<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
ŚWIADECTWO MISSTRESS WATSON.

Pani Ebsen z córką, przybywszy na ulicę des Ternes, obok stacyi omnibusów, do dzielnicy zamieszkanej przez robotników, weszły w jedno podwórze, gdzie na przezroczu szklannem, oświetlonem blado przez latarnię, widać było napis: Sala Ewangielicka.
Przy wejściu wśród dwóch portier, z zielonego płótna stanowiących drzwi, człowiek jakiś rozdawał książeczki, traktaty, kantyczki, dołączając program wieczornego zgromadzenia, które już się rozpoczęło, gdy weszły panie.
Lokal był obszerny i wysoki, dawniej zajęty przez warsztat, dziś przerobiony na salę modlitw. Popod świeżem pomalowaniem ścian, przy mdławem świetle płomienia gazowego, widać było kopeć z komina kuźni i dziury od półek z narzędziami.
Wewnątrz sali, na czterdziestu ławkach, z których większa połowa była niezajętą, rozsiadała się jak najrozmaitsza publika złożona ze starych pań przyzwoicie ubranych, z kilku cudzoziemek, z wielu sług domu Authemanów, z ciekawych i włóczęgów ulicznych, którzy woleli drzemać na ławce, niż w kawiarni. Można też było widzieć tam bluzy robotników, brudne czepki zamiataczek, czeladź warsztatową, pomiędzy którą najwięcej było luteranów; pięciu lub sześciu wojskowych, z głową krótko wystrzyżoną, z uszami czerwonemi. Wśród tej mieszaniny ludzi, znajdowali się żebracy z pod kościoła w łachmanach, płatni od godziny; twarze opilców; czarne jak ziemia, zbydlęcone. Pomiędzy tą tłuszczą stała matka jakaś z małymi obdartusami, którzy nieruchomie chleb zajadają.
Na estradzie długa postać Anny de Beuil, czarną pałeczką wybijała takt śpiewu. Joanna Autheman, siedząc na wielkim fotelu, jak zawsze sztywna i zimna, przewodniczyła podwójnemu szeregowi peleryn ewangielickich i lustrynowych bluz, uczniów szkoły w Porcie Zbawiciela. Elina, siedząca z matką w głębi sali, machinalnie rozwinęła, zbytkownie wydrukowany program i przeczytała:

Zgromadzenie Pań Ewangielistek.
Sala B. 59. Ulica des Ternes.
1. Śpiew IV.

Przez drogą krew Jezusa
Stałem się jak śnieg biały

2. Konferencja: O lenistwie duszy, przez panią Autheman.
3. Świadectwo przed Ewangielią, młodego Mikołaja, ze szkoły w Porcie Zbawiciela.
4. Świadectwo mistress Watson z Cardiff:

Noc we łzach.

5. Śpiew XI:

Grzesznicy lękajcie się zdrożności
Skierujcie swe kroki ku Chanaan.

Kończyła czytać tę banialukę, kiedy ją i matkę poproszono, aby przeszły do pierwszych ławek; co nadzwyczajnie pochlebiło próżności pani Ebsen, dumnej, że zasiądzie wśród fioków starych dam, których powozy widziała przed bramą, wyciągnięte sznurem za karetą prezydującej i za omnibusami z Portu Zbawiciela.
Tytuły i majątek, były słabostką tej biednej kobiety; rosła z radości, drapowała swe jedwabne okrycie i rozsyłała na prawo i na lewo uśmiechy, z wdziękiem przełożonej pensyi, w czasie rozdawania nagród. Elina tuliła się do niej, korciło ją to, że jest na widoku i tak blizko prezydującej.
Muzyka skończyła się właśnie i wszystkie kantyczki, zamknęły się automatycznie.
W sali rozległo się dreptanie, pokaszliwanie audytorium, gotującego się coś posłyszeć. Pani Autheman, wystąpiła na brzeg estrady; czarne jej włosy, gładko uczesane, ukryte były pod wykwintnym kapeluszem — Święty Paweł zabraniał bowiem kobietom modlić się i prorokować z odkrytą głową — i zaczęła mówić o znikaniu wiary i o ogólnem lenistwie dusz.
....Nie ma już chrześcianek śród mężczyzn i kobiet teraźniejszych! Już nie walczą, nie cierpią i nie umierają dla Chrystusa. Zdaje im się, że dostatecznie wywiązują się względem Niego, pełniąc spowszedniałe praktyki, modląc się tylko wargami: lekkie — to są ofiary, niczem nie tamujące egoizmu uczuć.
Elina w głębi duszy poznawała głos, który ją był tak wzruszył, chociaż był zimny i przenikał jak igła lodowa.
— Ona to do mnie mówi — myślała, z żalem że tam przybyła, wiedząc jak przeważny wpływ wywiera na jej naturze, ta druga natura kobieca.
— ....Nie, Jezus nie pragnie tej pobożności przymusowej, tego chrystianizmu urzędowego: On wymaga zupełnego wyrzeczenia się zbytków, dobrobytu i wszelkich światowych węzłów...
Na ulicy toczyły się powozy, omnibusy, tramwaje, mieszając się z krzykiem różnych głosów i dźwiękiem fletów Owerniaków. Lecz ten hałas Babylonu i jego przedmieść, nie dochodził uszu Ewangielistki, nie przeszkadzał jej tak samo jak te biedne dzieci, co w kącie — jak myszki, gryzły chleba kawałek i głośne chrapanie kilku dusz ospałych.
Wyprostowana i spokojna, jedną ręką poprawiając pelerynę, w drugiej trzymając rozwarte kantyczki, dalej ciągnęła kazanie o wyrzekaniu się uczuć i dóbr ziemskich, zakończyła zaś cytatą z Pisma Świętego:
„Zaprawdę powiadam wam, iż każdy, któryby dla miłości mojej i ewangielii, wyrzekł się: domu, ojca, matki, dzieci, zostanie stokrotnie wynagrodzony”...
Odezwały się organy i śpiewy, orzeźwiając niejako atmosferę, w której się czuło jakby zmęczenie, od tej długiej i smutnej mowy.
Jeden z wojskowych wstał i wyszedł. Znudziło go to. Zresztą zrobiło się strasznie gorąco w sali.
— Powinniby przykręcić gaz, mówiła po cichu pani Ebsen.
Lina zaś sądząc, że jej odpowiada:
— Tak... tak stoi w Biblii, rzekła jakby podrażniona.
Naraz na estradzie dał się słyszeć głos dziecięcy, zwykły krzyk z wykrzywionych ust, dziatwy podmiejskiej, sprzedającej kontramarki.
Był to mały Mikołaj ze szkoły w Porcie Zbawiciela. Miał lat piętnaście, zapadnięte policzki, cerę febryczną z włosem płaskim i lśniącym. Kołysał się w swej długiej bluzie, popierając każde słowo gestem galernika.
— Chwała niech będzie Bogu! Zostałem obmyty we krwi Jezusa... Służyłem szatanowi, moja zbrukana dusza, tonęła w nieprawościach!
Zaprawdę nigdy nieśmiałbym wypowiedzieć ogromu błędów moich! Umilkł na chwilę i mogło się zdawać, że nabiera sił, ażeby wyszczególnić swe winy.
Ponieważ wstępując do szkoły w Parcie Zbawiciela, tylko co wypuszczony został z Petit-Roquette, słuchacze mogliby się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Na szczęście nie zaczepił o to.
— Teraz w duszy mojej panują, chwała i światło. Jezus wydobył mię z przepaści zguby, On i was wybawi, jeżeli wezwiecie Jego pomocy. — Grzesznicy, którzy mię słuchacie, nie opierajcie się dłużej!
Zwrócił się do starych jejmości na przednich ławkach z uśmiechem i pomrugiwaniem oczu, jak do dawnych kolegów z galer, zalecając: „aby unikały złych towarzystw; oddały się Jezusowi, którego droga krew, zmywa największe zbrodnie”.
Poczem z wyciągniętą głową na żółwiej szyi, chudej i pomarszczonej, oddalił się, ustępując miejsca dla Watson z Cardiff.
Na jej widok dreszcze przebiegły po całej sali, jakby przy wejściu na scenę oczekiwanej aktorki. Ta Watson była koroną programu prezydującej, tak dawno wyglądaną.
Elina poznała tę postać pod angielskim kapeluszem, zawiązanym szerokiemi wstążkami i twarz obrzmiałą i jakby zmiękłą od łez, z oczami spalonemi gorączką, zaszłemi krwią, widziała ją bowiem za pierwszą bytnością u pani Autheman. Niezawodnie kazano jej owego ranka, powtórzyć „swe świadectwo”.
Lina mogłaby powiedzieć, po jak przykrych przejściach: „wzbrania się, ale pójdzie”.
Stało się inaczej: ujrzawszy się wobec tylu osób, w rzęsiście oświetlonej sali, wśród tylu wejrzeń skierowanych ku jej boleści i brzydocie, nie mogła zdobyć się na słowa.
Widać było wzdymającą się tę biedną, płaską pierś i dwie białe ręce o grubych żyłach, podnosiły się do gardła syczącego, szukając w niem instynktownie zawady chorobliwej, która ją dławiła i tamowała jej głos.
— Watson! wyrzekł głos krótki i surowy.
Katechumenka przechyliła głowę w stronę głosu, na znak że mówić będzie; wysilenie było tak mocne, iż dał się słyszeć w jej szyi, jakby zgrzyt zegarowego łańcucha.
Noc we łzach! zaczęła kalecząc francuzszczyznę i tak cicho, iż nikt jej nie słyszał.
— Głośniej! zakomenderował ten sam głos.
Wówczas zaczęła nareszcie mówić jednym tchem, akcentując po angielsku: Wielem wycierpiała za wiarę Jezusa i chcę opowiedzieć długą historyę cierpliwości w jakiej wytrwałam.
W Palais Royal, pewno by się rozległ szalony śmiech — tutaj pytano tylko wzrokiem zdumionym: „Co ona prawi?” Pani Autheman szeptała na estradzie z Anną de Beuil; poczem zawołała „Elinę Ebsen”, z gestem zapraszającym do siebie. Panienka zawahała się, spoglądając na matkę:
— Idź-że!
Usłuchała jak przez sen i zrozumiała, że ją proszą aby tłómaczyła w miarę jak Watson wypowiadać będzie świadectwo, w swym własnym języku.
Lina, którą trwożyły dwie osoby stojące koło fortepianu, miała mówić przed tem zgromadzeniem!
— Ona się nieodważy, pomyślała matka.
Jednakże odważyła się, posłusznie tłómaczyła, idąc za głosem katechumenki. Tymczasem pani Ebsen przejęta macierzyńską dumą, rozglądała się dokoła, aby się przekonać, jakie wrażenie wywiera to na słuchaczach.
Biedna matka! czemu nie patrzyła raczej na swą córkę, której lica płonęły gorączkowo, oczy z początku spuszczone pod jasną jedwabistą rzęsą, rozwarły się szeroko pełne ognia i nowej siły; pojęła by że te napady mystyczne udzielają się, jak gorączka nerwowa, która zmiata czasem całe szeregi chorych, na łóżkach szpitalnych i że ta waryatka wychudła i wyniszczona, stojąca obok Eliny, dotykając ją ręką, obejmując ją gorącem swem tchnieniem udziela jej swej zaraźliwej waryacyi.
Ponure i bolesne było to „świadectwo” pani Watson!
Pewnego dnia, jedno z jej dzieci utonęło w jej oczach, prawie na jej ręku; śmierć ta pogrążyła ją w jakieś odrętwienie, z którego ani ludzie, ani nic w świecie nie zdołało jej otrząsnąć.
Wówczas przyszła do niej pewna kobieta z temi słowy:
— Watson powstań i przestań płakać. To co się stało, było tylko pierwszą przestrogą Ojca, karą za to, żeś całe serce oddała ziemskim uczuciom. Napisano bowiem: Nie umiłujesz nikogo. Jeżeli ci nie wystarcza ta pierwsza przestroga, Ojciec ci ześle więcej jeszcze; zabierze ci męża, dwoje pozostałych dzieci, będzie umartwiał bez przerwy, dopóki Go nie zrozumiesz.
Watson spytała:
— Cóż mam czynić?
— Wyrzec się świata i pracować dla boskiego mistrza. Mamy tysiące dusz, przez nieświadomość oddanych szatanowi. Idź je wyzwolić, zanieś im zbawienie w imię Ewangielii. Tym sposobem okupisz życie bliźnich ci istot.
— Idę... rzekła Watson i korzystając z nieobecności męża, głównego dozorcy latarni morskiej w Cardiff, dyżurującego pół miesiąca, opuściła dom w nocy, podczas gdy dzieci spały.
Ach! ta noc odjazdu, te ostatnie chwile czuwania, przy dwóch łóżeczkach, poruszanych jednym tchem niewinnym i równym. Jakże się rozpaczliwie chwytała tych rączek, tych ramion, w których układzie przebijały: swoboda i wdzięk dziecięcy!
Co za pożegnanie! Ile łez! Nie przestały dotąd one płynąć na wspomnienie, po tej biednej twarzy, zoranej głębokiemi bruzdami, przez boleść trawiącą. Lecz przy boskiej pomocy, Watson potrafiła zapanować nad zasadzkami złego ducha.
Teraz już jest pogodzona z Jezusem. Jest szczęśliwą... o! bardzo szczęśliwą, serce jej przepełnione radością. Watson z Cardiff jest zbawioną: niech będzie chwała Bogu w Jezusie Chrystusie. Na rozkaz swych przełożonych, pójdzie wygłaszać miłość dla Jezusa, śpiewając i prorokując, chociażby na szczycie najwyższej góry.
Było coś przerażającego w sprzeczności tej twarzy zrozpaczonej, w tych rysach spalonych gorączką, wykrzywionych konwulsyjnie — z tem mystycznem hosanna, wypowiadanem w krzyku angielskim, kwilącym i sepleniącym, Zdawało się, że to zraniony ptak, z zakrwawionemi skrzydłami, który opiewa śmierć swoją.
Po wypowiedzeniu świadectwa, pozostała, stojąc na miejscu, nieprzytomna, poruszając martwemi ustami, jakby odmawiała modlitwę, której nikt nie słyszał.
— Wyprowadzić ją, powiedziała pani Autheman.
Tu się odezwały organy i śpiew, wśród szmeru przebudzonej sali.

Grzesznicy lękajcie się zdrożności
Zwróćcie swe kroki ku Chanaan.

Rzeczywiście iż cała publika pragnie jak najprędzej uciekać, aby się oddalić od tej atmosfery duszącej i waryackiej.
Po wyjściu, każdy odetchnął głęboko; spoglądając zdziwionem okiem na chodniki przepełnione gwarnym ludem, na tłum koło tramwajów i omnibusów, na ulice zapchane powozami, śpieszącemi do Lasku Bulońskiego, w tak piękny wieczór niedzielny, przy długich elektrycznych promieniach, rozchodzących się z Łuku Tryumfalnego, które oślepiały konie i rzucały prawie dzienne światło na afisze i szyldy sklepowe.
Pani Ebsen, cała wzruszona do głębi, powodzeniem swego dziecka i prezydującej pochwałami, starała się zawiązać rozmowę z Eliną, pomimo turkotu omnibusu, toczącego się po bruku; ale ona siedząc w głębi, wymówiła zaledwo kilka słów, w czasie długiej przeprawy z ulicy des Ternes do Luksemburga.
— Cóż Linetto, nie żarty tak tłómaczyć bez przygotowania, prawda? Lorie byłby dumny, gdyby cię widział. Ale cóż za gorąco! A ta Watson... to jednak okropne co ona zrobiła... Mąż, dzieci... Jak ty myślisz, czy to jest możebne, żeby Bóg nakazywał podobne rzeczy?
W dźwięku jej głosu zawierało się wszystko, Czego wypowiedzieć nie śmiała, cała niedorzeczność i okrucieństwo, jakie upatrywała w tej dziwacznej ceremonii. Byłaby chętnie powiedziała na zakończenie „wszystko to jest głupstwo”, gdyby nie poważna mina córki, która jej odejmowała zwykłą swobodę.
Instynktownie przysunęła się do niej, szukając ręki swego dziecka, która jej się wydała zimną i martwą.
— Со tobie, najdroższa? Przeziębłaś, podnieś okno.
— Nie, nie, daj mi pokój, rzekła Elina po cichu, pierwszy raz w życiu zniecierpliwiona błahemi słowy i pieszczotliwem gadulstwem matki.
Przytem drażnił ją ten omnibus niedzielny. Cały ten tłum popychany i cisnący się przy wsiadaniu i wysiadaniu. Trywialność osób, siedzących w półcieniu; ich rozmowy nudne i czcze. Oparłszy się o ramę okna, starała się odosobnić i odnaleźć przedchwilowe wrażenie.
Lecz cóż się stało z Paryżem tego wieczora? W tym Paryżu, gdzie przypadkowo przyszła na świat i który kochała jak prawdziwą ojczyznę swoją. Poruszał się w ciężkiem powietrzu nad cuchnącemi rynsztokami. Pełen był śpiewów pijackich, krzyków zgłodniałych dzieci i plotek rozsiewanych na progach domów. Dalej znów przepych pięknych dzielnic, kawiarnie przepełnione: ci mężczyźni, te kobiety, to nieustanne snucie się bladych postaci przy świetle gazu jeszcze więcej zasmucało to wszystko.
Był to jakby bal maskowy, którego muzyki nie było słychać; wir muszek drobnych na słońcu, dokoła drzewa śmierci. Ach! jakież obfite żniwo dusz. Jakżeby pięknie było wskazać Zbawiciela tym ludziom, pogrążonym w uciechach.
Myśl ta wzbudzała w niej podobne uczucie, jakiego doznała tam na estradzie. Coś ją podnosiło, jakaś siła łagodna i potężna.
Zaczął deszcz padać; nastąpiła ulewa, jakie się zdarzają w czasie porównania dnia z nocą, opróżniająca bulwary. Ludzie cisnęli się do biur powozów publicznych, do bram, śpiesząc i brodząc jakby mrówki zatopione.
Pani Ebsen spała, ukołysana ruchem powozu. Elina myślała o samolubnem poziomem ich życiu.
Mamże prawo być pogardliwą dla innych? Cóżem zrobiła lepiej od nich? Jakże znikomem i krótkotrwałem to dobro, które czynię. Czy Bóg niewymaga czego innego? A gdybym utraciła Jego łaskę przez takie lenistwo i obojętność?
Już ją ostrzegł, jak tę biedną Watson, zabierając nagle Babunię, że nie zdążyła nawet pomyśleć o Jezusie. Gdyby nowy cios zesłał dla jej serca. Matka!... Gdyby teraz matka umarła nagle!
Całą noc dręczyła się tą myślą.
— Wreszcie, tego wieczoru myśl ta zamiast się zatrzeć dzienną pracą, wróciła jeszcze, zakorzeniła w niej, niepokoiła ją w czasie lekcyi w domach przyjaznych i bogatych, gdzie uczyła języków: niemieckiego i angielskiego dzieci, których matki były uczennicami pani Ebsen.
Pomimo uprzejmego przyjęcia i przyjemności komfortu, który był odpowiedni dla jej delikatnej natury, Elina nudziła się za stołem, przy którym pracowały kędzierzawe blond główki, w wielkich angielskich kołnierzach i marynarskich kryskach z czerwoną kotwicą. Niewłaściwe pytania przy pracy, niecierpliwiły ją, roztrzepanie tego małego światka, doprowadzały ją, tak jak Henryetę Briss, do przekonania: że jej praca jest ogłupiająca, niegodną jej zdolności...
A rodzice! Cóż za tępe i puste głowy tych mężczyzn! A matki — to tylko wystawy błyskotek! Pani baronowa Gerspach, co prawda dobra kobieta, cała oddana wyścigowej stajni barona, zajętego wynalezieniem efektownej nazwy dla klaczy, która miała być wyprowadzona na tor wyścigów; lub też obmyśleniem lekarstwa na chorobę Authemanów, a która ją trapiła za każdą zmianą pory roku, jak na pensyi, kiedy była tylko Deborą Becker.
To też zaraz po lekcyi, Elina uciekała szybko i wynajdywała pozór, aby uniknąć śniadania, woląc ciastko lub szklankę mrożonej wody u pasztetnika, niż obfite dania z nawpół surowego mięsa z portwejnem, przy których baron, śmiejąc się grubiańsko, żartował niedowcipnie z jej przyszłego zamężcia.
Lepiej się jej podobało u hrabiny d’Arlot, w małym hotelu, przy ulicy Vézelay, który przez sąsiedztwo z klasztorem Barnabitów, zdawał się nawskróś przejęty zapachem kadzideł i pobożności. Po za tym przepychem i ciszą, kryła się wielka boleść kobiety, dramat w pożyciu małżeńskim, o którym Elina doskonale wiedziała, gdyż panienki, zajmujące takie stanowisko społeczne, prędko się obznajmiają ze smutną rzeczywistością życia.
Będąc od kilku lat żoną człowieka którego szczerze kochała, hrabina spostrzegła niespodzianie, że siostrzenica a zarazem wychowanica jej, była i jest kochanką jej męża: właśnie gdy jej oddawała poślubną wizytę, zastała hrabina, parę tę całującą się i ściskającą ogniście wśród białego dnia, wśród podwójnych drzwi.
Ze względu na świat, na znakomite imię powszechnie szanowane, a w szczególności na córkę, której nie chciała uczynić dzieckiem separatki, pani d’Arlot unikała rozgłosu; zachowywała wszelkie pozory spokoju domowego, grzeczności, względy konieczne pomiędzy nieprzyjaciółmi, zmuszonymi żyć pod jednym dachem.
Lecz nigdy tego nie zapomniała, nie darowała i pogrążyła się namiętnie i chorobliwie w katolicyzmie, pozostawiając pod opieką guwernantek dziewczynkę, która już odgadywała wiele rzeczy, której małe oczki w czasie obiadów, zwracały się to do przesadnie grzecznego ojca, to do milczącej matki, z ciekawością niespokojną i tajoną.
Wieleż to razy pani Ebsen z Eliną, mówiły pomiędzy sobą, iż hrabina daleko lepiej by zrobiła, gdyby mniej czasu poświęcała kościołom a więcej dziecku, domowi, obowiązkom matki i żony, które są bardziej kojące i mniej jałowe, aniżeli ciągłe klęczenie.
Obecnie Elina rozumiała ją i nie robiła już zarzutu z przesadzonej pobożności, tylko z tego, że ta pobożność była samolubną, bezowocną, że modlitwy jej były skalane skargą na doczesne niedole. Co za różnica z prozelityzmem takiej Joanny Autheman, wyrzeczeniem się takiej Watson!
— W którą stronę idziesz Elino? Odwiedzę cię, mówiła pani d’Arlot po lekcyi; leżąc w wygodnym powozie, cała pogrążona w smutku, którym podsycała się i rozpoczynała zniechęcające zwierzenia, jakiemi kobiety lubią drażnić się i zasmucać nawzajem. Mówiła do tej dziewczyny, już i tak wzburzonej, o niesmaku i wzgardzie życia, o wyrzeczeniu się wszelkich znikomych radości, dla tej która ogarnia dopiero w niebie.
Czasami wysiadały z powozu, wchodziły do kościoła. Elina nie robiła sobie z tego skrupułu, gdyż kościoły protestanckie bywają zamknięte w ciągu tygodnia, a każde miejsce modlitwy, zachowuje atmosferę mystyczną, w której się lubują religijne dusze. W pustym kościele Ś-tej Klotyldy, łatwiej było jej skupić i badać siebie wobec Boga, niżeli w niedzielę w czasie urzędowego i niejako światowego nabożeństwa w świątyni przy ulicy Chauchat.
Prawdziwą niespodzianką można nazwać w Paryżu, świątynię Skandynawską, w środku dzielnicy Montmartre, o dwa kroki od Hôtel des Sentes. Dziwne sprawia to wrażenie; wyszedłszy z bulwaru des Italiens, znajduje się ktoś pośród tego światła zimnego, które spada ze sklepienia gotyckiego nawpół oszklonego, wobec pastora, w długim czarnym mantolecie, każącego w dyalekcie twardym, głosem gardłowym jakby staczał skały, padające na ławy grubo ociosane, gdzie schylają się kornie białe karki, z ciężkim płowym warkoczem i silnie zbudowani mężczyźni. Jednem słowem cała kolonia duńska, norweska i szwedzka. O cerze zdrowej, oczach jasnych i z brodami bogów północnych. Członkowie jej zwykli się zapisywać „w księdze skandynawskiej” w kawiarni de la Règence; dla których piekarze z ulicy Ś-go Honoryusza, wyrabiają umyślnie chleb z żyta i z miodu.
Niegdyś godziny tam spędzane stanowiły dla Eliny miłe chwile przyjemnego spoczynku. W niedzielę akompaniowała na organach do śpiewów kościelnych duńskich, które do niej przemawiały głosem nieznanej ojczyzny. Lecz cóż mogły znaczyć u Boga, te rapsodye śpiewane głosem obojętnym, na nutę gminną i mechaniczną? Był to właśnie ten chrystyanizm urzędowy, rutyniczny, ta wiara bez ciepła, która tak oburzała panią Autheman. W Japonii są maszyny do modlitw, poruszane szrubą i rozwijające papier z modlitwami, które są również zdolne poruszać serca.
Te młode dziewczęta zalotne, wyginające ładne figurki, okryte falą włosów srebrzystych, jak piana wodospadu, zajęte tylko strojami i próżnością, oglądające jedna drugą zazdrośnie.
Starsze zaś panie spokojne z twarzą pełną, prawdziwe głowy „z papki papierowej”, jak w Niemczech nazywają Duńczyków, pozdrawiają się między sobą i wzajemnie zapraszają się jeszcze przed wyjściem z kościoła, na obiady i herbatki obfite. Ów zakrystyan, wyglądający na kamerdynera, podstawia siatkę na długiej rączce na kwestę, z miną ospałą; sam pastor Birk, z włosami ułożonemi w pukle, z głową na bok zwróconą z przymileniem, omdlały, chciwy wzrok zwraca przy wyjściu, wietrząc posagi.
Wszędzie i we wszystkiem odnajdywała owe lenistwo duszy, poczynając od pleśni na frontonie świątyni i od rdzy na zewnętrznej kracie.
Kiedy wracając do domu, spostrzegła starego Aussandon w ogródku, z polewaczką lub nożem w ręku, nawet on po tylu dowodach gorliwości prawowiernej, tak ugruntowany, niezachwiany w wierze, on, ten mistrz i dziekan kościoła, wydawał jej się zarówno jak inni i ona sama, ulegającym chorobie lenistwa duszy.
O tych niepokojach młodej dziewczyny, o tem wolnem wsiąkaniu w całą jej istotę obłędu, nikt z otaczających niemiał nawet podejrzenia.
Pani Ebsen, upojona widokami małżeństwa, tak dogadzającego jej życzeniom, córka bowiem, pozostać miała przy niej, a zięć być w służbie rządowej, zajmowała się już przyszłem ich urządzeniem i wyprawą.
Napróżno Elina mówiła: „Później — mamy dosyć czasu.” Matka mało się troszcząc obojętnością narzeczonej, gdyż sama wyszła za mąż z chłodnego rozsądku, przerzucała szafy, rozwijała prześcieradła, wybierała z pomiędzy starych relikwij kosztowności, przeznaczone najdroższemu dziecku: broszę z portretem ojca, sznurek pereł, kolję w oprawie filigranowej, jakie noszą w krajach północnych. Mierzyła koronki, rozmyślając, rozważając, żeby je jak najlepiej spożytkować.
— Zobaczno Linettko, te dobre będą do rękawów, żebyśmy to mogły znaleźć takie same do szyi.... jakby to było ładnie mieć ślubną suknię ogarnirowaną tą koronką.
Biegała też po sklepach za kupnem bielizny, naczyń stołowych, gdyż oba gospodarstwa miały się razem prowadzić, a napewno z parteru, niebyło na co liczyć.
Poszła tam kiedyś żeby się rozpatrzyć z Sylwanirą, czego tam brakuje: i co prawda, tak tam było jak w tych nowych krajach, o których mówił Lorie: „Wielkie przestrzenie i wszystko do zrobienia...” Lecz przy oszczędności, lekcyach i tłomaczeniach Liny, gaży z ministeryum, jakoś to pójdzie; zresztą były podprefekt nie tracił nadziei, że jeszcze odzyska względy rządu.
Chemineau mówił o tem u baronowej. Można tedy było się spodziewać, że się ujrzą na podprefekturze pierwszej klasy, a choćby nawet i drugiej, jak w Cherchell, z końmi, powozem, z salonem zdobnym w żyrandol, gdzie pani Ebsen będzie pomagała córce robić honory.
Wszystkie te zamki na lodzie budowała matka z Lorie’m, kiedy rozpromieniony, pewien swego szczęścia, przychodził wieczorem. Elina rada była, iż pod pozorem lekcyi, uniknie tych gawęd, które ją nudziły, a nawet obrażały, że się ciągle kręcą dokoła projektów owego małżeństwa.
Mam iść zamąż! Dlaczego? I wśród jednostajnego szmeru wydawanej lekcyi, myśl jej ulatała daleko, oczy były pełne zadumy, postępy uczennicy przestały ją zajmować; nierobiło jej to już przyjemności, gdy ją sadzała u swych nóg, na dawnem swem krzesełku, gdzie przy babuni siadała, żeby ją uczyć haftować lub szyć.
Nie, — jej pilno było samej zasiąść do nowego tłómaczenia, które u niej zamówiła prezydująca, pod tytułem: „Rozmowa duszy chrześciańskiej z Bogiem ргzеz panią ***“
Od młodych lat Joanna Autheman, miewała rozmowy ze Zbawicielem. Książka ta przedstawiała je w pytaniach i odpowiedziach; w egzaltowanej przedmowie J. B. Crouzat, dyrektor szkół w Porcie Zbawiciela, tłómaczył, że te rozmowy z Niedostępnym, tak rażące dla teraźniejszego nastroju umysłowego“, są bardzo naturalne, prawowierne u tej, którą nazywał: Wielką mystyczką. W tej wielkiej duszy, całkiem zagłębionej w Bogu.
— Linetto, posłuchaj co obmyślił pan Lorie... Wschody wewnętrzne, łączące dwa piętra... zrobił nawet ich plan.
Lorie przybliżył się i końcem binokla wskazał wspaniały plan, narysowany tuszem w biurze, w chwilach wolnych od pracy. Wschody będą tu szły ot tak.
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Elina, nie odwracając głowy i pogrążyła się na nowo w ponurym mystycyzmie.
Kiedy wybiła dziesiąta godzina na kościele Ś-go Jakóba, mała Fanny ściskając ją serdecznie, mówiła: „Dobranoc mamo” a miluchny jej głos, na chwilę godził Linę z myślą o tem małżeństwie.
Pewnego popołudnia, kiedy pani Ebsen, sama jedna będąc w domu, zajęta była rachunkami, nastąpiła wizyta tak niespodziana, tak nadzwyczajna, że ze zdziwienia, aż się staruszce okulary zsunęły z nosa.
Pani Autheman u niej! Chciałaby rozszerzyć ściany przedpokoju, uczynić przejście godne dla majątku i żony bankiera. Szczęściem, iż w salonie, jak zwykle, było wszystko w porządku: sztory podniesione, bronzy u konsoli błyszczące, fotele na swojem miejscu, z pięknemi gipiurowemi przykrywkami.
Ale ona do czego była podobna? W starej domowej sukni, z pomiętym czepkiem. Mój Boże, mój Boże! w dodatku Lina jeszcze niepowróciła.
— Obejdziemy się bez niej — powiedziała pani Autheman; której spokojny uśmiech stanowił tak rażącą sprzeczność z zakłopotaniem Dunki, jak jej skromna ale wykwintna ciemna toaleta z jedwabiu i dżetów, wobec pretensyonalnej frendzli tej poczciwej kobieciny.
— Pani zapewne przybywa po rozmowy? Elina ich jeszcze nieukończyła. Biedna ona, tylko wieczory może pracy tej poświęcać.
Poczem puściła się w opowiadania o pracowitem życiu swej córki, o jej bieganinie, lekcyach, o jej uporze w tem, żeby wszystko zrobić samej.
— Zawsze mi powtarza: napracowałaś się dosyć, moja mamo, trzeba żebyś odpoczęła. Ale bo też to dziecko jakich mało!
Te proste słowa, oblane dwiema łzami, powiedziały więcej, niż frazes, którego szukała pani bankierowa, zdawała się go także szukać po kątach saloniku, po którym wodziła jasnem swem okiem.
— Ile zarabia córka pani za swe lekcye? — zapytała ona gdy matka umilkła.
— Rozmaicie. Trafiają się bezrobocia w porze letniej, w czasie wyjazdu do wód, do kąpieli morskich, do których nigdy jeździć niechce, pomimo propozycyj, aby mnię samej nie zostawić. Właśnie w tej chwili rozpatrywałam nasze małe rachunki: tego roku dochody wynoszą do czterech tysięcy franków.
— Ofiaruję jej dwa razy tyle, jeżeli się zechce poświęcić naszym szkołom.
Powiedziała to z niechcenia i z lekceważeniem, malującym milionerkę.
Pani Ebsen była olśniona. Ośm tysięcy franków, co za życie dla małego gospodarstwa! Lecz po namyśle, wydało się to jej niepodobieństwem.
Trzebaby zerwać wszystkie świetne stosunki. Z panią d’Arlot, z baronową, na którą liczono co do awansu Loriego. Nigdy na to córka nieprzystanie.
Pani Autheman zwróciła wówczas uwagę na to, że się Elina męczy, że niebezpiecznie jest, aby młoda i piękna osoba, sama jedna biegała po Paryżu, kiedy jej kareta co rano będzie mogła po nią przyjeżdżać. Nakoniec, po długich naleganiach, matka zgodziła się na trzy dni w tygodniu.
Umówiły się o cenę i o godziny: Elina miała jadać śniadanie w Porcie Zbawiciela i powracać do domu wieczorem; w każdym razie, gdyby się zapóźniła kiedy, to przecież niezabraknie pokoi w pałacu.
Pani Ebsen wykrzyknęła z oburzeniem:
— O, co to, to nigdy! Nie mogłabym usnąć, gdybym nie czuła mojej córki przy sobie...
Pani Autheman przerwała rozmowę i zabierając się do wyjścia, rzekła tylko poważnie:
— Pani bardzo kochasz swoje dziecko?
— O tak pani — odpowiedziała matka, mimo woli ujęta uroczystem brzmieniem tego dziwacznego pytania. — Jak świat długi i szeroki, nie mam nikogo, prócz mojej córki. Nigdyśmy się jeszcze nie rozstały i nigdy się nie rozstaniemy.
— Jednak wychodzi zamąż.
— Tak, ale pozostaniemy zawsze razem. To było najpierwszym warunkiem.
Doszły do wschodów.
— Mówiono mi, iż ten pan Lorie, nienależy do prawdziwego kościoła — powiedziała pani Autheman, z ręką na poręczy, niby nie przywiązując wielkiej wagi do tego zapytania.
Matka schodząc za nią, sama niewiedziała co odpowiedzieć, znając tę damę.
— Rzeczywiście pan Lorie jest... lecz ślub od będzie się w świątyni. Elina od tego nie ustąpi.
— Żegnam panią — odpowiedziała szorstko żona bankiera.
Gdy pani Ebsen znalazła się u drzwi, cała zdyszana, z czepkiem na bakier, kareta już odjechała wielkim kłusem, pozbawiając ją tej błahej uciechy, że wsadzi wykwintnego gościa do karety wobec całej ulicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.