Gasnące słońce/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Ulica Szeroka, łącząca bramę Flamińską z sercem Rzymu, z jego rynkami i głównemi gmachami rządowemi, patrzyła codziennie na widowiska ciekawe.
Tędy ciągnęły od samego świtu liczne grupy klientów, śpieszących z hołdem do starych dworców i nowych pałacyków, rozrzuconych u stóp Pagórka Ogrodów, tędy przepływał w godzinach przedobiednich cały świat elegancki i próżniaczy stolicy udając się na Pole Marsowe, do łaźni i zakładów gimnastycznych, do sal fechtunkowych i sklepów jubilerskich. I żaden obywatel, którego sprawy sądowe powoływały na Kapitol lub na Forum Romanum, jeżeli mieszkał w okolicach pagórka Watykańskiego, nie mógł ominąć tej drogi.
Nazywała się ona Szeroką, była bowiem w istocie szerszą od innych, w znacznej części bardzo wązkich ulic starożytnego Rzymu. Otoczona z obu stron kamienicami, sięgającemi sześćdziesięciu stóp wysokości, nie ożywionemi z frontu oknami, robiła wrażenie głębokiego parowu wykutego w skale.
Nie o wygodę i piękno szło budowniczym, gdy stawiali te niebotyczne, kwadratowe pudła z kamieni gabińskich. Gdzie do głównych zadań architekta należało wyzyskanie każdego cala przestrzeni wzdłuż, wszerz i w górę, tam nie mogło być mowy o uwzględnieniu warunków zdrowotnych i estetycznych.
Gnieździł się tu przemysł i handel. Każdy dom miał na parterze kilka sklepów lub warsztatów.
Jeszcze słońce nie wyjrzało z po za gór Albańskich, kiedy zaspani chłopcy podnosili zasłony płócienne, przekomarzając się z drobnymi przekupniami, którzy rozkładali towary swoje na chodniku. Pachołkowie miejscy pilnowali, by kramiki, koczujące pod gołem niebem, nie tamowały swobodnego ruchu lektyk i przechodniów.
Równocześnie z wschodzącą gwiazdą dnia rozpoczynał się zwykły gwar ulicy ludnej i pracowitej. Krzykliwy gmin rzymski zabierał się do roboty z głośną wrzawą śmiechów i nawoływań.
Nie brakło „panom świata“ przedmiotu do wesołej gawędy i uwag dowcipnych. Głównie klienci, snujący się całemi stadami, przechodzili przez rózgi ostrych języków.
Była już godzina ósma, kiedy od strony Panteonu wtoczył się na ulicę orszak tak liczny, że zajął całą jej szerokość. Przedtem biegli dwaj laufrowie w żółtych tunikach, rozpędzając gapiów za pomocą długich trzcin. Za nimi postępowało kilkudziesięciu klientów w białych togach. Ponad tłumem niewolników różnych narodowości kołysała się ogromna, złocona lektyka, niesiona przez ośmiu drabów w niebieskich sukniach.
Już dawno nie widziała ulica Szeroka tak wspaniałej świty. Jakiś wielki pan udawał się do innego magnata z rannem pozdrowieniem.
Kupcy i rękodzielnicy wyszli przed sklepy i warsztaty; drobni handlarze zaprzestali nawoływań; pachołkowie prefekta miasta spędzali ciekawych na chodniki, robiąc miejsce dla dworu bogacza.
Owiana szeptem podziwu i ścigana spojrzeniami zazdrości, posuwała się lektyka wolno, świecąc białemi ścianami na barwnem tle pstrych sukien niewolników. Spoczywał w niej, na purpurowem wysłaniu, mężczyzna w sile wieku, mający obok siebie młodą dziewczynę.
Małe, chytre oczy pana rozglądały się uważnie w tłumie, jakby się czegoś obawiały. Ale plebs rzymski zachowywał się spokojnie, składając milczeniem hołd Złotemu Cielcowi.
Jakiś tylko pauper, sprzedający kwiaty, przebiegł pędem wzdłuż orszaku i wrzasnął:
— Fabiusz... lichwiarz... liiichwiaarz... ropucha... rrrropucha...
Zanim się pachołkowie miejscy spostrzegli, obdartus skręcił w boczną uliczkę i przepadł.
Ktoś przyklasnął śmiałkowi, ku zgorszeniu bogacza, który zapuścił szybko firanki.
Wtem wszczęła się na czele orszaku wrzawa.
Od bramy Flamińskiej zbliżało się dwóch wojskowych, ubranych w buty i ciemne grube płaszcze z kapturami, używane przez legionistów, stojących załogą w prowincyach północnych.
Chociaż należeli do przesławnej armii stolicy świata, nie gorąca Italia była snać ich kołyską. Bujne, jasne włosy z odcieniem złotawym, spadały w kędziorach na ich szerokie ramiona. Słońce i wichry pól i lasów spaliły ich twarze, a kurz dalekiej drogi pokrywał suknie. Wysocy, zbudowani jak atleci, przerastali plebs rzymski o całą głowę.
Szli wolno, kołyszącym chodem kawalerzystów, i rozglądali się ciekawie wokoło. Spotkawszy się z orszakiem, usunęli się ku chodnikom, nie opuszczając środka ulicy.
Nie podobało się to jednemu z klientów bogacza, bo krzyknął:
— Z drogi, psy germańskie!
A kiedy wezwanie to nie poskutkowało, wówczas przyskoczył i szarpnął młodszego z wojskowych za płaszcz.
— Czy nie widzisz, kto idzie?
Germanin zmarszczył brwi, wskazał starszemu towarzyszowi palcem, ozdobionym sygnetem rycerskim, zuchwalca i wyrzekł tylko jedno słowo:
— Herman!
W jego głosie brzmiał rozkaz.
Zrozumiał go brodaty wojak, bo odepchnął krzykacza z taką siłą, że obywatel rzymski runął na kamienie.
W jednej chwili otoczył Germanów tłum wrzeszczący i gestykulujący.
— Barbarzyńcy!
— Rozbijają obywateli rzymskich.
— Chwytajcie ich!
— Prefekt się z nimi rozprawi!
— Gdzie straż? — wołano.
Nadbiegli pachołkowie miejscy.
— Do którego legionu należycie? — zapytał jeden z nich.
Zamiast odpowiedzi, odrzucił młodszy germanin płaszcz, odsłaniając srebrną zbroję. Na jego szyi błyszczał złoty łańcuch, nagroda walecznych, a biodra opasywała mu barwna wstęga, znak wyższego oficera.
— Miejsce dla prefekta legionów boskiego imperatora! — zawołali pachołkowie równocześnie, pochylając przed barbarzyńcą topory, tkwiące w pękach rózg. — Rozstąpcie się!
Z niechętnym pomrukiem usuwał się plebs rzymski przed wodzem jazdy germańskiej.
— Barbarzyńców robią prefektami! — podawano sobie z ust do ust.
Scena ta odbyła się tak szybko, że bogacz nie zdążył nawet zapytać wywoływacza, który postępował obok lektyki, o powód przeszkody, kiedy już orszak ruszał dalej.
Teraz wychylił głowę z po za firanek, ale, zaledwie spostrzegł Germanów, cofnął ją natychmiast.
— Pośpieszcie się! — rozkazał tragarzom.
— Fabiusz! — wyrzekł prefekt. — Poznałeś tego łotra?
— Znają go wszystkie sioła markomańskie — odpowiedział starszy Germanin. — Przeczuwam, że jego to zbiry ściągnęły rękę na waszą narzeczoną, panie.
— Tylko ostrożnie. Jeśli to jego sprawka, to należy być chytrym, jak on sam. Trzeba się z jego niewolnikami porozumieć. Widziałem w jego otoczeniu kilku nieszczęśliwych z naszych lasów.
— Już o tem myślałem.
Germanowie skierowali się w stronę Kapitolu, orszak zaś Fabiusza posuwał się w górę, budząc wszędzie podziw i zazdrość. Zrównawszy się z mauzoleum cesarza Augusta, skręcili na prawo.
— Do willi Tullii Kornelii! — krzyknął wywoływacz na laufrów.
Krewna Marka Kwintyliusza czekała, zwyczajem rzymskim, od samego rana na jego przyszłą żonę. Załatwiwszy się wcześniej, niż zwykle, z toaletą i śniadaniem, przeszła do sali przyjęć, gdzie rozłożyła się na sofie i słuchała Hiparcha, który jej jakąś powieść grecką odczytywał.
Jak w domu Publiusza Kwintyliusza, stały i tu z obu stron drzwi, prowadzących do przedsionka, szafy z woskowemi podobiznami przodków. Szereg konsulów, pretorów i trybunów spoglądał na Tullię. Malowidła, pokrywające ściany marmurowe, przedstawiały bitwy i pochody tryumfalne.
Było to jednak wszystko, co przypominało starożytne pochodzenie Korneliów.
Zamiast twardych ław dębowych, zapraszały do spoczynku wygodne sofy, pokryte jedwabiem, rozstawione ze smakiem naokoło środkowego zagłębienia wśród klombów palm i kwiatów egzotycznych. Tam, gdzie się w dawnych domach rzymskich znajdował ołtarz, tryskał tu z głowy amorka strumień wody różanej, napełniającej salę wonią omdlewającą.
— Ci twoi pisarze greccy przestają być zabawni — odezwała się Tullia. — Zawsze te same przygody w podróży, rozbicie okrętów, pobyt kochanków na wyspie odludnej. Słyszałam to już sto razy.
— Miłość nie traci nigdy krasy młodości — odparł filozof głosem cichym.
— Tak sądzisz?...
— Ty wiesz o tem, pani.
Patrycyuszka, podniósłszy głowę, spotkała się z płomiennym wzrokiem Greka. Pożerał ją oczami.
— Czy listy do rządców wiejskich wysłane? — zapytała Tullia, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
— Jak rozkazałaś pani — odpowiedział filozof, pochylając głowę nad zwojami papieru.
— Słyszę kroki Marka Kwintyliusza. Nie jesteś mi już potrzebny. A nie bałamuć mi zanadto niewolnic. Uważam, że poważna filozofia nie gardzi pieszczotami Amora.
W chwili gdy się Hiparchos podnosił, wbiegł Marek. Był dziś wypoczęty, świeży, cały biały, od upudrowanej głowy począwszy, a skończywszy na trzewikach. Jego lśniące, z włosów starannie oczyszczone ramiona zdobiły kosztowne bransolety. Zapach wschodnich woni wiał od niego.
— Przychodzę ci z pomocą, obawiam się bowiem, że cię blask złota Fabiusza porazi, jak słońce afrykańskie — mówił Marek, całując ręce Tullii. — Już ciągnie z całym dworem, widziałem go zdaleka.
Tullia zmarszczyła lekko brwi.
— Ciebie wszystko bawi... — wyrzekła.
— Bawiło, chcesz powiedzieć. Zaczynam już uważać, że życie nie jest tak wesołe, jak mi się jeszcze niedawno zdawało! Dużo rzeczy przestało mnie zajmować, a najmniej przyjemności znajdę w towarzystwie takich Fabiuszów i ich córek, ale mam zwyczaj nieoglądania się po za siebie, gdy postanowiłem iść naprzód.
Na progu stanął wywoływacz.
— Znamienity Lucyusz Fabiusz Pomponiusz Furio! — oznajmiał.
— Juliusz Cezar Klaudyusz Antoniusz — zaśmiał się Marek, gdy sługa znikł. — Już sobie wymyślił cztery nazwiska i kupił w budach egipskich dwie stare szafy z antenatami. Jestem przekonany, że go za rok jaki mędrzec grecki wywiedzie od samego Romulusa, a świat uwierzy, dopóki nowy patrycyusz będzie mógł swój rodowód popierać złotem. Powinnaś mi być wdzięczną, że wchodzisz za moją przyczyną do tak znakomitej rodziny.
— Marku! — wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy — drwij tylko z siebie...
Dalsze jej słowa powstrzymał szelest zasłony.
Do sali wszedł pewnym krokiem Fabiusz, prowadząc za rękę córkę. Średniego wzrostu, ubrany w togę nieposzlakowanej białości, ozdobioną u spodu wązkim szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, obrzucił szybko bystrem spojrzeniem małych, przenikliwych oczu wyniosłą postać patrycyuszki.
Przez chwilę wahała się Tullia, nie wiedząc, jak postąpić. Ale już zapanowała nad sobą. Ze swobodą damy wielkiego świata przywołała na usta zdawkowy uśmiech, zbliżyła się do Liwii i wyrzekła pocałowawszy ją w czoło:
— Witaj pod dachem Korneliów! Żona krewnego, którego kocham, będzie mi zawsze miłym gościem.
A odpowiedziawszy na ukłon Fabiusza lekkiem pochyleniem głowy, wskazała ręką na sofę.
— Proszę — dodała.
Żółtą twarz Fabiusza, zeszpeconą dużym garbatym nosem i szerokiemi ustami, rozjaśnił uśmiech zadowolenia.
— Bogowie, zesławszy dzień pogodny, zdają się sprzyjać związkowi naszych domów — odezwał się po grecku, zajmując miejsce naprzeciw pani domu.
— Młodości, składającej marzenia dziewicze na ołtarzu Hymenu, towarzyszą zawsze dobre wróżby bogów życzliwych — odpowiedziała Tullia, zwracając się w stronę Liwii.
Jej słowa uprzejme nie wywołały rumieńca na twarzy dziewczyny, chociaż narzeczona Marka liczyła dopiero lat piętnaście.
— Szczęśliwym wróżbom bogów dopomoże powolność Marka Kwintyliusza — odezwała się panna, posyłając narzeczonemu uśmiech zalotny.
— Będę się starał, żeby cię dobre wróżby nie zawiodły — mruknął Marek.
— Spodziewam się tego...
W głosie Liwii, gdy te słowa wygłaszała, tętniło tyle stanowczości, że Tullia spojrzała na nią uważnie.
Piękną nie była córka milionera. Nizkiego wzrostu, krępa, z podłużną głową Egipcyanki, miała ogromny nos, grube, zmysłowe wargi i małe chytre oczy ojca. Rozłożona na sofie, ze swobodą osoby, znajdującej się w swojem towarzystwie, nie zdawała się wcale oceniać zaszczytu, jakiego dostąpiła, przekraczając próg Korneliów.
Nie podobało się to patrycyuszce. Chłodniej już odezwała się:
— Nie mówił mi jeszcze Marek, kiedy będę miała szczęście powitać w Liwii krewną...
— Jak tylko Liwia skończy kurs filozofii — odpowiedział Fabiusz — zapalimy pochodnię Hymenu.
— Panienka zajmuje się mądrością Hellady? Czy nie zbyt to utrudzająca zabawka dla jej młodej główki?
Fabiusz wzruszył ramionami.
— Filozofia jest dziś rozrywką tak powszechną — mówił — iż żona Marka Kwintyliusza znalazłaby się nieraz w położeniu przykrem, gdyby jej głównych zarysów nie znała. Sprowadziłem z Aten doskonałego nauczyciela, by ułatwił Liwii strawienie tej umiejętności niestrawnej.
Były poborca ceł wyrażał się po grecku poprawnie, płynnie, z akcentem attyckim, nie rażąc patrycyuszki ruchami zbyt szorstkiemi.
— I któryż systemat przypada najlepiej do gustu mojej narzeczonej? — zapytał Marek.
— Upodobania żony nie powinny się kłócić z gustami męża — odpowiedziała Liwia bez namysłu. — I ja stawiam ponad wszystkich mędrców boskiego Epikura.
— Jest to wistocie jedyny filozof — dodał Fabiusz — dający praktyczne wskazówki życia.
— A Epiktet? — wtrąciła Tullia.
Fabiusz poprzedził odpowiedź lekceważącym ruchem ręki.
— Jakże może niewolnik myśleć dla ludzi wolnych? — wyrzekł. — Piękna Tullia była wczoraj niezawodnie w cyrku? — dodał, zwracając rozmowę na inny przedmiot. — Ten Anicetus dokazuje rzeczywiście cudów. Wziął po raz setny pierwszą nagrodę.
— Powozi jak bóg słońca — odezwała się Tullia.
— Herkules nie mógł być lepiej od niego zbudowany — wtrącił Marek.
— Gdyby boski Marek Aureliusz podzielał większe upodobania rzymskie, obdarzyłby go purpurą — zawołała Liwia.
— Porcya Pulcherya rzuciła mu ogromny bukiet z białych kamelii — mówił Fabiusz, uśmiechnąwszy się znacząco.
— Cóż na to konsul, jej małżonek? — zapytała Tullia.
— Konsul Pulcheryusz oklaskuje oddawna wszystkich ulubieńców swojej pani — wyrzekł Marek.
— Wcale się konsulowej nie dziwię, że przenosi urodziwego Anicetusa nad brzydkiego i chorowitego męża — odezwała się Liwia.
Tak dziwnie brzmiały te słowa w ustach piętnastoletniej dziewczyny, że Fabiusz rzucił córce spojrzenie napominające, Ale ona wydęła grube wargi pogardliwie i wyrzekła:
— Minęły czasy, kiedy kobietom wolno było tylko udawać, że nic nie wiedzą.
Mówili dalej o plotkach miejskich, nicując cały szereg wielkich dam rzymskich.
Żegnając się z Tullią, wyrzekł Fabiusz.
— Mam nadzieję, że stosunki naszych domów, nawiązane pod wróżbą tak szczęśliwą, ścieśnią się z czasem i utrwalą ku dobru Fabiów i Kwintylliów.
Markowi, który go odprowadzał do przedsionka, szepnął:
— Gdybyś znalazł przed obiadem trochę czasu, odszukaj mnie na polu Marsowem pod portykiem Agryppy. Potrzebuję twojej rady w sprawie bardzo ważnej.
Kiedy Tullia została sama z Markiem, zapytał pretor:
— I cóż? Jakże ci się Fabiusz podoba?
Tullia wzruszyła ramionami.
— Nie umiem sobie zdać sprawy z tego, co widziałam — odparła. — Pozornie nie razi ten wyzwoleniec niczem, rusza się przyzwoicie, mówi doskonale po grecku, a jednak jest w nim coś, co stoi między nim a nami.
— Są to resztki jego pochodzenia — mówił Marek — ale te resztki zatrą się w następnem pokoleniu. Fabiusz nie jest zwykłym dorobkiewiczem. Zanim mu chciwość Egipcyanina wskazała dzierżawę ceł, jako kopalnie złota, był w Rzymie adwokatem i obracał się podobno dużo w domach patrycyuszów.
— Nie spodziewałam się wistocie takiej niespodzianki — zauważyła Tullia. — Trzeba bardzo dobrze uważać, ażeby dostrzedz sztuczność jego swobody towarzyskiej.
— Złoto podwyższa nizkich, a poniża wysokich. Wyrównywa ono szybko różnicę stanów, polegającą jedynie na grubych lub wytwornych nawyknieniach. Za pieniądze można kupić najlepszych niewolników, którzy nauczą wszystkiego, co w naszym świecie potrzebne. Tylko taki dziwak, jak Publiusz, nie chce tej starej prawdy zrozumieć.
— Są jednak rzeczy, których pieniądze nie dają — wtrąciła Tullia.
— Poczucie obowiązku obywatelskiego, miłość do Rzymu i tym podobne staroświecczyzny.. — mówił Marek. — Wiem, co masz na myśli. To bardzo dawne dzieje, o których dziś już tylko w książkach czytamy. Zresztą i pozorów tego, co nasi ojcowie nazywali cnotami, można się nauczyć. I Fabiusz potrafi mówić jak stary Katon, gdy mu to potrzebne.
— Nie podoba mi się przedwczesna dojrzałość Liwii — zauważyła jeszcze Tullia.
— Panny dzisiejsze nie są podobne do naszych prababek. Żona, pozbawiona przesądów, będzie pobłażliwszą dla wesołego pretora. Ale nie widzę u ciebie krosien i kołowrotków — zawołał Marek, rozglądając się po sali. — Publiusz odwiedzi cię niezawodnie w tych dniach.
— Naraziłabym się na uśmiechy niewolników, gdybym zmieniła urządzenie domu. Postaram się odegrać rolę matrony bez tej niesmacznej komedyi.
— Może spotkamy się dziś na polu Marsowem. Warto korzystać z pięknego dnia — mówił Marek, żegnając się z Tullią.

................

Ciepły dzień października wywabił w godzinach poobiednich cały Rzym na pole Marsowe. Kogo praca w sklepie lub w warsztacie nie więziła w dusznej izbie, ten śpieszył do ogrodu miejskiego, zajmującego olbrzymią przestrzeń na lewem wybrzeżu Tybru.
Sto tysięcy stóp kwadratowych przeznaczyli niegdyś ojcowie rzeczypospolitej na użytek publiczny, a cezarowie i patrycyusze przyozdobili to rozległe pole wspaniałemi gmachami, na które każdy obywatel z dumą wskazywał. Tu wznosiły się teatry Pompejusza, Balbusa, Marcella, cyrk Flaminiusza, stadyon Domicyana, łazienki Agryppy i Minerwy; tu zgromadzono pod licznemi kolumnami w kamiennych halach wszystkie skarby cesarstwa; tu umieściła stolica świata, pod dumną kopułą Panteonu, swoich bogów ulubionych.
Wśród ciemnych alei i gajów wawrzynowych, rozjaśnionych obszernemi murami, świeciły drogi, wysypane żwirem. Zmęczonego zapraszało mnóstwo ławek do spoczynku, znudzonemu obiecywały budy kuglarzów, linoskoków, czarnoksiężników i grajków tanią rozrywkę.
Pod wieczór brzęczało pole Marsowe, jak ul na wiosnę. Na trawnikach hałasowały dzieci, bawiąc się w konie i w żołnierzy; hecarze i linoskoki darli się przed budami, opowiadając cuda o swoich sztukach; bocznemi chodnikami przepływał ciągle tłum pieszych spacerowiczów, gapiąc się na przebiegające środkiem drogi dwukolne faetony, przeplecione lektykami i jeźdźcami.
Ponad tą głuchą wrzawą ożywionego ruchu górowały skargi żebraków i nawoływania przekupniów. Nędzarze podnosili wysoko tabliczki, na których władza wypisała ich nieszczęścia: handlarze podsuwali towary pod sam nos przechodniów, wrzeszcząc przeraźliwie. Ten zalecał owoce, ów ciasta, trzeci drobne błyskotki. Odpędzani, śmiali się wesoło i biegli dalej.
Na skraju lasku wawrzynowego, przylegającego do portyku Agryppy, na ławce kamiennej, siedzieli ci sami Germanowie, którzy wstrzymali byli zrana orszak Fabiusza. Oparłszy głowy na dłoniach, patrzyli na tłum różnobarwny i — milczeli.
Zewsząd otaczał ich szum wielkiego miasta, dolatywały puste śmiechy i stłumione wykrzykniki. Przed oczami ich przesuwał się obraz dostatku, swobody i szczęścia. W złoconych faetonach, w purpurowych lektykach, na rączych rumakach mijali ich panowie świata, których powozili, nieśli, otaczali niewolnicy wszystkich barw i języków.
Tuż przed nimi rysował się na błękitnem, czystem tle nieba wspaniały portyk Agryppy. Sto kolumn z marmuru frygijskiego dźwigało olbrzymi dach sklepiony. Niewolników tam sprzedawano, kość słoniową, wełnę hiszpańską, jedwab chiński, płótno i szkła kolorowe z fabryk aleksandryjskich, greckie wino, egipskie zioła, arabskie wonie, ryby z morza Czarnego, sery z Helwecyi, szmaragdy z gór uralskich. Trud i pot wszystkich narodów złożyły się na to, aby się Rzym mógł bawić i używać.
— Nigdzie jej nie spostrzegłeś? — odezwał się prefekt, nie podnosząc głowy.
— Rozglądałem się bardzo uważnie na wszystkich ulicach Pola Marsowego, ale waszej narzeczonej nie było między niewolnicami. Schowali ją dobrze — odpowiedział Herman.
Zamilkli.
— Tego u nas niema — wyrzekł znów po jakimś czasie prefekt, zakreślając ręką koło szerokie.
— Ale niema także tylu żebraków — mruknął Herman.
— Ich żebracy żyją i mieszkają lepiej od naszych panów.
— Nie zazdroszczę im cuchnących nor w pudłach kamiennych bez słońca i powietrza.
— Wolisz nasze zagrody, rozrzucone wśród lasów?
— W lasach markomańskich mieszkają bogowie.
— I oni mają swoich bogów.
— Ich bogowie spodleli, jak oni. Ich świątynie są puste, a kapłani nie szanują ołtarzów.
— A jednak króluje ich Olimp nad naszą Walhallą. O, bogowie...
Po ustach prefekta przewinął się smutny uśmiech.
Zamilkli powtórnie. Patrzyli znów przed siebie na rozbawiony, wypoczywający Rzym. W oczach ich tliły błyski ponure.
— Wy może nie wiecie, panie — odezwał się po jakimś czasie Herman — że w naszych lasach rozbrzmiewa od kilku tygodni szczęk broni i rozlega się pieśń o Arminiuszu.
Prefekt obejrzał się uważnie wokoło. W pobliżu nie było nikogo.
— Do dawnych klęsk przybędzie nowa — wyrzekł. — Nie nam mierzyć się z ich siłą.
— Siła ich opiera się dziś głównie na waleczności ludów sprzymierzonych. Nie byłoby legionów bez naszych ramion.
— Mówisz, jak gdybyś nie był legionistą. Jako stary żołnierz, powinieneś wiedzieć, że jeden karny oddział rozpędzi całe wojsko niesfornej hałastry.
— Mamy dziś tysiące swoich legionistów. Nie obcą jest nam ich sztuka wojenna.
— Ktoś idzie...
Na ścieżce, wijącej się przez lasek wawrzynowy, ukazał się samotny wędrowiec. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, szedł wolno, z opuszczoną głową. Kiedy się zbliżył do ławki, zerwali się Germanowie równocześnie. Starszy wyprostował się, nie ruszając się z miejsca, młodszy podbiegi kilka kroków i zawołał:
— Publiusz!
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł głowę. Błysk szczerej radości rozjaśnił jego twarz zachmurzoną.
— Serwiusz! Ty w Rzymie? — wyrzekł, ściskając serdecznie ręce Germanina. — I tu cię spotykam? Dom Kwintyliów wskazałby ci każdy pachołek miejski. Gdzież stanąłeś?
— Zajechałem do obozu pretoryanów, ale chciałem cię jutro odszukać — odpowiedział prefekt.
Publiusz, dostrzegłszy Hermana, zbliżył się do niego.
— Wszakże to Herman — wyrzekł, uśmiechając się łaskawie do żołnierza, który stał, jak słup, wpatrzony nieruchomem okiem w trybuna. — Setnik trzeciej kohorty dziesiątego legionu. Pamiętasz szturm w Panonii? Szliśmy obok siebie pod gradem strzał i pocisków. Było nam tam ciepło. Prawda, stary?
Martwy, jakby zastygły, twardy wyraz brodatej twarzy żołnierza topniał pod słowami Publiusza. Powieki jego drgnęły, usta się poruszyły.
— Nie żal żołnierzowi zginąć, gdy go prowadzi taki wódz, jak ty, przesławny trybunie — odezwał się głosem wzruszonym.
— Ty znasz Rzym? Wiesz, gdzie leży Pagórek Ogrodów? — zapytał Publiusz.
— Nie po raz pierwszy podziwiam stolicę świata.
— Udasz się natychmiast do obozu pretoryanów i przeprowadzisz swojego pana do mnie. I dla ciebie znajdzie się pod dachem Kwintyliów kąt wygodny.
Pożegnawszy setnika uprzejmym gestem ręki, wziął Publiusz prefekta pod ramię i poszedł z nim w stronę portyku Agryppy.
— O ile wiem, jesteś w Rzymie po raz pierwszy — odezwał się, gdy zostali sami.
— Nie spodziewałem się, że mnie przykry obowiązek nakłoni do drogi, o której oddawna marzyłem — mówił prefekt.
— W sprawach legionu do nas przybyłeś?
— Przybyłem odszukać narzeczoną, porwaną przez jakichś zbirów i sprzedaną w niewolę.
— To być nie może! — zawołał Publiusz. — Któż ośmieliłby się ściągnąć rękę na narzeczoną prefekta legionów?
— A jednak tak się stało. Nocą napadł tłum zbrojnych z poczernionemi twarzami siedzibę mojego przyszłego teścia i okuł wszystkich w żelaza. Ocalał tylko jeden ze służby, który mi tę smutną nowinę przyniósł do obozu. Pytasz, ktoby śmiał, jak gdybyś nie znał gospodarki obywateli rzymskich w ziemiach sprzymierzeńców. Poborcy daniny zdzierają skórę z Germanów, koloniści szczują jednę wieś na drugą, kupcy oszukują, czego zaś poborca, kolonista i kupiec nie zdołają wycisnąć, to wydrze legat lub prokonsul pograniczny postrachem. Od czasu do czasu bandy zamaskowanych zbójów urządzają wyprawy na żywy towar, chwytając po drodze wszystko, co im w ręce wpadnie. Wolny, czy nie wolny, rzecz obojętna, byle był zdrowy. Dziwię się bardzo, iż Rzym zwraca tak mało uwagi na zuchwalstwo swoich obywateli w krajach wolnych sąsiadów. Germanom może się ta poniewierka nareszcie sprzykrzyć, a ty wiesz równie dobrze, jak ja, że Markomanowie z czasów Antoninów nie są już ową dziką, bezładnemi kupami idącą tłuszczą, jak moi przodkowie z epoki Tyberyusza. Połowa naszej szlachty służyła lub służy w legionach na stanowiskach oficerskich, a nasz gmin jest główną podstawą waszych wojsk sprzymierzonych. Mówię tak do ciebie, do Rzymianina, bo i mnie wychowała cywilizacya wielkiej Romy, mojej matki przybranej, i dlatego boli mnie, że najpodlejsi z pomiędzy was burzą, co nasza wspólnie przelana krew zlepiła na polach bitwy.
Publiusz słuchał zasępiony, podnosząc od czasu do czasu głowę, jakby chciał przeczyć. Kiedy prefekt skończył, odezwał się:
— Zbyt czarno malujesz stan pogranicza.
— Zbyt czarno — mruknął Germanin, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Czy wiesz, jak mnie dziś na ulicy motłoch rzymski powitał? Rzucił mi w twarz psa germańskiego i usunął się dopiero wtedy z warczeniem poskromionego wilka, gdym mu w zazdrosne ślepie oznakami mojej godności błysnął.
— Motłoch jest wszędzie podły i zuchwały, dopóki nie poczuje nad sobą ręki pana — mówił Publiusz. — Nie wątpię, że znajdziesz w Rzymie sprawiedliwość.
— Tak się spodziewam, bo gdyby było inaczej...
Nizki głos prefekta brzmiał głucho, jak echo dalekiego grzmotu. Wysoki, barczysty, pochylony ku przodowi, spoglądał ponuro na różnobarwny, błyskotliwy tłum, który go z szumem rozhukanej fali otaczał. Głęboka bruzda powyżej zagiętego nosa, błyski tłumionego gniewu w niebieskich oczach, brwi ściągnięte i zwarte usta nadawały jego twarzy suchej, wygolonej, wyraz nieubłaganej stanowczości i odwagi. Choć odmienny budową, barwą włosów i cery, był w tej chwili podobnym do Publiusza. Obydwaj pochodzili z rodziny orłów, obydwaj mieli profile ptaków drapieżnych, urodzonych do zwyciężania.
— Boski Marek Aureliusz jest sprawiedliwym panem — wyrzekł Rzymianin.
— Boski Marek Aureliusz czyta zawiele książek, a zajmuje się za mało sprawami państwa — odpowiedział Germanin.
— Śmiałe to słowa w ustach legionisty.
— I Publiusz wierzy tak samo...
Wtem odezwało się przed nimi wołanie laufrów.
— Ho, ho, z drogi!
Otoczony rojem klientów i niewolników przesunął się Fabiusz, rozłożony na poduszkach lektyki. Dostrzegłszy prefekta, zbladł.
— Po raz drugi spotykam dziś tego łotra — mówił prefekt. — Łzy i krew moich braci lśnią na jego milionach.
Wchodzili właśnie pod portyk Agryppy. Był tu tłok tak wielki, że chcieli się cofnąć, kiedy ich dźwięczny głos niewieści powstrzymał.
— Witaj, Publiuszu — zawołał ktoś tuż obok.
Tullia Kornelia stała ze swoją synowicą Mucyą przy sklepie barwnych płócien, mając przy sobie tylko dwie niewolnice.
— Od kiedyż to czekają Rzymianki nadaremnie na odwiedziny krewnych, wracających z dalekiej drogi? — mówiła Tullia, kiedy się Publiusz do niej zbliżył.
— Zastałem po trzyletniej niebytności w Rzymie tyle spraw naglących — tłómaczył się Publiusz — iż nie znalazłem dotąd chwili wolnej. Zamierzałem być u ciebie jutro z hołdem. Wszakże to Mucya — dodał, zwracając się do młodszej Kornelii, która wlepiła w niego duże, piwne oczy. — Tak wyrosła i wypiękniała, że nie byłbym jej poznał, gdyby mi twoja obecność nie pomogła. I nie wiem nawet, czy zapaliła już pochodnię Hymenu.
— Hymen nie należy do ulubionych bóstw Mucyi — odparła Tullia za synowicę. — Niema w cesarstwie nikogo, ktoby był jej miłości godnym. Może sprowadzisz dla niej jakiego boga z Olimpu.
— Czekam tylko na Rzymianina — odezwała się Mucya głosem spokojnym.
Uważnie spojrzał na nią Publiusz. Ona wytrzymała przez chwilę jego wzrok badawczy; potem odwróciła głowę i zaczęła coś wybierać na stole sklepu. Lekki rumieniec zabarwił jej bladą twarz.
I spojrzenie Publiusza i rumieniec Mucyi nie uszły oka Tullii. Lekko zmarszczyła się jej brew, a usta drgnęły.
— Nie jesteś sam, jak widzę — wyrzekła głosem przyciszonym.
Mój towarzysz bitew i przyjaciel, prefekt legionów, Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz — przedstawił Publiusz.
Germanin uchylił głowy, przykładając rękę do piersi, a rzymska patrycyuszka uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
— Dom mój stoi otworem dla walecznego prefekta, o którym Rzym mówił już niejednokrotnie z uwielbieniem. Mam nadzieję, że mnie zechcesz razem z trybunem odwiedzić. A teraz zwalniamy was, przesławni wojownicy, nie sądzę bowiem, by wodzów legionu nasze kłopoty gospodarskie mogły zająć. Wybieramy dla niewolnic płótno na tuniki.
Zaledwo się Publiusz z Serwiuszem oddalił, kiedy obok Tullii stanął Marek.
— Zaczynasz swoją rolę? — szepnął, zbliżywszy usta do jej ucha.
— To pomysł Mucyi, ja zaś skorzystałam z niego skwapliwie — odpowiedziała Tullia, porozumiewając się z pretorem spojrzeniem szyderskiem. — I udało mi się bardzo dobrze, bo właśnie pożegnałam Publiusza. Przechodził z jakimś barbarzyńcą. Szczególne upodobania ma trybun.
— Ten drab z barkami i piersią gladyatora, gdyby tylko zechciał, zburzyłby u nas spokój niejednej rodziny. Widziałem go. Jakie włosy, jaka budowa! Ale ci barbarzyńcy mają podobno o cnocie pojęcia naszych prapradziadów z epoki drewnianej Romy. Gdyby mnie bogowie byli dali jego muskuły...
— I bez nich radzisz sobie doskonale...
— Ale długoż to potrwa? Już dziś odczuwam dotkliwie skutki nocy przehulanej.
Marek rozglądał się wokoło.
— Czy nie widziałaś Fabiusza? — zapytał.
— Minął nas właśnie.
Marek uśmiechnął się do Tullii życzliwie i znikł w tłumie. Torując sobie drogę łokciami, szukał przyszłego teścia. Znalazł go przy sklepie drogich kamieni.
— Teściulek robi bardzo dobrze, że pamięta wcześnie o wyprawie — wyrzekł, dotykając ramienia Fabiusza. — Zapytam jutro pięknej Liwii, czy ją gust ojca zadowolił.
— Liwia nie pragnie błyskotek — odpowiedział Fabiusz, chowając naszyjnik za tunikę. — Ma ich dosyć.
— Rozumiem. Wiesz, teściu, że mógłbyś sobie wybrać inną heterę. Ta twoja Lykaris zwiędła w ostatnim roku straszliwie.
— Prosiłem cię, żebyś mnie zapoznał z Lidyą.
— Po zaślubinach... Ale miałeś do mnie jakąś ważną sprawę... Czy ci jaki wierzyciel drapnął z długiem?
Opuścili kolumnadę i weszli do gaju wawrzynowego. Upatrzywszy miejsce samotne, Fabiusz usiadł na ławce. Zanim zaczął, pocierał ręką czoło, ruszając się niespokojnie.
— Ty wiesz — odezwał się głosem niepewnym — że miałem kiedyś w wolnej Germanii rozległe stosunki handlowe.
— Mówią, że ciągniesz dotąd znaczne zyski z różnych przedsiębierstw, które między ludźmi naszego towarzystwa uchodzą za hańbiące — mruknął Marek, spoglądając z lekceważeniem na przyszłego teścia. — Powinieneś o tem pamiętać, że twoja córka wychodzi za Kwintyliusza.
Szybko podniósł Fabiusz głowę i rzuciwszy Markowi spojrzenie złośliwe, wyrzekł:
— Kwintyliusz nie zauważyłby nawet Liwii, gdyby jej ojciec nie był z owych przedsiębierstw hańbiących wycisnął milionów.
Marek milczał, przygryzając wargi.
— Znam senatorów, którzy uprawiają pokryjomu lichwę — mówił Fabiusz — znam patrycyuszów, trudniących się handlem za pośrednictwem swoich klientów i niewolników. Nie moja wina, że Rzym cezarów pada w proch przed złotem. Ale nie obawiaj się... Z chwilą, gdy zostaniesz moim zięciem, nie będę uprawiał owych rzemiosł, wstrętnych towarzystwu, do którego wejdę za twoją przyczyną. Mam dosyć pieniędzy, ziemi, domów i służby.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, odsłaniając dwa rzędy białych, zdrowych, ostrych zębów. Jego krótkie palce u dużych, niekształtnych rąk zagięły się, jak pazury. W małych oczach migotały żółte błyski.
— Tymczasem... — wyrzekł po krótkiem milczeniu.
— Tymczasem... — podchwycił Marek.
Fabiusz pocierał znów czoło dłonią.
— Temu kilka miesięcy — mówił zakłopotany — kupiłem na targu jakąś niewolnicę, nie wiedząc, że była córką wolnego pana lasów markomańskich.
— Kupiłeś? — zapytał Marek, wpatrując się w Fabiusza przenikliwie.
— Dostawili ją moi dawni klienci — odpowiedział Fabiusz wymijająco. — Ta niewolnica jest podobno narzeczoną prefekta Serwiusza...
— Prefekta jazdy legionów?! — zawołał Marek.
— Tego samego.
— A toś się urządził... Czy wiesz, że to pachnie zesłaniem do kopalni sardyńskich?
— Wiem, ale mam nadzieję, że mnie moje pieniądze i twoje stosunki wydobędą z tej niemiłej przygody.
Marek zamyślił się.
— Przedewszystkiem trzeba ową Germankę natychmiast usunąć i schować tak dobrze, żeby jej oko ludzkie nie oglądało — odezwał się.
— Stanie się to jeszcze dziś — mruknął Fabiusz.
— Następnie trzeba sypnąć pieniędzmi, aby władze nie zarządziły starannych poszukiwań. Prefekt poruszy wszystkie swoje stosunki.
— Rozporządzaj moją szkatułą.
— Ta niewolnica będzie cię dużo kosztowała.
— Nie mogę być w tym wypadku oszczędnym.
Ociężale podniósł się Fabiusz z ławki.
— Nie wątpię, że zrobisz wszystko, co będzie w twojej mocy — wyrzekł — aby cios niespodziewany odwrócić od ojca Liwii. Tyle nieprzyjemności dla podłej Germanki! Zawdzięczamy to filozoficznym rządom Antoninów...
Odszedł w stronę portyku, gdzie czekali na niego klijenci i niewolnicy.
Już znikł za filarami, a Marek nie ruszał się z miejsca. Jego twarz, zwykle pogodną, uśmiechniętą, spowiły cienie głębokiej zadumy.
Wesoły pretor, lekceważący wszystko, co nie dało się przetopić na środki do używania, nie umiał sobie zdać sprawy z uczucia, jakie go ogarnęło. Gdyby mu ktoś był powiedział, że na dnie jego duszy odezwał się zastygły głos Kwintyliów, byłby parsknął śmiechem. A jednak był w tej chwili patrycyuszem rzymskim, potomkiem rycerzów i obywateli, którzy poświęcali życie i mienie dla sprawy publicznej. W jego krwi tkwił wstręt, zaszczepiony przez wieki do handlu, przemysłu, do cła i lichwy — do wszystkich zajęć, mających na celu jedynie gromadzenie pieniędzy.
Wyznanie Fabiusza upokorzyło go. On, Kwintyliusz, miał poślubić córkę tego łotra, który chwytał i sprzedawał na targu narzeczone słynnych, dla Rzymu zasłużonych wojowników — miał się stać powolnem narzędziem nikczemności tego drapieżnego handlarza.
Obejrzał się wokoło, jakby szukał ocalenia.
Nie było go... Żyć, jak jego przodkowie, nie chciał, nie umiał.
— Muszę bronić tego chytrego zbója — mruknął. — Nie moja wina, iż nie urodziłem się przed trzystu laty.
Zawinął się w togę i udał się do łaźni Minerwy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.