<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Dwie bajki
Wydawca Druk „Gazety Handlowej“
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ignacy Protasiewicz
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


A. LANGE.
separator poziomy
DWIE BAJKI
separator poziomy
separator poziomy

Rysunki Ign. Protasiewicza.
WARSZAWA
Druk „Gazety Handlowej“, Szpitalna № 10.

1910.


Książeczka
dla Henia, Wacia i Jasia





Historya o ptaku, co był psem ======
===========  i o psie, co był ptakiem.


— Niech mi wujaszek opowie jaką ładną bajkę — powiedział Heniuś.
— Jaką chcesz bajkę? O kopciuszku czy o kocie w butach, albo może o czerwonym kapturku?
— O kopciuszku... Albo nie! — o czerwonym kapturku... Nie, nie! Lepiej o kopciuszku — Nie, już wiem! O kocie w butach...
— No, więc o czem? o kocie?
— Nie, niech mi wujaszek nie mówi o kocie, tylko o Jasiu i Małgosi... Albo nie! O kopciuszku...
— Więc o niczem i o wszystkiem. Dobrze?
— Nie, nie! O wszystkiem.
— No, więc powiedz ostatecznie!
— No, już powiem... O kopciuszku! Nie, o Jasiu i Małgosi. Albo o Pawle i Gawle.
— A widzisz — nigdy nie wiesz, czego chcesz.
— Ale ja wiem, czego chcę.
— A jakże, wiesz. Tak samo zupełnie, jak było z pieskiem i ptaszkiem.
— A bo ja chciałem pieska.
— Ale też chciałeś ptaszka... Tak nie można... Wybieraj sobie: albo pieska, albo ptaszka... Jeżeli ty wybierzesz pieska, to ptaszek będzie dla małego Jasia. A jeżeli ty wybierzesz ptaszka, to Jasio dostanie pieska. Już trzeci dzień piesek i ptaszek są u mnie, a jeżeli się nie zdecydujesz, to piesek sobie pójdzie, a ptaszek wyfrunie. I nic nie będziesz miał. Rozumiesz.
— Niech piesek nie ucieka — ani ptaszek... Ja się namyślę... Chcę pieska!
— No, dobrze...
— Albo nie. Niech mi wujaszek da ptaszka albo lepiej pieska.
— A widzisz! Znowu się zaczyna... Opowiem ci bajkę o jednym moim znajomym chłopczyku.
— A ja czy go znam?
— Nie wiem... Może go znasz.
— Jak się ten chłopczyk nazywał?
— Nazywał się Heniuś!
— Heniuś! Ha-ha! to tak, jak ja.
— Właśnie. Bardzo był do ciebie podobny.
— A czy to był grzeczny chłopczyk?
— Jak się zdarzało. Czasem grzeczny a czasem nie bardzo.
Ale największa jego wada była taka, że ten chłopczyk nigdy nie wiedział, czego chce... Raz mu się zdawało np., że bardzo chce iść do ogrodu, a potem wcale nie chciał. I tak od samego rana mamusię swoją martwił, bo o co go zapytałeś, to mówił co minuta inaczej. Przy śniadaniu mama go pyta: Czego chcesz, herbaty czy mleka? A on na to: Proszę herbaty — nie, nie! proszę mleka — albo nie! herbaty... — Może chcesz herbaty z mlekiem? — Dobrze, dobrze! nie, nie! Czystej herbaty! nie! nie! mleka — osobno, dużo mleka! Albo lepiej kawy, albo nie! herbaty z mlekiem, o to najlepiej! — Cóż mama miała robić? Powiedziała mu: — Jesteś kapryśny i nieznośny nudziarz! Aż tu Heniuś, choć już duży był chłopiec, miał pięć lat, rozpłakał się ze wstydu: Nie jestem nudziarz, ani kapryśnik! Niech się mama nie gniewa na mnie! — Dostaniesz mleka i koniec. I wypił mleczko. Po śniadaniu mama się zaczęła ubierać do miasta. — Heniusiu! powiedziała, czy chcesz iść zemną? Pójdziemy do ogrodu i do cioci Tosi. — O, bardzo chcę! W ogrodzie jest ładnie, a Mieczyka dawno nie widziałem — Dobrze! To cię Katarzyna ubierze i zaraz wyjdziemy. — Ach, nie! kiedy ja wolę zostać w domu, nie pójdę do ogrodu. — No, to zostań, Kasia ci opowie ładną bajkę. — Kiedy ja nie chcę bajki, ja nie zostanę w domu, ja pójdę z mamusią. — Dobrze, to ubieraj się, i zaraz wyruszymy. — Zaraz? kiedy ja nie chcę zaraz, poczekamy troszeczkę — zresztą, ja wolę siedzieć w domu. — Więc jakże, chcesz czy nie chcesz? Powiedz odrazu! Zostajesz w domu czy idziesz na przechadzkę? — Idę, zostaję — nie, idę, a jakże, idę z mamą, albo nie! bo Mieczyk zawsze się ze mną bije, albo pójdę, bo tam w ogrodzie są takie ładne łabędzie — albo nie! zostanę...
— Dosyć tego — powiedziała mama. — Cierpliwość można stracić z tym chłopcem. Nigdy nie wie, czego chce. Raz tak, raz owak. To chce, to nie chce... Nie zawsze może być herbata z mlekiem... Nie można razem iść do ogrodu i siedzieć w domu. Już nie będę cię pytała: pójdziesz i cała rzecz. — Heniuś zaczął płakać i wołał: Ja chcę zostać w domu! Ja nie pójdę! — Ale mama nie zwracała na to uwagi, i chociaż Heniuś miał czerwone oczy, niańka go ubrała, i poszedł z mamą, naprzód do cioci Tosi, a potem razem z ciocią i z Mieczykiem do ogrodu. Bawił się doskonale: Heniuś z Mieczykiem gonili się po ogrodzie, przyglądali się łabędziom w sadzawce i bawili się w konie. Ciocia miała ze sobą cukierki angielskie, i dała dzieciom po trzy sztuki, a potem pili wodę przy studni. Heniuś zapomniał o tem zupełnie, że nie chciał iść i kaprysił w domu, martwiąc swoją mamusię, którą naprawdę bardzo kochał.
— Widzisz — powiedziała mama do Henia — jak to dobrze, żeś poszedł do ogrodu. Zabawiłeś się, pobiegałeś, uśmiałeś się i jeszcze dostałeś cukierków od cioci. I trzeba to było tyle kaprysić, zanim wyszedłeś? Powiedz naprawdę.
Ale Heniuś nic nie odpowiedział. Jak ci się zdaje, dlaczego?
— Bo się wstydził.
— Właśnie. Widział, jak to nieładnie tak się wahać i nie wiedzieć nigdy, czego się chce, a czego nie chce.
— Ale ten chłopczyk się poprawił? — zapytał nagle mały słuchacz.
— W bajeczkach tak bywa, ale na prawdę, to długi czas minie, zanim się chłopiec niegrzeczny poprawi. Mamusia była z Heniem bardzo cierpliwa i łagodna, ale tatko był surowy. Opowiem ci teraz, jak został ukarany mały Heniuś za to, że kaprysił z ojczulkiem. Miał on jedną ciocię w Częstochowie, ciocię Helę; ta ciocia miała dwie bardzo grzeczne córeczki, Zosię i Milę, a właśnie były imieniny cioci, i tatuś postanowił jechać do Częstochowy. Przygotował walizki i podarunki i powiedział: „W niedzielę, za trzy dni, wyjeżdżam i Henio pojedzie ze mną“, Heniuś bardzo się ucieszył i przez cały czwartek o niczem nie mówił, tylko o Częstochowie, o cioci, o swoich siostrach ciotecznych, jakie ładne mają zabawki, jak spacerują po Alei, jak chodzą do kościoła na Jasnej Górze, gdzie taka śliczna Matka Boska jest na starożytnym cudownym obrazie, i wiele innych rzeczy go zajmowało.
Cieszyło go bardzo, że mamusia wyjmować zaczęła walizy i różne zapasy gotować na drogę i przypominał sobie dworzec kolei Wiedeńskiej. Tylu ludzi, tylu chłopczyków i dziewczynek, każde z mamą albo tatusiem siada do wagonu, a każde ma walizki, kuferki, zawiniątka, zabawki i cukierki.
Hałas i życie ogromne dokoła, a tu dzwonek dzwoni: bum! bum! a portyer woła: „Do Granicy! Do Sosnowca! Do Częstochowy!“ Lokomotywa świszcze: szu, szu, szu! Kłęby pary buchają z komina, a konduktor przychodzi do wagonu i pyta: „Proszę o bilet!“ Tatuś daje bilet, a konduktor tak zabawnie robi dziurkę w bilecie jakiemś ostrem narzędziem. Wszystko to przypominał sobie Heniuś, bo już rok temu jeździł do cioci. Z ożywieniem też opowiadał całą rzecz, i dzwonił jak dzwonek, świstał jak lokomotywa i obchodził wszystkich jak konduktor, mówiąc ciągle: „Proszę o bilet!“ albo wołał: „Do Skierniewic! Do Granicy! Do Sosnowca!“
Słowem cały dzień było jak najlepiej, ale nazajutrz stało się coś dziwnego. Heniuś obudził się w dobrym humorze i niewiadomo dla czego, ze słyszanych dokoła rozmów starszych osób, zaczął tak mówić: „Towarzysze i towarzyszki! Stan wojenny zniesiony!... Niech żyje konstytucya! Niech żyje Polska!“ Przy śniadaniu dopiero zaczął grymasić: nie wiedział, czy chce herbaty czy mleka, a gdy ojciec spojrzał na niego trochę gniewnie, zawołał nagle:
— Nie pojadę z tatusiem. Nie pojadę do Częstochowy!
— Jak ci się podoba. Ja cię nie zmuszam.
I już cały dzień chłopczyk był nachmurzony i ciągle tylko mówił: „Nie pojadę!“ Dopiero pod wieczór na nowo się w nim obudziła chęć zobaczenia Zosi i Mili i znowu powiedział ojcu: „Pojadę z tatusiem do cioci.“ Ojciec się zgodził, oczekując soboty, bo to była wigilia odjazdu. „No cóż, jedziesz czy nie jedziesz?“ — „Pojadę! albo nie, nie pojadę! Pojadę, nie pojadę!“ I znów zaciął się, że nie pojedzie. — „Pamiętaj, że ostatni raz cię pytam; namyśl się dobrze, bo już ja nie zmienię zdania. Pojedziesz czy nie pojedziesz?“ — „Nie pojadę!“
Nazajutrz rano o godzinie ósmej tatuś zaczął się wybierać w drogę; przygotował walizkę, w której, oprócz ubrania były wyborne ciastka i cukierki dla cioci i dziewczynek, były też zabawki i książeczki. Służąca zbiegła na dół po dorożkę, a Heniuś przyglądał się temu wszystkiemu i mówił: — „Ja chcę pojechać!“ — „Zapóźno, odrzekł ojciec, dość kaprysiłeś; powiedziałem ci, że raz musisz postanowić, czego chcesz. Nie chciałeś, nie jedziesz. Skończone!“ Ale mama powiedziała: — „Niech się ojczulek nie gniewa. Heniuś pojedzie! Kasia go ubierze do drogi!“ Ojciec się zgodził. Heniuś na chwilę się uradował, ale wnet zawołał: — „Nie, ja nie pojadę!“ Tymczasem dorożka zajechała, tatuś pożegnał się z rodziną i odjechał sam, a Heniuś przez okno patrzył na odjeżdżającą dorożkę i łzy ciurkiem zaczęły mu płynąć z oczu. „Ale ja chciałem, ja chciałem pojechać z tatusiem!“ I teraz dopiero przypomniał sobie dobrą ciocię i siostrzyczki cioteczne i całą Częstochowę i konduktora z torebką i dzwonek i świst lokomotywy i (prawdę mówiąc) rozbeczał się, jakby miał dwa lata. Tak był ukarany Heniuś za grymasy; za to, że nie wiedział nigdy, czego chce, a czego nie chce.
— Ale ten chłopczyk się poprawił — zawołał prawdziwy Heniuś o tym Heniusiu z bajki, choć wiedział dobrze, że wujaszek opowiada jego własne historye, bo to ten prawdziwy Heniuś nie chciał niegdyś jechać do Częstochowy i potem bardzo tego żałował.
— Nie, wcale się nie poprawił. Teraz dopiero zaczyna się na prawdę bajka o Heniusiu-kapryśniku — i to straszna bajka!
— Straszna bajka! — zawołał prawdziwy Heniuś — i czarownik jest tam w bajce?
— Jest i czarownik! A przedewszystkiem wiesz, co jest? Piesek i ptaszek — taki właśnie piesek i taki ptaszek jak te, co kupiłem dla ciebie i dla Jasia, ale że ty nie wiesz, czego chcesz, więc czekam, aż coś postanowisz. No, powiedz mi teraz?
— Chcę, chcę pieska! Nie, ptaszka — tak, ptaszka. Albo... lepiej wezmę pieska!
— A widzisz, znowu nie wiesz, czego chcesz. Otóż ten Heniuś z bajki także nie wiedział, czego chce. Bo właśnie były jego imieniny i wujaszek mu przyniósł do wyboru: pieska i ptaszka. Jak myślisz, co ten Heniuś wybrał?
— Nie wiedział, co wybrać! Chciał i ptaszka i pieska! — Tak się ten prawdziwy Heniuś śmiał z tego Heniusia z bajki, chociaż sam był jak dwie krople wody do niego podobny, ale że to nie był głupi chłopczyk, więc dobrze znał swoją wadę, i tylko miał w sobie jakąś słabość woli, że się nie mógł poprawić. Zawsze był jak ten osiełek, co to mu w żłoby dano: w jeden owies, w drugi siano.

Ale wróćmy do tego, co Heniusiowi opowiadał wujaszek.

— Zgadłeś, nie wiedział, co wybrać! Już to chciał ptaszka, już pieska, już to obojga razem, już znowu nie chciał nic. Nakoniec jak zaczął mówić: „ptaszka, pieska! ptaszka, pieska!“ tak nie mógł skończyć.. Wujaszek bardzo się tem zmartwił i powiedział do Heniusia (do tego z bajki): — Widzę, że nie ma innej rady, tylko ci dam takiego pieska, co będzie zarazem ptakiem. Ubierz się, pójdziemy do składu zabawek, może znajdziesz to, czego pragniesz. — Heniusiowi bardzo się to spodobało, choć nie mógł zrozumieć, jaki to będzie pies, coby zarazem był ptakiem. Wkrótce wyszedł z wujaszkiem do składu zabawek, a trzeba wiedzieć, że ten fabrykant zabawek to był prawdziwy czarownik i takie nadzwyczajne robił zabawki, że niktby temu nie uwierzył. Robił on lalki mówiące, śpiewające, tańczące, a konie u niego były jak żywe. Miał zbiory figur naprzykład do historyi o Czerwonym Kapturku, albo o Kopciuszku: figury same się poruszały i czyniły to wszystko, co bajka opowiada. Jakie tam w sklepie były domki, jakie gospodarstwa lalczyne, jakie menażerye, jakie śliczne wojsko, to coś niesłychanego! To też Heniuś wszystko pożerał oczyma, ale nikt nie może kupić odrazu wszystkich zabawek: trzeba coś wybrać. Wujaszek wziął mu do wyboru pieska i ptaszka. Nie myśl, że to były zwyczajne zabawki. Piesek, rodzaj pudla, poruszał się jak żywy i był tak duży, że można było na nim usiąść jak na koniu; oczy miał ruchome, szerść żółtawą, język wysuwał doskonale, a nawet poszczekiwał: ham, ham! A dopiero łabędź! Nie mniejszy był od pudla, biały jak mleko, ślicznie umiał poruszać szyją, dziób otwierał, nóżki składał, a jeżeliś go wtedy puścił na wodę, pływał sobie jak prawdziwy łabędź po sadzawce w ogrodzie Saskim, a wreszcie, kiedy skrzydła rozwinął, zgrabnie latał po powietrzu. Było też nad czem się namyślać: co lepsze, pudel czy łabędź? To też Heniuś nie wiedział, co wybrać — i do ostatka nie odgadł, czego chce, a czego nie chce.
— Panie Hokus-Pokus — powiedział wujaszek do fabrykanta zabawek — kupiłem u pana tego pudla i łabędzia dla Heniusia, ale Heniuś nie wie sam, co wybrać. Otóż chciałbym dostać takiego pudla, coby był zarazem ptakiem, a w ten sposób Heniuś będzie miał i pudla i ptaka.
Pan Hokus-Pokus, mały człowieczek z dużą siwą brodą, w czerwonej, wysokiej, szpiczastej czapce i w płaszczu, upstrzonym złotemi gwiazdkami, zeszedł z drabiny, gdzieś pod sufitem, zbliżył się do wujaszka, podał mu rękę i rzecze:
— Witam pana, panie wujaszku! Słyszałem już o tym Heniusiu: mój „Widnik“ mi o nim powiedział.
Heniuś poczerwieniał, gdy Hokus-Pokus wskazał na jedną duża lalkę, podobną do pajaca, ale lalka miała oczy tak sztuczne, że kto w nie spojrzał, ten mógł widzieć wszystko, o czem pomyślał. Dlatego lalka nazywała się Widnikiem.
Hokus-Pokus, ile razy chciał co wiedzieć o jakim chłopczyku albo dziewczynce, spoglądał w oczy Widnika i wszystko o nim wiedział. Znał on też doskonale historyę pudla i łabędzia.
— Znajdzie się coś dla Heniusia w tym rodzaju, ale to zabawka niebezpieczna, bo i tu nawet trzeba zawsze wiedzieć, czego się chce.
Rzekłszy to, gwizdnął osobliwie i naraz z najwyższej półki w sklepie sfrunął prześliczny duży ptak na podłogę. Ptak był nadzwyczaj dziwny, bo ciało miał łabędzie, ale głowę pudla i cały okryty był szerścią, jak pudel.
Czarownik zbliżył się do ptaka, coś zakręcił koło jego szyi i wnet łabędź zmienił się w psa, na czterech łapach, ale pies miał szyję łabędzią i skrzydła u boków, a cały był pierzem białem odziany: natychmiast zaczął biegać po izbie, aż się Heniuś przestraszył.
— Nic się nie bój! — uspokoił go fabrykant. — Zwierz ten nic złego ci nie zrobi. Umie on biegać po ziemi, jak pies i latać po powietrzu jak ptak. Dość zakręcić tę szrubkę w szyi pomieszczoną, a stanie się albo psem-ptakiem, albo ptakiem-psem, jak chcesz. Zarazem należy wołać: ptak-pies, albo pies-ptak! Trzeba tylko umieć postanowić. Można usiąść na nim, jak na koniu, ale nie zmieniać go wtedy w ptaka, bo może ponieść w powietrze i niewiadomo dokąd poleci.
Heniuś słuchał uważnie i zamierzył odtąd bardzo ostrożnie bawić się tym szczególnym potworem. Wujaszek oddał czarownikowi zabawki poprzednie, a dla Jasia kupił ślicznego pajaca. Poczem zabrali ze sobą dziwnego ptaka-psa, który biegł za Heniusiem, jak pies prawdziwy, aż się wszystkie dzieci na ulicy oglądały. Heniuś był bardzo zadowolony i marzył tylko o tem, jak to on będzie dowoli zmieniał tego pudla w łabędzia i łabędzia w pudla. Mama jednakże bardzo niespokojnie przyglądała się tej zabawce.
Raz mama wysłała piastunkę z dziećmi do ogrodu, który był w tym samym domu, w końcu obszernego dziedzińca. Niańka z małym Jasiem siadła na trawniku, a Heniuś zaczął się bawić ze swoim pieskiem, którego nazwał „Bocian“.
Już to go zmieniał na ptaka, już na pudla, a ptak, jak wiemy, miał głowę psa i szczekał po psiemu, gdy przeciwnie pies o ptasiej głowie klekotał po łabędziemu.
— Bocian-pies! — zawołał Heniuś — i osobliwszy twór zaczął koło niego skakać, łasić się i klekotać dziobem i skrzydła rozwijać.
— Bocian-ptak! i wnet znikał pies, a zjawiał się ptak o psiej głowie, szczekał: ham-ham! i ulatywał w powietrze, aż piastunka otwierała usta ze zdziwienia, a Jasio rzucał pajaca i przyglądał się zabawom Henia.
Naraz Heniusiowi przyszło do głowy siąść na pudla, co już nieraz czynił, a nawet latał na nim po powietrzu, bo jak wiemy pies miał skrzydła, ale małe i nie wysoko umiał się łagodnie unosić nad ziemią.
Ale takie nizkie latanie znudziło chłopczyka, czy też może stało się mimowoli, że szrubkę mu w szyi przekręcił i nagle pudel zmienił się w łabędzia i uleciał w powietrze wysoko, wysoko!
Heniuś zaczął płakać i wołał:
— Ratunku! — i rzewnie błagał ptaka: — Mój kochany, drogi Bocianie, wracaj na ziemię!
Ale ptak był głuchy!
A dopieroż wyobraźcie sobie przerażenie niańki i mamy, która to z okna zobaczyła, i ojca, który tylko co wrócił do domu. Wszystkie dzieci z podwórka zbiegły się razem i wołały:
— Patrzcie, jak to Heniuś lata po powietrzu!

Cóż było robić? Nikt mu nie mógł dopomódz. Łabędź leciał w powietrze coraz wyżej. Heniuś rozumiał, że gdyby nagle szrubkę odkręcił, to łabędź zmieniłby się w pudla, ale zaraz spadłby na ziemię i rozbiłby się o kamienie, albo wpadłby do wody. Więc tylko objął za szyję ptaka i modlił się po cichutku do Boga, aby się nad nim ulitował. A właśnie przelatywali nad wielkiem morzem, błękitno-zielonem, i wszystkie ryby wysunęły łby do góry i przyglądały się dziwnemu jeźdźcowi. Razem zauważył Heniuś, że ptak zamiast w górę lecieć, teraz na dół spływa — i już był pewny, że w morze spadnie. Ale nie tak było: ptak rozmaicie po powietrzu kołował, aż nakoniec Heniuś zobaczył zdaleka jakąś dziwną wyspę. Tam to spłynął łabędź razem z Heniusiem i zatrzymał się w ślicznym ogrodzie, pełnym nadzwyczajnych kwiatów czerwonych, niebieskich, żółtych i białych oraz ptaków śpiewających. Stanąwszy na ziemi, odpoczywał, a Heniuś rozumie się był bardzo szczęśliwy z tego uratowania i dziękował za to Bogu gorącym paciorkiem, ale zarazem smucił się wielce, że się znalazł w niewiadomym kraju, na pustej, bezludnej wyspie, tak daleko od mamy, i od tatusia, od Jasia i od niańki.
Ale wyspa nie była taka pusta, jak się zdawało: kiedy się Heniuś dobrze rozejrzał do koła, zobaczył na około cztery domki bardzo ładne — i o, dziwo! odrazu poznał, że to były domki z piernika. Rzeczywiście, budynki były ze zwyczajnych pierników z migdałami, a dach z okrągłych różnokolorowych pierników z makiem; okna były z wybornego szkła karmelkowego, a wszystkie ozdoby na około z cukierków angielskich; kominy były z czekolady, a bramy z pomadek nadziewanych konfiturami.
Heniusiowi aż oczy na wierzch wyłaziły na widok tych smacznych rzeczy, ale przypomniał sobie historyę Jasia i Małgosi — i nie chciał dotykać niczego, bo się obawiał, że wyjdzie Baba-Jędza i zrobi mu co złego. Więc też siedział i czekał zmiłowania Bożego: nie zginął w powietrzu, nie zginął na morzu, nie zginie i na ziemi!
Jakoż usłyszał niedługo śliczne śpiewy, a gdy rozglądał się do koła, chcąc wiedzieć, skąd śpiew płynie, przekonał się, że śpiewają te kwiaty różnobarwne, co rosły tu w ogrodzie, a ptaki na gałęziach grabów i osin powtarzały ich pieśni. Wkrótce też kwiaty zaczęły się rozlewać w jakieś formy obłoczne i niedługo z koron kwiatów wytworzyły się piękne panny, w różowych, żółtych, białych, niebieskich i zielonych sukniach, a każda miała gwiazdkę złotą nad głową i laseczkę w ręku. Domyślił się, że to były wróżki.

Istotnie, była to wyspa wróżek, a jeśli chcesz wiedzieć, jaką śpiewały pieśń, to ci zaraz powiem:

Przyjechał do nas Heniuś mały,
Przyniósł go do nas łabędź biały!
Zdala od mamy i od taty,
Przyniósł go do nas ptak skrzydlaty!
Teraz się dostał w ręce wróżek,
Aby mu czar nasz serce urzekł —
Bo choć to dobre jest pacholę,
Ale ma chwiejną, słabą wolę —
Co się kołysze niby liść!
I nigdy nie wie, dokąd iść,
I nigdy nie wie, czego chcieć:
Teraz się w naszą dostał sieć.
My go w żelazny rzucim piec,
By Heniuś zawsze umiał rzec,
Gdy trzeba — nie! Gdy trzeba — tak!
Potem uleci z Heniem ptak.
I tak powróci przetopiony
Henio w rodzinne swoje strony.
Gdzie był? O dziwnej tej zagadce
Opowie Henio ojcu, matce.

Z początku Heniusiowi bardzo się podobał ten śpiew, ale kiedy usłyszał o żelaznym piecu, zląkł się niemało, bo znów sobie przypomniał historyę o Jasiu i Małgosi: pomyślał też że wróżki, choć tak śliczne na oko, ugotują go i zjedzą.
Ale wróżki nic mu złego nie zrobiły, a trzeba dodać, że tych wróżek było coraz więcej i nagle Heniuś zobaczył wiele innych dzieci, wychodzących z gaików zielonych i z piernikowych domków. Dzieci były bardzo wesołe: śpiewały sobie, biegały dokoła, a niektóre miały śliczne zabawki — konie, wózki, piłki, lalki, pajaców, albo książki z obrazkami; jeden chłopczyk miał welocyped, a inny wybornego latawca; dziewczynki pędziły przed sobą kółka, albo skakały przez sznury. Po chwili stało się cicho, a z powietrza spłynęło tyle łabędzi, co było dzieci na wyspie. Heniuś patrzał zdziwiony: wszystkie dzieci, które miały zabawki — siadły na grzbiecie łabędzi, a ptaki, rozwinąwszy skrzydła, uleciały z niemi w górę.
— Te dzieci już wracają do domu — powiedziała jedna dziewczynka do Heniusia.
— A wy tu zostajecie?
— My tu musimy zostać, póki nie przejdziemy przez żelazny piec.
— Cóż to za piec? Bardzo się boję, bo mi wróżki o tym piecu mówiły.
— To duży piec, w którym się zmieniają dzieci. Które było leniuszkiem — to się staje bardzo pilne, które kłamało — będzie mówić prawdę, które było nieposłuszne — robi się grzecznem. Ja byłam uparta — więc tu mię rzuciło — i wróżki chcą mnie do pieca włożyć. A ty dla czego tu jesteś? — pytała dalej dziewczynka.
— Bo jestem grymaśnik — powiedział Heniuś. — Nigdy nie wiem, czego chcę. Razem chcę iść do ogrodu i nie chcę. Razem chcę jechać do Częstochowy i nie chcę jechać. A najgorzej to było z tym psem-ptakiem....
— Cóż to za dziwny pies?
Tu Heniuś opowiedział dziewczynce całą swoją historyę — dziewczynka śmiała się z niego tak, że aż się chłopiec zawstydził. Ale wnet i dziewczynkę wstyd opanował, gdy ją Heniuś zapytał, jak ona tu przyjechała.
— Na koziełku — odrzekła zarumieniona, a koziełek, który stał tuż obok, zabeczał nagle: me-me!
Wtem zabrzmiał dzwonek i wróżki otoczyły dzieci, każda wzięła jedno za rękę i wyprowadziła je z ogrodu. Za ogrodem była naprzód łączka zielona i słoneczna, przecięta srebrną falą strumyka. Wróżki z dziećmi przeszły po mostku na drugi brzeg strumienia, a wkrótce wszyscy znaleźli się w głębokim lesie. Dziwne zwierzęta — smoki, jednorożce, bazyliszki, ludokonie czyli centaury, jaszczury olbrzymie stały u progu lasu.
Nie dziw, że się dzieci przestraszyły; jaki taki wołał:
— O, już nigdy nie będę kłamał! Już nie będę uparty! Już nie będę grymasił!
Ale wróżki nie baczyły na to i szły dalej, a dziwne potwory, słysząc żałosne wyznania grzechów, nic złego dzieciom nie robiły, tylko się spokojnie pokładły na ziemi.
— Boże, Boże, ratuj nas od żelaznego pieca! — wołały dzieci, bo już rozumiały, że w tym lesie jest ów straszny piec.
Istotnie, po krótkiej chwili ujrzały dzieci wielki piec żelazny, podobny do młyna, a czterech olbrzymów stało do koła i miechami ogień rozniecali. Piec był czerwony od żaru.
O, jakże dzieci płakały, gdy stanęły z wróżkami koło pieca. Olbrzymy po kolei chwytały dzieci i rzucały w piec. Dzieci było siedmioro.
Żar w piecu był nie do wytrzymania, i Heniuś czuł, że się roztapia jak cukier w gorącej herbacie. Miał tylko czas krzyknąć:
— Mamusiu, już nie będę nigdy....
I czuł, jak go dziewczynka złapała za rękę, ale wnet także się roztopiła jak masło na ogniu...
Potem już Heniuś nic nie wiedział i dopiero w jakiś czas później uczuł, że dokoła robi się jakoś chłodniej. Rzeczywiście olbrzymy zgasiły ogień i piec tracił czerwoność, a roztopione członki dzieci na nowo się składały w żywe ciało, tylko inaczej nieco ułożone — to się nazywało na wyspie przetopieniem.
I znów minął jakiś czas, a Heniuś uczuł, że go olbrzym wydobywa z pieca i wnet znalazł się znowu na świeżem powietrzu w lesie. Z początku nie mógł oczu otworzyć i ciężko oddychał: jakby we śnie przypominały mu się dawne jego historye, kiedy to nie wiedział, czy chce mleka, czy herbaty; czy chce iść do ogrodu, czy nie chce; czy chce jechać do Częstochowy, czy nie chce; wreszcie nie wiedział, czy chce psa czy ptaka...
Ale teraz, po wyjściu z żelaznego pieca, śmiał się sam z siebie i czuł się zupełnie inny, przetopiony od stóp do głów.
Wreszcie otworzył oczy i zgadnij, kto stał przed nim: oto sam pan Hokus-Pokus, karzełek z siwą długą brodą, który go pytał:
— No, cóż, Heniusiu, czujesz się zmieniony?
— Czuję...
— Patrz, tu do wyboru koń, strzelba i przyrządy ogrodnicze. Co wybierasz? Co chcesz?
Heniuś, co prawda, miał ochotę na wszystko i jeszcze przez chwilę się wahał, ale wnet się opamiętał, bo to był teraz żelazny Heniuś i musiał coś wybrać.
— Wybieram konia! — powiedział wyraźnie i pewnym głosem.
Natychmiast koń zbliżył się do Heniusia, chłopiec siadł na konika, który szybko pokłusował z lasu na łączkę i do ogrodu. Heniuś zdaleka tylko dziękował poczciwym olbrzymom. Inne dzieci już tu były: uparta dziewczynka, też przetopiona, bardzo się uradowała na widok Heniusia. Dostała prześliczną lalkę, nadzwyczaj grzeczną i wesołą, która mówiła śpiewnym głosikiem:
— Wandzia już nie jest uparta!
Dzieci bawiły się jakiś czas w ogrodzie, a dobre wróżki dały im cukierków i pierników, mleka i czekolady. Wtem zjawił się pan Hokus-Pokus z dywanikiem czarodziejskim. Rozłożył dywanik na trawniku i dzieciom kazał na nim usiąść; pomieścił na nim zabawki i sam usiadł także. Wróżki otoczyły dywanik dokoła i śpiewały:
— Bądźcie zdrowe, dzieci! Bądźcie szczęśliwe!
Dzieci mówiły, zwracając się do wróżek:
— Dziękujemy wam, dobre wróżki! Dziękujemy wam, żeście nas przetopiły w żelaznym piecu!
Wtem dywanik uleciał w górę, a dzieci widziały, jak wróżki się rozpłynęły w powietrzu i każda w swoim kwiecie się schowała: jedna w tulipanie, druga w lilii, trzecia w narcyzach...
Dywanik z dziećmi płynął coraz wyżej, nad morzami, nad lasami, a pan Hokus-Pokus zatrzymywał się w różnych miastach — i dzieci oddawał rodzicom.
Heniuś i Wandzia zatrzymali się dopiero w Warszawie.
Ogromna była uciecha w domu, gdy nagle po trzech dniach nieobecności ujrzano Heniusia. Ale jakież było zdziwienie mamy, gdy przekonała się, że ten Heniuś jest niby ten sam, a zupełnie inny. Na wszystko odpowiadał jasno i wyraźnie: doskonale wiedział, czego chce i czego nie chce.
Dzieci z podwórka wprost nie wierzyły opowiadaniu Heniusia, gdy ten im prawił o swej podróży na wyspę wróżek. Ale konik ich przekonał o prawdzie, bo w żadnym składzie zabawek niema takiego konia. Tu jeszcze muszę dodać, że niewiadomo jakim sposobem nazajutrz rano, oprócz konia, obok łóżka Heniusia, znalazła się strzelba i przyrządy ogrodnicze, polewaczka, grabie, łopata, rydel i inne rzeczy. Natomiast ów pudel-łabędź zniknął zupełnie i niewiadomo, co się z nim stało. Widać, że był na świecie niepotrzebny, bo to była tylko kapryśna dusza tego dawnego Heniusia, o którym ci powiedziałem bajkę.
— To już koniec bajki? — zapytał prawdziwy Heniuś swojego wujaszka.
— Koniec.
— I ten chłopczyk się poprawił?
— Zupełnie się zmienił. A ty się poprawisz?
— Przetopię się — rzekł Heniuś — jakby w tym czarodziejskim żelaznym piecu.
— Doskonale! Więc teraz powiedz, jaką chcesz bajkę?
— Już dziękuję wujaszkowi, bo to śliczna bajka, co mi wujaszek opowiedział o Heniusiu — o tym drugim Heniusiu.
— Bardzo dobrze. A teraz powiedz, co wybierasz: psa czy ptaka?
— Jeśli mam prawdę powiedzieć, to proszę o konia, takiego konia, jakiego miał ten Heniuś z bajki.






BAŚŃ
o trzech królewnach i o trzech królewiczach.


Raz w królestwie Białogóry
Rządził Kościej i Maina;
Trzy wzrastały u nich córy:
Róża, Lilia i Kalina.

W państwie Lasu Czerwonego
Król był sławny po wsze ziemie,
Trzej synowie też u niego,
Bohaterów dzielne plemię.


Trzej ci mężni królewicze
Trzy królewne pokochali
Za ich serca i oblicze,
I wnet swatów im posłali.

Lecz królewne niespodzianie,
Gdy ujrzały posłów tych:
— Ach, zabawne to wezwanie! —
I to mówiąc, dalej w śmiech!

— Nie chcę Tura ni Sokoła,
Nie chcę męża Wieloryba! —
Jedna — druga tak zawoła —
— Gdy mię zmuszą, wtedy chyba! —

Rzekną swaty do Kościeja:
— Gdy nie chcecie, więc was zmuszą!
Ach, to sprawa czarodzieja,
Co się zemścił całą duszą!

Mieli siostrę królewicze,
Co na imię miała Lira;
Swaty śle po krasawicę
Straszny karzeł Malakira.

Któryż ojciec chce mieć dziecko,
Czarodzieja — karła żoną?...
Karzeł porwał ją zdradziecko,
Uniósł w ziemię oddaloną.


Dokąd uniósł? Ach, nikt nie wie!
Lecz do złości wszelkiej skory,
Zaczarował jeszcze w gniewie
Królewiczów na potwory.

Trzej ci mężni królewicze —
Na zwierzęta przemienieni!
Jakże straszne ich oblicze,
Któż i kiedy znów ich zmieni?

Brat najstarszy między niemi
Dziś nie człowiek — jeno Tur;
Zbrojny rogi potężnemi,
Zamieszkuje ciemny bór.

Drugi postać ma Sokoła —
Przez zdradzieckich czarów szał:
Piórem strojny dookoła,
Zamieszkuje szczyty skał.

Trzeci został Wielorybem,
Pletwą dawna jego dłoń:
Za możnego wroga czarem
Głębi mórz zamieszkał toń.

Powróciły do dom swaty,
Słucha wieści Pletwonogi,
I Rogaty i Skrzydlaty!...
Aż ich gniew porywa srogi.


— Biada tobie, Białogóro,
Zemsta na cię i zniszczenie!
Pójdziem wodą, lasem, górą —
Zniszczym twoich pól nasienie.

Więc Tur woła swe bawoły,
Król mórz ryby i delfiny,
Sokół woła swe sokoły:
By do wrogów szli krainy.

— Czy to ziemia, czyli morze
Las czy pole, gród czy sioło —
Niszczcie chaty, drzewa, zboże,
Owoc, ziarno — wszystko w koło!

Czy kopytem czyli rogiem,
Czy to pletwą czyli dziobem.
Niszczcie wszystko w kraju wrogim!...
Białogóro, będziesz grobem. —

Pędzą tłumem żubry, tury,
I bawoły, i daniele —
Do tej ziemi Białogóry,
Pól i lasów niszczyciele!

Lecą sępy i jastrzębie,
Hej do siół, do Białogóry!
Duszą gęsi i gołębie,
Duszą kaczki, duszą kury!


A delfiny i rekiny
Opuściły mórz odmęty:
Burzą, wichrzą wód głębiny,
Topią wrogów swych okręty.

Cała ziemia już zniszczona
Leży w gruzach, ogniu, łzach...
Wichrzy morska toń wzburzona:
W Białogórze wielki strach!

Strach na ziemi Białogóry;
Kościej posłów im posyła:
— Oddam, mówi, swoje córy,
Bo przemogła wasza siła.

Tylko armia wasza sroga,
Z woli Tura i Sokoła,
Niech opuści nas, na Boga!
Niech ją każdy z was odwoła. —

Wnet ucichło turów plemię,
I ucichła głębia mórz,
Sęp i siwy sokół drzemie:
Białogóra — wolna już!

Królewicze przyjechali
Przed królewien jasny dwór —
Wieczną miłość przysięgali:
Matka płacze swoich cór!


— Piękna Różo, mówi Tur,
W cieniu dębów, lip i sosen,
Brylantowy dam ci dwór,
Kochać będę cię sto wiosen.

— Piękna Lilio, rzecze Sokół —
Wierny sługa twój ci dał,
Zamek srebrny, złoty wokół
Na granicie czarnych skał!

— Piękna, droga ma Kalino,
(Rzekł Wieloryb temi słowy).
Ponad siną wód głębiną
Ja ci pałac dam perłowy.

Tak mówili królewicze,
Wieczną miłość przysięgali.
W smutku, we łzach trzy dziewice:
— Ach, zamieszkać w obcej dali!
Ach, porzucić ojca, matkę,
I krainę Białogóry!
Gdzieś za morza jechać gładkie,
Gdzieś za lasy i za góry!
I małego rzucić brata —
I te gaje — i te pola!
Ach, na długie, długie lata
Co za dola, co za dola!

Matko miła, matko droga,
Ojcze — bracie, żegnaj nam!

— Niech się dzieje wola Boga!
Córki miłe, ja wam dam
Czarodziejskie trzy pierścienie
Z sióstr — rodziny portretami,
Na wspomnienie — pocieszenie
I poznanie między wami.
Oto Sygoń, brat wasz mały:
On wyrośnie nam na chwata.
W krąg obejdzie świat ten cały,
Znajdzie was na końcu świata!
Królewicze mężni, mili
Ojca, matkę — całowali.
Wszystkim grzecznie się skłonili,
Z królewnami odjechali.

Popłakały — odjechały,
W domu został tylko brat...
Rośnie, rośnie Sygoń mały
Aż szesnastu doszedł lat.

— Matko, matko! daj mi miecz —
Uzbrój tarczą i pancerzem! —
— Precz od niego wszyscy precz!
Kto śmie walczyć z tym rycerzem?


— Ojcze, matko, żegnam was,
Błogosławcie mię na drogę!
Oto w świat mi jechać czas,
Po me siostry, siostry drogie!

Matko, matko — pójdę sam!
Na co sług niewiernych roje?
Póki serce w piersi mam —
Znajdę, znajdę siostry moje!

Ojca, matkę ucałował,
Ze łzą w oku na koń siadł.
Powędrował — powędrował
W nieznajomy, obcy świat.



II.

Powędrował w świat daleki,
Przebył morza, góry, rzeki,
Błądzi — błądzi dwa — trzy lata
Z końca świata na kres świata.

Był i w lodów wiecznym kraju,
Był i w raju — i w wyraju —
Aż gdzieś w państwie trzydziewiątem,
Gdzieś w królestwie trzydziesiątem,
Za górami wysokiemi,
Za rzekami głębokiemi,
Dokonawszy mnogiej pracy
Ujrzał pałac — cud pałacy!

Niby gwiazda firmamentu,
Zamek cały był z dyamentu;
Cały tęczą zda się płonie,
Lecz cudniejsza na balkonie
Siedzi pani, gdyby róża.

Przebóg, kto tu, kto to? — Róża!
Krzyknął Sygoń zadziwiony.

— Wędrowniku, z jakiejś strony
Wszedł do ziemi tej ponurej?
— Jam jest Sygoń z Białogóry.
— Masz ty pierścień z portretami
Na poznanie między nami?
— Oto pierścień! Masz go, masz!
W nim jest twoja, Różo, twarz.
— Witaj, witaj, miły bracie!
Wiele lat czekamy na cię!
Wieść to miła, wieść to nowa!
Cóż tam u nas król, królowa,
Cóż tam ziemia Białogóry,
Nasze lasy, nasze góry?
— Ja po wszystkich krańcach świata
Jeżdżę, błądzę dwa, trzy lata.
Szukam sióstr mych ukochanych,
Przez potwory nam porwanych.
Chcę cię unieść — uratować —
I do domu powędrować
Na twej matki jasny dwór!
Ale gdzież jegomość Tur,
Twój małżonek — zwierz kudłaty,
Bym go zabić mógł — za katy!

— Nie, mój bracie ukochany!
Mąż mój jest zaczarowany —
Nie zabijaj go na Boga,

On mi drogi — jam mu droga!
Nie zabijaj go, Sygoniu!
On jest teraz tam na błoniu,
Nad srebrzystym wód strumieniem,
Gdzie się kąpie pod drzew cieniem.
Postać tura wtedy traci,
Jak i każdy z jego braci!
Leć do niego z pokłonami,
Może wróci razem z nami!
Leci Sygoń jak mu każą —
Pod bawołów wierną strażą,
Nad brzegami srebrnej wody
Stoi piękny junak młody.
Czarny włos — i czarny wzrok,
Mężna pierś — junaczy krok.
— Kto tam? kto tam? woła zdala,
Aż zajękła srebrna fala.
— Jam jest Sygoń! jam wasz brat —
Jedź-że, bracie, z nami w świat!

Ledwie wyrzekł takie słowa,
Wnet się piękny junak chowa
W skórę żubra straszliwego.
I przemawia tak do niego:

— Witaj, witaj, miły bracie,
Wiele lat czekamy na cię!

Póki na mnie zwierza skóra,
Ach, nie dla nas Białogóra!
A nie stracę jej dopóty,
Póki ten czarodziej luty,
Co nam porwał Lirę drogą,
Nie zaginie śmiercią srogą.
Siostrę dola nam wydarła:
Ona jest w niewoli karła.
Jej więzieniem gmach spiżowy,
Jej strażnikiem smok stugłowy,
I dopóty w umęczeniu
Siedzieć będzie w tem wiezieniu,
Póki młodzian jak opoka
Nie zwycięży tego smoka.
Zginie karzeł Malakira. —
Wyzwoloną będzie Lira!
Masz tu włosy — dwa z mej sierci:
Kiedy będziesz bliski śmierci,
Gdy się znajdziesz śród natłoków,
Niebezpieczeństw, widm i smoków,
Potrzyj włosy te o siebie!
Wnet się zjawią koło ciebie
Mych żołnierzy tłumy wierne
Moich turów ćmy niezmierne.
Teraz idź! Za siódmą rzeką
Hej daleko — niedaleko,

Na wysokiem szczycie gór
Jest Sokoła jasny dwór.
A za morzem — het — za morzem
Nad szerokiem, nad bezdrożem,
Gdzie srebrzysta wody szyba
Stoi zamek Wieloryba —
Teraz idź! Szczęśliwej drogi!
Niechaj zginie karzeł srogi!
Może dłoń twa nas wybawi,
Niechaj Bóg cię błogosławi.

I pożegnał siostrę brat —
I pojechał znowu w świat,
Poszedł w świat. Za siódmą rzeką,
Hej, daleko niedaleko —
Na wysokim szczycie gór
Stał Sokoła złoty dwór.
A za morzem, het, za morzem
Nad szerokiem wód bezdrożem,
Gdzie lustrzana wody szyba,
Stoi zamek Wieloryba.
Sygoń naprzód dążył stale,
Mórz i rzek przepływał fale,
I przez bory kroczył sine —
Znalazł Lilię i Kalinę.
Jasny Sokół, tak jak Tur,
Dał mu dwoje ze swych piór,

A Wieloryb z mórz głębiny
Dał mu twarde dwa fiszbiny,
Aby Sygoń pełny męstwa,
W razie walk niebezpieczeństwa,
Mógł zawezwać dla obrony
Ich poddanych legijony —
Więc jastrzębie — sowy — sępy —
I podmorskich sił zastępy.



III.

Ani pióro, ani słowo
Nie opisze, ni wybaje,
Jakie różne widział kraje,
Jaką podróż stumilową
Po przez lasy, morza, góry
Odbył Sygoń z Białogóry.
Ile w świecie widział łez!
Ale oto kres — już kres.

W otoczeniu gór wysokich,
W otoczeniu mórz głębokich,
W niebotycznych dębów cieniu,
Na wysokiem na wzniesieniu
Stał olbrzymi gmach spiżowy.
U wrót jego smok stugłowy,
Rogiem zbrojne każde czoło,
A z każdego jego pyska
Na dziesiątek mil w około
Gorejący ogień tryska.
A wysoko na wieżycy,
Co o niebo się opiera, —
Widać bladą twarz dziewicy.
Przebóg — kto to? kto to? Lira!

Dziw nad dziwy, dziw prawdziwy,
Lata płyną niby woda —
Czarny włos się zmienia w siwy —
Ona wiecznie — wiecznie młoda!



W czarownika strojny szaty,
Stoi karzeł przy jej boku,
Czarny, brzydki i brodaty.
Złość i pycha w jego wzroku.
— Ha, czy będziesz mię kochała?
Ha, czy będziesz moją żoną?
Twoją będzie ziemia cała,
Skroń ozdobię ci koroną.


Precz potworze — precz upiorze —
Wolę zginąć od postronka!
Wolę być strąconą w morze,
Niż mieć ciebie za małżonka.
Coś uczynił z moich braci,
Czemu więzisz mię jak wróg?
Straszną śmierć ci ześle Bóg,
Za twe zbrodnie ci zapłaci.
Miałam dziwny jakiś sen,
Że stugłowy zginął smok,
I że runął zamek ten!
To do szczęścia jeden krok. —

Sygoń widzi to i w gniewie,
Że w niewoli drży niewiasta —
W łeb tnie smoka! Ale nie wie,
Że wnet drugi mu odrasta.
Ile łbów mu ściął kolejno,
Tyle łbów mu wnet odrosło.
Lecz miał Sygoń dłoń nie chwiejną,
I rycerskie znał rzemiosło.
Przerażony zbladł czarodziej,
Widząc krwawy miecz młodziana.

— Ha, czy koniec mój nadchodzi,
Czyli kaźń zapowiedziana?
Brońże mi się, smoku wierny,

Płomieniami, pazurami!
Czemże człowiek jest mizerny,
Przed twojemi stu głowami!

I ogniście smok naciera,
By Sygonia życie zgładzić!
Ten, choć mężnie się opiera,
Lecz nie zdoła mu poradzić
Ha, toć nie jest bez pomocy.
Gdyby chciał — wnetby tu były
Od południa i północy
Niezliczone straszne siły!
— Dość tej próżnej rąbaniny!
Rzecze Sygoń. Wziął sierć Tura,
Wieloryba wziął fiszbiny
I z Sokolich skrzydeł pióra. —
I gdy potarł je o siebie,
Naraz zabrzmiał straszny huk!
Karzeł zbladł jak na pogrzebie,
Smok o ziemię łbami tłukł.

Oto z rykiem, wyciem, szumem,
Po przez góry, po przez doły —
Lecą, pędzą wielkim tłumem
Żubry, tury i bawoły,
Sowy, sępy i sokoły.
A z pod sinej wód głębiny

Płyną groźne wieloryby
I delfiny — i rekiny —
I wszelakie morskie ryby.
Cała ziemia zda się w mroku,
Gdy zawyły wszystkie gardła:
Koniec tobie, groźny smoku!
Koniec smoka — koniec karła.

Więc gdy cały tłum ten skoczy
Na ognisty kadłub smoczy
I gdy pocznie bić rogami,
Kopytami, pazurami
I dziobami, i zębami —
Toż się leją smocze łzy,
Toż padają smocze łby,
Lecz już zimą ani wiosną,
Nigdy — nigdy nie odrosną.
Zagasł ognia krwawy kurz,
Smok nie wstanie nigdy już!

A w tem morski cały lud
Strumieniami w zamek pryska...
Co to? co to? Stał się cud,
Niema — niema już zamczyska!
Ani śladu — ani tła —
Zniknął zamek niby mgła!
Zniknął — rozwiał się w obłoku,

Sygoń stoi pośród błonia,
Na zabitym stoi smoku.
A tam któż u nóg Sygonia?
Ach, to słodka, wdzięczna Lira,
Przy niej karzeł Malakira.
Lira składa dzięk serdeczny
Za Sygonia czyn waleczny.
Brzydki karzeł w psim skowycie
Tylko błaga go o życie.
— Oddam, mówi, krasawicę!
Odczaruję królewice
Na młodzieńców, jako byli,
Piękni, mężni, młodzi, mili!

Rzecze Lira: — Wojowniku —
Słuchaj — zły jest ten czarodziej —
Ale moc jest w czarowniku
Póki włosy ma na brodzie.
Więc choć dręczył mię obficie,
Błagam — daruj jemu życie,
Tylko szablą twą kowaną —
We krwi smoczej wykąpaną
Utnij czarną jego brodę —
Rzuć na wiatry, ogień, wodę!
Z czarownika złośliwego,
Będziesz sługę miał wiernego.


Więc uczynił Sygoń tak.
Prysnął czarów wszelki znak —
Karzeł we mgle przepadł. Zaś
Stał przed nimi młody paź.
— O rycerzu — wiedź mię, wiedź
Do mych sióstr i do mych braci!
Jedź do domu ze mną — jedź!
Dobry Bóg ci to zapłaci.

Sygoń na to: — Liro droga —
Tyś mą gwiazdą i koroną —
I przysięgam ci na Boga,
Ja cię kocham! Bądź mą żoną.
Lira patrzy się z uśmiechem
I całuje chłopca w czoło —
Siedli na koń — i z pośpiechem,
Jadą w drogę — a wesoło.

A jak braci odszukała,
Jak się z niemi radowała,
Jak ściskała — całowała —
Gdy obaczy przemienionych —
Królewiczów odrodzonych,
Chłopców — jakby malowanie —
Nikt opisać nie jest w stanie,
Ni opowie — w żadnem słowie,
Jak ściskała — całowała

Swe bratowe — siostry nowe;
Jak pieściła słodko, mile,
Tę Kalinę, Różę, Lilę. —

Potem wszyscy pojechali
Do swej miłej Białogóry,
Ojca, matkę powitali.
Matka, pieści drogie córy
I trzech mężów swoich cór
I synowę swą, i syna.
Weseli się jasny dwór
I weseli się kraina.

Potem gody krasawicy
Z bohaterem wyprawili —
Aż do ranka jedli, pili —
Aż do ranka się bawili
I tańczyli biesiadnicy —

I ja na weselu byłem,
Miód i wino słodkie piłem.
Co widziałem i słyszałem,
W tej wam baśni wybajałem.



separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.