Czarnoksiężnik Twardowski/Ustęp drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Czarnoksiężnik Twardowski
Podtytuł Dwa ustępy z dramatu osnutego na podaniach gminnych
Pochodzenie Poezye Gustawa Zielińskiego Tom II
Wydawca Własność i wydanie rodziny
Data wyd. 1901
Druk S. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst „Czarnoksiężnika Twardowskiego“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
USTĘP DRUGI.
KARCZMA.
Na przodzie sceny, po lewej stronie, stół karczemny na trzech krzyżowych nogach, zastawiony jedzeniem, dzbanami i roztruchanami; — na lawach przy stole: Starosta, Wszebór, Sasin i inni myśliwi z trąbkami i kordelasami u boku, siedzą z puharami w reku. — Służba myśliwska krząta się około stołu — w kącie przybór myśliwski: rozjazdy, oszczepy, dzidy i t. d. W głębi drzwi wchodowe, w bliskości tychże ku prawej stronie: komin, na którym rzęsisty ogień się pali; — przy kominie, na ławce o piec oparta, siedzi Justyna żebraczka, w łachmanach, z głową dziwacznie w liście i kwiaty ubraną; trzyma wrzeciono i przędzie, a przed nią stoi kołyska, którą niekiedy kołysze — po prawej stronie sceny, drzwi do alkierza, przy których, o uszak oparty, stoi Żyd arendarz i oczekuje na rozkazy myśliwych.
Chór myśliwych.

Hej! pijmy... użyjmy,
Co dzisiaj — to nasze.
O jutrze — któż roi?...
Gdy pełny dzban stoi,
I w ręku pienią się czasze.

(piją)
Starosta (do Żyda)

Żydzie, staw miodu, kiedy zbrakło wina!

(Żyd, ze służbą myśliwską, wynosi z alkierza dzbany z miodem a nalawszy puhary, stawia je na stole)
Starosta (do myśliwych)

Dziś nam się gruba wymknęła zwierzyna,
Dwóch, jakich dawnom nie widział niedźwiedzi;
Ujść nam — nie ujdą, gdy bakałarz śledzi,[1]
Jutro w trop, psiarnię puścim ze świtaniem,
To ich na oszczep lub w sieci dostaniem.

Wszebór.

Czas bo fatalny mieliśmy dziś w kniei.

Starosta.

Co to fatalny? — ja takiej zawiei
W życiu nie pomnę — toż jodły i buki
Wicher druzgotał, z korzeniem rwał, psował,
A przytem — co za wycie! jakie huki!
To czart z swą zgrają po puszczach harcował.
Dziękujmy Bogu, że nam się udało
Otrąbić w kniei i zebrać tu cało.

Sasin.

Co przeszło — to się w rychle zapomina.
Gdy dach nad głową i ogień wesoły,
I kiedy Wasza Miłość, przyjacioły...

(podnoszą puhar i kosztując)

Spotykasz takim miodem...

Starosta.

Moja wina,
Że lepszym przyjąć nie mogę Waszmości;
Proszę wybaczyć. W mym szlacheckim dworze
Inne przyjęcie czekało mych gości; —
Lecz gdy nas szatan zasklepił w tej norze,
Niechże chęć dobra za uczynek stanie; —
A żyd arendarz robi mi nadzieję,

(Żyd się kłania)

Że póki trąbka nie wyzwie nas w knieje,
Starego miodu nie zbraknie we dzbanie.

Chór myśliwych.

Więc pijmy — użyjmy,
Co dzisiaj — to nasze.
O jutrze — któż roi?
Gdy pełny dzban stoi,
I w ręku pienią się czasze!

(piją)
Justysia (kołysząc dziecię śpiewa)

Luli maleńki, luli,
Mruż oczki, mruż,
Niech Anioł-stróż,
Twą skroń, swem skrzydłem otuli.

Starosta (do Żyda)

Co to za śpiew?... i skąd jest ta niewiasta?...

Żyd.

Jakaś żebraczka — zdaje się, że z miasta,
Przyszła tu dzisiaj, zziębła, źle odziana,
Z dzieckiem na ręku — i siedzi od rana.
Kto jest? skąd idzie? nikt się nie dopyta,
Bo nie ma związku w jej gadaniu całem;
Ale że przytem cicha, pracowita,
To jej się ogrzać i posilić dałem.
A że się teraz nie w porę odzywa —
Wraz ją wypędzę...

(posuwa się ku Justysi)
Starosta (wstrzymując go)

Zostaw ją — niech śpiewa,
Przy miodzie, piosnce i dziewczynie,
Czas może weselej upłynie.

Justysia (śpiewa)

Był piękny Maj,
Zielone drzew pączki pękały;
I ptaszki w gałązkach śpiewały;
Oj dudko!... skocznego mi graj!
Szalonym wirem pędzi wiek młody
W świat uciech, pustot, przygody.

Chór myśliwych.

Hejże! w górę czasze!
Wszak to zdrowie nasze!
Bodaj się święcił wiek młody,
Wiek uciech, szczęścia, swobody!

(piją)
Justysia (śpiewa)

Zakradł się wąż,
Swe kręgi przesunął po drzewie,
Wystawił łeb — i szeptał Ewie,
O jabłku szeptał wciąż.
I pierzchnął z lica uśmiech figlarny,
I łzy zamgliły jej wzroczek czarny.

Chór myśliwych.

Przecież my nie mnichy,
Więc trąćmy w kielichy;
Za zdrowie tych oczek figlarnych,
Zarówno błękitnych jak czarnych.

(piją)
Justysia (śpiewa)

Dość jęków!... dość!...
Motylów na świecie krocie,
A sroczka już skrzeczę na płocie,
Cha, cha, cha! — gość! —
Luli, mój mały, w śnie słodkim luli,
Niech cię stróż-anioł skrzydłem otuli.

Chór myśliwych.

Cha, cha, cha! — gdy śmiéchy,
Uderzmy w kielichy,
Na czyjąż cześć
Ten toast wznieść?...

Starosta.

Piliśmy zdrowie Króla Jegomości, —
Księdza Biskupa — pana Wojewody,
I gospodarza — i każdego z gości,
I pięknych oczek — i braterskiej zgody;
A więc wypijmy — mniejsza już o imię,
Ot, pacholątka, co w kołysce drzémie.

Chór myśliwych.

Zgoda!

(piją — niektórzy już śpią o stół oparci)

Jeden z orszaku, (w pół pijany)

Wartoby jeszcze wypić zdrowie — ojca!

Wszebór.

Bierz go tam licho — może jaki zbójca...
Dość — głowa cięży — czuję żem senny...

(zasypia)
Starosta.

Ha! — i mnie złamał trud całodzienny.

(usypia)
Pierwszy z orszaku, (już w pół pijany śpiewa)

Hej! pijmy!

Pierwszy z orszaku.

Oj śpijmy.

Pierwszy z orszaku, (kończąc zaczętą piosenkę)

Co dzisiaj to nasze...

Sasin (przebudzony)

Pal djable i dzbany i flasze.

Justysia (śpiewa)

Luli maleńki luli,
Mruż oczki, mruż...
Niech Aniół-stróż
Twą skroń, swem skrzydłem otuli.

(Podczas śpiewu Justysi myśliwi zasypiają, siedząc lub leżąc na ławach i opierając się na stole).
Jeden ze służby (do innych, przypatrując się myśliwym)

Ho! ho! nie na żart śpią nasi panowie,
Resztę wypijem — w stajni — za ich zdrowie.

(Służba zbiera ze stołu jedzenie i dzbany z miodem, i z niemi wychodzi. Żyd, dawszy znak Justysi, aby nie śpiewała i nie budziła myśliwych, z ostrożnością odchodzi do alkierza; Justysia opiera głowę o piec i zasypia. — Ogień na kominie przygasa).
Twardowski, w czarnym krótkim ubiorze, i Szatan w barwie jako Służący, wnoszą na ręku omdlaną Hannę. — Szatan podaje zedel, na którym ją na przodzie sceny sadzają. — Podróżni w długich czarnych płaszczach włoskich.
Twardowski.
(ukazując na omdloną Hannę, z oburzeniem do Szatana)

Patrz! cóżeś zrobił?

Szatan.
(przypatrując się omdlałej)

To nic... trochę strachu...
Proste zemdlenie — dowód, że nerwowa...[2][3]
Ale się nie trwoż — jest... i będzie zdrowa...
Gdy spocznie — przyjdzie do siebie po trochu...

Twardowski (z gniewem pokazując po karczmie)

Przeklęty djable! jak mogłeś nas, w lochu
Takim osadzić? — czemuś nie wzniósł gmachu,
Którym ci kazał?

Szatan.

Gmach gotów... i czeka...
Ślicznie się udał — to dzieło olbrzymie,
Nic wspanialszego nie zobaczysz — w Rzymie,
Nawet do niego droga niedaleka...
Lecz kto mógł zgadnąć? — że na zjeździe z góry,
Rumaki tak się przestraszą figury,
Że na kieł wezmą — przez chrósty i łomy
Rzucą się oślep na tor nieznajomy,
Uderzą o pień, urwą przód kolasy,
I jak szalone popędzą na lasy?...
Tegom przewidzieć nie mógł.

(ukazując na Hannę)

Patrz, jak bladość
Schodzi z jej lica... widzę twoją radość...
Oj, oj! — szczęśliwcze! — te drobne przeszkody,
Ta jakaś dziwna wypadków zawiłość,

Nawet to miejsce — za wszystko ci miłość
Zapłaci datkiem sowitej nagrody.
Zajmij się piękną...

(podając Twardowskiemu flaszeczkę)

Ten kordyał ją zbudzi...
Ja się podróżnym zatrudnię przyborem...
Droga nie długa — to was nie utrudzi...
Jeszcze ją z zawad oczyszczę toporem.
Gdy kur zapieje — na twoje wezwanie,
Poszóstny rydwan przed wrotami stanie.

(Twardowski zajęty Hanną. Szatan odchodząc — na stronie:)

Teraz radź sobie! — jużeś w naszej mocy!

(Szatan przybliża się do komina, rzuca kilka drewek na ogień i przypatrując się śpiącej Justysi)

A! a! Justysia! — to mi się udało
Zebrać ich razem; — dzisiaj o północy
Będziemy mieli zabawkę niemałą.

(zbliżając się do śpiących myśliwych)

Ci śpią — ażeby zbudzili się w porę,
Muszę im jednę wysunąć podporę.

(wyciąga środkową nogę z pod stołu, na którym oparci śpią myśliwi, i postawiwszy przy drzwiach wchodowych, wychodzi)
Twardowski wziętym od Szatana kordyałem, cuci omdlałą Hannę.

Hanna budzi się, poglądając w koło z przerażeniem.

Przebóg! gdzież jestem? — cóż to za postacie?
Sen-li czy jawa?

Twardowski.

Najmilsza! zbądź trwogi,
Mały wypadek zdarzony wśród drogi,
Zmusił nas szukać schronienia w tej chacie.
W gęstwinie lasów i w burzliwej nocy
Kiedym w bezdrożach błąkał się po ciemku,
Ujrzałem światło — w nadziei pomocy,
Tu cię omdlałą przyniosłem na ręku.
Niech cię nie razi nędza lichej chaty,
Bo za chwil kilka, staną dzielne konie,
I w tak roskoszne powiozą ustronie,
Gdzie, nad twą głową zabłyszczą się stropy,
A jak kobierzec rzucony pod stopy,
Znajdziesz jedwabie i kwiaty.

Hanna.

O nie! mój luby! — zaklinam na Boga,
Nie jedźmy dalej...

Twardowski.

O moja droga!
Nie tu — pod strzechą nizkiej lepianki,
W przytułku nędzy, zepsucia, kału,
Obrałem miejsce dla mej kochanki,
Najpiękniejszego w życiu ideału.
Na twe przyjęcie, czeka przybytek,
Przy którym, zamków królewskich zbytek,
Gaśnie, jak drobna gwiazda przed słońcem.

Błyszczy on teraz ogni tysiącem,
Wśród zgęszczonego ciętych sadów liścia; —
A bryzgi fontann bijących u wnijścia,
To deszcz brylantów i tęcza z opali. —
Jeśli na pałac raczysz zwrócić oczy,
Na kryształowych kolumn przezroczy
Łączą się łuki rzeźbione z korali.
Po licznych stopniach wiodących do góry,
Ujrzysz mozaiką kładzione marmury,
I długim rzędem błyszczące komnaty,
A wszędzie złoto i kwiaty.
Tam, tam, o luba! u tych pysznych progów,
Mogących godnie przyjąć nawet bogów,
Nieśmiała miłość — z pokorą, z poddaństwem,
Błaga — byś w gmach ten nowe wniosła życie,
Zabłysła gwiazdą na jego błękicie,
I jak królowa zawładła tem państwem.

Hanna.

O luby! jakiż to obraz uroczy!
Słów nie mam dosyć na objaw wdzięczności,
Nie blask to sprawia, który mnie otoczy,
Ale żeś godną uznał swej miłości.
Kiedy życzeniom więcej jest niż zadość,
I tylko w sercu gościć winna radość,
Czemuż ten obraz przejmuje mnie drżeniem?
Lękam się... wybacz, jedyny mój,
Czy ten czarowny pałac twój,
Nie jest snem, mrzonką, złudzeniem?
Bo umysł, w ciągłej kołatany trwodze,

Że my po błędnej postępujem drodze...
Widziałeś — kiedy niosły nas rumaki,
Nie... nie rumaki... to były straszydła
Ogień ziejące, — pół konie, pół ptaki —
Jak na raz czarne rozwinąwszy skrzydła
W górę, ku chmurom, rwały się do lotu;
Na tę myśl samą nadpowietrznej jazdy,
Ustał mi oddech — dostałam zawrotu,
W oczach błysnęły miljonowe gwiazdy;
Co dalej... nie wiem — choć czułam, że siła
Straszna, nieziemska, odtąd nas nosiła.

Twardowski.

To nocny tuman i skutek bojaźni,
W szereg twych marzeń rzucił lekkie skazy,
Żeś senne widma zlękłej wyobraźni
Za rzeczywiste przyjęła obrazy.

Hanna.

Radabym wierzyć — lecz czyż sen tak trwoży?
O nie! — to była przestroga
Zesłana nam od Boga,
Aby zaniechać dalszej podróży.
Powróć mnie, powróć w klasztorną ciszę,
Niech głos przeczucia w sercu ukołyszę:
A tam modlitwą i łzami memi,
Przebłagam Boga za ciebie i siebie,
Że gdy nie możem złączyć się na ziemi,
Przynajmniej złączym się w niebie.

Twardowski.

Słuchaj mnie Hanno! powrót do klasztoru
Już niepodobny — raz złamana krata,
Zemsta twych krewnych i przesądy świata,
To przepaść! — dla nas nie ma już wyboru,
Tylko iść naprzód... w te gościnne progi,
Do których piękna miłość przewodniczy...
O droga Hanno! porzuć płonne trwogi
Piękniejszą przyszłość da ci świat w zdobyczy
Niż tę, co tracisz — bo zyskasz swobodę.
Wszak dotąd żadne nie wiążą cię śluby?
Sierota — sercem, ofiara — rachuby,
Miałaś poświęcić anielską urodę,
Tę perłę, godną cesarskiej korony,
Za wieniec z cierniów i łez upleciony.
O! do poświęceń, rozleglejsze pole
Świat ci przedstawia, niż samotna cela,
Która zamknąwszy w samolubnem kole,
Kratą od całej ludzkości oddziela.
Cel masz przed sobą — tylko podnieś oczy,
Ujrzysz człowieka, który zdarzeń zbiegem
Popchnięty — stanął nad otchłani brzegiem
I lada chwila na jej dno się stoczy.
Sam się podźwignąć nie może — sił niema,
Złamany walką z życiem nieustanną,
Chyba go anioł od upadku wstrzyma.
Tym nieszczęśliwym ja jestem o Hanno?
Aniołem...

Hanna.

Nie kończ... wszakżem sługa twoja,

Wiedź i rozkazuj.

(słychać pianie koguta)
Twardowski.

O najmilsza moja,
Chwile są drogie — spieszmy — rydwan czeka,
A podróż niezbyt daleka.

(Twardowski okrywa Hannę, płaszczem, który leżał na zydlu, i zabiera się do wyjścia)
(Podczas piania koguta, stół, na którym oparci spali myśliwi, upada, ławy się wywracają, a z niemi myśliwi padają na ziemię)
Sasin (porywa się z ziemi)

Co to? — gwałt? napaść? — gdzie szabla, gdzie topór?

Starosta (podnosząc się z ziemi i śmiejąc się)

Cha, cha, cha! komuż myślisz stawiać opór?
Niesłychać aby wtargnęły Tatary.

Sasin.

Cóż się więc stało?

Starosta.

Ha! cóż? stół był stary
I runął.

Wszebór (przypatrujcie się zwalonemu stołowi)

Gdzie tam — to inna przyczyna,
To sztuczka czyjaś?

(pokazując nogę od stołu stojącą przy drzwiach)

Jak mogła ta noga
Wyjść z pode stołu i stanąć u proga?

Myśliwi (z zadziwieniem)

Prawda!

Wszebór (oglądając się po karczmie i ujrzawszy Twardowskiego i Hannę)

A! — patrzcie — skąd się tu wziął Niemiec?

Myśliwi.

Prawda!

Wszebór (ukazując na Hannę)

I z nim niewiasta?... to ich wina!...

(do służby, która ukazuje się ze światłem we drzwiach wchodowych, do których Twardowski i Hanna zbliżają się)

Nie puszczać!

(Niema scena pomiędzy Twardowskim chcącym wyjść wraz z Hanną a służbą myśliwską tamującą im przejście, po kilku nieudanych próbach Twardowski z Hanną na dawne wracają miejsce)
Starosta (przypatrując się Twardowskiemu)

Z stroju znać, że cudzoziemiec...
Lecz nie z tych, którzy nie chcą płacić myta
Trakt omijając...

Wszebór.

Może to Hussyta?

Jeden z orszaku.

Może Graf jaki?

Sasin.

Ot, Niemiec i basta.
A że nas zbudził — warto się z nim zwadzić;
I gładko Niemca — od duszki odsadzić.

Starosta (przypatrując się Hannie)

Oczy-ż mnie mylą? — ta młoda niewiasta...
Tak!... to jest Hanna! — to moja rodzona!...
Nie... nie... to w żaden sposób być nie może...
Przeciesz w tej chwili musi być w klasztorze...

(przecierając oczy)

Czy urok jaki? tak, tak, — to jest ona.

Sasin.

Ho! ho! rzecz taka nie puszcza się płazem,
Musim ją odbić.

Wszebór.

Więc przystąpmy razem.

Starosta.

Nie trzeba — ja sam.

(przysuwając się do Twardowskiego)

Illustris Domine...

Twardowski (z dumą przerywając)

Co Waszmość żądasz?

Starosta (groźno)

Chcę spytać Waszmości,
Ktoś jest? i jakiem prawem tę dziewczynę
Uwozisz z sobą?

Twardowski (z dumą)

To nadmiar śmiałości!
Po karczmach zdawać nieprzywykłem sprawy,
Ustąp precz z drogi..

(Twardowski z Hanną zabierają się do wyjścia)

Starosta (zastępując drogę i dobywając kordelasa)

Ja! precz? przez Bóg żywy!
Jeżeliś szlachcic... stawaj do rozprawy.

Hanna (poznając starostę)

Przebóg! to brat mój!

(widząc w ręku Starosty podniesiony kordelas, rzuca się naprzód i pada przed nim na kolana)

O bądź miłościwy!
Jam winna... przebacz.

Starosta (pokazując Hannę)

O biedne dziecię!
Nie tobie chciałbym wyrzucać winy,
Co przewrotności nie znasz na świecie,

(ukazując na Twardowskiego)

A temu — który z niedoświadczenia
Pragnie korzystać młodej dziewczyny,

I nie szanuje świętego schronienia...
Ktoby on nie był — przebaczyć nie mogę; —
Mąż prawy — prostą zwykł obierać drogę,
Prosi... lub idzie przebojem w dzień biały...
A hultaj tylko... albo łotr zuchwały,
Nocą się skrada, godzi pokryjomu,
I wnosi hańbę do zacnego domu.

Twardowski (dobywając oręża)

Co?

(Justysia, która w ciągu tej rozmowy przybliżała się ostrożnie i przypatrywała się z zajęciem Twardowskiemu, właśnie w chwili kiedy ten dobywa oręża, chwyta go obiema rękami za tęż rękę)

Justysia.

Tuś mi motylu! — Teraz mi zdąż
Ulecieć z rąk... cha, cha, cha!

Twardowski.

Szalona!
Znów tu? — czyś z ziemi wytrysła łona?

(wyrywa rękę i odtrąca Justysię)
Justysia (cofając się ku swemu miejscu, do Hanny, wskazując na Twardowskiego)

Cha, cha, cha! piękna! — uciekaj! — to wąż!

Starosta (do Hanny ukazując Justysię)

Widzisz ofiarę! — przed Panem schyl skroń,
Że ci w czas bratnią zesłał w pomoc dłoń.

Żyd (który wyszedł z alkierza i przybliżył się do rozmawiających, ujrzawszy Twardowskiego)

To on! aj gwałtu!... oj będzież tu bieda!

(w przerażeniu cofa się i ucieka do alkierza)
Twardowski (do siebie)

 
To mi bies piwa kwaśnego nawarzył!
Czekaj psie czarny, za te wszystkie psoty,
Do takiej ciężkiej wprzęgnę cię roboty,
O jakiej — łeb twój barani nie marzył.

Sasin (do Żyda bladego i drżącego, którego służba za kołnierz z alkierza wyprowadza)

Chodź żydzie — gadaj — ten Niemiec ci znany?

Żyd (kłaniając się, do Starosty)

Wielmożny Panie!...

Starosta (groźno)

Cóż prawdy się dowiem?

(Żyd milczy)
Sasin.

Sasin (przyskakując do Żyda z kordelasem)
Ja go ośmielę.

Żyd (przestraszony)

Już powiem!... już powiem!...

(mówi i chowa się za służbę, która go trzyma)

To rabuś... oszust... cygan nad cygany...

Kiedy w Krakowie trzymałem gospodę,
On wszystkie wino przemienił mi w wodę;...
To jest Twardowski!...

Myśliwi (cofając się z przerażeniem)

Czarnoksiężnik?...

Twardowski (z dumą)

Tak!
Jestem nim!

Hanna (załamując ręce)

Nieba!

Starosta.

Toś nielada ptak!...
Teraz z Waszmością poczniem z innej beczki;
Złegoś na świecie nabroił niemało,
Choć przed urzędem ujść ci się udało,
Z pod mojej ręki nie znajdziesz ucieczki.
Do tylu zbrodni przybywa dziś nowa,
Gwałt na klasztorze — to sprawa gardłowa.

(do służby)

Pojmać i w łyki!

(służba posuwa się ku Twardowskiemu)
Twardowski (groźno)

Ani kroku dalej!
Drżyjcie! — bo jeśli liczba was zuchwali,

I ja tu nie sam — na moje wezwanie
Wraz całe piekło na odsiecz mi stanie:
I was i chatę na dno ziemi wtrącę,
Albo dla większej hańby i zakały,
Wszystkich w pierzchliwe zamienię zające,
A psy was własne rozerwą w kawały.

(chwila milczenia)
Sasin.

Hola! — strasz sobie piekielnemi draby
Tych, co się boją... ot żydy lub baby...
Nas nie ustraszysz — coś zacz, to my wiemy.
Pięść mamy twardą, to się spróbujemy,
My się i djabła niezlękniem Mospanie!

(myśliwi z kordelasami posuwają się ku Twardowskiemu)
Twardowski.

Wzywam cię — staw się szatanie!

(pomiędzy Twardowskim i myśliwemi, z pod ziemi w płomieniach występuje Szatan, w czarnym, bogatym w złoto ubiorze. Myśliwi z przestrachu usuwają się w głąb’ karczmy)
Twardowski (do Szatana)

Zabaw tych Ichmościów!

Szatan (z pokłonem zwracając się do Myśliwych)

Jestem na usługi...
Ścielę się do stóp Waszmościom... jak długi...

(widząc ich przerażenie)

Cóż to? tak wszystkich ogarnęła trwoga?

Patrzycie na mnie jakby na raroga?
Przecież nie takim czarny jak mnie piszą!...
Oho! w tem widzę prosto zazdrość mniszą;
Dają mi ogon, rogi i pazury,
By dobrych ludzi odstraszyć od dzbanu;
Niechże w te brednie wierzą sobie ciury,
Ależ nie ludzie rycerskiego stanu.
Wiem, że gdy Waszmość bliżej mnie poznacie,
To się serdecznie zemną pokochacie,
Bom walny kompan do każdej zabawy,
Do gry, hulanki i gracz do kielicha.
Gardło dam w zakład... choć nie szukam sławy,
Że najtęższego przepiję wam mnicha.

Wszebór (na stronie, do towarzyszy)

Podobno lepiej wynieść się zawczasu,
I resztę nocy przepędzić wśród lasu.

(Myśliwi posuwają się ku drzwiom)
Jeden ze służby myśliwskiej.
(wpada do karczmy z przerażeniem)

Strach! strach! co się tam koło karczmy dzieje!...
Snąć całe piekło wywarło się w knieje,
A w górze — co za pisk i jaki szum?...
Ze wszystkich świata stron
Czarnego ptastwa zlatuje się tłum,
Kruków, sów, kawek, puchaczy i wron,
Słyszycie!... krokwie trzeszczą!... bo gromada
Cały dach karczmy obsiada.

(ogólne przerażenie)
Żyd (wynosi się chyłkiem do alkierza, ale otworzywszy drzwi, cofa się z przestrachem i jeszcze prędzej je zamyka)

Nu, to już po nas!

Szatan (do myśliwych)

Weźcie Waszmość czasze,
Kiedyż właściwiej oddać się radości?
Żydzie, staw miodu na przyjęcie gości.

(Żyd się chowa za myśliwych. Szatan ze stołu, który służba myśliwska w ciągu poprzedzającej sceny zastawiła, z pomiędzy kilku czasz stojących, bierze jedne i śpiewa przedrzeźniając śpiew myśliwych)

Hej! pijmy, użyjmy, co dzisiaj to nasze.

(pije, z czaszy płomień bucha)
Twardowski (wesoło)

Szatan jak widzę w dobrym dziś humorze,
Pewnie nam jaką sprawi krotochwilę.

Myśliwi (załamując ręce)

Cóż my poczniemy?

Hanna (składając ręce i wznosząc oczy do góry)

Miłosierny Boże!
Ty nas przynajmniej nie opuść w tę chwilę.

Justysia (na swojem miejscu przy piecu, nie zważając na tę całą scenę, śpiewa)

Luli, mój mały, w śnie słodkim luli,
Niech cię Stróż-anioł skrzydłem otuli.

(słychać zewnątrz mocne krakanie)
Myśliwi.

Ach! cóż za wrzaski!...

Szatan (do myśliwych)

Tylkoż się nie trwóżcie,
To nie jest ptastwo — ale mili goście,
Którym przyrzekłem dyalog wyprawić
Ot, tu, w tej karczmie. Nie jesteśmy w poście,
Więc nie zawadzi trochę się zabawić.
Waszmość, zasiądźcie ławy jak widzowie,
Ja zacznę prolog.

Sasin (na stronie)

Uf! — po tej przemowie,
Czuję, że zimno przeszło mnie do szpiku.

Szatan.

Ostrzedz winienem — że w polskim języku
Będzie dyalog — autora, przez skromność
Zamilczę imię; — jak go tam potomność
Później oceni, to mnie nie obchodzi.
Wprawdzie od wszystkich waszych dyalogów,
Będących tworem mądrych teologów,
A odgrywanych od żakowskiej młodzi,
Mój, tem się różni: że w waszych utworach
Djabeł podlejszą od błazna gra rolę;
Lada chłop, lada bartnik, co wzrósł w borach,
Djabła jak capa wyprowadzi w pole.
U mnie przeciwnie — djabeł jest osoba

Co się subtelnym dowcipem zaszczyca.
Treść taka — sądzę, że się wam podoba, —
Raz djabeł kupił duszę od szlachcica,
Szlachcic frant, djabła oszukać miał chrapkę,
Lecz sam nieborak złapał się w połapkę;
Rzecz dość zabawna, choć pomysł nie nowy.

Twardowski (który słuchał końca z niecierpliwością)

Po cóż kołujesz dalekiemi słowy,
Wyłóż rzecz krótko.

Szatan.

Wybacz — te wybryki,
Których nabrałem z ksiąg waszej Logiki,
Foljanty grube — choć w nich — pusty dym!
Każesz być zwięzłym, ja zgadzam się na to,
A więc ci powiem krótko, węzłowato,
Mistrzu, ta karczma nazywa się — Rzym!

Twardowski (z zalęknieniem)

Jakto?

Szatan.

Po prostu, znajdujesz się w Rzymie,
A choć tu nie ma Świętych, ni Papieża,
Przecież w osnowie naszego przymierza,
Chodziło tylko o imię.

Twardowski.

Kłamstwo!

Szatan.

Jak widzę, pamięć ci nie służy.
A więc z własnego twego cyrografu
Przeczytam — cały ustęp z paragrafu,
W którym, o Rzymskiej mowa jest podróży.

(dobywa cyrograf, rozwija go i zwraca się do Myśliwych)

Waszmość osądźcie sami...
Oto karta
Z wołowej skóry, która tyle warta
Co i pargamin — napisana jasno
Bez żadnej zmyłki, — ręką i krwią własną
Zrobiony podpis, a przy dokumencie
Obie na wosku wiszące pieczęcie.
Skrypt — jak widzicie Waszmość — bez przygany,
Jakby pod trzema kluczami chowany[4].

(milczenie)

Brzmi tak:
«po roku, czy po latach wielu,
«Preskrypcya, nie ma miejsca w ciągu tym:
«Gdy przez zabiegi lub w skutek fortelu,
«Szatan mnie skłoni, bym odwiedził Rzym;
«Rzecz całą naprzód rozważywszy ściśle,
«Przy dobrej woli i zdrowym namyśle,
«Nie nakłoniony groźbą ni namową —
«Stawiam na zakład szlacheckie me słowo:
«Że bez wybiegów i prawnych obrotów
«Własną mą duszę oddać jestem gotów
«W ręce Szatana, i w wiecznym zapisie
«Daję, daruję i praw do niej zbywam»...

Twardowski.

To ci się sztuka udała mój biesie!
Jak na twój lichy rozum — powiem nawet
Dużo dowcipu, — ale się spodziewam
Tąż samą miarką oddać ci wet za wet.
Cyrograf mówi wyraźnie i jasno,
Żem ci zapisał duszę moją własną...
Własną — nie cudzą! — więc od cudzej wara,
A zwłaszcza jeśli niewinnej i chrzczonej!...

(porywa na ręce dziecię z kołyski i mówi z ironją do Szatana)

Teraz niech Waszmość stuli swoje szpony
I o sposobność lepszą się postara.

Justysia.
(widząc, że Twardowski zabrał dziecię, zrywa się ze swego miejsca i posuwa się ku niemu)

Przeklęty! oddaj mi dziecię!
To mój jedyny skarb w świecie.
Wszystkoś mi wydarł; cóż mi życie znaczy?
Ha! — mej się lękaj rozpaczy!

(robi poruszenie jakby chciała dziecię odebrać)
Twardowski (z gniewem)

Odstąp odemnie nikczemny gadzie!
Czy fatalności niepojęta siła
Tak cię do moich stóp uczepiła,
Że mi do szczęścia stajesz na zawadzie?
Drżyj! bo jeżeli wydasz mnie na zgubę,

Ciebie, w otchłanie wciągnę gorejące,
A pierw, w twych oczach, to niemowlę lube
Głową o kamień roztrącę.

(podnosi dziecię, jakby chciał zamiar wykonać i rzucić je o ziemię. Ogólne przerażenie)
Justysia.
(klękając przed Twardowskim, z przerażeniem)

Nie! — nie! — weź, zabierz, niech ja wprzód ginę!

(błagając)

A ocal biedną dziecinę.

(wyciągając ręce do dziecka)

Dziecino droga,
Zbaw ojca, zbaw!
Za nim się wstaw
Do Boga.

(powraca na dawne miejsce z głową spuszczoną, siada i kołysze pustą kołyskę)
Szatan.

Pfe, mistrzu, tak się żartować nie godzi,
Alboś ty niańką, która dzieci wodzi?
Gdzież dobra wiara, fundament umowy?
Co do mnie — wszystko dopełniłem wiernie.
Sam wiesz, przez jakie musiałem przejść ciernie,
Aby najdzikszym pomysłom twej głowy
Zadość uczynić, — więc w prawie mem stoję,
Gdy się chcę także upomnieć o swoje.
Gdybym ci pozwem wydał rok zawity[5],
To przed cygańskim nawet trybunałem

Wygrałbym sprawę — sąd, z duszą i ciałem
Do piekła by cię wsadził, przy sowitej
Nawiązce, za koszt i straty z twej winy; —
Ale mi więcej o twą sławę idzie,
By zacne imię nie podać ohydzie.
Kiedy cię w szkołach uczono łaciny,
Musiałeś słyszeć, że verbum nobile
Debet...

Twardowski (przerywając)

W kąt djable ze starem przysłowiem.
Kiedyś erudyt, sto lepszych ci powiem.
Od których świętość czuć będzie o milę:
Nil est in rebus humanis stabile[6],
Mówi Chryzostom — a Augustyn święty...

Szatan (zatykając uszy)

Dość! dość! żeś mądry, to przyznać ci muszę.
Ale gdy rozum puszczasz na wykręty,
Żal mi cię szczerze — bo dajmy... że duszę
Potrafisz zręcznie wycofać z tej sprawy,
To cię sąd ludzki czeka — mniej łaskawy;
Za to, żeś w związkach zostawał z złym duchem
I na gorącym pojman był uczynku —
Wsadzą cię w turmę, obciążą łańcuchem,
Wezmą na męki — a po długiej męce,
Kat cię w Krakowie upiecze na rynku.

(zwracając się do Myśliwych)

Cóż? czyliż nie tak?

Starosta.

Umywamy ręce
Od spraw szatańskich.

Twardowski.

Raz skończmy szatanie!
W piśmie wyraźnie stoi: że tak długo,
Póki mej duszy piekło nie dostanie,
Masz być posłusznym woli mojej sługą.
Więc rozkazuję! — Niech się nikt nie waży
Ztąd krokiem ruszyć.

(do Szatana wskazując na drzwi wchodowe)

A ty! stój na straży!

(do Hanny, zabierając się do wyjścia)

Chodź, droga Hanno...

Hanna.

Nie — ja tu zostanę,
Postanowienie moje już obrane,
Tu wieczny rozdział zajdzie między nami;
Zgrzeszyłam — grzech mój pragnę oblać łzami.
Pomoc mnie boska, i opieka brata
Od dalszych pokus zabezpieczy świata,
W ścianach klasztoru...

Twardowski.

Hanno! cóż to znaczy?
Jak wytłómaczyć nagłą uczuć zmianę?
Gdy już przeszkody wszystkie przełamane,

I los nam wdzięczniej uśmiechać się raczy...
Czyż miłość twoja snem znikomym była?

Hanna.

Kochałam ciebie — dopókim sądziła,
Godnym miłości, — nawet w owej porze,
W którym traf twoje odsłonił nazwisko,
Choć mocno czułam, żem upadła nizko.
Jak nikt z swych marzeń niżej spaść nie może...
Kochałam przecież — bom wierzyła w błędzie:
To mąż niezwykły i potężny duchem,
To orzeł — który obłąkał się w pędzie,
Chciał w słońce lecieć — a niebacznym ruchem
Spadł na dół — przecież choć z skrzydłem złamanem
Pomimo ciosów, piorunów i burzy,
Stanie do walki — z światem i szatanem;
Czoło się jego nad fale wynurzy
Dumne, spokojne — i broni nie złoży
Chyba wraz z życiem — lub gdy się ukorzy,
Jedno przed Bogiem.

(po chwili namysłu)

Tyś zaparł się Boga,
Podeptał wszystko, co wzniosłe, co wielkie —
Uczuć najświętszych ostatnią kropelkę
Zniszczyłeś — kiedyś matce wydarł dziecię;
I aby nędzne uratować życie,
Wolałeś podejść, sztuką zażyć wroga,
Zamiast swą rękę uzbroić do bitwy
Zamiast swe czoło skłonić do modlitwy —

Że ja... niewiasta rumienić się muszę,
Żeś jednę chwilę był w mem sercu panem;
Gdy do purpury stworzoną swą duszę
Kłamstw i podłości okryłeś łachmanem...
Pogardzam tobą.

Twardowski.

O Hanno! po coś to słowo wyrzekła!
Marzyłem, że ty duszę moją zbawisz,
Oczyścisz z grzechów — poprawisz...
A ty ją strącasz do piekła?
Twoja niewinność i wiara i wdzięki,
Obłąkanemu w ciemnej błędów nocy,
Były jak promień niebieski jutrzenki,
Jak śpiew anielski — przy których pomocy
Miałem z ziemskiego podźwignąć się kału,
I w ślad za tobą, jak za czystym gońcem,
Więzy szatańskie strząsając pomału,
Chciałem się podnieść aż do ideału,
Któregoś ty — była słońcem.

(po chwili namysłu)

Kto straci wiarę, kto raz na bezdroże,
Na to burzliwe namiętności morze
Łódź swą skieruje, — jeżeli go w biegu
Nie wstrzyma nagle Wyższej Łaski promień,
Już on nie łatwo pokona ów płomień,
Który go żenie, który go od brzegu
Zbawczego zdala trzyma — i wciąż miota
Dumą — w obłoki, rozpaczą — w otchłanie;
Wówczas, niech piękna błyśnie nad nim cnota,

Schyli doń rękę — nim z przepaści wstanie
Z szeregiem myśli, jak z zaciętym wrogiem
Bój staczać musi — każdą wprzód ukorzyć,
Zgiąć, złamać, jeńcem u stóp swoich złożyć;
Dopiero wtenczas pojedna się z Bogiem.

(po chwili namysłu)

I jam się w sidła obłąkał rozumu,
Mniemałem, że w nim jest siła Wszechmocy,
Że on jest lampą, która w cieniach nocy
Po nad falami bezmyślnego tłumu
Świeci i żaglem kieruje, — jam wierzył,
Że rozum ścisłym poparty rachunkiem,
Tam mnie zawiedzie — gdziem stanąć zamierzył,
A reszta — jest ślepym trafunkiem.

(po chwili znowu namysłu)

Zgrzeszyłem — ale nie lękam się kary!
Ludzką pogardzam... Człowiek wiecznie błądzi...
Bogam obraził — niechże mnie Bóg sądzi,
Żem tak roztrwonił marnie Jego dary.

(oddając dziecię Justysi)

Matko, weź dziecię... wychowaj je w cnocie,
I z pieluch zaszczep w serce tej istocie,
Że rozum: czcza bańka — bez wiary!

(podając rękę Szatanowi)

Szatanie! rękę masz!

Chór duchów piekielnych.

Już nasz! hurra! już nasz!

(Szatan porywa Twardowskiego i w górę się z nim unosi, w czasie tego wznoszenia słysząc śpiew Godzinek:)

Zacznijcie wargi moje chwalić Pannę Świętą,
Zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą...

(Śpiew milknie, zagłuszony przeraźliwem krakaniem. — Szatan i Twardowski w górze znikają; — ogólne osłupienie)
Justysia.
(z dzieckiem na ręku, postępuje na miejsce, z którego Szatan porwał Twardowskiego, podnosząc rękę w górę i ukazując przytomnym)

Widzicie! widzicie! bies zerwał dach chaty,
I jakie od ziemi podnoszą się chmury!
To nocnych latawców rój czarny, skrzydlaty,
Jak trąba powietrzna wzbija się do góry,
I z krzykiem szalonym wciąż leci,

(słychać pianie koguta)

Widzicie! wśród cieniów, świta plamka blada,
Jak coraz mknie w górę i mnoży swe blaski,
A czarny rój, gradem ku ziemi odpada,
Słyszycie ich wycia, przekleństwa i wrzaski?
A gwiazdka — w błękicie już świeci!

(podnosząc dziecię do góry)

Dziecino droga!
Zbaw ojca, zbaw.
Za nim się wstaw
Do Boga.

Chór aniołów.

Dusza grzesznika zawisła w przestworze
U granic ziemskich i niebieskich dróg;

Długa pokuta, zbawić ją może,
W dzień sądny — przebaczy jej Bóg.

(wszyscy przytomni padają na kolana)
Chór.

W proch... w proch... — przed Panem!
Z czołem schylonem, zgiętem kolanem
U Majestatu korzym się Twego —
Daj mu zbawienie,
Win odpuszczenie; —
I nie wódź na pokuszenie,
Ale nas zbaw ode złego,
Amen.







  1. Bakałarzem nazywał się myśliwiec, który długiem ćwiczeniem w tej się sztuce wydoskonalił; patrz: Maciejowskiego: Polska i Ruś aż do połowy XVIII-go wieku. T. II, str. 370 i następne.
  2. Wiszniewski, w Historyi Literatury Polskiej T. IV. str. 184 powiada: „że właśnie w XV wieku, wiele się pod względem lekarskim zmieniło. System muskularny począł ustępować przewagi nerwowemu i większej czynności naczyń, jak suchy kaszel we Francyi i osobliwsze krwotoki pokazują.“
  3. Przypis własny Wikiźródeł Odnośnik błędnie kieruje ku pierwszemu przypisowi redaktorskiemu.
  4. W przywileju nadanym w Czerekwicy r. 1454, przez Kazimierza Jagiellończyka, powiedziano: Item volumus et decernimus ut acta seu libri terrestres, per illos ad quos pertinet, juxta consuetudinem antiquam tentam consequentur. — Gołembiowski: Dzieje Polski, za panowania Kazimierza str. 96. — Księgi pod trzema kluczami Sędziego, Podsędka i Pisarza chowane być mają. Zygm. w Piotrk. 1538 roku. K. P. 434.
  5. Rok zawity, był to termin stały wyznaczony przed sądem, w sprawach Statutem Litewskim, Rozdziałem IV, art. 42 przewidzianych; a jeśliby która strona za wołaniem Woźnego, bez przyczyn prawnych nie stanęła, to w rzeczy na pozwie napisanej, upada i wiecznie ją traci.
  6. Chrisostomus, w 5 Homilii pag. 816 et seq.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.