miał kształtną figurę, którą zachował dotąd. Ze swemi wąsami i bokobrodami, Michaud przypominał typ żołnierza, omal nie ośmieszonego potopem patriotycznych obrazów i sztychów. Typ ten miał tę wadę, że był pospolity w armji francuskiej; ale może też wspólność jednakich wzruszeń, niedole biwaku, od których nie byli wolni wielcy ani mali, wspólny wysiłek wodzów i żołnierzy na polu bitwy, przyczyniły się do stworzenia tej jednostajnej fizjognomji. Przy swojem niebieskiem ubraniu, Michaud zachował czarny, atłasowy kołnierz i wojskowe buty, tak jak zachował sztywną nieco postawę żołnierską: ramiona ściągnięte, pierś wypięta, jakgdyby był jeszcze pod bronią. Czerwona wstążeczka Legji zdobiła butonierkę. Wreszcie, aby dopełnić jednem słowem moralnej strony tego czysto fizycznego obrazu, o ile rządca, od czasu objęcia obowiązków, nigdy nie omieszkał nazwać swego pryncypała „panem hrabią“, o tyle Michaud nigdy nie nazywał go inaczej niż generałem.
Blondet wymienił z księdzem Brossette spojrzenie, które znaczyło: „Co za przeciwieństwo!“ wskazując wraz oczyma rządcę i generalnego dozorcę; poczem, chcąc się przekonać czy charakter, mowa, gest są w harmonji z tą postawą i fizjognomją, spojrzał na Michauda i rzekł:
— Czy pan wie, wyszedłem wcześnie dziś rano i zastałem pańską straż jeszcze śpiącą.
— O której godzinie? spytał były wojskowy niespokojnie.
— O wpół do ósmej.
Michaud zerknął na generała niemal złośliwie.
— A którą bramą pan wyszedł?
— Bramą Couches. Strażnik siedział w oknie w koszuli i przyglądał mi się.
— Gaillard pewnie dopiero się położył, odparł Michaud. Kiedy pan mi powiedział, że pan wyszedł wcześnie, myślałem że pan wstał o świcie; wówczas, gdyby któryś z mojej straży wrócił do domu, musiałby być chory; ale o wpół do ósmej kładł się właśnie. Czuwamy całą noc, rzekł po pauzie Michaud, odpowiadając na zdziwione spojrzenie hrabiny; ale to czuwanie zawsze jest niedostateczne! Dała pani oto dwadzieścia pięć franków człowiekowi, który przed chwilą pomagał spokojnie ukryć ślady kradzieży popełnionej dziś rano w pańskim lesie. Ale pomówimy o tem kiedy pan generał skończy, trzeba bowiem coś postanowić.
— Zawsze masz w ustach tylko prawo i prawo, mój drogi Michaud, a wiadomo, że summum jus, summa injurja. Jeżeli się nie zrobisz wyrozumialszy, źle na tem wyjdziesz, rzekł Sibilet. Chciałbym żebyś był słyszał starego Fourchon, który pod wpływem wina gadał trochę szczerzej niż zwykle.
— Przeraził mnie, rzekła hrabina.
— Nie powiedział nic, czegobym nie wiedział od dawna, rzekł generał.
— I hultaj nie był pijany, grał swoją rolę, a w czyim interesie?... pan może to wiesz, rzekł Michaud przyprawiając o rumieniec Sibileta bystrem spojrzeniem jakie w niego wlepił.
— O Rus!... wykrzyknął Blondet spoglądając na proboszcza.
— Ci biedni ludzie cierpią, rzekła hrabina. Wiele jest prawdy w tem, co nam tu krzyczał Fourchon, bo nie można powiedzieć aby on do nas mówił.
— Pani, rzekł Michaud, czy pani myśli że przez czternaście lat żołnierze cesarscy spoczywali na różach?... Pan generał jest hrabią, jest wielkim oficerem Legji, ma dotacje, czy pani widzi bym mu zazdrościł, ja prosty podporucznik, który zacząłem jak on, który się biłem jak on? Czy chcę obniżać jego sławę, kraść mu jego dotacje, odmawiać mu należnych honorów? Chłop powinien słuchać tak, jak słuchają żołnierze; powinien mieć uczciwość żołnierza, jego szacunek dla nabytych praw, i starać się zostać oficerem, uczciwie, pracą, a nie kradzieżą. Pług i karabin, to dwaj bracia. Żołnierz ma to co chłop, i w dodatku jeszcze co chwilę śmierć nad głową.
— Oto co chciałbym im powiedzieć z ambony! wykrzyknął ksiądz Brossette.
— Tolerancja? odparł generalny dozorca odpowiadając na słowa Sibileta: mógłbym tolerować stratę dziesięć od sta dochodu brutto, ale tak jak rzeczy idą, pan generał tracisz trzydzieści od sta, a jeżeli pan Sibilet ma procent od obrotu, nie rozumiem jego tolerancji, gdyż wyrzeka się prawie dobrowolnie tysiąca lub tysiąc dwustu franków rocznie.
— Mój drogi panie Michaud, odparł Sibilet opryskliwie, powiedziałem już panu hrabiemu, wolę stracić tysiąc dwieście franków niż życie. Nie szczędzę i panu rad w tym przedmiocie!...
— Życie? wykrzyknęła hrabina, czyżby tu chodziło o czyjeś życie?
— Nie powinnibyśmy tutaj roztrząsać spraw stanu, odparł śmiejąc się generał. Wszystko to, moja droga, znaczy, że pan Sibilet, jak prawdziwy finansista, jest bojaźliwy i tchórz, mój minister wojny natomiast jest zuch, i tak samo jak jego generał nie boi się niczego.
— Niech pan powie ostrożny, panie hrabio, wykrzyknął Sibilet.
— Cóż to? więc my jesteśmy tutaj, jak bohaterowie Coopera w lasach Ameryki, otoczeni zasadzkami dzikich? spytał drwiąco Blondet.
— Moi panowie, waszem zadaniem jest umieć administrować, nie przestraszając nas szczękiem trybów waszej administracji, rzekła pani de Montcornet.
— Ba! może jest potrzebne, pani hrabino, aby pani wiedziała, ile potu kosztują tutaj te ładne czepeczki, które pani nosi, rzekł proboszcz.
— Nie, bo wówczas mogłabym się łatwo obejść bez nich, zacząć czcić dukaty, zrobić się skąpa jak wszyscy wieśniacy; zawielebym straciła na tem, odparła śmiejąc się hrabina. Et, księże proboszczu, proszę mi podać ramię, zostawmy generała z jego ministrami, i chodźmy odwiedzić panią Michaud, u której nie byłam jeszcze. Zajmiemy się tam moją małą protegowaną.
I ładna pani, zapominając już łachmanów Muchy i Fourchona, ich nienawistnych spojrzeń i strachów Sibileta, poszła włożyć trzewiczki i kapelusz.
Ksiądz Brossette i Blondet usłuchali wezwania pani domu i wyszli aby zaczekać na nią na ganku.
— Co ksiądz proboszcz myśli o tem wszystkiem? zagadnął Blondet.
— Ja jestem parjasem, szpiegują mnie jako wspólnego wroga, trzeba mi dobrze otwierać oczy i uszy aby uniknąć zasadzek jakie mi zastawiają aby się mnie pozbyć, odparł proboszcz. Myślę nieraz, mówiąc między nami, czy do mnie kiedy nie wygarną z fuzji...
— I siedzi tu ksiądz?... rzekł Blondet.
— Nie dezerteruje się z pod sztandaru Boga, tak samo jak z pod sztandaru cesarza! odparł ksiądz z prostotą, która uderzyła Blondeta.
Pisarz ujął rękę księdza i uścisnął ją serdecznie.
— Pojmuje pan tedy, podjął ksiądz Brossette, że ja nie mogę wiedzieć co się knuje. Mimo to, zdaje mi się, że generał jest tutaj, jak się to mówi, w nietęgiej skórze.
Trzeba tu rzec kilka słów o proboszczu z Blangy.
Ksiądz ten, czwarty z rzędu syn dobrej rodziny mieszczańskiej z Autun, był to człowiek inteligentny, noszący z godnością swoją sukienkę. Mały i wątły, okupywał swą niepozorną postać ową zaciętością charakteru, właściwą Burgundom. Przyjął to podrzędne stanowisko z przekonania, jego zasady religijne bowiem szły w parze z poglądami politycznemi. Był w nim ksiądz dawnego autoramentu, przywiązany fanatycznie do Kościoła i do kleru; obejmował całość rzeczy, a egoizm nie kaził jego ambicji: służyć było jego dewizą; służyć Kościołowi i monarchji na posterunku najbardziej zagrożonym, służyć w ostatnim szeregu, jak żołnierz który wie że prędzej czy później zdobędzie szlify generalskie przez swoje poczucie obowiązku i przez swą odwagę. Brał poważnie wszystkie swoje śluby, czystość, ubóstwo, posłuszeństwo.
Od pierwszego rzutu oka, ten niepospolity ksiądz odgadł uczucia Blondeta do hrabiny, zrozumiał że z córką domu Troisville i z pisarzem monarchicznym powinien się okazać człowiekiem szerszych pojęć, ponieważ zawsze uszanują jego sukienkę. Prawie co wieczora zachodził na czwartego do wista. Pisarz, który umiał się poznać na księdzu Brossette, miał dlań tyle szacunku, że rozkochali się w sobie wzajem, jak zdarza się każdemu inteligentnemu człowiekowi uszczęśliwionemu że znalazł bratnią duszę, lub, jeśli wolicie, słuchacza. Każda szpada kocha swoją pochwę.
— Pańskie poświęcenie przynosi panu zaszczyt, księże proboszczu. Ale czemu ksiądz przypisuje ten stan rzeczy?
— Nie chcę panu mówić banalności po takim komplemencie, odparł z uśmiechem ksiądz Brossette. To, co się dzieje w tej dolinie, dzieje się wszędzie we Francji, i wynika z nadziei, jakie rok 1789 obudził w chłopach. Rewolucja głębiej się rozwinęła w pewnych okolicach niż w innych, a nasz kąt Burgundji, tak bliski Paryża, należy do tych gdzie ruch ten pojęto jako tryumf Gallów nad Frankami. Historycznie, chłopi są zaledwie nazajutrz po wojnie chłopskiej; porażka ich wyryła się w ich mózgu. Nie pamiętają już faktu, przeszedł w stan półświadomego instynktu. Pojęcie to jest we krwi chłopa, jak pojęcie wyższości było niegdyś we krwi szlachty. Rewolucja z 1789 była odwetem zwyciężonych. Chłopi chwycili w ręce grunt, którego prawo feudalne broniło im od tysiąca dwustu lat. Stąd ich miłość do ziemi, którą dzielą między siebie tak, że krają zagon na dwie części, co nieraz udaremnia ściąganie podatku, gdyż wartość gruntu nie pokryłaby kosztów sądowych!...
— Ich upór, ich nieufność, jeśli ksiądz woli, jest w tej mierze taka, że, w tysiącu kantonów na trzy tysiące z których składa się terrytorjum francuskie, niepodobna jest bogaczowi kupić ziemi od chłopa, wtrącił Blondet. Chłopi, którzy odprzedają swoje ochłapy ziemi sobie nawzajem, nie wyzbędą się ich za żadną cenę i pod żadnym warunkiem na rzecz pana. Im więcej właściciel ziemski ofiaruje, tem bardziej wzmaga się podejrzliwość chłopa. Jedynie wywłaszczenie wciąga ziemię chłopską w powszechne prawo obrotu. Wiele osób stwierdziło ten fakt, ale nie rozumieją jego przyczyny.
— Oto przyczyny, odparł ksiądz Brossette uważając słusznie że pauza jaką uczynił Blondet równa się znakowi zapytania. Dwanaście wieków są niczem dla klasy, której historyczny obraz cywilizacji nie oderwał nigdy od jej głównej myśli, i która zachowuje jeszcze dumnie kapelusz z wielkiem rondem i jedwabną wstążką, noszony niegdyś przez ich panów i porzucony przez modę. Miłość, której korzenie tkwiły głęboko w sercu ludu, owa namiętna miłość do Napoleona, w której osoba cesarza nie odgrywała może takiej roli jak on sam mniemał, tłómaczy może jego cudowny powrót w r. 1815. Miłość ta wypływała całkowicie z tej myśli. W oczach ludu, Napoleon, bezustanku zespolony z ludem przez miljon swoich żołnierzy, jest jeszcze królem urodzonym z łona Rewolucji, człowiekiem gwarantującym własność dóbr narodowych. Koronowano go jako pomazańca tej idei...
— Idei, którą rok 1814 nieszczęśliwie naruszył, a która powinna być uważana za świętość, rzekł żywo Blondet, ponieważ lud może znaleźć w pobliżu tronu księcia, któremu ojciec jego przekazał głowę Ludwika XVI jako lenno...
— Hrabina idzie, odmieńmy rozmowę, szepnął ksiądz Brossette, Fourchon nastraszył ją, a trzeba ją tu zatrzymać w interesie religji, tronu, i nawet tych ludzi.
Michaud, naczelnik straży w Aigues, przybył z pewnością z przyczyny zamachu dokonanego na Vatelu. Ale, nim powtórzymy obrady jakie miały miejsce w radzie Stanu, trzeba nam pokrótce przytoczyć okoliczności w jakich generał kupił był Aigues, doniosłe przyczyny które uczyniły Sibileta rządcą tej wspaniałej siedziby, racje które oddały Michaudowi naczelną straż, wreszcie fakty, z których zrodził się obecny stan rzeczy oraz obawy wyrażone przez Sibileta.
Ten krótki szkic będzie miał tę zaletę, że wprowadzi kilku głównych aktorów dramatu, określi ich interesy, i pozwoli zrozumieć niebezpieczeństwo w jakiem znajdował się w tej chwili generał hrabia de Montcornet,



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.