Czyja wina?
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Czyja wina? |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | piąte |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom IV |
Indeks stron |
Pani zaraz nadejdzie.
Nie mogę przytłumić wzruszenia, ani bicia serca. Trzy razy brałem za dzwonek i trzy razy chciałem się cofnąć. Niespokojność ogarnia mnie całego. Dlaczego ona mnie wzywa? (Wydobywa list). „Zechciej pan przyjść do mnie w sprawie niecierpiącej zwłoki. Pomimo wszystkiego, co przeszło i zgasło, spodziewam się, że nie odmówisz prośbie kobiety. Jadwiga Karłowiecka“... Może o wiele rozumniej, bezpieczniej i uczciwiej byłoby zostawić list ten bez odpowiedzi, ale oszukiwałem się sam, wmawiałem w siebie, że się już nic stać nie może, że prostem brutalstwem byłoby nie przyjść i biedna ćma, dusza, leci do światła, które ją może spalić, ale ani ogrzać, ani rozświecić... Co mnie tu ciągnęło? Czy miłość? Alboż ja sam mogę odpowiedzieć na pytanie, czy jeszcze kocham tę kobietę, tak niepodobną do mojej dawnej białej dziewczyny, tę pół-lwicę, której opinią szarpią ludzkie języki? Nie!... To raczej jakaś bolesna ciekawość ciągnęła mnie tu, to ten żal niezmierny, którego dwa lata nie mogło ukoić; to pragnienie wyjaśnień wszystkich: dlaczego? powtarzanych wśród nocy bezsennych. Zresztą niech zobaczy tę wychudzoną twarz, niech przyjrzy się z bliska złamanemu życiu! Nie mogłem się oprzeć: taka zemsta należy mi się. Potrafię jednak być dumnym i zacisnąć zęby, by nie jęknąć. Co się stało, odstać się nie może i przysięgam sobie, ot tak! (składa ręce) nie odstanie się nigdy.
Przepraszam, że pozwoliłam tak długo czekać na siebie.
Nie, panie. Muszę być otwartą i powiedzieć jak było. Przedtem znaliśmy się tak dobrze, a nie widzieliśmy się dwa lata. Sama pana wezwałam, ale nie byłam pewna, czy pan przyjdzie; więc... gdy dzwonek się ozwał... po dwóch latach... (z uśmiechem) potrzebowałam trochę czasu, by opanować... wrażenie. Myślałam, że to trochę potrzebne dla nas obojga.
Jestem spokojny, pani i... słucham...
Chciałam także, byśmy przywitali się jak ludzie, którzy o przeszłości zapomnieli, którzy wiedzą, że ona nie wróci, i odrazu byli ze sobą jak dobrzy znajomi... nie śmiem powiedzieć: jak brat i siostra... Więc, panie Leonie, oto moja ręka, a teraz niech pan siada i powie mi, czy ugoda staje?
Zastosuję się do życzenia pani...
Jeśli tak, to powiem jeszcze, że taka ugoda, oparta na wzajemnej życzliwości, wyłącza chłód zbyteczny. Musimy być ze sobą naturalni, szczerzy i otwarci...
Doprawdy, wszystko to będzie trochę trudne, ale...
Byłoby trudne, gdyby nie pierwszy warunek: o przeszłości ani słowa! Jeśli go dotrzymamy oboje, życzliwość przyjdzie sama przez się i możemy zostać z czasem przyjaciółmi. Co pan robił przez te dwa lata?
Pchałem taczkę życia, jak wszyscy śmiertelni. W każdy poniedziałek myślałem sobie, że za tydzień będzie znowu poniedziałek... Zapewniam panią, że jest w tem pewna rozrywka, widzieć jak się tak dni odwijają jak nici z kłębka, i jak wszystko, co się zdarzyło, oddala się, oddala i niknie stopniowo z oczu na kształt odlatującego ptaka...
Rozrywka to dobra dla tych, dla których nowy ptak z nową piosnką nadlatuje z przyszłości. Ale w przeciwnym razie...
W przeciwnym razie większa jeszcze może pociecha pomyśleć, że gdy się wszystko z kłębka odwinie, nie pozostanie nic. Wspomnienia bywają czasem bardzo bolesne; szczęście, że czas przytępia ich ostrza, inaczej kłułyby, jak ciernie.
Albo parzyły, jak ogień.
Mądra natura wymyśliła i na to radę. Ogień niepodsycany zgasnąć musi, a popiół nie parzy...
Mimowoli gonimy oboje tego ptaka, który odleciał. Dosyć o tem. Dużo pan malował w ostatnich czasach?
Nic innego nigdy nie robię: rozmyślam i maluję. Wprawdzie dotąd nie wymyśliłem nic, a wymalowałem niewiele. Ale to nie z mojej winy. Lepiej zechciej mi pani łaskawie i otwarcie powiedzieć, dlaczego mnie wezwałaś?
Przyjdzie to samo z siebie. Na razie powinna mnie wytłumaczyć choćby ciekawość widzenia wielkiego człowieka. Wymalowałeś pan tyle, że dziś imię jego znane jest w całej Europie.
Posądzisz mnie pani o zarozumiałość, ale doprawdy mniemam, że nie byłem pierwszym lepszym pionkiem na szachownicy salonowej i ot! dlatego może przez dwa lata myślałem i nie mogłem zrozumieć, czemu zabito mnie i odrzucono na bok, jak zwyczajnego pionka.
Panie Leonie!... a nasza umowa?...
To historya opowiadana przedmiotowo, jakby przez osobę trzecią. Czyniąc zadość drugiemu warunkowi umowy: otwartości — dodaję, że przyzwyczaiłem się już do mojej taczki.
Przestrzegałem panią, że to będzie trudno.
Panu powinno być łatwiej. Pan, wybraniec sztuki i chluba całego narodu, a zarazem jego rozpieszczone dziecko, może całą duszą żyć w teraźniejszości i przyszłości. Jest z czego żyć, jest z czego czerpać. Z kwiatów rzucanych pod nogi można zawsze wybierać, najpiękniejszy, albo i nie wybierać, tylko iść zawsze po kwiatach i po kwiatach...
Póki się nie upadnie...
Nie! Iść ku nieśmiertelności.
Tęskniąc po drodze za śmiercią.
To zbytni pesymizm, jak na człowieka, który mówi, że przyzwyczaił się do swej taczki.
Bawmy się więc... (Po chwili). Ach! ile to zmian! w głowie mi się nie chce pomieścić. Gdyby mi kto powiedział temu dwa lata, że my będziem ot siedzieć dziś tak zdaleka, i prowadzić taką rozmowę i patrzeć na siebie z taką czujną ciekawością, jak dwie istoty zupełnie obce, nie uwierzyłabym! O! doprawdy, to bardzo zabawne!...
Nie wypada mi przypominać umowy...
A jednak przypominasz ją pan... Dziękuję! Ten zwrot melancholiczny, to wina moich nerwów. Ale czuję, że mi to nie do twarzy. Niech pan będzie pewny, że nie wejdę więcej na tę ciernistą ścieżkę, choćby... przez miłość własną. Ja także bawię się jak mogę i do dawnych wspomnień wracam chyba z nudów. Od kilku dni nudziłam się okropnie.
I dlatego kazałaś mi tu przyjść, pani? Obawiam się, że moja osoba nie będzie zbyt obfitem źródłem rozrywki. Ja jestem człowiek z usposobienia mało wesoły, a na przedmiot do zabawy za wiele wart, za dumny i za uczciwy. Pozwól mi pani odejść.
Proszę mi przebaczyć: nie chciałam pana obrazić. Nie wracając do dawnych wspomnień, mogę powiedzieć, że duma to największa wada pana i, gdyby nie ona, wiele rzeczy bardzo smutnych nie byłoby się stało.
Nie wracając do dawnych wspomnień, odpowiem pani, że to jedyny żagiel, który pozostał na mojej łodzi. Wszystkie inne wiatr życia potargał. Gdyby nie ten ostatni, myślę, że dawno poszedłbym na dno.
Ja sądzę przeciwnie, że to skała, o którą rozbiła się nietylko łódź pana. Ale mniejsza o to! Tem gorzej dla tych, którzy uwierzyli w pogodę i w gładką toń. Nie pozwalajmyż choć teraz prądowi nieść się tam, gdzie oboje nie pragniemy płynąć...
I gdzie mielizny pewne...
E! dziwną prowadzimy rozmowę. Zdaje mi się, że to sieć, w której prawda leżąca na dnie duszy szamoce się napróżno, nie mogąc zerwać węzłów. Ale to może lepiej.
To daleko lepiej. Pisałaś mi pani, że wzywasz mnie w sprawie nie cierpiącej zwłoki — słucham więc.
Tak!... (z uśmiechem). Kobiecie światowej wolno mieć swoje fantazye i zachcianki, czasem niewytłumaczone fantazye, którym jednak nie wolno panom odmawiać. Otóż zapragnęłam mieć swój portret, skreślony ręką mistrza Leona. Czy zechcesz pan go malować?
Pani...
Ach! lwie czoło pokrywa się zmarszczkami, zupełnie jakbym tem życzeniem chciała wyrządzić panu jaką obelgę...
Myślę tylko, że fantazye kobiet światowych są istotnie czasem bardzo niewytłumaczone i bardzo do żartów niepodobne.
Ta sprawa ma dwie strony! Pierwsza strona: formalna, przedstawia się w ten sposób: pani Jadwiga Karłowiecka prosi najuprzejmiej sławnego mistrza Leona o wykonanie jej portretu. Oto wszystko! Mistrz Leon, który, jak wiadomo, maluje ich mnóstwo, niema żadnego powodu do odmowy. Malarz nie może odmówić portretu, tak jak doktór pomocy. Pozostaje tylko druga strona... przeszłość... Ale umówiliśmy się, że o tem nie wolno nam wspominać...
Pozwól pani...
O przeszłości ani słowa, proszę bardzo! (Śmieje się). Ach! moja dyplomacya kobieca umie zawiązać węzeł i końce utopić w wodzie. Jakże się cieszę z pańskiego kłopotu. Ale jest w tem i coś innego. Przypuść pan, że ja jestem istota próżna, pełna miłości własnej kobiecej, pełna drobiazgowej zawiści i zazdrości. Otóż malowałeś pan portrety pani Zofii i Heleny, ja chcę mieć swój także. Tego się kobietom nie odmawia. Sława pana dochodzi mnie ze wszystkich stron, naokoło słyszę słowa: nasz wielki, nasz mistrz! Towarzystwa rozrywają pana; Bóg wie ile piersi podnosi się za tobą westchnieniem, wszyscy mogą mieć dzieła twoje, wszyscy mogą zbliżać się do pana, widzieć go, szczycić się jego znajomością, ja tylko jedna, towarzyszka lat dziecinnych, dawna znajoma, ja tylko, jedna, jak wyklęta...
Pani Jadwigo!...
Za trzy dni odpiszę pani, (wstając) a teraz żegnam.
O! ho! nie tak to łatwo! Na seryo pomyślę, że pan się mnie boi. Wiem wprawdzie, że mam opinią kokietki i wietrznicy, wiem nawet, że mówią o mnie wiele złego; ale w gruncie rzeczy nie jestem taka czarna jak się wydaję. Prócz tego my jesteśmy tak dobrzy znajomi, którzy niegdyś... którzy się nie widzieli od dwóch lat! Więc pogadamy trochę ze sobą. Proszę mi oddać kapelusz: ot tak! Teraz pogadamy. Doprawdy; możemy zostać jeszcze przyjaciółmi. Ja przynajmniej... Co pan zamierza na przyszłość, prócz malowania mego portretu?...
Rozmowę o mnie wyczerpalibyśmy bardzo prędko, wybierzmy inny, bardziej zajmujący przedmiot. Niech pani mówi o sobie, o swem życiu i o swej rodzinie.
Mąż mój, jak zwykle w Chantilly... mama umarła! Biedna mama! ona była bardzo panu przyjazna, bardzo pana kochała... (Po chwili). Ja, nakoniec, jak pan widzi: zestarzałam się i zmieniłam do niepoznania...
Mam dwadzieścia trzy lat, więc nie mówię o wieku, ale można zestarzeć się moralnie. Czuję, że dziś w niczem nie jestem podobna do owej Jadwini z Kalinowic, którą pan... znał tak dobrze. Mój Boże! gdy dziś wspomnę to zaufanie i tę wiarę w życie, te złudzenia dziewczyny, która sobie i komuś pragnie być szczęściem, ten zapał do wszystkiego co dobre i szlachetne!... gdzie się to wszystko podziało, dokąd odeszło... I pomyśleć sobie, że byłam istotnie ot... polnym poczciwym kwiatkiem, a dziś...
A dziś... wielką damą...
Dziś, gdy widzę taki sceptyczny uśmiech, jaki widziałam przed chwilą na twarzy pana, wydaje mi się, że bywam śmieszną... Bywam nawet często, bo zawsze, skoro tylko siadam do idealnych krosienek i na kanwie przeszłości zapomnianej, minionej, wzgardzonej, zaczynam haftować kwiaty zwiędłe. To stara moda, z czasów, gdy jeszcze brano na seryo wierność i śpiewano pieśni o Filonie.
W tej chwili wpadasz pani w usposobienie najnowszej metody.
Mamże płakać, czy może nawiązywać nić przerwaną? Trudno! czasy się zmieniają! Bądź pan pewny, że miewam swoje lepsze chwile, w których śmieję się serdecznie ze wszystkiego (podając papierosy). Czy pan pali?
Nie, pani.
Ja — tak. To także rozrywka. Czasem poluję par force z moim mężem, czytuję powieści Zoli; bywam, przyjmuję i co rano namyślam się, jak zabić czas. Chwilami mi się to udaje: — chwilami nie! A propos: wszakże pan zna mego męża?
Znałem go dawniej.
On bardzo lubi polowanie, ale tylko par force. My nigdy nie polujemy inaczej.
Bądźmy otwarci. Porzuć pani tę fałszywą nutę.
Przeciwnie. W dzisiejszych czasach potrzebujemy wrażeń, które wstrząsają nerwy. Najnowsza muzyka jak i życie składa się z dysonansów. Nie chcę przez to powiedzieć, bym była z moim mężem nieszczęśliwa. Wprawdzie on ciągle bawi w Chantilly, więc go widuję raz na kwartał, ale to dowodzi z jego strony zaufania. Prawda, panie?
Mnie się zaś zdawało, że pan powinieneś o tem wiedzieć. Proszę być pewnym, że z nikim innym nie mówiłabym tak otwarcie, ale myśmy tacy starzy znajomi. Zresztą nie narzekam. Otaczam się młodzieżą, która udaje, że się kocha we mnie. Niema w tem za grosz treści, kłamią, aż uszy więdną, ale forma prześliczna, bo to wszystko ludzie dobrze wychowani. Bywa także u mnie hrabia Skórzewski, o którym pan musiał słyszeć. Polecam go panu, jako model na Adonisa. Cha! cha! nie poznałbyś pan „polnego kwiatka z Kalinowic“...
Tak jest: nie poznałbym.
Ha! ale życie się toczy.
Na żarty...
Z których nie zawsze się śmiać chce. Gdyby to nie był taki wiek sceptyczny, wydawałabym się sobie zdziczałą, romantyczną naturą, pragnącą zagłuszyć jakąś rozpacz. Ale czasy romantyczne minęły, więc naprawdę pragnę tylko zapełnić wielkie nic. Odwijam i ja mój kłębek, choć nie zawsze z pociechą. Czasem wydaje się sobie tak lichą, czczą i nędzną, że biegnę, ot tam, do klęcznika, który mam po matce, wypłaczę się, wymodlę — a potem znowu śmieję się i z płaczu i z modlitwy. Tak w kółko! w kółko! Czy pan wie, że robią o mnie plotki?
Nie słucham ich.
Jaki pan dobry!... Więc panu powiem dlaczego robią plotki. Pewien misyonarz pytał murzyna, co wedle jego pojęcia jest złe? Murzyn zamyślił się i rzekł: „złe jest, jak mi kto żonę ukradnie“. A dobre? spytał ksiądz. — „Dobre, odpowiedział murzyn, to jak ja komu ukradnę“. Otóż przyjaciele mego męża są zdania tego murzyna. Każdy z nich radby spełnić taki dobry postępek i ukraść komuś żonę...
To zależy od żony.
Tak! każde jednak słowo i spojrzenie jest wędką! Gdy ryba haczyk ominie, miłość własna rybaka burzy się. Oto dlaczego robią o mnie plotki. (Po chwili). Wy wielcy ludzie jesteście pełni prostoty... Więc pan twierdzi, że to zależy od żony?
Tak jest.
Morbleu! jak mówi mój mąż, a jeśli żona się nudzi?
Dlaczego? Czy pana obraża to co mówię?
Więcej niż obraża — boli... Może się to pani wydać dziś śmiesznem, ale tu w piersi noszę kwiaty zwiędłe wprawdzie, — umarłe oddawna; dla mnie jednak drogie, a pani depczesz po nich w tej chwili...
O! panie Leonie, gdyby te kwiaty nie umarły...
One leżą w mem sercu... a tam grób. Dajmy pokój przeszłości...
Tak, masz pan słuszność, dajmy temu pokój. Co umarło: nie zmartwychwstanie. Chcę mówić spokojnie. Spojrzyj pan na moje położenie: co mnie broni, jakie ramię mnie wspiera, co osłania. Jestem młodą i podobno nie brzydką kobietą, więc nikt nie zbliża się do mnie z prostem, poczciwem sercem, ale z zasadzką w oczach i ustach. Co temu przeciwstawię — nudę? żal? pustkę? W życiu, nawet mężczyzna musi się czegoś trzymać, a ja, słaba kobieta, jestem jak łódka bez steru i wiosła i bez światła, do któregobym zmierzać mogła. A serce wyrywa się do szczęścia. Chciejcie wy zrozumieć, że kobieta musi być kochaną i musi kochać kogokolwiek w świecie, inaczej w braku prawdziwej miłości, chwyta za pierwszy lepszy jej pozór, za pierwszy lepszy cień...
Biedna...
Nie uśmiechaj się pan szydersko, bądź lepszy, bądź mniej surowy dla mnie. Ja nawet nie mam się przed kim poskarżyć i... tak jest! dlatego nie odpędzam hrabiego Skórzewskiego. Brzydzę się jego pięknością, pogardzam przewrotnym rozumem, a nie odpędzam, bo gra jak biegły aktor, bo gdy się w grę jego zapatrzę, to budzą się we mnie echa dawnych wspomnień... (Po chwili). Czemże zapełnię życie? Nauka? sztuka? choćbym je pokochała, to one mnie kochać nie będą, bo to nie żywe istoty... Nie! doprawdy nie! Nie wskazano mi żadnych obowiązków, żadnych celów, żadnych podstaw. Wszystko czem żyją inne kobiety, co stanowi ich świat, szczęście, troskę serdeczną, siłę, łzy i uśmiechy, zamknięte dla mnie. Moralnie nie mam z czego żyć jak żebraczka, nie mam dla kogo, jak sierota. Nie wolno mi nawet tęsknić za życiem zacnem i cichem, wolno mi tylko karmić się żalem, a bronić okruchami kwiatów umarłych i wspomnień o dawnej, czystej, poczciwej i kochanej Jadwini... Ach!... znowu zrywam ugodę... przepraszam pana!...
Pani Jadwigo!... życie poplątało się nam obojgu. Gdym był bardzo nieszczęśliwy, gdy opuściło mnie wszystko, została przy mnie miłość idei, miłość kraju.
Miłość idei... kraju. Jest w tem coś bardzo wielkiego. Pan każdym obrazem swoim chwały krajowi przyczynia i imię jego rozsławia, a ja?... cóż mogę zrobić?
Kto żyje prosto, cierpi i cicho spełnia obowiązki, ten mu służy.
Jakie obowiązki? Dajcie mi je. Mnie nie wystarcza na codzienne życie jedna wielka idealna miłość. Ja jestem kobietą, ja się muszę przyczepić, owinąć koło czegoś jak bluszcz; inaczej, doprawdy, panie! padnę na ziemię i ludzie podepczą mnie... (Z wybuchem). Gdybym mogła chociaż szanować tego!...
Pani Jadwigo! zastanów się do kogo to mówisz. Ja o pani rodzinnych stosunkach wiedzieć nawet nie mam prawa.
Tak! nietylko prawa, ale ani obowiązku, ani chęci... Tylko przyjazne serca umieją się zatroskać, tylko cierpiący umieją współczuć. Pan zapatrzony w gwiazdy, przejdzie koło ludzkiej niedoli i nie odwróci głowy, choćby ta niedola krzyknęła za nim: to twoja wina...
Moja wina...
O! nie marszcz pan brwi i nie zaciskaj ust. (Składając ręce). Ja nie chcę panu robić wymówek... Przebaczyłam dawno, a teraz ja, wietrznica, którą ludzie widzą wesołą i śmiejącą się, taka biedna jestem, naprawdę, że nawet siły nie miałabym do nienawiści...
Pani! Dosyć... Słuchałem dziejów twoich... nie doprowadzaj mnie do tego, bym ci powiedział moje. Gdybyś ich wysłuchała, większy jeszcze ciężar padłby ci na ramiona...
Nie! nie! Mogliśmy być szczęśliwi i... nie jesteśmy. To wina obojga. Jaka rozpacz pomyśleć, że rozstaliśmy się o jedno nic, o jeden wyraz nieuważny, a rozstali na zawsze... (zasłania twarz rękami)... bez nadziei, bez ratunku.
O! panie Leonie! panie Leonie! jaki to był sen złoty...
Ale byłem dumny, bom czuł, że we mnie jest jakaś iskra boża. Kochałem cię nad wszystko, ufałem ci — i nic nie mąciło pogody nade mną; aż pewnego wieczora zjawił się pan Karłowiecki, a na drugi już, powiedziałaś mi, że więcej oddajesz niż bierzesz...
Panie Leonie!...
Co cię skłoniło, pani, żeś dała ten policzek mojej nędzy dumnej; nie wiem dotąd! Nie mogłaś jeszcze kochać tamtego człowieka, ale ledwie się pokazał, upokorzyłaś mnie. Są krzywdy, których człowiek czujący swą godność znieść nie może: więc — to były ostatnie słowa, jakiem od ciebie usłyszał.
Doprawdy... gdy słyszę co pan mówi... potrzebuję zmysły trzymać na wodzy... Zaledwie się ukazał tamten... wybuchnąłeś zazdrością. Jam powiedziała, że więcej oddaję niż biorę, a pan zrozumiałeś, że mówiłam o pieniądzach, nie o uczuciu?... Więc pan mógł mnie posądzać, żem chciała rzucić panu w oczy mojem bogactwem, więc pan poczytywał mnie za zdolną do tego? dlatego nie mógł przebaczyć? dlatego oddalił się? dlatego złamał życie moje i swoje?...
Za późno o tem mówić! za późno! Pani wiedziałaś wówczas i wiesz dziś, że nie mogłem zrozumieć jej słów inaczej... W tamtym czułaś człowieka z twego świata, który tak lubiłaś, iż zdawało mi się nieraz, że ci był droższym nawet nad miłość naszą. W tych zwątpieniach bólu nie uspokoiłaś mnie... Bawiła cię ta myśl, że wyciągasz do mnie rękę z góry — jam zaś tę rękę w chwili przebranej miary i upokorzenia odtrącił. Wiedziałaś o tem wówczas i wiesz dziś!
Wiem dziś, ale nie wiedziałam wówczas, przysięgam na wspomnienie matki! Gdyby jednak nawet tak było, czemu pan nie przebaczył? O, Boże! doprawdy można stracić zmysły. I nie było ani czasu, ani sposobu wyjaśnić nic!... Odjechał i więcej się nie pokazał... Co ja mogłam poradzić? Gdy się pan pogniewał, gdy się tak zamknął w sobie, żal mi ścisnął serce — i wstyd mi jeszcze dziś powiedzieć; ale patrzyłam w oczy pana jak piesek pokojowy, co chce pokorą gniew rozbroić. Gdzietam!... Więc myślałam sobie: przy pożegnaniu uścisnę mu rękę tak poczciwie i serdecznie, że przecie zrozumie i przebaczy... Przy pożegnaniu ręka mi opadła, bo pan skłonił mi się zdaleka. Połknęłam łzy i upokorzenie, pomyślałam jeszcze: wróci jutro... Upłynął dzień, dwa, potem tydzień, potem miesiąc...
Potem... wyszłaś pani zamąż.
Tak! daremne łzy i czas nauczyły mnie, że to było na zawsze — więc w sercu wezbrał gniew, chęć zemsty nad panem i nad sobą. Chciałam się zaprzepaścić, bom sobie powiedziała: ten człowiek nie kocha mnie i nie kochał nigdy. Poszłam zamąż, jakbym się rzuciła przez okno — z rozpaczy — bo wierzę w to dotąd. Nie kochałeś mnie!...
Pani!... nie bluźnij, nie przyprowadzaj mnie do wybuchu... Nie kochałem cię?... Spojrzyj w tę przepaść, którąś otworzyła pode mną, porachuj noce bezsenne, w których szarpałem piersi z bólu; porachuj dni, w których wołałem cię jak z krzyża... spójrz na tę wychudłą twarz, na drżące ręce i powtórz raz jeszcze, żem cię nie kochał!... Co się ze mną stało? jakie mi życie było bez ciebie? Dziś ta głowa w laurach, a tu w piersi głusza, pustka i nieprzebrany żal i niewypłakane łzy, a w oczach ciemność wieczna! O! na Boga żywego! jam ukochał cię każdą kroplą krwi, każdą myślą moją i nie umiałem kochać inaczej. Straciwszy ciebie, straciłem wszystko: gwiazdę moją, moją siłę, wiarę, nadzieję, ochotę do życia i nietylko szczęście, ale zdolność do szczęścia. Kobieto! czy ty rozumiesz straszne znaczenie tych wyrazów: straciłem zdolność do szczęścia! Nie kochałem cię? O, rozpaczy! Bóg jeden wie, przez ile nocy wołałem do niego: Panie! weź mój talent, weź moją sławę! weź moje życie, a wróć mi na jedną chwilę moją Jadwigę, taką, jaką była dawniej...
Dosyć już. Boże! co się ze mną dzieje... Leonie!... kocham ciebie.
Jadwigo moja!!...
(Przyciska ją do piersi. Chwila milczenia).
Odnalazłam cię. Ja ciebie zawsze kochałam... Ach... jak mi było źle na świecie bez ciebie... Ja tą miłością broniłam się dotąd od wszystkiego... Ty nie wiesz o tem, ale ja widywałam ciebie!... Sprawiało mi to radość i ból... Dłużej już niepodobna było mi żyć, więc cię wezwałam... Umyślnie to zrobiłam... Gdybyś nie przyszedł, stałoby się coś strasznego... Teraz się już nie rozłączymy nigdy... nigdy nie pogniewamy się ze sobą... prawda?...
Pani! Przebacz mi... Teraźniejszość podsunęła się za przeszłość... więc... dałem się porwać złudzeniu... Przebacz mi...
Co ty mówisz, Leonie?
Zapomniałem na chwilę, pani, że jesteś... żoną cudzą.
O! tyś zawsze prawy i zacny. Nie! my nie będziemy prowadzili występnego romansu. Ja wiem, ja ciebie znam, mój wielki, mój szlachetny, mój Leonie! Ta ręka, która się do ciebie wyciąga, czysta jest: przysięgam ci. Przebacz i ty mnie z kolei chwilę zapomnienia. Oto stoję tu teraz i mówię ci: nie będę twoją, póki nie będę wolną. Ale ja wiem... mój mąż zgodzi się na rozwód. Zostawię mu cały majątek, i za to, żem zraniła kiedyś dumę twoją, bo to była moja wina: tak! moja tylko! — za to weźmiesz mnie biedną, w tej jednej sukni — prawda? tak będzie dobrze? Potem zostanę twoją prawą żoną. O, mój Boże! i ja będę poczciwą, kochającą, kochaną. Ja tak do tego tęskniłam duszą całą. O naszej przyszłości nie mogę myśleć bez łez. Bóg jest tak dobry! Gdy ty wieczorem wrócisz z pracowni, już nie wrócisz do pustych ścian, ani do zgryzoty, bo ja cię będę czekała, każdą twoją radością, każdym twym smutkiem podzielę się z tobą jak kawałkiem chleba... Doprawdy, nie mogę od łez... Patrz, że ja nie jestem taka zła, byłam tylko bardzo biedna... Kochałam cię zawsze... Ach! ty niedobry! gdyby nie twa duma, dawnoby się to stało... Powiedz jeszcze raz, że kochasz, że zgadzasz się wziąć mnie, gdy będę wolną — prawda, Lwie?...
.....Nie, pani!...
Leonie, mój ukochany!... czekaj!... Może nie dobrze słyszałam... bo to... mi się w głowie nie chce pomieścić, że gdy ja wiszę nad przepaścią rozpaczy i rękoma chwytam za krawędź; ty, ty zamiast mi podać rękę, nogą następujesz mi na palce! Nie! to nie może być! Tyś za dobry na to. Nie odpychaj mnie... Mnieby się teraz bardziej jeszcze potargało życie. Ja nie mam nikogo na świecie prócz ciebie, i widzisz, z tobą razem straciłabym nietylko szczęście, ale wszystko, co jest jeszcze we mnie lepszego, co woła o życie ciche i święte... Bo teraz byłoby już na zawsze. Ale ty nie wiesz, jaki sam będziesz szczęśliwy, gdy mi przebaczysz i uratujesz. Tyś mnie przecie kochał. Sam to powiedziałeś... jam słyszała... Teraz wyciągam ręce do ciebie, Leonie, jak tonąca — ratuj mnie!...
Czas skończyć tę mękę wzajemną. Pani, jam człowiek słaby! — uległbym, gdyby... Pragnąłem ci tego oszczędzić... gdyby nie to, że zbolałe i obumarłe serce moje nic ci dać już nie zdoła, prócz łez i litości.
Nie kochasz mnie?
Nie mam siły do szczęścia. Kochałem cię. Serce zadrgało na chwilę wspomnieniem, jak po umarłej, ale tamta umarła. W bólu i męce mówię ci pani: nie kocham cię.
Leonie!
Ulituj się nade mną i przebacz mi...
Nie kochasz mnie?
Co umarło, nie zmartwychwstanie. Żegnam cię...
Dobrze!... jeśli pan sądzisz, żeś dość upokorzył mnie, dość podeptał, dosyć się zemścił: to odejdź... (Do Leona, który chce odejść). Nie! nie! zostań... zmiłuj się nade mną...
Stało się!!
Hrabia Skórzewski!...
Ha!... Prosić! prosić... Cha! cha! cha!
(Śmieje się spazmatycznie).